Przejdź do zawartości

Diana (Mann, 1930)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Heinrich Mann
Tytuł Diana
Pochodzenie Boginie czyli trzy powieści księżnej Assy
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia A. Dittmann
Miejsce wyd. Warszawa; Poznań; Kraków; Lwów; Stanisławów
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. Diana
Podtytuł oryginalny Roman der Herzogin von Assy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
HENRYK MANN
DIANA
Powieść
Z upoważnienia autora przełożył
MARCELI TARNOWSKI
Instytut Wydawniczy „Renaissance“


Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów





Copyright by Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Okładkę tytułową wykonał KAROL HILLER
Drukarnia A. Dittmann, T. z o. p. Bydgoszcz
90271







ROZDZIAŁ PIERWSZY

W lipcu roku 1876 prasa europejska pełna była powabów i czynów księżnej Violanty Assy. Nazywano ją „wysoce arystokratyczną, rasową kobietą z pikantnemi kaprysami w pięknej główce, której przygody polityczne historja notuje, nie traktując ich jednak poważnie“.
Byłoby rzeczą zbyteczną traktować je poważnie, ponieważ przebiegły bez powodzenia. Znana niegdyś jako jedna z najdumniejszych postaci wyższego towarzystwa międzynarodowego, wpadła teraz księżna na pomysł rozpętania rewolucji w królestwie Dalmacji, swoim kraju rodzinnym. Scena końcowa tego romantycznego spisku, nieudane aresztowanie księżnej i jej ucieczka, obiegała wszystkie pisma.
O północy, w godzinie spiskowców, zebrane jest w pałacu Assy na Piazza della Colonna w Żarze wspaniałe towarzystwo. Rzecz decydująca ma się stać; wszyscy ludzie, oddani śmiałej kobiecie, stają w ostatniej godzinie przed jej oczyma; dostojnicy, którzy spodziewają się miejsca i głosu w radzie nowej królowej, dwudziestoletni porucznicy, którzy dla jednego spojrzenia jej oczu narażają karjerę i życie. Pośpieszył marchese di San Bacco, stary garibaldczyk, bez którego niepodobna spiskować w żadnej z pięciu części świata. Nie brak też totumfackiego księżnej, barona Krystjana Rustschuka, wielokrotnie chrzczonego, a ponadto obdarzonego tytułem baronowskim.
Ona sama opóźnia się jeszcze, wszyscy szukają jej oczyma. Cofają się ode drzwi dwoma szeregami, podniecone rozmowy w szepcie milkną. Księżna zjawia się, okrzyk wiwatowy ma już wybuchnąć. Ale ona stoi w — koszuli i uśmiecha się. Wszyscy tłoczą się, mruczą, przecierają oczy. Najodważniejsi, najbezwzględniejsi z wiernych chcą nic nie widzieć: lecz jest to koszula nocna, — spływająca falami aż do stóp i bogato obwieszona koronkami points d’Angleterre, ale jednak koszula nocna.
Nagle koszula zaczyna opadać. Jakiś pan czyni ręką przerażony ruch obronny, kilka pań wydaja cichy pisk. Koszula ześlizguje się po piersiach: chwila najwyższego napięcia, księżna stoi w balowej toalecie i uśmiecha się. Przestępuje przez koszulę, którą ktoś odnosi, zaczyna mówić, nic się nie stało.
Przynoszą jej list. Czyta go i tupiąc nogą rzuca najbliższemu. Zaufany jej, pełen temperamentu trybun ludowy Pavic lub Pavese donosi jej, że wszystko jest stracone, i zaleca szybką ucieczkę. Czeka na nią koło portu.
Księżna wychodzi. Oficer w hełmie na głowie wchodzi na salę:
— W imieniu króla.
Rozgląda się dokoła, zostaje zasypany pytaniami, pokazuje nakaz aresztowania. Naprzeciw niego księżna, w koszuli nocnej, wsadza głowę przez drzwi. Pułkownik przeraża się i salutuje.
— Czuję się niezdrowa, — mówi księżna, — opuściłam gości. Czy pozwoli mi się pan ubrać? Pół godziny?
Wkrótce potem ze wszystkich komnat tłoczą się goście do klatki schodowej. Jakaś dama w żółtej sukni atłasowej, z koronkowym szalem spuszczonym na twarz, wybucha za drzwiami śmiechem. Gromada mężczyzn otacza ją zwartem kołem przy każdym jej kroku. Wsadzają ją do powozu. Gdy konie już ruszają, kiwa ona ręką z okna dyszącemu Rustschukowi: — Adieu, domowy Żydzie! — i odjeżdża galopem.

Zamek Assy, w którym podrosła, stał o strzał z luku od wybrzeża w morzu, na dwóch oddzielonych wąskim kanałem rafach. Z tych skał zdawał się wyrastać, szary i kanciasty jak one. Żaden przejezdny nic odróżniłby, gdzie się kończyła skala a zaczynał mur. Ale po spiętrzonych ponuro masach kamiennych sunęło coś białego: mała biała postać tuliła się do najprzedniejszej z czterech wież narożnych. Poruszała się po galerji ostrych raf, wdzięczna i pewna siebie na wąskiej ścieżynie między murem a przepaścią. Żeglarze znali ją, a i dziecko rozpoznawało zdaleka każdego, po jego stroju, po barwie i żaglach jego barki. Człowiek w turbanie, który gładził swą czarną brodę, pochylając się do przodu, — czekała na niego od tygodnia: przyjeżdżał co trzy miesiące, łódź jego tańczyła, wiozła tylko gąbki. Tamten w szarawarach i rogatywce miał żółty żagiel z trzema łatami. Ten zaś, ilekroć się zbliżał, podciągał brunatny płaszcz aż do zawoju: uważał tę białą postać nagórze za „morę“, za czarownicę, która mieszka w pieczarach skalnych i nosi trzewiki z żył ludzkich. Djabeł o wyglądzie motyla wylatuje z niej i wyjada serca z piersi. Violanta dowiedziała się o tem podaniu od jakiejś skłonnej do zwierzeń pokojówki; uśmiechała się zdumiona, gdy spotykała niezrozumiałą istotę, która w to wierzyła. A gdy sirocco z wyciem wzdymał fale aż do jej zwietrzałej, zmoczonej baszty i smagał ziemię przed jej stopami, dziewczynka marzyła niepewnemi, pełnemi pytań obrazami o dalekich obcych losach cieniów, co za zasłoną z piany ciche i wahające prześlizgiwały się obok niej.
Niekiedy samotny jej umysł dziecięcy ogarniał władczy kaprys: zwoływała swoją służbę do sali herbowej. Sala ta, potwornie długa, z wydeptanemi płytami posadzki i brunatnym stropem z belek, chylącym się już, spoczywała nad głębią pomiędzy dwiema rafami, dźwigającemi zamek. Pod stopami czuło się falujące morze; stalowo szare w parnem słońcu za mgłą zaglądało morze z trzech stron przez dziewięć okien. Po czwartej stronie zwisały z muru dziane tkaniny, drzwi skrzypiały na wietrze przeciągów, nad gzymsami ich wisiały krzywe i popękane tarcze herbowe: biały gryf przed półotwartą bramą, na czarno-błękitnem polu. Ktoś odkaszlnął, potem milkli wszyscy. Przed kominkiem, osłoniętym śpiczastym daszkiem, stał burgrabia, garbus, który pobrzękiwał wielkiemi kluczami, a najważniejszego, klucza od studni, nawet we śnie nie wypuszczał z ręki. Dalej maleńki gęsiarek kulił się z trwogi przed sztywnym drzeworytem pana Gwidona Assy, przed brunatną czerwienią tam wysoko na jego wychudłych policzkach i stalowem spojrzeniem pod jego czarnym hełmem. Jak biała wieża sterczał pośrodku olbrzymi kucharz. Szafarka w czepcu za skrzydłami i ze śpiczastym brzuchem zerkała z poza niego, a z prawej i lewej strony ciągnął się barwny szereg pokojówek, lokajów, kucharek i dziewczyn od bydła, parobków, praczek i gondoljerów. Violanta podciągała swoją długą sukienkę jedwabną, sznur małych turkusów brząkał w ciszy na jej czarnych lokach; i szła wdzięcznemi, mocnemi krokami po chwiejnej podłodze, obok trzęsących się kobiet i nadętych galonowanych służących, wzdłuż czołobitnego i groteskowego szeregu dworzan, którzy dla niej tylko pracowali i tylko przed nią drżeli. Poklepała kucharza wachlarzem po brzuchu i pochwaliła go za nadziewane marcepanem brzoskwinie. Zapytała któregoś z lokajów, co on właściwie robi, że go nigdy nie widać. Do którejś z dziewcząt rzekła łaskawie: — Jesteś dobrą służącą, — choć tamta nie wiedziała dlaczego.

Morze uciszało się; wówczas kazała się przewozić na stały ląd. Kawałek lasu pinjowego, zachowany pod ochroną zamku, prowadził do porosłych krzewami wzgórz; otaczały one małe jezioro. Jawory i topole zdobiły je zrzadka, nieliczne łąki kłoniły się ku niemu, ale dziecko kroczyło jak w gęstym lesie pod krzakami, pod jałowcem z wielkiemi jagodami i pod krzakami poziomkowemi o jasnoczerwonych lepkich owocach. Z pustej łąki padały tłuste żółte odblaski na ciche zwierciadło. W wilgotnej głębi zamiera) błękit nieba. Tuż przy brzegu wznosiły się w zielonej wodzie wielkie zielone kamienie, a srebrne ryby pływały dokoła w tych milczących pałacach. Po kamiennym luku mostu szło się na wąską wyspę, na której wznosiła się biała altana ogrodowa, ozdobiona rozetami i płaskiemi pilastrami z kolorowego marmuru. Smukłe kolumienki wewnątrz pękały, różowe muszle wypełniał kurz, zwierciadła ścienne oślepły pod swemi wiankami z porcelany.
Głośny trzask dobiegał z kąta, gdzie stała berżerka z różanego drzewa. Dziecko nie przerażało się, w niedziele wtulało głowę w poduszki i odpowiadało na uśmiech dwóch wesołych obrazów. Dama miała mlecznobiałą skórę, wyblakłe wstążki fioletowe leżały na miękkiej pochyłości między ramionami a piersią i w szaroblond włosach, czarna mucha usiadła zuchwale w kąciku jej bladych usteczek. Jej kokieteryjna, delikatna szyja zwracała się ku jedwabnemu różowemu kawalerowi, który tak miał tutaj ową damę kochać. Był upudrowany, dolną jego wargę zdobiła ciemna bródka. Violanta wiedziała o nim wiele: był to Pierluigi Assy. W Turynie, Warszawie, Wiedniu i Neapolu nawiązywał przymierza i różnił między sobą dwory. Królowa polska była dlań łaskawa, zabił dla niej pięciu szlachciców i został nawpół zakłuty. Gdzie przechodził, złoto brzęczało jasnemi stosami. Gdy się wyczerpywało, potrafił stworzyć nowe. Życic jego pełne było szychu, intryg, pojedynków i zakochanych kobiet. Służył rzeczypospolitej Weneckiej; mianowała go ona swoim provveditore na Dalmację, a on rządził tym krajem jak szczęśliwą Cytherą: w wieńcach różanych, z wzniesionym kielichem, otoczywszy ramieniem owe mlecznobiałe barki. Umarł wśród żartów, uprzejmy, wyrozumiały na grzechy innych, a za własne nieskory do skruchy.
Sansoue Assy także służył rzeczypospolitej jako jej generał. Za kunsztownie odlane działo z dwoma lwami na niem sprzedał królowi francuskiemu miasto Bergamo. Potem zdobył je zpowrotem, gdyż chciał mieć i odlewacza, który w niem mieszkał. Ale szturm kosztował go zbyt wielu z jego drogo zapłaconych, bogato i pięknie uzbrojonych żołnierzy; w gniewie kazał działo stopić, a artystę powiesić. Złota Pallas Athene stała na jego hełmie, ze zbroi jego wyskakiwała na piersi z ohydnym krzykiem głowa Meduzy. Życie jego wypełnione było purpurowemi namiotami na spalonych polach, pochodami nagich chłopców z głowniami, niarmurowemi posągami, zbryzganemi krwią. Umarł stojąc, z kulą w boku i z horacjuszowym wierszem na ustach.
Gwido i Gautier Assy opuścili Normandję i wyruszyli na zdobycie Grobu Świętego. Przez życie ich płynęły masy poćwiartowanych ciał, skrzywionych głów w turbanach, bladych kobiet z błagalnie wznoszonemi niemowlętami, w białych miastach, spoglądających z grozą na zaczerwienione od krwi morza. Dusze ich oddychały jasnemi chmurami, żelazne ich nogi stąpały po trzewach ludzkich. Widzieli wijące się namiętne sułtanki i myśleli o skromnem dziecku z mocno zaciśniętemi ustami, czekającem w domu. W drodze powrotnej, pyszniąc się książęcemi tytułami bajecznych krain, a nie mając grosza, z wyczerpancmi ciałami, dowiedzieli się, że myśleli obaj o tem samem dziecku. Dlatego Gwido zabił swego brata Gautiera. Zbudował on zamek na rafach w morzu i umarł jako pirat, w obliczu przewagi krzywych szabel, które go nie dosięgły; gdyż okręt jego płonął.
Z najgłębszej pomroki czasów połyskiwała upiornie biało aż w marzenia małej Violanty maska półboga: kamienne oblicze jej pierwszego przodka, owego Björna Jernside, który przybył z Północy. Mocne napoje, które mu dawała matka, uczyniły z niego niedźwiedzia o żelaznym profilu, który we Francji odbierał swoim ziemie, a na wybrzeżach Hiszpanji i Włoch wrazi, w pamięć chrześcijan i muzułmanów wspomnienie podstępnego olbrzyma pogańskiego o złowieszczo ciężkich rękach. Stanął na kotwicy na morzu Liguryjskicm, przed jakiemś miastem, które mu się wydawało silne. Posła, więc posłów do hrabiego i biskupa: że jest ich przyjacielem, że chce się kazać ochrzcić i pochować w katedrze, gdyż chory jest śmiertelnie. Głupi chrześcijanie ochrzcili go. Kondukt żałobny jego łudzi poniósł zmarłego do katedry. Wówczas wyskoczył z trumny, z pod płaszczów błysnęły miecze, zaczęła się radosna rzeź przerażonych owieczek chrześcijańskich. Ale gdy Björn został panem miasta, dowiedział się ku swemu bólowi, że nie był to Rzym. A on chciał zdobyć Rzym i kazać się koronować na władcę całego świata. A teraz zawiedziona jego nadzieja tak straszliwie zburzyła biedne miasto Lunę, jak Björn zamierzał zburzyć Rzym, gdyby go by, znalazł. Szukał go długo. I umarł, nikt nie wiedział jak i gdzie: pod przypadkowemi ciosami zemsty, przy jakiemś zbezczeszczeniu kościoła albo przy plondrowaniu hodowli kur, może w rowie przydrożnym, a może niewidzialnie wzniesiony do Asów, świętych ojców rodu Assy.
Tak, jak ta piątka, kroczyli przez świat wszyscy Assy. Wszyscy oni byli mężami rozterki, marzycielstwa, rabunku i gorącej, nagłej miłości. Grody ich stały we Francji, we Włoszech, na Sycylji i w Dalmacji. Słabi, lud miękki i tchórzliwy, odczuwali wszędzie ich śmiejące się okrucieństw o i ich twardą, obcą wzgardę. Między’ sobą byli ofiarni, pełni czci, subtelni i wdzięczni. Byli oni awanturnikami bez skrupułów, jak ów libertyn Pierluigi, dumni i łaknący wielkości jak kondotjer Simson, zbryzgani krwią lunatycy jak krzyżowcy Gwido i Gautier, i jak poganin Björn Jernside tak wolni i niedosiężeni.
Za hufcem mężczyzn i kobiet, którzy w ciągu tysiąca lat nosili nazwisko Assy, postępowało teraz tylko troje maruderów, książę i jego młodszy brat, hrabia, z córeczką Violantą. Dziecko wiedziało o ojcu tyle tylko, że żyje gdzieś na świecie. Biedny hrabia był rozrzutnikiem, roztrwonił resztki swego majątku, nie bacząc zupełnie na przyszłość dziewczynki. Kazał jej brać udział w swojem marnotrawstwie, kazał samotnemu dziecku wzrastać w bezgranicznym przepychu książęcego domu: uspokajało to jego sumienie. Zresztą liczył na uczucia rodzinne nieżonatego księcia.
Violanta widywała ojca tylko raz do roku. Matki nie znała nigdy, ale on przywoził z sobą zawsze jakąś mamę, za każdym razem inną. Z biegiem czasu przesuwały się przed dzieckiem mamy blondynki i bronzowe, chude i bardzo tęgie; mamy, które obserwowały ją dwie sekundy przez lorgnon i odchodziły, i inne mamy, które początkowo wydawały się niemal lękliwe, a pod koniec swego pobytu stawały się prawie towarzyszkami zabawy.
Dziecko przywykło przyjmować mamy z lekkiem szyderstwem. Dlaczego ojciec sprowadzał je? Zastanawiała się:
„Za siostrę żadnejbym z nich nie chciała“.
„Ale też nie za pokojówkę“, dodawała.
Gdy miała trzynaście lat, zapytała: — Ojczulku, dlaczego przywozisz zawsze tylko jedną?
Hrabia roześmiał się; zapytał:
— Pamiętasz jeszcze, kolorowe szybki?
Mama z poprzedniego lata miała namiętność do kolorowych szyb, które wszędzie kazała wsadzać. Chciała widzieć morze różowem, a niebo żółtem.
— To była dobra osoba, — rzekła Violanta.
Nagle wyprostowała się jak świeca, wykonała kilka kroków, hamowanych wytwornością i komicznie rozczepierzonemi palcami podniosła do ust koronkową chusteczkę.
— To było przed trzema laty! Ta subtelna, pamiętasz? Hrabia Assy zgarbił się. Razem z dzieckiem pokpiwał sobie z mam, ale zawsze tylko z mam z ubiegłych lat, nigdy z teraźniejszej. Nie omieszkał nigdy przekonywać się, czy dziecko było zadowolone ze swej służby.
— Najgorsze byłoby, — podkreślał, — gdyby ktoś z nich zaniedbał wobec ciebie uniżoności. Ukarałbym go dotkliwie.
Poważnie uniósł brwi dogóry.
— W razie potrzeby kazałbym mu obciąć głowę.
Zamiarem jego było tchnąć w dziecko jak największą cześć dla własnej osoby, i udawało mu się to. Violanta nie gardziła nawet; nie przyszło jej nigdy na myśl, że prócz niej może istnieć coś godnego uwagi. Do jakiego kraju należała? Do jakiego narodu? Do jakiego stanu? Gdzie była jej rodzina? Gdzie jej miłość, gdzie jej serce współbijące? Na żadne z tych pytań nie potrafiłaby odpowiedzieć. Naturalnem jej przekonaniem było, że jest ona jedyna, niedostępna dla reszty ludzkości i niezdolna zbliżyć się do niej. Gdzieś mieli żyć Turcy. Nie było też więcej innych Assy. Nie warto było wyglądać między prętami krat zamkniętego ogrodu, w którym bawiła. W dziecięcym jej mózgu panowała rozumna rezygnacja. Dla wszystkiego, co tajemnicze, dla wszystkiego, co się ukrywało, miała obojętną ironję; dla mam o nieznanem pochodzeniu i nieznanej racji istnienia, a także dla tego, kogo guwernantka jej nazywała Panem Bogiem. Guwernantka była trzpiotowatą Niemką, która wołała wymykać się z domu z ładnym lokajem, niż opowiadać leniwie historje biblijne. Violanta odszukała starego Francuza, który siedział w komnacie wieżowej śród książek. Nosił czepek starego „filozofa z Ferney“, kolorowy szlafrok pełen tabaki, i uczynił „Essui sur les Moeurs“ podstawą światopoglądu Violanty.
„Religja chrześcijańska jest bezwątpienia boska, gdyż mimo wszelkich nonsensów, jakie zawiera, tak wielu ludzi w nią wierzyło”, brzmiała apologja chrześcijaństwa przez monsieur Henry. Co do ważnych zagadnień, jak zmartwychwstanie, wypowiadał się tylko pośrednio, ze złośliwą podstępnością.
— Duch święty, — mówił, — aby uniknąć zbytecznych słów, zniża się czasem do pochwalania przesądów ludu. Zbawiciel sam zaznacza, że ziarno musi pierw zgnić w ziemi, aby mogło dojrzeć, zaś święty Paweł pisze do Koryntów: „O głupi! To, co ty siejesz, nie będzie ożywione, jeśliby nie zmarło“. Dzisiaj wie się wprawdzie, że ziarno ani nie gnije w ziemi, ani nie umiera, aby potem zmartwychwstać; gdyby zgniło, napewnoby nie zmartwychwstało...
Po tych słowach zrobił monsieur Henry pauzę, zacisnął wargi i spojrzał bystro na swoją uczennicę.
— Ale wówczas, — dodał z rzeczowym spokojem, — znajdowano się w tym błędzie.
Na takich rozmowach kształtowały się poglądy religijne Violanty.
— Czy kraj jest spustoszony przez Turków? — pytała.
— Tak mówi lud. Błędne to mniemanie wypowiedziane jest w tak zwanych pieśniach ludowych, naiwnych utworach, zupełnie pozbawionych artyzmu... Czy chce pani wiedzieć, kto go spustoszył? Głupota, zabobon i gnuśność, duchowi Turcy i nieubłagani wrogowie postępu człowieczego.
— Ale gdy Pierluigi Assy był provveditore Dalmacji, sprawy stały z pewnością inaczej. A republika Wenecka także teraz znikła? Kto ją zburzył?
Stary Francuz wskazał palcem na swoją pierś:
— My.
— Ach!
Zwróciła się do niego ramieniem.
— W takim razie zrobiliście coś zupełnie niepotrzebnego... Czy pan zresztą sani był przy tem, monsieur Henry?
— Przed sześćdziesięciu ośmiu laty. Byłem wtedy mocnym zuchem.
— Nie wierzę panu.
— I nie potrzebuje pani wierzyć. Ze wszystkiego, co się pani mówi, powinna pani wierzyć co najwyżej w połowę, i to tylko chwilowo.
Światopogląd Violanty uzupełniał się przy pomocy tych nauk.
Wszelkie wiadomości, zaledwie je jej udostępniono, stawiane były odrazu w wątpliwość. Uważała za zupełnie naturalne nic wierzyć w żadne fakty; wierzyła tylko w marzenia. Gdy w błękitne dni przenosiła się do ogrodu, słońce jechało z nią, jak złoty rycerz. Siedział on na delfinie, który przenosił go z jednej fali na drugą. Wysiadał wraz z nią na ląd, a ona igrała ze swoim przyjacielem. Czyhali na siebie. On wdrapywał się na drzewo morwowe albo na sosnę; kroki jego pozostawiały same żółte ślady. Potem stawał się pasterzem, nazywał się Dafnis. Ona zaś była Chloe. Wiła wieniec z fiołków i koronowała go nim. On był nagi. Grał na flecie o lepsze z pinjami, które rozbrzmiewały na wietrze. Ona śpiewała słodszemi trelami niż słowik. Kąpali się razem w strumieniu, który spływał po łące, między pękami narcyzów i stokrotek. Całowali kwiaty, jak to czyniły pszczoły, brzęczące w gorącej trawie. Widzieli na wzgórzach skaczące owieczki i skakali tak samo. Oboje byli pijani wiosną, Violanta i jej jasny towarzysz.
Wreszcie odchodził. Tropy jego leżały jeszcze tylko jak znikające złoto na ścieżkach; wnet się ono rozpływało. Wołała jeszcze: — Do jutra! — Z pawilonu Pierluigiego dochodziła odpowiedź z brzmiącym śmiechem: — Do jutra!... — I nie było go. Violanta, znużona i z cichemi zmysłami, rozciągała się w janowcu pod stokiem i patrzała wdół na swoje jezioro. Ważka o szerokim, owłosionym grzbiecie stała przed nią błękitnawa w powietrzu. Żółte kwiaty chyliły się. Odwracała się; na kamieniu siedziała jaszczurka i patrzała na nią ostremi oczkami. Dziecko kładło głowę na ramionach, i długo przypatrywały się sobie przyjaźnie, ostatnia, wątła córka legendarnych królów olbrzymów i słaba, mała krewna przedpotopowych potworów.



