Strona:Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare T. 4.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   220   —

Zdały się igrać, jakby nie wiedziały,
Jacy z jej źrenic wypadali goście,
Niby sznur pereł z jasnych dyamentów.
Smutek najmilszą stałby się rzadkością,
Gdyby tak każdej przystać mógł niewieście.
Kent.  Czy nic nie rzekła?
Dworz.  Raz, albo dwa razy
Z cichem westchnieniem wyszepnęła: ojcze!
Jakby ten wyraz na sercu jej ciężał.
„O siostry, siostry! hańbo kobiet, siostry!
Kent! ojcze! siostry! Co? w nocy? śród burzy?
Niech odtąd w ludzką litość nikt nie wierzy!“
Gdy tak mówiła, z niebieskich swych źrenic
Obfite strugi świętych łez strząsała
Na swoje łkania, i w końcu wybiegła,
By sama swojej oddać się boleści.
Kent.  Gwiazdy kształtują ludzkich serc naturę;
Jakby z jednego ojca, jednej matki
Mogły tak różne puścić latorośle?
Nie rozmawiałeś z nią później?
Dworz.  Nie, panie.
Kent.  Czy się to działo przed powrotem króla?
Dworz.  Nie, panie, później.
Kent.  Biedny Lear jest w mieście,
Czasami jasno sobie przypomina,
Co nas tu wiodło, ale żadną miarą
Nie chce swej córki widzieć.
Dworz.  A dlaczego?
Kent.  Dręczony wstydem, gdy sobie przypomni,
Jak jej odmówił swoich błogosławieństw,
Przytułku szukać śród obcych przymusił,
A wszystkie prawa jej okrutnie przelał
Na dwie jej siostry z wilczem w piersiach sercem;
Taka zgryzota zatruła mu duszę,
Że wstydem płonąc, unika Kordelii.
Dworz.  O nieszczęśliwy!
Kent.  Czy masz wiadomości
O ruchach książąt Cornwall i Albany?