Strona:Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare T. 4.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   247   —

Ale gdy odkrył, kto był tym nędzarzem,
W silnym uścisku moją objął szyję,
A rycząc, jakby niebo chciał roztrącić,
Na ciało ojca mojego się rzucił,
A prawił powieść o królu i sobie,
Że boleśniejszej ucho nie słyszało.
Za każdem słowem rosła jego rozpacz,
Żywota nici rwać się zaczynały,
Gdy drugi odgłos trąby usłyszałem
I omdlałego musiałem opuścić.
Albany.  Kto był ten człowiek?
Edgar.  To był Kent wygnany;
W przybranym stroju pośpieszył za królem,
Swym srogim sędzią, oddał mu usługi,
Którychby nie chciał oddać i niewolnik.

(Wbiega Szlachcic z zakrwawionym, nożem).

Szlachcic.  Przebóg! ratujcie!
Edgar.  Co mamy ratować?
Albany.  Mów!
Edgar.  Co ten krwawy nóż w ręku twem znaczy?
Szlachcic.  Jeszcze gorąca krew na nim się kurzy;
To krew jest z serca, niestety! skonała.
Albany.  Mów, mów, kto skonał?
Szlachcic.  Żona twoja, książę.
Przez nią to siostra była jej otruta;
W chwili skonania sama to wyznała.
Edmund.  Jednej i drugiej byłem zaręczony;
Za chwilę będziem we troje złączeni.
Edgar.  Kent się przybliża.
Albany.  Przynieście tu ciała,
Żywe czy trupy. Ten straszny sąd boży
Przenika serce strachem nie litością!

(Wychodzi Szlachcic. — Wchodzi Kent).

To on. Wypadki mi nie dają czasu
Zwykłej grzeczności pozdrowić cię słowem.
Kent.  Przynoszę panu memu i królowi
Wieczne dobranoc; czy tutaj go niema?
Albany.  Ach, o jak ważnej zapomniałem sprawie!