ROZDZIAŁ DRUGI

Pewnego dnia letniego w piętnastym roku jej życia skoczyła kiedyś, zaspana jeszcze, do okna altany Pierluigiego. Usłyszała we śnie ohydne skrzeczenie, jakby wielkiego, szpetnego ptaka. Głos ten przerażał ją jeszcze na jawie. Tam w jeziorze, w jej biednem jeziorze, leżała olbrzymia kobieta. Piersi jej płynęły po wodzie, jak potworne góry tłuszczu, wyciągała w powietrze nogi jak słupy, burzyła pianę ciężkie mi ramionami i krzyczała szeroko i czarno otwartemi ku górze ustami. Przy brzegu pływało powyrywane sitowie, zielone pałace, w których mieszkały ryby, były zburzone; mieszkanki ich przemykały się z lękiem, ważki pouciekały. Kobieta ta wniosła spustoszenie i grozę nawet w zmąconą głąb.
Violanta zawołała ze łzami w głosie:
— Kto pani pozwolił zaśmiecać moje jezioro! Jaka pani wstrętna!
Na brzegu ktoś się śmiał, spostrzegła ojca.
— Mów dalej, — rzekł, — ona nie rozumie ani słowa po francusku.
— Jaka pani wstrętna!
— Po włosku ani po niemiecku mama także nie rozumie.
— To pewnie dzika.
— Bądź grzeczna i przywitaj się z ojcem. Dziewczynka usłuchała.
— Mama chciała się kąpać, — wyjaśnił hrabia Assy, — lubi ona niezwykle czystość, to Holenderka. Wracam mianowicie z Holandji, moja kochana, a jeżeli będziesz ojca dobrze traktowała, zabierze cię tam kiedyś.
Zaprotestowała z oburzeniem:
— Do kraju, gdzie są takie... takie... panie? Nigdy!
— Napewno?
Ujął ją po przyjacielsku pod ramię. Holenderka wyszła na brzeg, ubrała się byle jak i zbliżyła się sapiąc, z falującą piersią i czułą miną.
— Ach, co za słodkie dziecko! — zawołała. — Czy mogę ją pocałować?
Violanta domyślała się, jaki był zamiar Holenderki. Nagły wstręt zaparł jej dech; wyrwała się z prawdziwym lękiem dziecięcym i biegła i biegła.
— Co się tej malej stało? — zapytała nieznajoma przerażona bardzo. — Czy ona się wstydzi?
Violanta nie wstydziła się. Ukazanie się nagiej kobiety u boku jej ojca nie zadrasnęło wcale jej godności. Ale niezdarność, nieładna masa tego ciała kobiecego pobudziła jej dziewczęce nerwy do takiej dumy, że choćby całe życie sprzysięgło się, aby ją zdławić: sprzysięgłoby się napróżno.
„Jak ona śmie mi się pokazać!“ jęczała, zamknąwszy się w swoim pokoju. Opuściła go dopiero po odjeździe hrabiego Assy, a jeziora unikała; było zbezczeszczone, stracone dla niej. Próbowała w myślach nadążyć za motylem w jego locie ponad cichą powierzchnią, próbowała ujrzeć błękit, tonący w szklanej głębi, — gdy nagle wpadało do niej coś brutalnego, czerwono-białego: rozbity był odzwierciedlony błękit, a motyl odarty ze skrzydeł.
Trapiła się w głębokiej ciszy, ale upierała się niezłomnie, przez pól roku. Potem uspokoiła się; ulubione miejsca jej życia dziecięcego przesuwały się jeszcze tylko przez jej sny. Pewnej nocy stanął przed jej łóżkiem Pierluigi Assy ze swoją ukochaną. Dama wydęła czupurnie usta, czarna mucha skoczyła w białą zmarszczkę. Pierluigi z wdzięcznym ukłonem poprosił Violantę, aby poszła za nim. Obudziła się; obok białego światła księżycowego leżały niebieskie cienie, łóżko guwernantki w sąsiednim pokoju było puste. Z uśmiechem zasnęła znowu.
Nazajutrz do pokoju wszedł jakiś pan.
— Ojciec?
Była prawie przerażona, spodziewała się go dopiero za kilka miesięcy.
— To nie twój ojciec, droga Violanto, to twój stryj.
— A ojciec?
— Ojcu przydarzyło się niestety nieszczęście, — o, lekkie. Wyglądała tylko wyczekująco, nie zalękniona.
— Przysyła mnie do ciebie. Dawno mnie już prosił, żeby się tobą zająć, gdyby on nie mógł już tego kiedyś uczynić.
— Już nie mógł? — powtórzyła smutno, bez podniecenia.
— Czy on...
— Został odwołany.
— Nie żyje.
Opuściła głowę, pomyślała o ostatniem niemiłem widzeniu. Nie okazała bólu.
Książę pocałował ją w rękę, przemawiał do niej i obserwował ją zarazem. Była smukła, o delikatnych członkach, sprężysta, miała ciężkie, czarne włosy Południa, gdzie wzrósł jej ród, i oczy, błękitnoszare jak północne morze jej przodka. Stary znawca zastanawiał się: „Jest prawdziwą Assy. Ma jeszcze coś z owej zimnej siły, którą my mieliśmy, i pozbawiony nerwów ogień Sycylji, który także mieliśmy“.
Mimo poważnego wieku był jeszcze doskonałym jeźdźcem, ale wyjeżdżając z niewprawnemu młodemi dziewczętami, ukrywał to w miarę możności. Mknęli obok siebie wzdłuż wybrzeża, po twardym piasku i po wodzie. Muszle i strzępy rozgwiazd tryskały z pod kopyt.
„Dość lichy ze mnie towarzysz“, wzdychał książę w duchu. „Ale trzeba się dostosować do tych psich podskoków. Dumny krok, pasaże lub redop zmusiłyby tę małą do podziwiania mojej sztuki. A do podziwiania ma ona, sądzę, z domu jeszcze silną niechęć“.
Raz tylko, gdy kapelusz jej pofrunął w morze, a Violanta zakomenderowała: — Naprzód! — sprzeciwił się.
— Katar... w moim wieku...
Violanta skoczyła w morze, siedziała na grzbiecie płynącego konia zgarbiona jak małpka. Gdy wróciła, pokazała swój mokry tren.
— To wszystko. Dlaczegóż ty tego nie dokazałeś?
— Gdyż nie dorosłem do ciebie bynajmniej, moja mała. Roześmiała się szczęśliwa.
Pozwalał mijać czasowi, aż mu się wydało, że życie we dwoje stało się dla niej nawyknieniem. Potem rzeki:
— Czy wiesz, że jestem tutaj pięć tygodni? Muszę zajrzeć znowu do swoich przyjaciół.
— Gdzie?
— Do Paryża, do Wiednia, wszędzie.
— Ach!
— Czy ci to jest przykre, Violanto?
— No...
— Możesz przecież pojechać ze mną, jeśli masz ochotę. „Czy mam ochotę?“ zadała sobie pytanie.
„Gdyby jezioro było jeszcze takie jak dawniej, nie miałabym najmniejszego powodu odjeżdżać; ale tak...“
Pomyślała o nocnej wizycie Pierluigiego, o jego zachęcającym ukłonie i miłym uśmiechu damy.
„Czy muszę was teraz zupełnie opuścić?“ — pomyślała, poważniejąc.
— Jako moja żona? — dodał książę.
— Jako twoja... Dlaczegóż?
— Bo to jest najprostsze.
— No, więc...
Nagle zaczęła się śmiać. Oświadczyny zostały przyjęte.

Zimę roku żałoby spędzili w Cannes, zupełnie odosobnieni w willi, która przeświecając z za żywopłotów wawrzynowych i różanych, budziła w przechodniach przeczucie tajonych namiętności. Księżna nudziła się i pisała listy do monsieur Henryego.
Podróżowali latem po Niemczech, a we wrześniu spotkali się w Biarritz z paryskimi przyjaciółmi księcia. Przybywszy do Paryża, była już Violanta w bliskich stosunkach z księżną Urusow i hrabiną Pourtalès. Paulina Metternich, dla której stała się małą siostrzyczką, zapoznała ją z Wiedniem. Był to rok 1867. Dla niektórych osób z tego towarzystwa wiodła prosta aleja rozkoszy z Paryża do Wiednia. Z prawej i lewej strony leżały tylko wsie, akurat dość dobre do zmiany koni. Gdyż gardzono popularnym sposobem podróżowania; hrabia d’Osmond i hrabina Assy z mężem przybyli z Paryża dwoma poczwórnemi zaprzęgami i zajechali do hotelu Arcyksięcia Karola. Violanta przyjęła zaproszenie hrabiny Clam-Gallas do jej loży w Hofburgu; wsiadła w Paryżu do powozu, aby spojrzeć przez wiedeńską lunetę astronomki Teresy Herberstein.
Lekkość jej istoty, brak ordynarnych próżnostek w jej nierozmyślnej pysze budziły zachwyt; zachwycała przedewszystkiem księcia. Miał on sześćdziesiąt sześć lat, a ze względu na zdrowie od sześciu lat traktował kobiety jeszcze tylko jako urocze i skomplikowane motywy dekoracyjne. Teraz przyglądał się, bliżej niż inni, pięknej, wolnej istocie, dla której w mglistem kole pożądań, głuchej mściwości, lękliwych knowań i tajonych chuci wszystko pozostawało jasne i świetlane, która nigdzie nie przeczuwała głębin i niedoli. Osobliwem szczęściem było dla niego patrzeć, jak szła niewinnemi, dziecięcemi krokami przez natężoną od wysiłku ciżbę legitymowanych poławiaczy szczęścia i ludzi postarzałych w niełatwych rozkoszach. Budzić ją — wydawało się dla uwiędłej subtelności starca głupiem przestępstwem. Zresztą powiadał sobie, że byłby głupcem, wtajemniczając ją w rozkosze, których dalszego ciągu z konieczności szukać musiałaby u innych.
Nie wtajemniczał jej też. Opowiadano jej, że markiza de Châtigny nie może się od swego męża spodziewać dzieci.
— Skąd to wiadomo? — zapytała Violanta.
— Od mademoiselle Zozic.
— A, tej z Opery?
— Tak.
Chciała pytać dalej, skąd mademoiselle Zozic może to wiedzieć, ale czuła, że pytanie to nie należy do tych, które można wypowiadać.
Wysmukła hrabina d’Aulnaie zjawiła się pewnego wieczora w poselstwie austrjackiem z olbrzymim brzuchem; była to odosobniona próba wprowadzenia znowu mody odmiennego stanu, jaka istniała w latach pięćdziesiątych. Księżna ubawiła się bardzo; potem nastąpiło kilka dni powątpiewania, po których oświadczyła księciu, iż zdaje się jej, że będzie matką. Zdawał się tem wesoło zaskoczony i zawezwał doktora Barbassona. Lekarz zbadał ją ową delikatną dłonią, która z pacjentek czyniła kochanki. Spojrzała na niego wyczekująco: pohamował w porę uśmiech i wyjaśnił, że tutaj niema się czego obawiać ani czego spodziewać.
Wyjeżdżała na spacery konne do Praleru z coraz nowymi wielbicielami i nie wiedząc nic o ostatecznych celach adoracji, ze zręcznością lunatyczki trzymała wszystkich na wodzy. Conte Paweł Papini otrzymał przez nią kulę od barona Leopolda Tauny i leżał jeszcze na łożu śmierci, gdy Rafael Rigaud zastrzelił się przed jej ukończonym właśnie obrazem. Były to dla niej niezrozumiałe szaleństwa, i wypowiadała ten pogląd tak spokojnie i tak bez współczucia, że zatwardziałym rozpustnikom dreszcz przechodził po grzbiecie. Zaczęto się jej obawiać. Ona zaś odczuwała najżywsze zadowolenie z nowego dla niej rodzaju lodów albo ze śniegu, który grubszą warstwą, niż to widziała kiedykolwiek, leżał na futrzanym kołnierzu jej woźnicy. A większe zainteresowanie, niż wszystkim swoim wielbicielom, okazywała lordowi Eppomowi, owemu staremu panu, który przez cały rok nosił białe spodnie i czerwony goździk. Przyjeżdżał do niej nędzną jednokonką, a księżnę śmieszyło do łez. gdy widziała, jak musiał wpierw przezwyciężyć podejrzliwy sprzeciw jej służby, zanim zdołał się dostać do niej i mógł złożyć u jej stóp kosztowny podarunek. Odwiedziła go i weszła do jego sypialni: sypiał w trumnie. Wręczył jej z galanterją egzemplarz wydrukowanego zawczasu nekrologu i zagrał na jej cześć na pozytywce ułożony przez siebie samego marsz żałobny.
Zaczęła nadawać ton modzie. Kostjum bachantki, który nosiła w styczniu 1870 roku na balu w Operze, ukoronował jej sławę. Kramarze uliczni sprzedawali jej karykaturę, wzdłuż bulwarów promieniało w oknach wystawowych na wielkich fotografjach popiersie księżnej Assy. Podczas uroczystości w Tuilerjach spoczywało na niej z długą, powłóczystą tęsknotą niepołyskliwe oko cesarza.
Wojna z Niemcami zmusiła ją do zatrzymania się pośrodku tańca, którego muzyka umilkła nagle. Ukołysana melodjami głowa jej odchylona była jeszcze na kark, a tancerki czuły uśmiech, ześlizgujący się z jej warg, zaś dokoła niej drżenie jakby od dalekiego gromu.

Książę wyjechał z nią natychmiast. Nazajutrz po ich przyjeździe do Wiednia leżał martwy na łóżku. Violanta pojechała dalej w towarzystwie zwłok i pochowała je w grobowcu rodu Assy w Żarze, na owym uroczystym cmentarzu, któremu idzie naprzeciw z ponurą pompą szereg cyprysów. Potem zamknęła się w swoim pałacu. Towarzystwo stolicy dalmackiej pukało do jej drzwi, ale księżna przestrzegała surowo roku żałoby.
Czuła się wstrząśnięta i raczej zdumiona niż przerażona wydarzeniami. Po raz pierwszy doznała niepokojącego uczucia czegoś nieznanego, nie dającego się łatwo zrozumieć, co czyhało gdzieś na nią. Zdawało się jej, że przepędziła ubiegłe lata tam, gdzie życie tętniło najmocniej; teraz miała wrażenie, jakoby muzyka balowa i pusty śmiech zagłuszyły wszystko, co warte było słyszenia. I w ciszy, która nagle nastąpiła, poczęła nadsłuchiwać.
„Teraz jestem sama. Cóż to jest, cóż tu trzeba zrozumieć?“
Na Piazza della Colonna w Zarze napewno nie było nic do zrozumienia. Zaczęła się znowu nudzić, do czego od Cannes nie była przyzwyczajona, i podobnie jak inne kobiety wyglądała z poza przymkniętych okiennic na uśpione, zalane słońcem chodniki. Niekiedy nadchodzili ludzie z dworu, twarze, które — zdawało się jej — widziała podczas swojej krótkiej wizyty z księciem. Król siedział w powozie z Beatą Schnaken; księżna śmiała się, sama zupełnie w swoich pustych salach, z zabawnych historyjek, które sobie powtarzano we wszystkich rezydencjach.
Zazdrość rodów krajowych nie pozwoliła Dalmatom szukać władcy pośród siebie. Mocarstwa, znużone niekończącem się nigdy za poprzednich rządów wojnami rasowemi i domowemi, skierowały wybór ludu dalmackiego na Mikołaja, pozostającego jeszcze do dyspozycji Koburga. Aby mu zaproponować koronę, trzeba było dotrzeć aż do ukrytego dom ku myśliwskiego, gdzie mieszkał w jednej kuchni z naganiaczami i psami, był to niepretensjonalny mruk, który włóczył się w płaszczu futrzanym, kołpaku i z fajką po lasach, jak św. Mikołaj. Przeprowadzka w charakterze panującego do odległego państwa, o którego położeniu nie miał bliższego pojęcia, nie była dla starca łatwa; ale uświadomił sobie swój obowiązek książęcy. Kanclerz sprzymierzony miał mu powiedzieć przy pożegnaniu: „Niech pan jedzie z Bogiem i dba o to, abyśmy o pańskim kraju nic więcej nie słyszeli“.
Mikołaj dbał. Rządził cicho i skromnie. A choć z biegiem lat nigdy nie wyszło najaw, czy był on mądry, porywczy, podstępny lub szlachetny, to przecież jedno stało się odrazu jasne: że był czcigodny. Narody jego, które życzyły sobie wzajemnie zubożenia i zupełnego wytrzebienia, godziły się pod tym jednym względem, że spoglądały na swego sędziwego króla z miłością i rozrzewnieniem. Mikołaj był wzorem ojca rodziny. Głęboka, niewątpliwa czcigodność spowijała wszystkich, co stali blisko niego, jakby w płaszcz, pod którego fałdami znikały ich występki. Nikt się nie oburzał na następcę tronu, młodego Filipa, który odkąd ukończyło się jego wychowanie w Theresianum wiedeńskiem, żył i używał po sowizdrzalsku; a piękna przyjaciółka króla cieszyła się powszechnem uznaniem.
Beata Schnaken była małą artystką, która przeniesiona z Wiednia do Zary, nie znalazła nikogo, kto chciałby zapłacić jej długi. W rozpaczy wymknęła się o piątej rano z domu, aby się pomodlić w kościele jezuitów. Gdy tylko Mikołaj Koburg objął rządy nad katolickim ludem, z całą pobożnością nawrócił się wraz z rodziną do kościoła rzymskiego. Także w praktykowaniu obowiązków religijnych przodował wszystkim swoim poddanym; o chłodnym świcie modlił się sędziwy władca w świątyni jezuitów. Beata wiedziała o tem. Splotła ręce i zachowywała się zupełnie spokojnie. Król zobaczył w kącie coś czarnego i nic zwrócił na to uwagi. Następnego ranka zauważył, że z czarnego szala, który leżał ponad klęcznikiem, wpatruje się w kadzidło blady profil. Gdy trzeciego, czwartego i piątego dnia widział ten sam obraz, nie mógł się starzec powstrzymać od serdecznego wzruszenia, i szczęście Beaty Schnaken było zadecydowane.
Prócz gaży otrzymywała pokaźne apanaże. Mikołaj odwiedzał ją co wieczór. Tajni agenci podsłuchiwali pod drzwiami, ale rzadko padło słowo polityczne, a nigdy niestosowne. W powozie siedziała zawsze Beata u boku swego królewskiego przyjaciela, biała i różowa, wcisnąwszy rozwijający się podwójny podbródek w czarny kołnierz koronkowy. Hrabia Bittermann, przyjaciel młodości Mikołaja, błagał ją na kolanach, aby za niego wyszła; z hrabiną Bittermann wolno królowi obcować. Ale Beata odtrąciła wiernego sługę dynastji Koburg; uważała, że nie potrzebuje wcale upragnionego przezeń ratunku honoru. Istotnie, nikt go od niej nie wymagał. Nawet królowa przyjęła Beatę do swego serca; opowiadano pod tym względem wzruszające rzeczy.
Beata potrafiła się znaleźć w tej delikatnej pozycji z największą zręcznością, nic popadając zupełnie zpowrotem w dane fazy życia. Od czasu do czasu brała krótki urlop na schadzkę w Niszy z wiedeńskim handlarzem koni, albo aby się spotkać po drugiej stronie Czarnych Gór z kolegą z teatru nadwornego. Potem wracała, rozsądna, z cichą godnością; w obrębie granic kraju nie działo się nigdy nic.
Księżna informowała się nawet niekiedy z gazet o czynach i ruchach tego towarzystwa. Ktoby jej powiedział przed pięciu miesiącami w Paryżu, że dla przepędzenia czasu sięgnie do takich środków.
Książę Fili jechał pewnego dnia konno przez plac. Violanta stała lekka i rozleniwiona na monumentalnym balkonie swego pierwszego piętra i spoglądała wzdłuż kolumn, u których stóp dwa gryfy strzegły portalu. Z lewej strony jechał elegancki kawaler, z prawej Hunn w uniformie, w środku zaś człowieczek o złej postawie, rzucający dokoła niepewne spojrzenia i grzebiący nieustannie blademi dłońmi w rzadkich włosach na policzkach. Księżna chciała się cofnąć; ale Fili już ją dojrzał. Wyrzucił ramiona w powietrze, twarz jego zapłonęła i zaróżowiła się. Chciał się zatrzymać. Elegancki jego towarzysz przystanął usłużnie, ale olbrzymi wojak szarpnął brutalnie za cugle konia księcia. Fili posłusznie wciągnął znowu głowę w ramiona i pojechał dalej bez skargi. Jego godny litości grzbiet znikł za rogiem.

Było to w grudniu. Jechała pewnego razu przez zatokę portową. Jasne, piękne miasto, zbudowane z wdziękiem Włoch, pozostało za nią; naprzeciw niej, pod ciężkiem, groźnie zachmurzonem niebem leżała tylko kamienna pustynia z chylącemi się chatkami. Widok ten, który ją zabolał, pobudził w niej coś, jakąś potrzebę odważenia się, działania, zmierzenia sił; kazała sobie podać wiosła, zanurzyła je odważnie w hałaśliwych falach, otaczających łódź. Widziała, że jest bezsilna, i walczyła z przekory. Wtem spostrzegła na brzegu kilku mężczyzn z rozwartemi ustami i dziko podniesionemi ramionami. Wydawali się zagniewani; jakiś starzec z potarganą białą brodą groził jej pięściami i przeskakiwał z nogi na nogę.
— Co się tym ludziom stało? — zapytała swego gondoljera. Wioślarz milczał. Strzelce księżnej wyjaśnił z wahaniem:
— Niebardzo im się podoba, że wasza książęca mość chce wiosłować.
— Ah!
Co ich to mogło obchodzić? Ta dziwna zazdrość musiała być drobną właściwością ludu. Przypomniała sobie owych niezrozumiałych ludzi, którzy ją jako dziecko uważali za czarownicę. Lud miał same urojenia. W tak zwanych pieśniach ludowych śpiewał o wojnach tureckich, które się nigdy nie odbyły.
Odłożyła wiosła, łódź rzucona została na ląd. Wysiadła. Starzec zaskrzeczał jeszcze raz i cofnął się lękliwie. Obejrzała przez lorgnon młodzieńców, którzy stali niezręcznie na miejscu.
— Czyż tak mnie nienawidzicie? — zapytała z ciekawością.
— Prosper, dlaczego ci ludzie nic odpowiadają?
Strzelce powtórzył pytanie w ich języku. Wreszcie jakiś głos, zachrypły jeszcze od klątw, rzekł:
— Kochamy cię, mateczko. Daj nam na wódkę.
— Prosper, zapytaj ich, kim jest ten stary.
— To nasz ojciec.
— Czy dużo pijecie wódki?
— Rzadko. Kiedy mamy pieniądze.
— Dam wam. Ale połowę oddajcie ojcu.
— Dobrze, mateczko. Wszystko jak każesz.
— Prosper, daj im...
Chciała powiedzieć: dwadzieścia franków, ale zastanowiła się, że ludzie ci zapiją się na śmierć.
— Pięć franków.
— Połowę ojcu, — powtórzyła i szybko wsiadła do łodzi.
„Jeżeli będę patrzała, oczywiście dadzą mu“, pomyślała. „Ale co będzie, jeśli nic będą obserwowani?“
Była zaciekawiona, chociaż powiadała sobie, że jest rzeczą obojętną, co jakaś brudna rodzina zrobi z pięcioma frankami.
Następnego dnia chciała posłać tam Strzelca, ale Prosper zameldował jej, że stary przyszedł. Kazała go wpuścić; ucałował skraj jej sukni.
— Niewolnik twój całuje kraj twojej sukni, mateczko, podarowałaś mu franka, — rzekł i spojrzał na nią wyczekująco. Uśmiechnęła się. Aha, nie ufał chłopakom i miał rację. Powinien przecież dostać dwa i pół franka. Ale że mu coś jednak dali!
„Czy spodziewałam się tego?“
Była ubawiona i rzekła:
— Dobrze, stary, jutro przyjdę znowu na brzeg.
Następny dzień był błękitny. Była gotowa do wyjścia, gdy za drzwiami podniosły się głosy. Książę Fili stanął, odepchnąwszy pięciu lokajów, na progu.
— Przyjacielowi małżonka pani, księcia nieboszczyka, — zawołał podniecony, — księżna nie pokaże przecież drzwi drogiemu przyjacielowi księcia. Całuję rączki, księżno.
— Wasza królewska wysokości, nie przyjmuję nikogo.
— Ale drogiego przyjaciela. Takeśmy się przecież kochali. A poza tem, jak się wiedzie drogiej księżnej Paulinie. Ach tak, Paryż. I dobra lady Olimpja, taka serdeczna kobitka.
Księżna roześmiała się. Lady Olimpja Ragg była akurat dwa razy tak wysoka i szeroka jak książę Fili.
— Czy ona jest jeszcze w Paryżu, ta Olimpja? Napewno już znowu jest w Arabji albo na biegunie Północnym. Naprawdę kochana, nadzwyczaj przystępna kobieta. Zupełnie mnie to trudu nie kosztowało, — dodał figlarnie. — Ale to zupełnie. Widzi pani, już pani jest weselsza.
— Wasza królewska wysokości, trudno się jest panu oprzeć.
— Żałoba to rzecz zupełnie słuszna, ale nie tak surowa żałoba. Ja przecież także obchodzę żałobę. Niech pani spojrzy.
Dotknął rękawa, otoczonego krepą.
— Książę był przecież moim przyjacielem od dziecka. Ostatnim razem, kiedy go widziałem, wie pani, w Paryżu, nawoływał mnie tak wzruszająco do rozsądku, ale powiadam pani, tak wzruszająco. „Fili“, mówił, „umiarkowanie w używaniu wina i kobiet“. Aż nazbyt miał rację, ale czyż mogę go słuchać?
— Wasza królewska wysokość mógłby z pewnością, gdyby chciał.
— To należy do pani przesądów. Kiedy miałem osiemnaście lat, dostałem od jednego z guwernerów portwejnu; własnoręcznie skradł go dla mnie ze stołu dworskiego. Dzisiaj mam dwadzieścia dwa i pijam już tylko konjak. Niech się pani nic przeraża, proszę, księżno, rozcieńczam go szampanem. Pełna szklanka, pół konjaku, pół szampana. Czy pani uważa, że to szkodzi?
— Nie wiem naprawdę.
— Mój lekarz powiada, że mi to wcale nie szkodzi.
— Więc może pan pić.
— Jest pani rzeczywiście tego zdania?
— Ale dlaczego pan pije? Następca tronu ma przecież tyle innych zajęć.
— To należy do pani przesądów. Jestem niezadowolony, jak wszyscy następcy tronu. Niech sobie pani przypomni don Karlosa. Chciałbym być użyteczny, a skazuje się mnie na bezczynność, jestem ambitny, a wszelki wawrzyn zabiera mi się z przed nosa.
Zerwał się, drepcząc pochylony po pokoju. Ramiona miał stałe podniesione jak skrzydła, dłonie trzepotały się na wysokości piersi w przegubach, dogóry i nadół.
— Biedny, — rzekła księżna i spojrzała na zegarek.
— Pochlebcy oskarżają mię przed królem, moim ojcem, jakobym nie mógł się doczekać chwili wstąpienia na tron.
— Ale tak przecież nie jest?
— Boże mój, życzę królowi długiego życia. Ale i ja chciałbym żyć, a tego oni nie chcą.
Podszedł na palcach blisko do niej i szepnął z wysiłkiem tuż przy jej twarzy:
— Chce pani wiedzieć, kto nie chce?
Odkaszlnęła; powiało na nią silnie alkoholem.
— No?
— Je — zu — ici!
— Ach!
— Jestem dla nich zbyt trzeźwy, dlatego mię gubią. Któż dzisiaj jest pobożny? Mądrzy udają, że nimi są: ja jestem za dumny na to. Czy pani wierzy może, księżno, w zmartwychwstanie albo w niepokalane poczęcie albo wogóle w cale Królestwo Niebieskie? Ja osobiście jestem wysoko ponad tem wszystkiem.
— Nigdy się tem nie interesowałam.
— Przesądów nie mam wcale, to pani powiadam. Kościół się mnie boi, dlatego mię gubi.
— Proszę, i jakże to robi?
— Popiera moje występki. Przekupuje moje otoczenie, aby mi dawano pić. Jeśli spotykam gdzieś piękną kobietę, to ci czarni postawili ją na mojej drodze. Nie jestem nawet pewien, księżno, czy i pani... pani sama... Pani jest, może pobożna?
Zerknął na nią zukosa. Nie zrozumiała.
— Dlaczego stała pani ostatnio na balkonie, właśnie kiedy przejeżdżałem?
— Ach, sądzi pan?
Zawahał się, potem przyłączył się do jej śmiechu. Ufnie przysunął się bliżej z krzesłem.
— Obawiałem się tylko, bo pani jest aż tak piękna. „Fili“, powiedziałem sobie, „to pułapka. Uważaj, umykaj“. Ale widzi pani, że nie umknąłem: siedzę tu.
Przysunął się jeszcze bliżej. Chwiejne jego dłonie muskały już koronki na jej piersi. Księżna wstała.
— Prawda, mogę tu siedzieć nadal? — bełkotał podniecony i niepewny.
— Ale mnie pozwoli wasza królewska wysokość wyjść?
— Ależ poco! Niech pani idzie, księżno, niech się pani nie krępuje.
Dreptał za nią, od jednego krzesła do drugiego, pokorny i wyczekujący.
— Ale te stare graty Empire musi pani wyrzucić i wstawić coś miękkiego, żeby się można mile wtulić i ogrzać. Wtedy będę do pani przychodził codziennie. Nie uwierzy pani, jak zimno mam w domu u żony. Musieli mi też sprowadzić żonę ze Szwecji, która zaczyna prawić kazanie, gdy tylko mnie zobaczy. Quelle scie, madame! Ryba piła ze Szwecji: to gra słów mego własnego wynalazku. I jedno francuskie słówko także! Ach, Paryż!
Mówił wolniej, nadsłuchując lękliwie. Zasłona uniosła się, elegancki towarzysz księcia zjawił się na progu. Skłonił się głęboko przed księżną i przed Filem i rzeki:
— Pozwalam sobie przypomnieć waszej królewskiej wysokości, że jego królewska mość oczekuje waszą królewską wysokość o jedenastej na śniadanie.
Ukłonił się znowu. Fili mruknął:
— Zaraz, mój drogi Percossini.
Drzwi zamknęły się.
Książę stał się nagle ruchliwy.
— Czy widziała go pani, tego łotra? To był baron Percossini, taki Włoch. Ten łotr jest przecież opłacany przez je — zu — itów. Czekał, aż się tu u pani trochę zagrzeję. Teraz wyciąga mię, właśnie w najpiękniejszej chwili, gdy zaczynam mieć nadzieję. Mam zwarjować, jezuici płacą za to. Niech mi pani powie, najdroższa księżno, czy mogę jutro przyjść znowu?
— To niemożliwe, wasza królewska wysokości.
— Proszę, proszę.
Błagał, głosem zdławionym od łez.
— Pani jest za piękna, nie mogę przecież inaczej. Potem zaczął znowu gawędzić.
Major von Hinnerich, mój adjutant, a, to zupełnie co innego. Taki poczciwy człowiek! Naprawdę poczciwy człowiek, przeszkadza mi w każdej przyjemności. Ale w każdej, powiadam pani. Czy widziała pani ostatnio, jak pociągnął za moje cugle? Taki wierny sługa mego domu. Niech pani będzie dobra, księżno, niech pani odwiedzi moją żonę, niech pani przyjdzie na nasz cercle intime. Muszę panią przecież jeszcze zobaczyć, nie mogę przecież inaczej. Dobrze, przyjdzie pani? Księżnej zrobi pani taką przyjemność, ciągle mówi o pani. Dobrze, przyjdzie pani? Niecierpliwie zrobiła kilka kroków ku drzwiom.
— Przyjdę.
Zasłona zaszeleściła znowu. Fili począł nagle okazywać łaskawy wdzięk.
— Mój kochany Percossini, należę do pana. Całuję rączki, księżno, i dowidzenia przy cercle intime.
Księżna udała się pieszo do przystani. Czysty wiatr północny muskał fioletowe morze. Wysiadając z łódki na wybrzeżu, ujrzała pstry tłum ludzi, którzy zdawali się czekać na nią. Przed wszystkimi świeciła pod jaskrawo błękitnem niebem miedziano-czerwona, piękna broda starannie ubranego, postawnego pana. Szary kapelusz z dużem rondem był w calem jego ubraniu jedyną częścią niemodną. Ukłonił się: w tej samej chwili mężczyźni, kobiety i dzieci krzyknęli i zaskrzeczeli jak coś wyuczonego:
— To Pavic, nasz zbawca, nasz ojczulek, nasz chleb i nasza nadzieja!
Księżna kazała sobie powiedzieć, co to znaczy. Potem przyjrzała się panu; słyszała o nim. Przedstawił się:
— Doktór Pavic.
— Przyszedłem, wasza wysokości, aby pani podziękować. Należy się pani podziękowanie, gdyż wie pani: „Co czynicie najuboższemu z moich braci, mnie to czynicie“.
Nie zrozumiała go, pomyślała: „Mnie? Komuż to? Nikomu przecież wogóle nic uczynić nie chciałam“. Ponieważ nie odpowiadała, dodał:
— Przemawiam do waszej wysokości w imieniu tego niedojrzałego ludu, którego podźwignięciu do godności ludzkiej poświęciłem całe swoje życie. Całe swoje życie, — powtórzył z rezygnacją.
Poinformowała się:
— Co to się dzieje z tymi ludźmi? Chciałabym się o nich czegoś dowiedzieć.
— Ten biedny lud kocha mię bardzo. Wasza wysokość widzi, jak ciasno mię otaczają.
Zauważyła to: lud było czuć.
— Ach! Osnuwa mię porządny kawał romantyki!
Rozpostarł ramiona, głowę przechyliwszy na kark, tak iż piękna, szeroka broda sterczała niby klin w powietrze. Niezupełnie rozumiała jego ruch.
— Gdyby wasza wysokość wiedziała, jak to jest słodko: otoczony nienawiścią świata, wspierać się na szańcu miłości ludu.
Przypomniała mu:
— A lud, lud?
— Jest biedny i niedojrzały, dlatego go kocham, dlatego daruję mu swoje dni i noce. Uściski ludu, niech mi wasza wysokość wierzy, bardziej są miękkie i uszczęśliwiające, niż uściski kochanki. Wyrywam się z nich niekiedy na długie, samotne przechadzki piesze po moim smutnym kraju.
W ten sposób zakończył, ciszej i z uczuciem.
Stanowczo nic można go było odwieść od mówienia o własnej osobie. Księżna otworzyła już usta do drwiącej uwagi, ale jego organ mowy, ten zdumiewający organ mowy, który napawał króla i jego rząd trwogą, przezwyciężył jej sprzeciw. W głosie jego roztapiała się miłość, miłość do jego ludu, niby cenny cukierek. Jakaś woń, ckliwa i oszołamiająca, szła z jego najbardziej pustych słów, woń przykra dla niej; ale działała na nią.
Po kilku krokach rzekła:
— Jest pan trybunem? Obawiają się pana nawet?
— Obawiają się mnie. O tak, wierzę, że obawiają się mnie ci eleganccy panowie, którzy wówczas, gdy publicznie napiętnowałem jak należało obmierzłe obyczaje następcy tronu, wtargnęli do mego domu.
— Ach, jak to było? — zapytała księżna, łaknąca historyjek.
Pavic zatrzymał się.
— Musieli sobie kazać w najbliższej aptece obandażować głowy. Policja lękliwie zaniechała wmieszania się, — rzekł zimno i poszedł dalej.
Dał jej dziesięć sekund czasu na zastanowienie się; potem zatrzymał się znowu.
— Ale nikt z tych, co mają czyste sumienie, nie potrzebuje się mnie obawiać. Nic wiedzą nawet ludzie, jaki ja jestem łagodny, jak wiele z mego gniewu pochodzi ze zbyt czułej duszy, i jak wdzięczny i wierny byłbym potężnemu. księżno, któryby podniósł rękę w mojej sprawie.
— A pańska sprawa?
— To mój lud, — rzekł Pavic, ruszając dalej.
Szli po ostrym żwirze. Na nędznej roli stały pochylone postaci, nieustannie, temi samemi ciągle ruchami wyrzucały one kamienie na drogę. Droga była pełna, a pole jeszcze nie puste. Jakiś chłop rzeki:
— Tak rzucamy cały rok. Bóg wie, skąd djabeł bierze te wszystkie kamienie.
— To jest i moim losem, — rzekł natychmiast Pavic. — Rok za rokiem wyrzucam niesprawiedliwość i bluźnierstwo wobec mego ludu z roli mojej ojczyzny, — ale Bóg wie, skąd djabeł bierze coraz nowe kamienie.
Przed nimi ział otwór lepianki z gliny. Księżna, chcąc, ujść sunącemu za nimi ciągle ludowi, stanęła na jej progu. Olbrzymie naczynia gliniane sterczały po kątach, na klepisku z mocno ubitej, żółtej ziemi. W czarnej izbie czuć było zapach spalonej oliwy. Przed chwiejnym ogniem wilgotnej wiązki chróstu marzło trzech mężczyzn w brunatnych płaszczach. Jeden zerwał się i podszedł do gości z glinianem naczyniem w ręku. Księżna cofnęła się szybko, ale trybun ujął kubek wina.
— To sok mojej ziemi ojczystej, — rzekł czule i wypił.
— To krew z mojej krwi.
Poprosił o kawałek chleba kukurydzowego, przełamał go i podzielił się z otaczającymi. Księżna przyglądała się wielkiemu ptakowi morskiemu, który skrzecząc trzepotał się po czarnej jaskini. Mała żmija zwijała się na stole.
— Prawdopodobnie pokazano mi już wszystko. — rzekła księżna. Skierowała się znowu ku wybrzeżu.
— Chce się pan dostać do miasta, doktorze, a nie ma pan własnej łodzi? Proszę, niech pan wsiądzie do mojej.
Pavic zabrał z sobą chłopca, chorobliwą istotkę o słabych oczach, białych kędziorkach i cerze barwy sera.
— Ma pan przy sobie chłopca?
— To moje dziecko. Kocham je bardzo.
Pomyślała: „Tego nie potrzeba wcale mówić. A zabierać go z sobą też nie potrzebował“.
Po chwili zapytała:
— Nazywają pana przecież Pavese?
— Musiałem się tak nazwać. Nie przyjmując obyczajów a nawet nazwisk naszych wrogów, nie możemy już rozwijać się w swoim kraju.
— Kto, my?
— My...
Zaczerwienił się. Zauważyła, że miał dziwnie delikatną skórę i różowe nozdrza.
— My Morlacy, — uzupełnił szybko.
„Morlacy?“ pomyślała. Więc tak się nazywali ci barwni brudasi tam na wybrzeżu. Więc to był naród. Uważała ich za bezimienną zgraję. Upewniła się:
— A ci ludzie na wybrzeżu to byli także...
— Morlacy, wasza wysokości.
— Dlaczego nie rozumieją po włosku?
— Ponieważ to nie jest ich język.
— Ich język?
— Morlacki, wasza wysokości.
Więc posiadali i język. Ilekroć otwierali usta, zdawało się jej, że słyszy nieartykułowany bełkot, z którego wtajemniczeni domyślali się może rozmaitych niejasnych zamiarów, jak z głosów zwierząt. Pavic rzekł:
— Jak widzę, księżno, lud ten jest pani jeszcze nieznany.
— Wśród służby swojej nigdy ich jeszcze nic miałam. Przypominam sobie, że ojciec mój nazywał ich...
Zastanowiła się i zamilkła. Pavic przełknął ślinę. Nagłe wyprostował się silnie, położył jedną rękę w pobliżu serca i zaczął mówić z całem napięciem jedynej może chwili.
— My Morlacy przyglądamy się, jak dwaj obcy rabusie paktują o nasz kraj. Jesteśmy psem na łańcuchu, którego napadły dwa wilki; a wieśniak śpi.
— Dwa wilki?
— To Włosi, nasi dawni ciemiężyciele, i król Mikołaj ze swymi obcymi zbirami. O, niech ranie wasza wysokość źle nie rozumie. Nigdy wierniejsze serce nie biło dla dynastji Koburg, jak tu, w tej piersi słowiańskiej. Gdy mocarstwa posadziły księcia Mikołaja Koburga na tronie dalmackim, świat słowiański odetchnął lżej. Wielowiekowa hańba będzie teraz zgładzona, mówiono od Archangclu do Cattaro: gdyż od Cattaro do Archangelu i od morza Lodowatego aż do oleistych wód Południa biją serca słowiańskie tym samym taktem. Rabusie łacińscy, którzy hańbią święty lud słowiański... nareszcie przywiąże się im kamień do szyi i rzuci ich w morze. Tak się radowaliśmy! Tak się radowaliśmy przedwcześnie. Gdyż, księżno, jak było, tak i pozostało: obcy panują.
— Jacy obcy?
— Włosi.
— Nazywa ich pan obcymi? Tu przecież wszystko jest włoskie. Na pustkowiu, nad opustoszałem morzem wybudowali Włosi piękne miasta...
— I oto siedzą — widzi pani, księżno, jak boleśnie słowa pani dotknęły moje serce, że ważę się pani, księżno, przerwać, — i oto siedzą w tych pięknych miastach jak pająki i wypijają biedną krew ludu słowiańskiego. W miastach nad morzeni po włosku się krzyczy, używa i gra komedję. Ciekawym przejezdnym pokazuje się komedję dobrobytu, oświaty i zadowolenia, których ten kraj nic zna. Ale poza tem, na rozległych, posępnych płaszczyznach, dzieją się rzeczy poważne i ciche. Tam się po słowiańsku milczy, głoduje i cierpi. Kraj, księżno, nie jest tych, co używają, kraj jest tych, co cierpią.
Zadała sobie pytanie: „Czy on uważa cierpienie za zasługę?“
Trybun ciągnął:
— Nieść barbarzyństwo do kraju, gdzie były tylko umiarkowanie i niewinność; w ciałach biednych szukać złota i za złoto sprzedawać ich nieśmiertelne dusze, — to nazywali nasi byli panowie, Wenecjanie: kolonizowaniem. Wzamian za wszystko, co nam zabierali, przysyłali nam swoich artystów, którzy wznieśli nam kilka niepotrzebnych monumentów; głodującym wolno było patrzeć na nie dosyta.
Zerwał się. Wyciągnąwszy rozpostartą prawicę ku białemu miastu, które wznosiło się przed nimi z wody, zawołał w wiatr:
— Jak ja nią gardzę, tą niegodziwą pięknością!
Księżna z lekką niechęcią odwróciła głowę. Pavic nie mógł się w chwiejnej łodzi długo utrzymać na nogach; zachwiał się i usiadł twardo. Potem przybili do brzegu. Pavic westchnął głęboko:
— Król Mikołaj nie wie o tem wszystkiem nic. Poważam go, jest pobożny, a i ja jako proste serce słowiańskie byłem zawsze wierzącym synem kościoła. Ale tkwi on w sieci kłamstw włoskich. Czyżby inaczej prześladował i więził tak wiernego poddanego jak ja?
Powóz księżnej zajechał, stała już przy otwartych drzwiczkach; nagle obejrzała się za nim jeszcze raz.
— Pan siedział w więzieniu?
— Wasza wysokości, przez dwa lata.
Księżna podniosła lorgnon: nie widziała jeszcze przestępcy politycznego. Pavic stal z odsłoniętą głową, ozdobiony krótkiemi, brunatno-czerwonemi lokami, światło połyskiwało w jego czerwono-blond brodzie, spoglądał jej swobodnie w oczy.
— Musi pan być nieprzejednany, — rzekła wreszcie księżna. — Jabym taką była.
— Broń Boże. Ale zawsze być pobożnym i zawsze lojalnym, a tylko dlatego, że się kocha swój lud, prześladowanym być i więzionym, — wasza wysokości, to boli, — rzekł namiętnie.
— Boli? Pan musi przecież być wściekły!
— Wasza wysokości, przebaczam im...
Trzymał prawą rękę z nieco nazewnątrz odwróconą płaszczyzną dłoni trochę powyżej biodra. Spogląda, ku niebu.
— Gdyż nie wiedzą oni, co czynią.
— Niech mi pan przy sposobności opowie coś więcej, doktorze.
Pożegnała go z powozu.
Było południe, na osłoniętych przed wiatrem ulicach piekło słońce. Księżna czuła się rozleniwiona i uśpiona przez same słowa, które spłynęły nu nią, przez więżące, omotujące, pozbawiające sil słowa. Jeszcze w jej chłodnych salach owiewał ją niezdrowy czar. Wszystkie przedmioty, których dotykała, były zbyt miękkie, milczenie w domu zbyt pochlebcze i zbyt marzycielskie. Mały ptaszek, który rozbił sobie główkę o jej okno, omal jej nie sprawił bólu, gdy już był martwy. Trzeba jej było jednej nocy, aby się stać znowu swobodną i rozsądną.
W tydzień później nadszedł rozpaczliwy list od księcia Filipa. Von Hinnerich jest zbyt wierny, nic pozwala mu więcej kroku zrobić samemu. Jeśli księżna odmówi mu ponownego zobaczenia się przy cercle intime, straci ostatnią ostoję moralną. Tego ona nie będzie chciała, tylko jezuici mogą tego pragnąć.
Złożyła u księżnej następczyni tronu swoją kartę. Wskutek tego zjawił się u niej strzelec z piśmiennem zaproszeniem do jej królewskiej wysokości.
Gdy lokaj otworzy, przed nią odrzwia. Fili wywrócił stolik do robótek ręcznych. Dwie filiżanki z herbatą potłukły się. Marznące samotnie w wielkiej, zimnej komnacie osoby podniosły się szybko, wybawione z posępnej nudy. Fryderyka łaskawie przysunęła drugi fotel do swego, w którego ciepłych głębiach znikła cala z dreszczem chłodu. Była długa, zatrważająco wąska i chuda, o białawych włosach, skórze, oczach i usposobieniu. Łokcie i kolana jak dzidy przekłuwały niemal tkaninę skromnej, zapiętej sukni, przeguby rąk chciały się obłamać w koronkowych mankietach.
— Długo nam pani pozwoliła czekać, — rzekła.
Mówiła wolno, z lekką skargą. Wiedziało się od pierwszego słowa, że żadną miarą nie można jej dać rady.
— Ubolewam bardzo, wasza królewska wysokości, — odpowiedziała księżna Assy. — Mimo to długo jeszcze nie byłabym przerwała swego odosobnienia, tylko życzenie waszej królewskiej wysokości mogło mię do tego skłonić.
— Zrobiła to pani dla mnie, księżno? Niechaj to pani Bóg wynagrodzi. Jakże ja za tem tęskniłam, aby móc z człowiekiem z wielkiego świata, z panią, droga księżno, mówić o święcie, — o Paryżu...
Słowo to wywołało jęk, przesunęło się dalej przez komnatę. Fili powtórzył głucho: — Paryż. — „Paryż“, zasepleniły dwie bogato wystrojone damy, których kunsztowne loki, uwieńczone wielkiemi różami, spadały na porcelanowo białe karki. Za niemi mężowie ich odrzucili wtył blado-brunatne głowy, aż uczernione kolce ich grubych wąsów skierowały się ku sufitowi: — Paryż. — „Paryż“, mruknął Percossini miłym, tęsknym barytonem. Z mało oświetlonego kąta dotarło zduszone jedwabnemi poduszkami, znużone westchnienie tęgiej, ładnej kobiety: — Paryż. — I tylko von Hinnerich, którego twarz nic drgnęła nawet, uważnie i świadom obowiązku stał nadal przy krześle, na którem trzęsły się żałosne członki następcy tronu.
Żona jego rzekła:
— Pozwoli pani, że ją zaznajomię z naszymi przyjaciółmi.
— Mes dames Paliojoulai i Tintinowicz.
Obie panie wykonały w swych ztyłu na wzór centaurów rozwiniętych sukniach szerokie ukłony. Od powabnego uśmiechu mleczna warstwa tłuszczu na ich twarzach omal się nie rozpłynęła. Księżna Assy zauważyła, że madame Tintinowicz jest ładna, że ma delikatny orli nos i czarne brwi pod ufarbowanemi na blond lokami.
— Księżna Fatma, — rzekła Fryderyka Szwedzka, — moja kochana Fatma, małżonka Izmaela Ibena Paszy, posła jego sułtańskiej mości przy naszym królu.
Jedna z małżonek, — poprawił Fili. — Wyrażaj się zawsze dokładnie, moja droga: jedna z jego małżonek.
Księżna Assy podeszła uprzejmie do ładnej, tęgiej damy, która wygrzebała się ze swoich poduszek. Jej ciasna, niebieska tunika atlasowa na żółtych koronkach powstała niedaleko od bulwarów; ale pełna jak księżyc, błyszcząca twarz z wymalowanemi lukami wysoko ponad uczernionemi, wąskiemi oczyma, i wspaniale namaszczone włosy w bladej rosie sznurów pereł, wymknęły się najwidoczniej przez otwarte wskutek nieuwagi drzwi haremu. Z członków jej szedł silny zapach patchouli; natomiast w oddechu jej łączyło się wspomnienie słodkiej tabaki z zupełnie, zupełnie słabą wonią czosnku.
— Pan Tintinowicz, pan Paliojoulai, — rzekla małżonka Filipa.
Jednego od drugiego niepodobna było odróżnić. Wąsy, zimne, zmęczone oczy, oślepiająca bielizna i brylanty, umieszczone wszędzie, gdzie się dało, były im wspólne. Ukłonili się równocześnie. Zdawali się oni należeć do owego gatunku mężczyzn, którzy przez wytworną zręczność stanowią ozdobę każdego salonu i o których można uwierzyć, że w krytycznym momencie, po przegranej w grze, oberwą żonom kolczyki, w których są klejnoty. Diamenty, które połyskiwały na ich giętkich ciałach, wydobyli może własnoręcznie z kopalń Indyj. Spojrzenie na ich twarde, eleganckie twarze, pokryte cienkiemi jak włos zmarszczkami, pozwalało się domyślać mnóstwa osobliwych historyjek. Gdyby z dynastją Koburg było kiedy źle, panowie Paliojoulai i Tintinowicz zamienią może dalmacki zamek królewski na sale gry w Monaco, zawsze jednakowo pewni siebie, jako dworacy i jako krupjerzy.
Przyszła królowa rzekła:
— Baron Percossini, major von Hinnerich.
Wysmukła, elegancka postać szambelana była nienaganna. Jego uniżony uśmiech był miękki jak kręcona jego bródka; ale oko jego szacowało i kradło. Białemi zębami i delikatnemi dłońmi ofiarowywał się on jako cichy przyjaciel, jako niewymagalny wielbiciel i subtelny pośrednik we wszelkich tajemnicach. Uważał wszystko za możliwe i wątpił we wszystko, prócz wartości pieniądza.
Von Hinnerich nie wątpił w nic, a możliwem było dla niego tylko to, co trwało. Był rosły jak drzewo i miał czerwonawo-blond, niezręczną twarz, niezupełnie świeżo ogoloną. Ukłonił się hałaśliwie.
— Tak, księżno, to jest ten Hinnerich, taki wierny człowiek! — zawołał nagle książę Fili i zerwał się ze swego miejsca. Otoczył ramieniem biodra adjutanta i schylony i rozpromieniony zupełnie, śmiał się do niego wgórę, jak małpka u stóp dębu. Nagle przyszło mu na myśl coś innego.
— Widziano panią przecież, księżno. Ale wie pani, że to bardzo nieładnie z pani strony, że chodzi pani z innymi ludźmi na spacer, nie z nami.
— Tak wasza królewska mość sądzi? — zapytała księżna. Fryderyka wyjaśniła:
— Nawet z kimś, kto może wcale na taki zaszczyt nie zasługuje.
— Z przestępcą politycznym, księżno. — dodał uprzejmie Percossini. Księżna Fatma powiedziała bardzo wysokim głosem flecim:
— Z człowiekiem niebezpiecznym, księżno.
Panie Paliojoulai i Tintinowicz zachichotały cicho. Mężowie ich potwierdzili z przekonaniem:
— Z osobnikiem bardzo niebezpiecznym, księżno.
Księżna Assy była szczerze zdumiona.
— Doktór Pavic? Było to przypadkowe spotkanie. Wydaje się dobrodusznym i dość próżnym człowiekiem.
— Ach nie!
— Strasznie naiwnym, jak na swój wiek, — uzupełniła. — Tem, co się nazywa wierzącą naturą, jak sądzę.
— To przecież...
Fili roześmiał się dziecinnie. Reszta towarzystwa spoglądała po sobie poważnie.
— Księżna wybaczy, ale to przecież jest boskie.
— Mój kochany, to nie jest boskie, — sprostowała jego małżonka. Siedziała długa i biaława.
— Ten Pavic, księżno, to nasz najniebezpieczniejszy rewolucjonista. Podjudza on nasz dobry lud, chce nas wypędzić. Mamy skończyć na wygnaniu albo na — na gilotynie.
Mówiła kwaśno, nie dopuszczając jakiegokolwiek sprzeciwu.
— Jeśli wasza królewska wysokość jest o tem przekonana... — rzekła księżna.
— Tak jest.
— W takim razie trzebaby z nim raz pomówić. Zresztą siedział już w więzieniu, uważam to za wspaniałe. Możecie go przecież znowu wsadzić.
— Gdyby to jeszcze dziś uchodziło.
— Zresztą nie jest to z pewnością potrzebne. Nie po-pełnia żadnych czynów gwałtu, jest pobożny.
— Ponieważ potrzebuje duchowieństwa.
— Taki obłudnik! — zawołał Fili. — Trzyma z je — zu — itami.
— Wasza królewska wysokość pozwoli, — wtrącił Percossini łagodnym głosem. — Zależy, za jak ważnego uważa się tego pana. Odrobiną pieniędzy możnaby to oczywiście z łatwością ułagodzić.
— Wątpię, — rzekła księżna Assy.
— Pieniądze! — zawołał oburzony Tintinowicz. — Baty!
— Baty, chciał pan powiedzieć, panie baronie. — krzyknął Paliojoulai.
Małżonki ich zapytały słodkiemi głosami:
— Raz go już przecież obiliście. Jeśli jej królewska wysokość jest tego zdania, zróbcie to jeszcze raz. Nieprawdaż, Eugenjuszu? Nieprawdaż. Maksymie?
— Ach! To panowie podjęliście się wówczas egzekucji, — rzekła księżna Assy. — Ale powiedzcie mi, moi panowie, czy w pobliżu mieszkania doktora Pavica niema apteki, gdzie się dostaje środki opatrunkowe? Pytam tylko nawiasem.
Obaj panowie poruszali bezradnie białkami oczu, otworzyli szeroko usta i pokazali kompletne garnitury zębów, jak dwa wielkie, bronzowc dziadki do orzechów. Księżna zastanawiała się niecierpliwie: „Skąd ja do tego, żeby się denerwować ze względu na Pavica? Ale głupota tych wszystkich ludzi zmusza mię, aby wziąć jego stronę“. Po pauzie zakłopotania, księżna Fryderyka zaczęła mówić, ociągając się:
— Nie, nie uważam za możliwe usuwać wszystkie skargi przez chłostę. Ale usunąć je trzeba. Każę nawet w najbliższym już czasie otworzyć kuchnię dla ubogich. Baron Percossini wziął pod uwagę moje wskazówki w tym względzie.
Szambelan skłonił się.
— Od następnej środy zaczynają się też znowu nasze wieczory robótek u Dames du Sacré Coeur. W sobotę będzie kolej na młode dziewczęta. Proszę pamiętać o tem, moje panie. Lud musi dostać zupę i wełniane kamizelki, to moja niezłomna wola. A potem strona duchowa. Jesteśmy teraz bezwarunkowo katolikami...
— Bezwarunkowo, — potwierdził chrapliwie von Hinnerich.
— Mimo to, sądzę, moglibyśmy założyć towarzystwo biblijne. Chodzicie przecież pilnie z listami kwesty na kościół Pojednania im. Fryderyki, panowie Paliojoulai i Tintinowica? Nic zapominajcie o baronie Rustschuku; ci Żydzi mogą dawać.
Przyszli krupjerzy skierowali białe spojrzenia ku niebu.
— A zabawy? — zapytała księżna Fatma, która niespodzianie zjawiła się w kręgu światła. — Co z zabawami dobroczynnemi, kochana Fryderyko? Bazar, jasełka, nieprawdaż, tak się to nazywa? Beata Schnaken sprzedajc lalki; ta Schnaken cudownie stroi lalki. Ja mam cukiernię turecką. Mesdames Paliojuolai i Tintinowicz...
— I bal! — prosiła pani Tintinowicz.
Fatma była boleśnie dotknięta.
— O nie, bal nie!
Podreptała bezradnie na krótkich nóżkach do Fryderyki Szwedzkiej i padła jej niezdarnie na szyję.
— Proszę cię, najsłodsza, tylko nie bal!
Księżna pocieszyła ją.
— Najdroższa, i ja nie jestem zwolenniczką tańców. Natomiast polecę dyrektorowi policji, aby zamykał gospody o dziewiątej. Dalej, mam zamiar wpłynąć na kobiety, aby nie dosiadały wręcej rowerów, ale robiły konfitury, co uważam za moralniejsze. Wogóle niemoralność musi ustać. To byłoby, sądzę, wszystko. Czy też jeszcze o czemś zapomniałem?
Nikt nie miał nic do dodania.
— Bardzo dobrze, kochana księżno, że naprowadziła mię pani dzisiaj na tę sprawę. Raz trzeba przecież rozwiązać kwestję socjalną.
Tak zakończyła Fryderyka, widocznie podniecona.
Małżonka posła tureckiego klasnęła głośno przed obfitą piersią i zrobiła niewymownie zdziwioną minę.
— Nie rozumiem wogóle, dlaczego zadajecie sobie tyle zbytecznego trudu, jesteście bardzo niedoświadczeni. Po-słuchajcie tylko, jak zrobił mój mąż, kiedy był paszą w Małej Azji. Chrześcijanie przyszli z pól, byli między nimi i wierni, a wszyscy nie mieli nic do jedzenia i byli bardzo podnieceni. Mąż mój kazał im powiedzieć, że ma mąki poddostatkiem, niech tylko przyjdą na dziedziniec twierdzy. Przyszli; ale zaledwie się wszyscy stłoczyli między wysokiemi murami, mąż mój kazał pozamykać wrota i zgóry...
Fatma przerwała sobie śmiechem. Opowiadanie jej było szczebiotem dziecięcym.
— ...z murów zmasakrowano ich wszystkich. Haha! Zmasakrowano.
— O! O! — zawołały panie Paliojoulai i Tintinowicz, a w westchnieniach ich mieszały się zgroza i pożądanie.
— Tłoczyli się i krzyczeli jak świnie na ciasnym wozie rzeźnickim. gdy jedną po drugiej rzeźnik wyciąga.
Fryderyka uśmiechnęła się wyrozumiale.
— Nie, moja poczciwa, toby u nas zrobiło za wiele wrzawy.
Von Hinnerich hałaśliwie przestąpił z nogi na nogę.
— Niestety! — zawołał nagle z twarzą ciemnoczerwoną. Major pruski był zachwycony anegdotą damy haremowej.
— Pozostaniemy przy zupach i wełnianych kamizelkach, — zadecydowała Fryderyka Szwedzka.
— Nieprawdaż, kochana księżno Assy, obejmie pani honorowe przewodnictwo przy mojem dobrem dziele. Pani interesuje się przecież także rozwiązaniem kwestji socjalnej.
— Wasza królewska wysokości, nie myślałam jeszcze o tem. Możliwe, że mi to kiedyś wpadnie na myśl...
Zdumiano się ze wszystkich stron.
— Ależ dlaczego w takim razie zadaje się księżna z Pavicem?
— Dlaczego była pani tam u Morlaków?
— Dwa razy już?
— Bo się nudziłam, — wyjaśniła księżna. — Pomyślałam więc o ludzie. Gdyż najdziwniejszą rzeczą, jaką poznałam w życiu, jest lud. Ilekroć się z nim stykałam, był dla mnie zagadką. Popada on w wściekłość o rzeczy, które powinnyby mu być zupełnie obojętne, i wierzy w rzeczy, w które właściwie tylko obłąkany mógłby uważać za prawdę. Kiedy mu się rzuca kość, jak psu — i na czem polega właściwie różnica? — pożera ją wprawdzie, ale nie macha ogonem. Ach! To mnie zawsze najbardziej zaciekawiało. Nie sądzę więc też, aby zupami i kamizelkami wełnianemi dało się wszystko załatwić...
— W takim razie myli się księżna, — rzekła wyniośle Fryderyka. — Myli się księżna stanowczo.
Księżna Assy ciągnęła:
— Cesarz Napoleon bardzo się troszczył o swój lud. Paryż kwitł i stawał się coraz tłustszy. Nic przypuszczam, aby było tam wielu ludzi bez zup i wełnianych kamizelek.
Ktoś jęknął:
— Ach! Paryż!
— A jednak lud szalał na tę niepotrzebną i nierozumną wojnę. Podczas naszych podróży wiele rzeczy utkwiło mi w pamięci, ale nic tak bardzo, jak ów czarny tumult, i wołające z niego w żółtem świetle płomieni gazowych blade, spocone twarze: „Do Berlina!“
— Ach! Paryż!
Księżno, pani, która to wszystko przeżyła, może nam wyjaśnić: gdzie pozostała Adelajda Truheckaja?
— I d’Osmond?
— I hrabina d’Aulnaie?
— I Zozic?
Księżna wzruszyła ramionami.
— Mała Zozic kocha podobno jakiegoś komunarda. Stoi na ulicach na wywróconych szafach i omnibusach i nabija strzelby.
— Quelle horreur! Po markizie de Chatigny następuje komunard!
Madame Paliojoulai rzekła gorzko:
— Wypadki paryskie są poprostu podłością. Niech pani tylko spojrzy, w jakich rękawiczkach ja muszę chodzić. Z Paryża nie dostaję już rękawiczek. Czy to do wiary?
— Ale Fryderyka złapała jeszcze kapelusz. Księżno, musi go pani zobaczyć! — zawołał Fili podniecony.
Nagle wszyscy poczęli krzyczeć jeden przez drugiego. Panie pokazywały szybkiemi ruchami swoje wachlarze, koronki, bransolety. Percossini, gawędząc szybko, starał się obudzić w księżnej Assy wspólne wspomnienia uroczystych dni. Bezbarwna głowa księżnej Fryderyki zaróżowiła się lekko. Paliojoulai i Tintinowicz przypominali sobie wzajemnie ze zdławioną po męsku tęsknotą pewne lokale gry, które znali obaj, i dobrze im obu znajome alkowy’ pewnych dam. Słowo Paryż zelektryzowało ich serca, stępiałe w ciężkiej atmosferze odległej prowincji, świetlane miasto świeciło swym nimbem nad dalekie morze, jak bajka, jak tęsknota za czarem. Wymawiano to słowo między ludźmi Wschodu, a miało się wrażenie, jakby to synowie Zachodu słuchali opowieści z tysiąca i jednej nocy. Zaledwie powróciwszy z Paryża, na opłacenie nowej podróży myślały te damy o zaoszczędzonych obiadach i niezmienianej bieliźnie, ci kawalerowie o totalizatorze i stole bakaratowym, ci władcy o ludzie.
Księżna Fatma z wysiłkiem atlety podniosła ciężką nogę na krzesło, zapraszając wszystkich, aby się przekonali, że miękki jej bucik skórzany spowija łydkę aż tuż pod kolano.
— To Paryż, — rzekła pobożnie. Aby odzyskać znowu równowagę, zawisła całym ciężarem na ramieniu następcy tronu, który stał pochylony nad nią ciekawie. Nawpół uduszony wyrwał się z objęć tej pięknej damy. Podniósł chusteczkę do czoła i mruknął niepewnie z ukośnem spojrzeniem na Hinnericha:
— Nic lubię kobiet.
Silnie jeszcze podniecony, zawołał z naglą wesołością:
Księżno Assy, cóż pani powiada do naszej Fatiny? Czy to nie miły śliniaczek?
Księżna Assy podała Turczynce rękę.
— Droga pani, ze wszystkich poglądów, które były pierw wypowiedziane, pani zdanie najbardziej mi się podobało. Było szczere.
— Wasza wysokość jest zbyt łaskawa, — odpowiedziała Fatma z dziecięcym uśmiechem. Fili szepnął:
— No, inni mówili już zupełnie głupio. Wie pani przecież księżno: gdybym ja mógł... Niestety nic pozwalają mi na nic, ale nie należy mnie mieszać z innymi, o to muszę prosić. Fryderyka paple co się mieści...
Fatma przerwała:
— Nic przeciwko pańskiej małżonce, wasza królewska wysokości. To moja najdroższa przyjaciółka.
— Ponieważ obie macie tak miłych mężów. Dlatego siedzicie zawsze razem i opowiadacie sobie, jak to wam jest dobrze.
— Chciałabym poznać paszę, — rzekła księżna Assy.
— Przyprowadzę go do pani, księżno. O, on jest silny i energiczny, — oświadczyła Fatma z szacunkiem.
— Takie właśnie wrażenie zrobił na mnie z pani opowiadania.
Fatma westchnęła.
— Niestety jest mi niewierny, — zupełnie jak ten tam mojej biednej Fryderyce.
— Patrzcież na nią! — zawołał Fili. — Czy i wy musicie się buntować przeciwko istniejącemu porządkowi rzeczy? Pasza ma swój harem, to przecież słuszne, i ja mam także swój harem.
— Wasza królewska wysokość także?
— Czyż nie mogę mieć ich wszystkich razem? lej Paliojoulai, tej Tintinowicz, jak pani sądzi? Schnaken też mnie chce! Żenuje mnie bardzo, kiedy one to dają spostrzec przed calem towarzystwem. Ten Percossini to też łajdak. Zawsze ma dziewczęta, które mi proponuje. Ach, co tam...
Odwrócił się nawpół i z bladą rączką w rzadkich bokobrodach spojrzał z dąsem w ziemię.
— Nie lubię kobiet.
Fatma westchnęła znowu, zatopiona w myślach.
— Gdybym ja mu chociaż raz mogła być niewierna.
— Paszy? — zapytała księżna Assy. — Przecież pani kocha swego męża?
— Właśnie dlatego. Niechby się raz przekonał, jak to smakuje. Co robię tutaj, wśród chrześcijan, w paryskich toaletach, to jest memu mężowi zupełnie obojętne.
— Naprawdę?
— Tylko w haremie, tam nie ścierpi niczego, tam nic się nie może stać.
— Ach nie, — rzekł Fili, znowu podniecony.
— Dlatego chciałabym tak bardzo sprowadzić mężczyznę do haremu.
— Tak bardzo, — powtórzyła ze splecionemi dłońmi.
— Ach, niechże pani mnie zabierze, — poprosił książę.
— Pasza ma pewnie krzywą szablę? — zapytała księżna Assy z uśmiechem.
— O to właśnie idzie, — potwierdziła Fatma z szeroko rozwartemi oczyma.
Następca tronu chciał coś powiedzieć, ale szybko zamknął usta. Małżonka jego wynurzyła się z głębin swego fotelu, długa i bezgłośna przysunęła się do rozmawiających. Fatma cofnęła się z Filem. Fryderyka położyła zimną, chudą rękę na ramieniu gościa i zaczęła widocznie zmieszana:
— Jak się pani czuje, droga księżno? Czy tu nie zimno? Jak mnie jest zimno na Południu! Te przeciągi z kominków! I ten kamienny przepych!
Rzuciła beznadziejne spojrzenie na tuzinkowe umeblowanie zamków królewskich, pozostawiające pół pokoju pustym.
— A dalej ta pustka duchowa! Kiedy debatujemy o najwyższych zagadnieniach. — niech pani nie sądzi, droga księżno, że zadowalniam się temi pustemi frazesami, które tu brzęczą w powietrzu. Niech mnie pani nie miesza z mojem otoczeniem...
— Jakżebym mogła! Wasza królewska wysokość zastanawiała się tak wiele...
Ale księżna nie doznała jeszcze snąć ulgi.
— Gdyby lud wiedział — my wielcy także niezawsze jesteśmy szczęśliwi, — odpowiedziała powłóczyście, a potem cicho, szybko, z nagłą decyzją:
— Niech pani spojrzy na mego biednego męża... My oboje jesteśmy naprawdę godni ubolewania. Każdy wykorzystuje jego słabość, zdaje mi się, że Percossini sprzedaje mu konjak. Baron jest zbyt industrjalnego usposobienia... A kobiety! Wszystkie rzucają się następcy tronu na szyję. W Sztokholmie nie przeczuwałam nawet, że mogą istnieć takie obyczaje... Płacze nieraz na mojem łonie i skarży mi się — ale cóż pani chce, jest słaby. Bardzo słaby...
Zatopiła nieruchome, blade spojrzenie w twarzy księżnej Assy. Błagalnie, zamierającym głosem szepnęła:
— Wiem, ubiega się o panią. Niech pani przynajmniej pozostanie zimna i stanowcza! Jedna uczciwa kobieta... Jakbym ja chciała panią poważać!
Księżna nie miała czasu na odpowiedź. Uczuła jeszcze raz nacisk zimnych palców na ramieniu, potem Fryderyka odwróciła się do swoich nadsłuchujących dworzan. Fili podszedł natychmiast do księżnej Assy.
— Czy biadała przed panią na mnie? — szepnął. — Naturalnie! Co za krzyż z tą kobietą! Czy ona nie może być nigdy miła? Niechby wzięła przykład z mojej mamy! Niedawno podarowała ona ojczulkowi naturalnej wielkości portret Beaty. Ale moja mama jest też noble, naprawdę bardzo noble, nic uważa pani, księżno?
— Ach! Królowa podarowała jego królewskiej mości portret jego przyjaciółki!
Spojrzała wbok; niespodzianie odczula, jak daleka była od tych ludzi i ich życia duchowego.
— Był pan dzisiejszego wieczora cichy, wasza królewska wysokości? — zapytała. — Spodziewam się, że nie przez zły humor?
— A przez cóżby! Tutaj u mojej żony dostaję tylko herbatę, to przecież godne płaczu. Kiedy nie mam konjaku, księżno, myślę zaraz o swojej niezaspokojonej ambicji, i jaki ze mnie roztrzęsiony wóz. Wówczas chciałbym włożyć swój biały kołnierz.
— Biały kołnierz?
— Nie wie księżna? Mój kołnierz infancki, biały ze złotym haftem, na gronostajach. Tak, księżno, zupełnie jak ten don Karlos. Ach! Don Karlosa kocham jak rodzonego brata. Czyż nie jesteśmy braćmi? Jego los jest przecież moim. Niezaspokojona ambicja, klechy, wszystko zupełnie tak samo. Ja mam swego Hinnericha, on swego Rodericha. Tylko z macochą się nie zgadza. Ja przecież Beaty wcale nic chcę; ona tylko mnie chce... Ale kostjum infanta jest naprawdę szykowny, czy nie uważa pani, księżno? Gdybym się pani mógł w nim kiedyś pokazać! Miałbym wtedy jedną prośbę...
Uniósł się na palcach i szepnął jej w twarz swoją drżącą tęsknotę.
— Księżno, niech pani powierzy don Karlosowi klucz do swego gabinetu!
Usunęła głowę z obrębu jego oddechu. Nie zrozumiała jego oświadczyn i obojętnie zagadnęła barona Percossiniego, który się właśnie zbliżył. Następca tronu zatonął w myślach.
Szambelan rzeki:
— Przy naszej pierwszej wymianie zdań co do traktowania ludu zapewne różne rzeczy sobie wasza wysokość myślała. Prawda, każde słowo miało posmak swojej prowincji. Wszystko takie ważne i takie niewątpliwe. Ano, trzeba w tem brać udział... ale potajemnie uśmiecha się człowiek, jak się uśmiechają w Paryżu.
Uśmiechnął się subtelnie.
— Wasza wysokość nie będzie mnie mieszała z moimi tutejszymi przyjaciółmi.
Księżna Assy odpowiedziała:
— Naturalnie, że nie. I niech pan powie również panom Paliojoulai i Tintinowiczowi oraz damom tych panów, że ich z nikim nie mieszam.
Potem pożegnała księżnę Fryderykę. Fili chciał się wymknąć za nią przez drzwi, ale ciężkie spojrzenie adjutanta sparaliżowało jego krok.
Zaledwie księżna znalazła się za drzwiami, gdy opuszczone przed chwilą twarze wypadły z jej pamięci, jakby się zanurzyły zpowrotem w gęstą mgłę nudy i ograniczoności. Przypominała bobie, znużona i zniechęcona, kilka niezdecydowanie włóczących się po pokoju postaci, między któremi przesuwali się lokaje z filiżankami herbaty i cukierkami. Podczas następnych dni myślała z zadowoleniem o Pavicu; słowa jego powracały do jej ucha, brzmiały niemal znacząco. Napisała do niego.

Stawił się natychmiast, w ściśle skrojonym fraku. Kapelusz jego pozostał za drzwiami. Księżna pomyślała: „Mógłby być dyplomatą“.
— Siedział pan już raz w więzieniu, — rzekła. — Z łatwością może pan to przeżyć jeszcze raz. Wcale pan nie jest lubiany.
Pavic wykonał siadając potężny ruch, miażdżący wszystko pod ciężarem jego wzgardy.
„Nie, dyplomatą nic“, zastanawiała się księżna. „Ale prawie artystą“.
Pavic odpowiedział:
— Wasza wysokości, w niebezpieczeństwie jestem najsilniejszy. Zanim wówczas zbirowie położyli na mnie ręce, żyłem w oszołomieniu poczucia siły. Przemawiałem codziennie przynajmniej dwa razy do ludu, nie odtrącałem od swego progu żadnego z utrudzonych i obładowanych, — a jednak właśnie wówczas musiałem pielęgnować śmiertelnie chorą żonę. Mogę powiedzieć, wasza wysokości, że otoczony sztyletami opłakiwałem swoją żonę.
Zrobił kilka mocnych kroków; trudno mu było usiedzieć na miejscu. Głos jego zniżył się w intymnem otoczeniu. Pod golem niebem brzmią! daleko przez kraj, tutaj kulił się ostrożnie w obicia ścian i gubił się w ciemnych kątach. Tylko ruchy jego pozostały wielkie, jakby wykonywane były na wybrzeżu morskiem, na rozległych równinach i jakby miał je dojrzeć ostatni z dziesięciu tysięcy widzów.
— Żona pańska umarła?
— Od jej trupa mnie oderwali. Czytałem biblję. Gdyż... Usiadł.
— Gdyż zwykłem czytywać biblję.
— Dlaczego właściwie?
Spojrzał na nią, głęboko zdumiony; wyjąkał:
— Dlaczego... Dlaczego... No... to mnie uszczęśliwia... i pomaga, wasza wysokości, pomaga. Jakże często modliłem się w niebezpieczeństwie, wędrując przez przepaści skalne Velebitu i między jego ciche mi murami. Jeszcze niedawno, podczas przejażdżki z baronem Rustschukiem. Jechaliśmy za interesami, wiał wściekły wiatr północny: wasza wysokość przypomina sobie. Łodzi naszej groziło wywrócenie, olbrzymia fala pędziła na nas. Nie patrzałem na nią, patrzałem w niebo. Fala rozbiła się, zanim nas dosięgła. Zwróciłem się do Żyda, był blady. Powiedziałem tylko: modliłem się.
Obserwowała go.
— Od pana, doktorze, dowiaduję się samych nowych rzeczy. I samych rzeczy, którychbym się po panu nigdy nie spodziewała.
Uśmiechnął się boleśnie:
— Prawda? Rewolucjonista nic powinien mieć serca, trybun życia osobistego? Ja jednak jestem pobożnym synem ubogich ludzi, kocham swoje dziecko i odmawiam z niem modlitwę wieczorną. Życie uczuciowe mego ludu, wasza wysokości, oto to, czego nie zrozumieją nigdy obcy, mieszkający między nami.
— Znowu ci obcy. Niech mi pan powie, czy Pierluigi Assy, proweditorc republiki Weneckiej, był w tym kraju obcym?
Pavic zmieszał się, zrozumiał swój błąd.
— Nie jestem ani Włoszką, ani Morlaczką. Pański lud nic interesuje mnie, doktorze.
— Ale... Miłość całego narodu! Wasza wysokość nie wie, co to znaczy. Niech pani spojrzy na mnie, osnuwa mię porządny kawał romantyki.
— Już mi pan to raz mówił... Sprawą, do której mogłabym się zapalić, byłaby myśl wprowadzenia do tego kraju wolności, sprawiedliwości, oświaty, dobrobytu.
Robiła długie pauzy między temi czterema wyrazami. Cztery te pojęcia zdawały się powstawać w niej, w miarę jak mówiła, po raz pierwszy w jej życiu. Dodała:
— To moja idea. Lud pański, jest mi, jak powiedziałam, obojętny.
Pavic nie powiedział słowa.
— Tutaj rządzi klika małych ludzi, — rzekła księżna. — Arystokracja prowincjonalna, która w Paryżu byłaby śmieszna. Na dworze spotykają się półdzicy z mieszczańskimi odpowiednikami i prześcigają się w brutalności. Niezbyt to pocieszający widok, dlatego chciałabym go usunąć.
Mówiła coraz bardziej stanowczo. Nagle w duchu jej uszeregowało się mnóstwo pomysłów, a jeden pociągał za sobą drugi.
— Co robi król? Powiadano mi, że rozdaje jałmużnę. W kołach księcia mówi się wiele o zupach i kamizelkach wełnianych, co uważam za tanie. Zresztą król jest prawic zbyteczny, — albo będzie zbyteczny. Wolny naród (niech pan spojrzy na Francję!) posłuszny jest sobie samemu. Nawet prawa — nie wiem, czy są potrzebne, ale są godne pogardy.
Pavic rzekł zupełnie znieruchomiały:
— Wasza wysokość jest anarchistką.
— Mniejwięcej. Ostatecznie niechby sobie był ktoś, kluby czuwał nad wolnością. Tylko polo więc król.
Pavic odetchnął głęboko z zadowolenia, gdyż zdawało mu się, że odkrył jej ludzką stronę.
— Albo królowa, — odpowiedział znacząco.
Powtórzyła, wzruszając ramionami:
— Albo królowa.
Potem wstała.
— Niech pan jeszcze przyjdzie, doktorze. Mamy sobie jeszcze więcej do powiedzenia.
— Rozkaz waszej wysokości wystarczy w każdej chwili, aby mię sprowadzić.
— Bynajmniej. Pan ma pracę, ja siedzę bezczynnie. Niech pan przyjdzie, gdy tylko będzie pan miał czas.
Ogarnęło go radosne podniecenie. Uczucie, że został godnie oceniony, dodało mu odwagi do długiego, wdzięcznego pocałunku w rękę. I oddalił się, jak przez obłoki unoszony przez świadomość, że dotknął wargami ciała księżnej Assy!
Dowiedziała się od Pavica, że plany jej kosztowałyby wiele pieniędzy, i zdumiała się tem.
— Trzeba będzie niesłychanej agitacji i dźwięczącej zachęty na wszystkie strony.
— To musi być nowa właściwość ludu. Za to, że mu się daje wolność, sprawiedliwość, oświatę, dobrobyt, żąda jeszcze napiwku.
Trybun pochylił głowę.
— Ale nie mam nic przeciwko temu, — wyjaśniła księżna.
Potem zaproponował jej dla wszelkich operacyj finansowych barona Rustschuka.
— Ten Rustschuk bankrutował już we wszystkich państwach naddunajskich, a w Wiedniu, gdzie spotkało go to samo, został uniewinniony we wspaniały sposób. Teraz szacują go na dziesięć miljonów.
Księżna wykonała poruszenie. Pavic zastanowił się; podziw adwokata dla szczęśliwego finansisty szybko został stłumiony przez zbożne oburzenie, jakie finansista budził w trybunie ludu.
— Nie ukrywam przed waszą wysokością moralności tego Rustsehuka. Niechętnie tylko dopuszczam do zetknięcia się naszej sprawy, świętej sprawy mego ludu, z tą osławioną osobistością. Robię sobie poważne wyrzuty... ale...
— Dlaczego. Zdaje się, że on jest zdolny.
— Zdolny i niebezpieczny. Chwilowo zachowuje się spokojnie, ale ja, który mam z nim do czynienia w interesach, wiem, jaka ambicja go pożera. Chce zostać ministrem, ministrem w jednym z krajów europejskiej Azji, gdzie został in contumaciam skazany: chce, aby się ugięli przed jego chwałą. Gdyby mię wasza wysokość upoważniła do zaproponowania mu tymczasem stanowiska ministra w naszym kraju... Jest on coprawda wysoce niegodnym charakterem...
— Cóż to ma do rzeczy? — zadecydowała. — Jeżeli może nam być pożyteczny. Ci, co go skazali, są oczywiście nielepsi od niego. Kogóżby się ostatecznie użyło?
Kazała go sobie przedstawić. Rustschuk był nieskończenie eleganckim panem o silnie poczerwieniałej, wyniszczonej twarzy, pokrytej gęsto wełnistym, czarnym włosem. W spodniach o pięknym deseniu kołysał się na wszystkie strony miękki brzuch, a cienkie jego ramiona szybko rozcinały powietrze. Gdy tylko usiadł naprzeciw księżnej, zaczął mówić o niedoli biednego ludu i o nieszczęśliwych krajach pod pięknemi królowemi; pachniał przytem piżmem. Gdy księżna nie odpowiadała, potarł ręce i dał przez to poznać, że były umyte wodą kolońską. Potem rozłożył chustkę do nosa: jakby wyciągnął z kieszeni bukiet fiołków. Poklepał się w kamizelkę i nadął brzuch jak kadzielnicę: rozeszła się woń patchouli.
„Niebezpieczny?“ pomyślała księżna. „On przecież jest groteskowy“.
Aby przez nagły kaprys wypróbować ese szczęście, po-wierzyła mu odrazu zwierzchni nadzór nad administracją wszystkich swych posiadłości, rozległych domen zmarłego księcia, rozciągających się po całej Dalmacji, wysp Busi, Lissa, Curzola, z ich cenneini prawami rybołówstwa. Stanąwszy na czele tego olbrzymiego majątku, zyskał Rustsehuk natychmiast na pewności siebie. Na odchodnem rzekł, przyjaźnie i pouczająco:
— Pieniądz musi się więc stawać coraz obfitszym i coraz więcej gotować nam radości.
Zanim rok dobiegł ku końcowi, słyszało się o poważnym wzroście plagi zbójectwa. Malviventi w większych niż zwykle ilościach zeszli z gór. Plony Włochów podpalano, ścinano drzewa oliwkowe. Gdy winogrona ich były jeszcze małe i twarde, pewnego ranka znajdowali wszystkie latorośle obcięte. Zimą roku 72 dwa pułki strzelców z Zary wyruszyły na południe: w Bocche di Cattaro, między rafami i na skalistych wysepkach walczyli powstańcy słowiańscy za wolność, którą obiecała im nieznana pani, odległa, nigdy nie widziana królowa, o której marzyli, o której po pijanemu łgali sobie wzajem w karczmach i do której kierowali swoje skargliwe modlitwy. Na ulicy czuła księżna, jak naprężone, spoważniałe spojrzenia docierały do jej powozu. Pod oknami słyszała często skradające się kroki. Były to wiązane buty ośmiu czy dziesięciu chudych, brunatnych ludzi, którzy z rękoma w kieSieniach spodni z koźlich skór lękliwie i z napięciem patrzeli wgórę po jej kolumnach.

Pewnego dnia oznajmił Pavic z uroczystą twarzą o przybyciu markiza di San Bacco. Przez chwilę serce jej biło mocniej; bo gdziekolwiek na świecie zjawił się ten stary ptak burzy, tam groziło powstanie, przewrót, wydarzenie polityczne. Użyczył on swego zapału i swojej pięści Grekom, Polakom i szermierzom niepodległości Ameryki Południowej, komunie francuskiej, Młodej Rosji i jedności włoskiej.,, Wolność“ to było hasło, na które wyruszał, ilekroć się rozległo. Usłyszał je jako chłopiec i uciekł od rodziny, więziony był za Młode Włochy i przez mury więzienia uciekł do Ameryki, do Garibaldiego, swego bohatera. Jako korsarz plondrował cesarskie okręty brazylijskie i jako dyktator panował nad egzotyczną republiką, znosił od rafinowanych barbarzyńców śmieszne tortury, wiódł w lagunach olbrzymich rzek, wolny jak ptak, życie zbójeckie, rabował krowy i wyzywał państwa: wszystko w imię wolności. We Włoszech, dokąd poszedł za swoim mistrzem, każda piędź ziemi zachowała jeszcze ślady walczących. Aby je zaorać pod nasienie wolności, przerżnął każdy zagon ziemi ojczystej swoim mieczem.
Teraz, w pięćdziesiątym roku życia, walczył w Izbie rzymskiej, porywczy i władczy, o wolę czerwonego generała. Był wysmukły i sprężysty, o wielkich, turkusowoniebieskich oczach. Czerwona bródka tańczyła za każdem skrzywieniem niecierpliwych warg, bieluteńki włos wił się nad wąskiem czołem.
Zaprosił się do księżnej w gościnę; hotele nie odpowiadały mu, powiadał. Był bardzo ubogi, gdyż zapłacił za wolność pokolenia człowieczego zarówno swoim majątkiem, jak swą młodością.
Natychmiast począł towarzyszyć Pavicowi w jego poił różach agitacyjnych po kraju. Używał większych słów niż trybun, krzyczał głośniej jeszcze, pienił się, wyrzucał członki, podżegał do buntu, powodował bójki i po oporze na śmierć i życic powędrował między dwoma policjantami wiejskimi na jakiś posterunek żandarmerji, gdzie z pogardliwie wydętemi wargami rzucił swoje nazwisko: Marchese di San Bacco, pułkownik armji włoskiej, kommendatore orderu Korony Włoskiej, poseł do parlamentu w Rzymie. Telegram do Zary uwolnił go. Powrócił do domu, i bez wytchnienia krocząc tam i zpowrotem przed księżną, począł z siebie wyrzucać podniesionym głosem komendy urywane zdania:
— Niech żyje wolne słowo!... Słowa muszą być ruchliwe jak miecze!... Tchórze są niemi!... Tyrani i związane usta!
Zwolna uspokoił się, i ciągle na nogach, odwrócony plecami do kominka, opowiedział spokojnie i z umiarkowanemi gestami o zdobyciu wielkiego okrętu brazylijskiego. Było rzeczą zrozumiałą, że wobec pasażerów a zwłaszcza pań zachował się po rycersku. Na nieszczęście ujęto go, gdy chciał sprzedać w mieście złupioną kawę. Nawpół nagiego zaprowadzono go przed gubernatora.
— Naplułem temu nędznikowi w twarz, a on kazał mię przywiązać za ręce do kołyszącej się liny, na której wisiałem przez dwie godziny.
Po trzech tygodniach odjechał, a księżna niechętnie go utraciła.
Pavic uczył ją języka morlackiego, czytał jej pieśni o barwnych jelonkach i o złotowłosej Sosie, o hajdukach, o duchach górskich na otoczonych falami skałach i o matkach, plączących pod pomarańczowemi drzewami. Ta niejasna, miękka i marzycielska poezja, którą nawpół tylko rozumiała, a w którą spowijał ją dzień za dniem, ogłuszyła jej zdrowy rozum; wyrazy słowiańskie, czule ważone przez jego organ mowy i wypowiadane uwodzicielsko, podniecały ją i rozleniwiały. Czuła się jak w ciepłej kąpieli, gdzie kobieta znużonemi oczyma z pod rozgrzanych loków mruga do pereł, które wznoszą się z wody. Pavic był tem ognistszy, itn ją widział cichszą. Namiętnie chwalił swój lud i zachwyconym wzrokiem patrzał w piękną twarz damy na poduszkach obok niego. Całował jej dłoń, dotykał jej sukni, jej włosów nawet, a ciągle było to jeszcze jakby pieścił swój lud.
Widziała jak w uczciwości serca rumienił się, drżał i milkł. Wspominała wówczas wyznania, jakie słyszała w Wiedniu i Paryżu, wszystkie błagania i groźby, które dławiły się na jej łonie i odskakiwały od jej pancerza. — i uważała Pavica za mniej śmiesznego, niż innych. „Co mogłam tamtym dać? Sami tego nie wiedzieli, głupcy. Ten zaś żąda ode mnie czegoś: mam mu pomóc pokonać jego wrogów“.
Początkowo przyprowadzał swrego chłopca. Chorowita, nieładna istota siedziała w kącie, niedostrzegana nigdy przez księżną. Pewnego dnia przyszedł Pavic bez dziecka.
O przedwiośniu, w dzień jakiegoś święta kościelnego, pojechała z nim do Benkowaz. Z morza szło gorzkie, kłującc powietrze nad bezdrzewnemi polami kamiennemi. Złote światła padały z mknących chmur na wyczekującą okolicę, zapalające się nagle i nagle znowu gasnące. We wsi pojazd jej poruszał się z trudem po złomach skalistych. Zabłocone dziedzińce leżały opustoszałe między obrośniętemi cierniem murami.
Wieśniacy czekali przy karczmie. Pavic wskoczył natychmiast na stół, otoczyli go kołem, barwni, gapiąc się leniwie.
Pavic mówił. W ciszy po jego pierwszych zdaniach ktoś na samym przedzie uderzył się głośno po kolanie. Z.tylu rozległo się wesołe sykanie. Kilku Morlaków stało na wietrze z powiewającemi płaszczami. Chorwaci z wózkami jarzyn zatrzymywali się ciekawie. Z wrogiemi minami weszło dwóch stróżów bezpieczeństwa, czerwono ubranych zuchów, całych obwieszonych srebrnemi talarami; twardo postawili swoje karabiny na podłodze. Księżna patrzała z za firanki z otwartego okna powozu.
Pavic mówił. Osioł wyrwał się, przewrócił kilku ludzi i pogalopował ku stołowi trybuna. Pavic, nic zastanawiając się wcale, porównał go ze wszystkimi swymi przeciwnikami. — Bądźcie tak stanowczy jak ja! — Groził i klął z potarganą brodą i zaciśniętemi palcami, błogosławił i obiecywał z twarzą, z której spływało uszczęśliwiające światło. Niepewny pomruk przeszedł po słuchaczach, nieruchome oczy poczęły połyskiwać. Obdarci pastuchowie owiec wydawali nieartykułowane dźwięki. Trzech handlarzy bydła w turbanach w kwiaty brząkało pistoletami i sztyletami. Pavic, z dziko rozpostartemi ramionami, pochylił się tak daleko w próżnię do przodu, jakby chciał ulecieć ponad zebraniem. Zaraz potem kołysał się, lekko i sprężyście, na drugim końcu stołu. Łaknące jego spojrzenie i wszystkie jego członki garnęły się do oczarowanego ludu: każdy zoddzielna czuł z powstrzymanym oddechem jego uścisk. Gdzie on się zwracał, tam pochylały się bezwolne ciała wszystkich tych istot. Uśmiechali się płaczliwie.
Pavic mówił. Stał w oparach dusz. Stróże bezpieczeństwa trzymali tylko jeszcze karabiny w leniwych rękach, rozbrojonemi, głupiemi minami zawisali na tchnieniu trybuna. Dynastja Koburg miała o dwie podpory mniej. Nagle Pavic rozpostarł ramiona, przechyliwszy głowę na kark. Szeroka jego broda, opromieniona słońcem na czerwono, sterczała jak klin w powietrzu. Oczy przymknęły się pod udręczonemi powiekami i zgasły, ostatnim skurczem drgnęły szare wargi. Był Chrystusem. Kobiety żegnały się, chwytały się za piersi i wyły długiemi, skargliwemi tonami. Przekleństwa i przysięgi grzmiały groźnie. Księżna przyglądała mit się jak grze, jak wzbieraniu i naporowi elementów, bez sądu i bez zastrzeżeń ducha oddana grze tego człowieka. Z nim oddychała, jęczała, tęskniła, rzęziła, krzyczała i konała cała natura.
Niepostrzeżenie zjawił się u drzwiczek powozu. Wskoczył, odjechali galopem. Dziki okrzyk tłumu przebrzmią! za nimi. Podnieśli daszek powozu i wystawili twarze na wiatr i słońce. Księżna milczała z poważnemi oczyma, Pavic sapał. Przed i za nimi płynął przez kamienisty grunt oślepiający strumień gościńca. Z jego wzniesienia ujrzeli zdala połyskujący pas: morze.
Nagle z kupy gruzów wyskoczyło coś, coś obdartego, szalonego, przed czem się konie spłoszyły. Była to kobieta o siwych kudłach, huśtała ona ręką długą czuprynę, przy której wirowała martwa głowa. Skrzeczała coś niezrozumiałego, ciągle to samo, i czepiała się kół powozu. Pavic zawołał:
— Znowu jesteś! Ja ci pomóc nie mogę, idź więc i bądź rozsądna!
Księżna kazała przystanąć.
— Co ona krzyczy? Czy to nic znaczy „sprawiedliwości?“ Stara znalazła się przy niej jednym skokiem, podsunęła
jej czaszkę tuż przed twarz.
— Wasza wysokości, to obłąkana! — mruknął Pavic. Kobieta wrzeszczała:
— Sprawiedliwości! Patrz, to on, to Łazika, mój synek. Oni go zamordowali i jeszcze żyją! Mateczko, kocham cię, pomóż mi się zemścić!
— Zamilknij wreszcie! — rozkazał Pavic. — To już trzydzieści lat, a oni odbyli przymusowe roboty.
— Ale żyją! — wyła matka. — Im wolno żyć, a on jest zamordowany! Sprawiedliwości!
Księżna wpatrywała się nieruchomo w pobielałą głowę. Pavic prosił:
— Wasza wysokości, niech mi pani pozwoli zakończyć tę scenę.
Skinął, konie ruszyły. Suknia staruszki złapała się w sprychy, kobieta upadła. Powstał ohydny zgrzyt; koło przejechało po czaszce. Byli już daleko; za nimi kupa łachmanów z piskiem wiła się w piasku nad szczątkami czaszki syna. Księżna pobladła i odwróciła wzrok.
— Trzydzieści lat, — rzekł Pavic, — i ciągle jeszcze żądna zemsty! Jesteśmy chrześcijanami, pragniemy łaski.
— Nie łaski. Ja jestem za sprawiedliwością.
Nie mówiła więcej. Usiłowała uśmiechnąć się z tego, jak się dzisiaj wszystko wydawało tragiczne, ale godzina ta, która wyglądała brzemienna dziwnemi rzeczami, napawała ją trwogą. Nie chciała się oglądać na mężczyznę obok niej.
Pavic pomyślał o biednym studencie, który niegdyś włóczył się lękliwie i przygnębiony po Padwie, jako członek podbitej rasy. „Teraz mam was w ręku!“ radował się. „Gdyż mam po swojej stronie księżnę Assy“. Myślał o zranionej ambycji małego adwokata, któremu pozwalano niekiedy na kilka śmiałych słów. Potem potęgi zaciągnęły pętlicę; cierpiał głód, siedział w więzieniu, słyszał, jak się śmiano z jego gróźb. Dzisiaj atłasowa podszewka jego czarnego haweloku leżała na uszytym w Wiedniu fraku. Gdzie przejeżdżał, wszyscy poważnieli, gdyż rozpierał się w powozie księżnej Assy. Co było jeszcze w tej chwili niemożliwe? Ach! wiele już kobiet, nawet bogatych, nawet pięknych, gdy mowy jego smagały ich krew, zakradało się do niego, żebrząc jałmużny jednego uścisku. Nagle poczuł wielkie gorąco w oczach, zdawało mu się, że straci przytomność, i po raz pierwszy wypowiedział wobec siebie samego, że pożądał księżnę Assy.
Przez całą drogę spoczywał Pavic w uczuciu swojej rzadkiej, romantycznej indywidualności. Drżał i roztapiał się w niem.
Po powrocie zasiedli natychmiast do stołu. Po dokonanej ciężkiej pracy płuc i mięśni trybun ludowy jadł i pił mocno. Księżna spoglądała w świece. Potem, w jej pokoju, syty i krewki, powrócił znowu do triumfu tego dnia. Powtarzał jej poszczególne wspaniałe miejsca mowy, a oznaki hołdu, jakie po nich nastąpiły, zabrzmiały znowu w jej uchu. Ujrzała go na nowo, wyniośle wielkiego w straszliwej postawie unoszonego przez chmury, bohatera, któremu nic nie mogła zarzucić, bohatera, godnego podziwu i arcypotężnego. Teraz triumfował i rozkazywał u jej stóp; jego dumne okrzyki wolnościowe wznosiły się ku niej z jego wilgotnych, czerwonych, pożądających warg.
I wreszcie, między dwoma oświadczynami miłosnemi dla swego ludu, zawładnął nią. Kanapa, na której się to stało, miała pośrodku nad poręczą wielką, złotą koronę książęcą. W sekundach jego błogości myśli Pavica zawisały nieustannie na tej koronie książęcej.
Zaraz potem ogarnęło go niewypowiedziane zdumienie wobec tego, na co się poważył. Bełkotał:
— Dzięki, wasza wysokości, dzięki, Violanto!
I sam sobą wzruszony, coraz żarliwej:
— Dzięki, dzięki, Violanto, że uczyniłaś to dla mnie! Wspaniała, dobra Violanto!
Ale spojrzenie jej uciekało, otoczone błękitnemi cieniami, uciekało obojętnie obok niego. Włosy jej potargały się; zwisały w sztywnych, ciemnych falach po przerażająco bladej twarzy. Mocno naprężonemi rękoma wsparła się o wyściełaną poręcz. Ostre jej palce podarły dzianą tkaninę. Pavic wił się w lęku i skrusze. „Co ja uczyniłem!“ wołał w duchu. „Jestem bydlęciem! Teraz wszystko stracone!“ Podwoił swoje wysiłki.
— Wybacz mi, Violanto, wybacz! Ja przecież nie jestem winien, to los... Tak, los, który mię rzucił do twoich stóp. Muszę ci służyć... Chcę ci służyć! Violanto! Chcę całować pył na skraju twojej sukni i konając złożyć głowę między twoje obcasy, Violanto!
Oszołomiony własnemi słowami, walczył o jedno jej spojrzenie. Księżna, po wielu minutach, potarła czoło dwoma palcami i rzekła:
— Niech mnie pan zostawi, chciałabym być sama.
— Nie przebaczasz mi? O Violanto, bądź łaskawa!
Wzruszyła ramionami. On błagał ze łzami w głosie:
— Jedno tylko słowo, że mnie nie potępiasz! Violanto! Nie potępiasz mnie?
— Nie, nie.
Niezdolna wytrzymać dłużej tej sceny, kręciła szyją na wszystkie strony.
— Niech pan teraz idzie.
Odszedł wreszcie, ciężkim krokiem, z miękkiemi członkami, z pomieszanemi uczuciami, mrucząc ciągle:
— Dzięki... Przebacz... Przebacz... Dzięki.
Udała się natychmiast do sypialni. Odesłała pokojówkę i poczęła się sama rozbierać. Po tem, co przeżyła, wszelkie zetknięcie ze skórą ludzką było jej wstrętne. Ale dłonie jej były osłabłe; coraz to na nowo gubiła się w myślach. Zdziwienie jej było równie wielkie jak jego, ale zupełnie nie połączone z zadowoleniem.
Więc to było wszystko? To było wszystko, czego miała doświadczyć? „Wołałabym raczej nie doświadczyć tego... Zresztą to warte śmiechu“. Chciała wydąć usta, ale w gardle wezbrała jej mdłość. Potem przyszło jej na myśl, że Pavic nazywał ją ciągle Violantą. Skąd on do tego? Czy wmawiał sobie coś z powodu tego, co się stało? Takie podrzędne wydarzenie, czyż ono uprawniało do czułości mowy i duchowego zbliżenia?
Szarpała oporne suknie, co jej zostawało w rękach rzucała na stos muślinów i jedwabiów, pozostawiony w nogach jej łóżka przez służące. Nagle powstało pod tem jakieś poruszenie. Księżna zbliżyła się szybko. Coś się z pod tego prostowało, mała awanturnicza osóbka, która zaplątała się szablą w tkaniny. Wreszcie stanął przed nią książę Fili, w trykotach, berecie i niebieskim kaftanie aksamitnym, z grubemi, złotemi kwiatami na białym, podbitym gronostajami kołnierzu. Był w wielkim strachu.
— Oto jestem, — szepnął.
Nerwowe podrażnienie księżnej wyładowało się.
— Skąd się pan tu bierze? Niechże się pan zaraz postara zniknąć!
— Więc jednak bierze mi to pani za złe? — zapytał. — Percossini także powiedział, że weźmie mi to pani za złe, ale czyż mogłem inaczej? Dlaczego nie przyjęła mnie pani nigdy, księżno, a żony mojej także już pani więcej nie odwiedziła, niedobra.
— Niech się pan oddali! Powiadomię księżnę.
Fili był stropiony.
— Przebaczenia, o proszę! Percossini sądził, że pani nie powie... Gdybym to wiedział!
— Precz!
— Pierw niech mi pani przebaczy, księżno. Przebaczenia, o proszę!
Odrzuciła w tył głowę. Czyż ta sama gra udała się zacząć od początku? Podeszła do następcy tronu i twardo ujęła go za oba przeguby dłoni.
— Każę pana odwieźć w swoim powozie do domu z biletem do pańskiej żony. Słyszy pan?
Gorący zapach jej otwartego biustu czynił Fila słabym. Pobladł, ugiął kolana i wisiał już tylko u jej rąk. Zebrał:
— Niechże pani nie będzie tak zła, najdroższa księżno, wiedziała paru przecież, że dawno już chciałem panią odwiedzić jako don Karlos. Ale te kobiety nigdy mnie nie wypuszczały. Byłem już zupełnie do niczego i pomyślałem sobie: Jeżeli teraz pójdziesz do niej, zblamujesz się ostatecznie i będzie po wszystkiem...
Pchała go do drzwi. Zaledwie go wypuściła, padł miękko, jak marjonetka. Podniósł rączki, płacząc głośno:
— Czyż pani nie widzi, jaki ze mnie biedaczysko! Na tronach, księżna zna to przecież, nie jest tak wesoło. Mnie pani ostatnio tak źle traktowała — a ja o pani zawsze myślalem. Jeżeli mnie pani nie chce, umrę, miewam już takie ponure przeczucia. Niech mi pani pozwoli... to...
Siadła na brzegu łóżka. Siły jej były wyczerpane; w tem, co przeżywała, nie odczuwała już nic wstrętnego, niemal nic śmiesznego nawet. Z żądzy zwierzęcego dotknięcia jej ciała zimni, wytworni kawalerowie w Paryżu zabijali się wzajem i siebie samych. Było naturalne, że ta spragniona istota tam na podłodze umierała z tego. Ale czy warto było słuchać nadal jej jęków? To, o co prosił, było przecież tak błahe... Ze zmęczenia, z przesytu i z niewypowiedzianej wzgardy myślała już niemal o tem, aby mu pozwolić. Ale nagle ukazało się jej oblicze Fryderyki Szwedzkiej, błagające, głosem, odmawiającym jej posłuszeństwa.
Książę otarł łzy i wstał. Zapytała teraz zupełnie obojętnie:
— Czy wasza królewska mość odejdzie?
— Idę już.
Smutno skinął głową.
— Więc księżna rzeczywiście nie chce?
Ujęła sznur dzwonka.
— Przecież idę już, — mruknął Fili. — Żeby tylko w końcu nie wynikło z tego między nami jakieś fâché.
I znikł.
Nad ranem zasnęła. Następcy tronu nie przypominała sobie potem prawie wcale. Przez szereg dni nie zajmowała się Pavicem. Natomiast przetrawiła jeszcze raz w pamięci mnóstwo dawnych przeżyć. Rozmowy, prowadzone niegdyś w Paryżu lub Wiedniu, słyszała znowu od pierwszego do ostatniego słowa: ale teraz otrzymały wszystkie nie-oczekiwane znaczenie. Osoby stanęły przed nią na nowo. To przecież byli kochankowie... i to także. A ten tam — to oszukany mąż. Wówczas spoglądała na to wszystko z uśmiechem, jak we śnie. Klucz do tych cennych snów teraz dopiero przypadkowo wpadł jej w ręce. Otwierała więc każdy. Szła niezwykle ubawiona dokoła i wydobywała z zakątków pamięci jeden zapomniany żart po drugim i nagle rozumiała je wszystkie. Jak opóźnione o lata całe echo brzmiał jej samotny śmiech przez sale.



ROZDZIAŁ TRZECI

Księżna Fryderyka wielokrotnie zapraszała księżnę Assy na swój cercle intime. Ponieważ nie pomagało to nic, posłała do niej szambelana barona Percossiniego z przyjacielskiemi wymówkami. Percossini nadmienił, iż jej królewska wysokość jest zdania, że księżna trzyma się zdala od dworu, aby zaoszczędzić następcy tronu pokus. Za tyle delikatności jest jej z całego serca nieskończenie wdzięczna; ale chwilowo niema się czego obawiać.
— Jego królewska wysokość nie otrzymuje chwilowo napojów wyskokowych, — wyjaśnił poufnie szambelan, — i jego królewska wysokość stał się natychmiast niezaczepny.
Kiedy indziej przyszedł się poinformować w imieniu Fryderyki, dlaczego księżna nie zjawia się nigdy na wieczory robót ręcznych u Dames du Sacre Coeur. Byłoby dla nich obu tak cenne, gdyby weszły z sobą w kontakt przy wspólnej pracy dla ludu. Percossini dodał ze sceptycznym uśmiechem:
— Jej królewska wysokość rozumie przez to zupy i kamizelki wełniane.
Książę Fili przysłał jej wiele skargliwych listów. Wie dobrze, że pracuje ona nad ruiną jego dynastji, ale nie żąda wcale, aby było inaczej. Byle mu tylko przebaczyła!
Król Mikołaj nawiązał z piękną spiskowczynią układy, które pozostały bez skutku. Udzielił Pavicowi i Rustschukowi orderu. Trybun nie przyjął go wogóle, finansista odesłał po trzydniowej walce duchowej. Ilekroć powóz jej mijał powóz króla, stary pan witał ją z wyrozumiałym uśmiechem. Beata Schnaken wciskała podwójny podbródek bardzo głęboko w koronkowy kołnierz. Zachowanie jej znamionowała serdeczna cześć kobiety, podporządkowującej się z wdziękiem. Na koncercie Pablo de Sarasate ostentacyjnie opuściła swoje uprzywilejowane miejsce, aby je zaofiarować wchodzącej księżnej Assy.
Dobroduszność wszystkich tych ludzi rozgoryczała księżnę. Pragnęła walki i czuła się obezwładniona przez uprzejmość przeciwników, którzy się wcale nie bronili. „Jak długo mam was łechtać?“ pytała. „Ostatecznie chcę was przecież jednak zobaczyć wściekłych! Wasza poczciwość jest mi wstrętna. Takim miękkim panom, jak wy, nic wolno panować dłużej bez przeszkody; toby było niesprawiedliwe. A choćby to było tylko moim kaprysem! Niegdyś, w Paryżu, tak rozdrażniłam Leopolda Taunę, że chciał mię zabić. I nie wiedziałam nawet, przez co mi się to udało: igrałam tylko. Teraz chcę i was doprowadzić do tego, to moja gra“. Jej „Żyd domowy“ przestawał ją niekiedy bawić, bez zadowolenia przyjmowała raporty o ponawianych starciach między chłopami a wojskiem i o zbuntowanych pułkach; tyrady Pavica zmuszały ją do ziewania. Ale potem wynurzyli się z mgły nudy i ograniczoności, w której tonęli, przyjaciele pary następców tronu. Ujrzała, jak ociężałe duchy prężyły się znowu i wahały ostrożnie między masakrami a robótkami kobiecemi, i natychmiast uczuła ze świeżo podnieconą krwią nowy kuszący sens w słowach wolność, sprawiedliwość, oświata, dobrobyt.

W obozie jej znaleźli się pierwsi zapaleńcy, młodzieńcy z dobrych domów, którzy marzyli o postępie i o bladej, odważnej głowie księżnej Assy. Pierwsi porucznicy zdradzili swoje chorągwie i zjawiali się, bladzi i zdecydowani, na małych spotkaniach spiskowców na Piązza della Colonną. Zwolna poczęli się zjawiać i mądrzy, wysocy urzędnicy i dworzanie, którym nic wydawało się dłużej wskazane powierzać przyszłości swej bezwarunkowo szczęściu dynastji Koburg. Jeśli gdziekolwiek w kraju wojsko było zwycięskie, wielu z nich znikało.
Wcześniej jeszcze niż entuzjaści zapewnił księżnę o swojem zupełnem oddaniu baron Percossini. Każda wizyta, jaką jej składał z polecenia następczyni tronu, dodawała coś do jego wytwornej zdrady. Niepostrzeżenie, wśród samych niedbale szeptanych błahostek, skończył na usługach wywiadowczych. Zresztą księżna zdawała sobie sprawę, że szpiegował zarówno ją sarną, jak swoich władców. Gawędził z nią o usiłowaniach, jakie podejmowali dla jej zniweczenia ci, którym groziła. Dowiedziała się poza tem przez przyjaciół na wszystkich dworach, że przedstawiciele króla Mikołaja wynieśli przeciwko niej oskarżenie. Nic osiągnęli nic; gdyż przez swoje stosunki w arystokracji międzynarodowej była księżna chroniona lepiej, niż rodzina panująca przez wolę kilku dyplomatów europejskich. Partja Koburg miała za sobą wszędzie tylko gabinety, partja Assy kamarylę. Pieniądze Rustschuka działały w obcych stolicach szybciej, niż nadchodzące z Żary depesze. Zresztą i pokój światowy ważniejszy był, niż los Mikołaja, Fryderyki, Filipa, Beaty. Z tych czworga najsilniejszą okazała się Beata. Przedsięwzięła zaraz usidlanie ministra pewnego mocarstwa, który przejeżdżał właśnie do Włoch. Był to miękki, pobożny pan; omal byłaby go wzruszyła w ten sam sposób, co niegdyś króla Mikołaja. W ostatniej chwili przed upadkiem, przypomniał sobie swój obowiązek i uciekł wielkiemi marszami przed uwodzicielką.
Księżna wysłuchała tej historji wesoło.
— Gdyby ten człowiek był mniej silny, — rzekła, — cóż wtedy? Musiałaby rywalizować z panną Schnaken, i wszystko zależałoby od pytania: czy jego ekscelencja woli blondynki czy ciemnowłose? Moi panowie, polityka kobieca nie jest zawiła.
Ale partja Assy stawała się coraz silniejsza i poczęła robić błędy. Pierwszym było nagła reforma zarządu dóbr książęcych. Był on pomysłowo zorganizowany. Pod władzą dzierżawcy naczelnego znajdowała się pewna ilość dzierżawców, którzy rządzili większą ilością poddzierżawców, a poszczególnym poddzierżawcom podlegli byli ich rządcy, którzy bezpośrednio dzierżyli władzę nad wieśniakami. Rządcy zabierali wieśniakom prawie cały zbiór i w przeważnej części oddawali go poddzierżawcom, którzy po odjęciu swojej części oddawali go zkolei dzierżawcom; większą część tej reszty dawali ei znowu dzierżawcy naczelnemu. Każdy żywił więc swego zwierzchnika, a wszyscy razem żyli z wieśniaków. Niktby się tem nie zgorszył, tylko Rustschuk uważał, że dzierżawca naczelny jest zbyt zamożny i zbyt wpływowy: znienawidzili się oni na giełdzie. Podburzył wielu zwolenników księżnej przeciwko systemowi latyfundjów. Pavic użyczył im swojej wymowy. Księżna była mile zaskoczona. Mocny czym umożliwiał jej zaprowadzenie we własnym domu sprawiedliwości. Krewkie pociągnięcie pióra usunęło całą armję dzierżawców. W tydzień później w całej Dalmacji płonęły latorośle winne, oliwki rozsypały się w ciągu nocy na szczapy. Mniejsi z odprawionych wzniecali niepokoje na wsi, po miastach hałasowali więksi. Co pozo-stawało chłopom ze zbiorów, musieli oddawać za bezcen gromadzie dzierżawców, gdyż grozili oni kupcom. Poborcy, którzy chcieli wyegzekwować część zysku, przypadającą kasie książęcej, przyjęci zostali kamieniami i strzałami.
Księżna nie mogła się temu dość nadziwić.
— Lud pozostaje zagadką. Widocznie przyzwyczajony jest, aby go łupiono, i nie chce sprawiedliwości. Ile wolno mu było pierw zachować sobie ze zbiorów?
— Zaledwie dwudziestą część.
— Pozostawiam mu teraz połowę, a on mię obrzuca kamieniami. Coby zrobił, gdybym mu darowała wszystko?
Rustschuk uśmiechnął się mądrze:
— Wasza wysokości, toby była śmierć nas wszystkich.
W burzy, wywołanej w prasie przez odprawionych urzędników, trysnęło nieco brudnej wody. Ciekawi dziennikarze, którzy opryskani przez błoto jej kół, zaglądali w głąb jej powozu, aby się przekonać, jakie kolczyki nosiła dzisiaj, nazywali księżnę Assy zdeklasowaną. Deklasowały ją stosunki z Pavicem i Rustschukiem. Pavic popełnił tę niezręczność, że prosił ją za to o przebaczenie. Wzruszyła ramionami:
— A jakaż jest moja klasa?
Obcowanie z nim samym nie mogło jej przynieść wstydu, o tem był Pavic przekonany. Co do jej stosunków z Rustschukiem pogląd jego nie był tak stanowczy. Zaproponował jej powołanie innego finansisty, naprzykład zwolnionego dzierżawcy naczelnego; naprawiłoby się przez to wiele. Księżna nie była ku temu skłonna.
— Chcę czynić wszystko, co uważam za wskazane dla dobra ludu. Ale co ten lud obchodzi, jakimi ludźmi się otaczam?
Wskazała na wysokiego, wysmukłego psa, który spoglądał na nią swobodnie.
— Czy mam wyrzucić Charmanta? Tak samo nie może lud żądać, abym odprawiła „domowego Żyda“.

Miało to ją jeszcze niejedno kosztować. Rustschuk miał metresę z teatru, która pragnęła ujrzeć swego prawowitego małżonka, lubianego aktora, w domu obłąkanych. Finansista potrafił to wyjaśnić lekarzom. Na nieszczęście wyszło po pewnym czasie najaw, że internowany aktor był zupełnie zdrów. Beata Schnaken, wzruszona losem kolegi, odsłoniła swemu królewskiemu przyjacielowi wszystkie te podstępy. Uwolnienie ofiary i pierwszy jej występ na scenie dworskiej stały się triumfem dla niej i dla domu panującego, porażką dla księżnej. Odegrano antysemicką sztukę, w której przywrócony światu aktor grał rolę przymusowego warjata. Intrygant nosił maskę Rustschuka, a na scenie padały złośliwe aluzje przeciwko wysokiej damie, która tkwiła poza tem wszystkiem. Lud radował się przez pięćdziesiąt wieczorów z rzędu na przepełnionych ławach; był to olbrzymi skandal. Beata, szlachetna wybawicielka, witana była owacyjnie za każdą przejażdżką. Księżna spotykała wszędzie zimne spojrzenia, a Rustschuk, który nie mógł się nigdzie pokazać, obliczał posępnie, jak potworne sumy potrzebne będą na to, aby przezwyciężyć ten chłód.

Pavic pracował jak opętany; ale policja nabrała odwagi i zamknęła mu usta. Usłyszał znowu jak niegdyś skrzypienie wrót więziennych zdala. Także żołdactwo okazywało gwałtowniejsze skłonności. Zimą doszło w pobliżu Spalato do formalnej bitwy. Zemsta dzierżawców wywołała tam plagę głodu. Wściekły lud ruszył z kosami i rożnami na wojsko, które straciło około pięćdziesięciu żołnierzy, ale zabiło lub raniło dwa razy tak wielką ilość chłopów.
Pewnej niedzieli wieść o tem nadeszła do Żary. Niebo wisiało ponure. Na ulicach nie widać było prawie pojazdów. Czarno ubrany tłum przesuwał się między domami i szeptał tylko; słychać było szmer studni. Sirocco wiał rozleniwiająco, parnie, obezwładniająco ponad głowami.
Niepostrzeżenie, jakby za milczącą zmową, znaleźli się wszyscy na Piazza della Colonna i zebrali się tam, cisi, smutni i przekorni. Nagle Pavic stanął na wywróconym wózku ręcznym, oparłszy się plecami o dwutysiącletnią kolumnę, i zaczął mówić. Po raz pierwszy od wielu tygodni towarzyszył znowu jego słowom pomruk podnieconych umysłów. Czuł znowu, jak serca rodaków otaczały go z drżeniem i ciepłem, i był szczęśliwy. Nagle nadbiegła pędem przez wąskie uliczki kolumna piechoty. Przy wejściu na plac zatrzymała się, nałożyła bagnety i ruszyła wolno naprzód. Tłum cofnął się, ustąpił wbok i rozsypał się po ulicach. Tylko wokół kolumny grupa ludzi, otoczona przez wojsko, zatamowaną miała drogę przez trybunę mówcy. Napierające bagnety parły na wszystkich. Jeden z nich skierowany był groźnie w pierś bezbronnego starca. Był to ojciec jednego z zabitych uprzednio żołnierzy, nie widział nic, wszystko przesłaniały mu łzy, wyciśnięte z jego oczu przez mowę Pavica. Wydawał się zgubiony. Pavic, załamując ręce, zaklinał głośno jego napastników. Ale rozumiał, czego żądały od niego blade, wzniesione ku niemu twarze. „Ratuj starego!“ napisane było na wszystkich. Wzdrygnął się: spojrzenie jego pochwyciło spojrzenie księżnej. Oparta było o okno i patrzała na niego nieruchomo. Otworzyła usta i wołała słowa, które zginęły w okrzyku trwogi ludu. Ale Pavic znał każde z tych słów: „Skocz wdół! Zasłoń starca!“ rozkazywała mu. Starzec leżał już na ziemi, z krwią na podartej koszuli. Pavic, blady jak trup, chwycił się za serce. Potem nagła purpura przebiła jego delikatną skórę. Szybko zsunął się ze swego piedestału, pochwycił chłopca, który stał za nim skulony przy kolumnie, i znikł w portalu pałacu Assy.
Rustschuk, pośrodku hufca widzów, zatrzymany został przez dwóch uśmiechających się podoficerów. Brzuch jego trząsł się; drżącemi okropnie rękoma, z wysokim kapeluszem na karku, wskazał na przemykającego się trybuna, bełkocząc w niezmiernej trwodze:
— Ten tam sam wszystko urządził, wierzcież mi, moi panowie! Ja jestem skromnym kupcem... Wogóle nie mam z tą damą nic wspólnego!
Pavic wszedł wolno, z pochyloną głową po schodach. Miał uczucie, jakby po haniebnym czynie stawał przed sądem. Starzec zalał się krwią. Pavic drżał silnie, gdy sobie to wyobrażał. Pomyślał o panach Paliojoulai i Tintinowiczu, owych obitych intruzach. O, nie uczynił tego, jak księżna myślała, własnoręcznie. Nigdy nie zdobył się na to, aby jej wyznać, że to jego sługa, olbrzymi Morlak, tak obił eleganckich dworaków. „Tak, kiedy odchodzili“, myślał Pavic, zatopiony w obrazie zgrozy, „czoła ich były czerwone od krwi!“
„A przecież jestem silnym mężczyzną!“ mruknął pod drzwiami buduaru. Księżna wyszła mu szybko naprzeciw. Pavic rzekł niepewnie:
— Wasza wysokości, była tylko jedna ofiara.
— Nie, dwie: wieśniak i pan!
Drgnął i przymknął oczy. Stała tak blada, z tak czarnemi włosami i tak nieruchoma, jak owego dnia, kiedy ją zgwałcił, niby zbuntowany niewolnik. Dzisiaj sumienie jego było bardziej jeszcze nieczyste.
— Ze chłopa nadziano na bagnet, — rzekła księżna, — to błahe wydarzenie. Ale moja sprawa wymagała, aby go pan ratował.
— Wasza wysokości, ja także jestem ojcem.
— Albo, jeśli pan to lepiej zrozumie: pozwala pan, aby miłość ludu osnuwała pana romantyką, ale dla chłopa, którego nadziewają na bagnet, nie ruszy pan palcem.
Chwycił chłopca, który wisiał u jego poły, i podsunął go jej pod oczy.
— Wasza wysokości, ja także jestem ojcem.
— Ach tak, zawsze to dziecko! Nudzi mnie pan niewypowiedzianie tem dzieckiem. Czy nie może mu pan wziąć bony?
— Kocham je bardzo...
Dodał z zadumą, prawie zdziwiony, jak objawienie, które mu wzeszło w tej samej chwili:
— Właśnie to podoba się ludowi...
— Więc niech pan wybiera między mną a ludem!
— Wasza wysokości, więc miałem dziecko swoje uczynić sierotą i... i... poświęcić siebie?
— Czyż to nie zrozumiałe?
Odwróciła się od niego. Pavic walczył o oddech. Czy ona nie znała litości? Zaczął bełkotać zapewnienia.
— Poświęcić siebie... Tak, oczywiście, poświęcam się. Ale czyż muszę się dać poćwiartować przez pijanych żołnierzy? Czyż niema godniejszej ofiary? Wasza wysokości, składam codzień ofiarę ducha i serca. Na mnie i na moje słowo szczują potęgi. Będę jeszcze musiał krwawiącemi oczyma przypatrywać się męce mego ludu — przez kraty więziennego okna. Wasza wysokości, siedziałem już raz w więzieniu...
Daremnie czekał na odpowiedź.
— Któż się poświęca tak jak ja? Ach! Rustschuk! Księżno, niech pani posłucha. Rustschuk — czy wie pani, jak go przed chwilą właśnie spotkałem? Nadole, między dwoma podoficerami — i wypierał się pani! Oszalały z trwogi zrzucał wszystko na mnie, a pani, księżno, wyparł się głośno!
Wzruszyła ramionami.
— Rustschuk! Zna się trochę na sprawach pieniężnych. Więcej od niego nie wymagam.
— Honoru też nie? Chciałoby się szanować ludzi, z którymi się obcuje.
— Mnie to niepotrzebne... Rustschuk jest tu ze względu na pieniądze. Pan, doktorze, mówi o wolności. Jemu wolno żyć jak lichwiarzowi, pan musi jak szermierz...
„Umrzeć“, dokończył w myśli. Nic ważył się spojrzeć za nią, gdy wyszła. Stawił się przed sądem i został skazany.
Potem, gdy opuścił pałac, ogarnęło go bezsilne pożądanie odwetu. „Ostatecznie posiadałem ją jednakże!“ mówił sobie, zaciskając pięść w kieszeni palta. „Źle zrobiłem, że okazałem wówczas skruchę! Powinienem ją był upokorzyć, wykazać jej, że to, co się stało, trwa i nigdy nie może być cofnięte! Czyż ona nie postępuje tak, jakby nic nie zaszło?“
Daremnie dodawał sobie odwagi: on sam miał wrażenie, jakby nic nie zaszło. Niemożliwością było dla niego wyobrazić sobie księżnę Assy jeszcze raz w swoich ramionach. A teraz dopiero dręczyła go chuć. Wówczas było to nieprzewidziane zuchwalstwo, oszołomiony triumf trybuna.

Pavic nawpół tylko rozkoszował się tem wielkiem, co teraz nastąpiło.
Piętnastego stycznia czczono patronkę diecezji Zara przez procesję. Pochód posuwał się od katedry świętej Anastazji przez długą, prostą linję ulic aż do placu świętego Szymona. Skręciwszy na Piazza della Colonna klei zatrzymał się, aby dać możność pośpieszenia tym, co zostali wtyle. Za mnichami i ustrój onemi dziećmi szedł oddział wojska. Za nim postępowały cechy miejskie, którym deptali po piętach znowu żołnierze. W uroczystej odległości kołysał się potem baldachim arcybiskupa; szedł on między dwoma wikarjuszami. Za nim postępował jako przedstawiciel króla Mikołaja książę Fili, z obnażoną głową pośrodku swego dworu. Znowu szeregi piechoty deptały bruk. A bezładny tłum, napierając stale, zamykał dojścia do wielkiego placu.
Czekano; duchowni przestali śpiewać. W otwartych drzwiach swego tarasu, obok gości, stała księżna Assy. Trzy minuty minęły zaledwie, a wszyscy, którzy wypełniali plac, podnieśli ku niej wzrok. Wreszcie arcybiskup spostrzegł, jak cicho stało się nagle dokoła, i z uśmiechem spojrzał wgórę.
Wówczas od tyłu, gdzie milkły ostatnie modlitwy, inne dźwięki zabrzmiały wśród długich szeregów ludzi. Był to okrzyk, który podchwycili obywatele i żołnierze. Zjednoczyli się w nim, szeregi ich zmieszały się, oczyma i rękoma obiecywali sobie teraz, że nikt już nie będzie wysyłał synów, aby strzelali do ojców innych; nikt nie podniesie pięści przeciwko umundurowanemu synowi przyjaciela. Żałoba po ostatnich wydarzeniach przywróciła znowu wszystkich sprawie tej kobiety; wołali:
— Niech żyje księżna Assy!
Wołali to z zapałem, niektórzy wśród łkania.
Z prawicą na poręczy balkonu spoglądała księżna na tysiące odchylonych głów, które rozjaśniało słońce. Chorągwie kościołów i klasztorów wypełniały powietrze prze-pychem swych złotych haftów. Czerwono-złoty baldachim księcia kościoła niby kolebka jakiegoś boga zstępował z nieba. Hełmy połyskiwały. Delikatne skrzydła aniołków migały na ramionach małych dziewcząt, które przesyłały księżnej pocałunki rączkami. Lud wznosił ku niej wgórę ramiona, czapki i przysięgi miłości; wydawał okrzyki i kołysał się barwnie. Nagle zabłysła stal szpady: wydobył ją ktoś z otoczenia księcia. Wnet potem wszystkie szable zasalutowały; było to jak lot srebrnego ptaka w powietrzu poludniowem. Fili sam posyłał jak uczniak pocałunki ręką.
Księżna pochyliła się; promienie słoneczne ześlizgiwały się po jej wąskich ramionach. Procesja ruszyła dalej, przyglądała się jej, w swobodnem poczuciu potęgi.
Miała wówczas dwadzieścia jeden lat. Ze sklepienia czarnych włosów, odgarniętych ciężką falą do tyłu, padał na jej czoło błękitny cień. Na karku wiły się grube warkocze. Brwi miały słabe linje, usta były nieokreślone, o lekko przywierających do siebie, bladych wargach. Ale podbródek i kształt subtelnego, dużego nosa mówiły rzeczy zdecydowane. Głowa była uboga w barwy, ale bogata w srebrzysty czar światła. Podniosła szerokie powieki: mocny, stalowo-błękitny blask znajdował sobie drogę zdaleka, z wielkich mórz.
Pavic ukazał się za nią, we fraku i białym krawacie, nieruchomy i nieco nieuważny, jak twórca, który nie raczy dać poznać, że wszystko to jest jego dziełem. Zagryzł wargi i przyłożył dwa palce do nasady nosa, czy to przeciw oślepiającemu światłu, czy przeciw uciskowi posępnej myśli. Wszystkie okna dwóch piętr pańskich zajęte były przez przyjaciół księżnej. Rustschuk, otoczony pięknemi kobietami, kłaniał się niezmordowanie. Wachlował sobie wytwornie usta żółtą chustką jedwabną; wyjął z butonierki kamelję i rzucił ją ludowi.
Przez cały dzień salony pałacu Assy nie opróżniały się. Setki ludzi czuły dziś potrzebę przypomnienia się potężnej pani. Inne setki odczuły dzisiaj dopiero konieczność wybierania między Koburgami a nią. Zamówiła wszystkich na ten sam wieczór; chciała tegoż jeszcze dnia podczas licznego rautu dokonać przeglądu swoich stronników. Było jeszcze moc do roboty, chwytała pierwszego lepszego, aby go użyć za posłańca. Raz, gdy otworzyła przedpokój, wyszedł jej naprzeciw olbrzymi oficer. Ukłonił się hałaśliwie.
— Major von Hinnerich!
Ten wierny, surowy człowiek, anioł stróż biednego Filipa! Była jednak zaskoczona, zastając go tutaj. Czy przyszedł w uczciwych zamiarach? Przez chwilę wahała się. Ale von Hinnerich spoglądał na nią z czerwoną twarzą, niedźwiedziowato i uczynnie. Promieniowała z niego męska wierność. Długo walczył z sobą; teraz należał do niej, niezłomnie. Szczęście jego chciało, że zapał jego dla księżnej Assy powstał właśnie w chwili, gdy sprawa jej stała najpomyślniej.

Dni przyjęć następowały teraz na zmianę z balami, bez przerwy. Pałac Assy co wieczór użyczał całemu miastu swego uroczystego blasku. Rustschuk, który opłacał pierw rewolty, kupował teraz ludowi nieustanny szał radości. Muzyka sunęła przez barwnie oświetlone ulice, wino płynęło bezpłatnie w gospodach, w porcie mknęły ustrojone wieńcami i chorągwiami łodzie w szczęśliwą noc. Nikt nie pamiętał, aby świat był kiedy tak piękny; tylko kilku bardzo starych ludzi powiadało, że wygląda to, jakby republika Wenecka powróciła.
Na Piazza Colonna obozował przy biesiadzie wdzięczny tłum, przyglądając się, jak nadjeżdżały powozy gości. Na stopniach portalu słychać było ciągle szelest jedwabiu i brzęk szpad. Książę Fili wałęsał się bez towarzystwa w okolicach i zatrzymywał ludzi, aby ze łzami w oczach wypytywać o zabawy w domu swojej nieprzyjaciółki. Dlaczego on nie mógł być przy tem! Nie mógł sobie przecież wyobrazić nic milszego, jak zostać przez taką kobietę wydziedziczonym i wtrąconym do więzienia!
Przyjaciele księżnej, chcąc się przypatrzeć rewolucji dalmackiej, przybywali z Paryża i Wiednia, jakby jechali na derby albo na premjerę. Wprowadzano ich na salę tańca, gdzie nikt zdawał się nie myśleć o bliskich wydarzeniach. Księżna sama przypominała sobie o nich niekiedy. Czuła przytem ten sam lekko świerzbiący przedsmak triumfu, jak w chwilach, gdy zwyciężała jakąś starą markizę w wiście. Zatrzymywała wówczas decydującą kartę przez chwilę jeszcze w ręku i mrugała do bezradnej staruszki. Tak samo mrugała teraz, świadoma wyniku sprawy, ku zamkowi królewskiemu, gdzie Mikołaj i Beata, zupełnie odosobnieni, błąkali się po źle oświetlonych salach. W kącie marzła Fryderyka.

Podczas śniadania w ciasnem kółku przysłuchiwała się księżna z zachwytem posłowi tureckiemu Izmaelowi Ibenowi Paszy: otyły, rześki mężczyzna gawędził o wymiarze sprawiedliwości w jego kraju.
— W Smyrnie przyprowadzają mi jakiegoś murzyna; wyskoczył jak głupiec ze swego meczetu i wpakował przechodzącemu przypadkowo Europejczykowi długi nóż w brzuch. Wywraca białka i przysięga, że prorok rozkazał mu podczas modlitwy zabić pierwszego niewiernego, jakiego spotka. A ja odpowiadam: „Mnie zaś prorok rozkazuje kazać cię powiecie!“
Poseł wypróżnił kieliszek szampana.
— Cóż pani chce, księżno, przeciwko prorokowi tylko prorok pomaga. A szybki wyrok lepszy jest niż mądry. Jakaś biedna kobieta wypiła podobno mleko, które do niej nie należało. Ja powiadam tylko: „Rozpłatać!“
Pavic, który siedział na drugim końcu stołu, zwrócił uwagę na małego, młodego lokaja. Inni sunęli szybko z półmiskami i butelkami dokoła stołu, ten zaś stał niezręcznie, przysłuchiwał się rozmowom i nie spuszczał wzroku z twarzy księżnej. Z miski, którą trzymał pochyło w ręku, spływał sos na dywan. — Hej! — szepnął mu przyjaciel domu napominająco. Służący spojrzał na niego, a Pavic drgnął silnie. Czy to był... to był książę Fili! Pavic odwrócił się do swoich sąsiadów, nikt nic nie zauważył. Wziął więc małego lokaja na oko. Niewątpliwie, to były niezdarne ruchy następcy tronu, to były też jego rysy, brakło tylko włosów na bladych policzkach. Pavic uderzył się nagle w pierś, jego nakrochmalona koszula omal nie pękła; wyciągnął kieliszek. — Hej! — I kazał sobie nalać przez młodego lokaja.
Wkrótce potem lokaj znikł. Później ogarnęły Pavica wątpliwości, które mu nie dawały spokoju. Musiał mówić z kimś o tej sprawie. Wyśmiano go: książę Fili jako służący! Czyż Pavic cierpi na halucynacje? Ale Pavic twierdził, że następca tronu usługiwał mu przy stole; nie miał zamiaru wyrzekać się tego. Następnego dnia wierzyło w to pół miasta. Dowiedziano się także, że król Mikołaj stracił cierpliwość i spoliczkował swego dziedzica. Fili nie pokazywał się przez pewien czas. Gdy go znowu ujrzano, broda jego była jeszcze bardzo krótka.
Historję tę odczuto zbyt silnie, doprowadziła ona niejednego do nagłego zrozumienia położenia. Gra, jaką prowadziła księżna i jej przyjaciele z szanowaną dynastją Koburg, z czcigodnym królem Mikołajem, uchodziła za niegodną. Wielu opuściło partję Assy.

Potem nastąpił wypadek z młodym Brabanzine. Ten osiemnastoletni szlachcic opuścił właśnie klasztorny zakład wychowawczy i siedział na przedstawieniu Frou-Frou. Beata Schnaken weszła do swojej loży: los młodzieńca był zadecydowany. Odszukał ją i wyjąkał u jej stóp swą pierwszą, niezręczną żądzę. Dojrzałe serce Beaty piło wdzięcznie ten rzadki eliksir; nie mogła jednak dla młodego zapaleńca odstąpić od swoich wieloletnich zasad. W obrębie granic kraju nic się nie mogło dziać. Wyjaśniła to swemu wielbicielowi, dodając, że na wyjazd zagranicę nie daje jej czasu polityka.
W dwa dni później biedny Brabanzine utonął podczas przejażdżki czółnem. Równocześnie otrzymała od niego Beata Schnaken list, który w pierwszym porywie bólu dala do czytania otaczającym. To żałosne wydarzenie uprzytomniło znowu wszystkim, jak sympatyczna była Beata. Nad grobem jej nieszczęsnego kochanka matka jego ujęła ją w ramiona. Nosiła przytem wielki, czarny welon z krepy, a muzyka grała coś z jakiejś opery. Wspólne łzy dwóch kobiet, matki młodzieńca i jego ukochanej, dla której umarł, wydawały się wszystkim niezwykle wzruszające. Zdobyły one dynastji Koburg zpowrotem niezliczone serca.
Księżna rozumiała Beatę w zupełności; tylko matka była dla niej niezrozumiała. Obco i nieprzyjaźnie wzdrygała się przed taką melodramatyczną szlachetnością, przy której wraz z gniewem rezygnowało się i z dumy, i przy której zmarłym działa się krzywda. Wypowiadała to zdanie i uważana była za zazdrosną.
Sądziła jednak, że szczęście jej wyrosło już dawno ponad takie zmienne przypadki. Nie niepokoiło jej wcale, gdy dostrzegała wśród ludu niezadowolone twarze. Postanawiała sobie przy sposobności w najżyczliwszy sposób powiedzieć mu prawdę.
W końcu maja spędziła kilka godzin porannych w haremie paszy, u madame Fatiny, jego małżonki, dla której czuła sympatję. Fatma była dzieckiem, które w toaletach paryskich bawiło się sobą samem jak lalką: w najwewnętrzniejszej świadomości zachowywała stale szerokie jedwabne szarawary. Marzyła nieśmiało i pożądliwie o wszystkich mężczyznach, których spotykała w towarzystwie, a wszystkie kobiety na wolności uważała za hetery. Była usposobiona bezwarunkowo przychylnie dla ludu i nie uznawała różnic między ludźmi. Żebrak turecki siedział na drodze, po której przechodziły księżna Assy i Fatma. Jadł miskę fasoli i rzekł zwykłe w swym kraju „Bądź moim gościem!“ Fatma była głodna, jedzenie pachniało dobrą oliwą. Przyjęła zaproszenie i podniosła łyżkę żebraka do ust. Nie przywiązywała wielkiej wagi do życia ludzkiego i uważała za ważniejsze, aby każdy czynił dla swego utrzymania wszystko, co może. Opowiadała swojej przyjaciółce:
— W Smyrnie miał mój mąż moc małych Mameluków, którzy wyrośli w pałacu. A na balustradzie naszego balkonu stały wielkie kule marmurowe. Czasami pasza kazał przychodzić Mamelukom na balkon i mierzył ich. Który był niższy od kul marmurowych, dostawał sztukę złota. Który zaś był większy: — obcinano mu głowę.
Zaćwierkała jasno.
— Zabawę tę mąż mój sam wynalazł.
Księżna pozostała poważna. Zastanawiała się i nie wiedziała, czy takie obojętne igranie ze śmiercią było ohydne czy wielkie.
Było gorąco. Dwie damy siedziały w chmurach słodkiego dymu na niskim tapczanie, na wzniesieniu z trzech alabastrowych stopni. Pokój nie miał okna, drzwi były otwarte na jaskrawo zalany słońcem dziedziniec; wisiały na nich gałązki różane, które wchodzący musiał usunąć. Za drzwiami tłusto czarni murzyni z czerwonemi opaskami na biodrach przesuwali się po płytach marmurowych. Niewolnice, bielsze niż kolumny, za któremi się przemykały, kołysząc się w jedwabiach o matowych barwach, nosiły na głowach bronzowe misy, na których brzegu kładły rękę. Wyciągnięte ramię błyszczało z naprężonemi mięśniami. WT pachwinach połyskiwało złociście. Jedna z nich przyniosła na misach z lapis lazuli seker lokoum i rachat lokoum, wspaniałe „kęsy pokoju“, pozostawiające na języku, gdzie się rozpływały, łagodny przedsmak raju. Inna, przesuwając się szybko przez pokój na różowych palcach nóg, pozostawiała za sobą cudowne wonie; zdawały się one wytryskiwać z koniuszków jej palców.
Księżna czuła się dobrze w tym zapomnianym kącie, gdzie mieszały się marzycielsko barwy, zalane jakby sztucznem słońcem, i tanecznie odmierzone ruchy. „Gdyby tam nie było tyle do roboty!“ pomyślała nagle. Przyjaciółka jej westchnęła.
— Fatma jest bardzo nieszczęśliwa. Tęsknota jej nigdy nie będzie zaspokojona.
— Jaka tęsknota, mała Fatmo?
Turczynka szepnęła jej do ucha:
— Ostatnio miałam tu mężczyznę!
— Niemożliwe! Kogóż?
— Coprawda tylko księcia Fili. Ponieważ właśnie nie miał brody, wiesz. Przebrałam goza ładną dziewczynę. Myślałam o paszy dławiłam się niemal z zadowolenia. Ale oczywiście — on zawiódł. Nareszcie mężczyzna w haremie, i oto zawodzi!
— Fili... zawiódł?
— W zupełności.
— Jaka szkoda. Więc kiedy indziej. Czyż jest ci koniecznie potrzebne zdradzić męża?
— Twierdził przecież, że w haremie nigdyby mi się to nie udało. Czyż to mnie nie musi obrażać? A on sam daje to, co do mnie należy, wszystkim niewolnicom. Ach! Ja go jeszcze od tego odzwyczaję. Spójrz na tę wielką blondynkę, tam przy palmie. Jest nowa, podoba się paszy. Przedwczoraj wieczór chce iść do niej, ale się wstydzi i przemyka się pociemku. Na rogu długiego korytarza, gdzie one wszystkie sypiają, czatuję na niego i jednem pchnięciem pakuję go wprost do studni. On parska i krzyczy. Gdy eunuchowie nadchodzą ze światłem, ja leżę już dawno w łóżku. A jego, rozumiesz przecież, odeszła zupełnie ochota.
Księżna wyobraziła sobie bezbronnego mężczyznę, na którego płonący z miłości brzuch tryskała fontanna. Za-śmiała się głośno, bez końca.
— Dawniej nie byłyśmy tak łagodne, — wyjaśniła Fatima. — Nie dawałyśmy natrysku ale truciznę. Znasz tę starą, która siedzi na dziedzińcu.
Błyskotliwie obwieszona staruszka przykucnęła zgarbiona na słońcu, żółte nogi wsparła na srebrnej fajerce. Kiwała w zatrważający sposób bezmięsną, bezwłosą czaszką, z której opadała szczęka dolna.
— To była wielka Sulejka, matka paszy. Ileż rywalek ona otruła, aby mieć dziecko i aby jej dziecko mogło zostać paszą! I czy ona miała mężczyzn w haremie! Żaden nic zdradził nic, gdyż rano obcinała mu głowę.
— Zawsze obcina się głowę, — rzekła księżna, wzruszając ramionami, i pożegnała się.
Gdy przejeżdżała koło rynku warzywnego, konwojowano właśnie jakiegoś mordercę. Lud stał dokoła ciasnemi grupami i opowiadał sobie, co się stało. „Piekarz wypłaca mu zarobek. Dwa franki dziesięć, powiada. Powinienem przecież dostać dwa franki piętnaście? Nie, dwa franki dziesięć, powiada piekarz. A ten wyciąga rewolwer i zabija majstra na śmierć“.
Konie księżnej musiały iść stępa. Wyciągano ku niej szyje. Niektórzy zdejmowali czapki, inni jednak odwracali się ostentacyjnie.
— Wołajcież niech żyje! — krzyknął jakiś dzielny robotnik. Kilku ludzi zawołało, ale większość milczała mrukliwie. Jakiś barczysty Morlak, któremu może nie smakowały darowane obiady, rzeki wolno i wyraźnie:
— Niech cię djabeł porwie, mateczko!
„Przekonam się“, pomyślała księżna i kazała zatrzymać konie. Przez chwilę musiała się zastanawiać. Wracała od wielobarwnej martwej natury, gdzie wśród westchnień rozkoszy i szczęku sztyletów wydawano rozkazy pięknie odzianym niewolnikom. Bezpośrednio po tem chciała ciżbę obdartej hałastry nauczyć wolności i porwać ją do zamachu stanu. We włosach i ubraniu mając jeszcze wonie haremu, a w oczach jego marzenia, zaczęła swoje przemówienie do ludu.
— Słyszałam, — rzekła ponad głowami słuchaczów i z lekką niechęcią, — że jesteście teraz czasami niezadowoleni ze mnie. Nie macie jednak do tego najmniejszego prawa...
— Nie, z pewnością nie, — wybełkotał jakiś pijak, wymachując butelką. Sąsiedzi jego zachichotali. Księżna mówiła dalej.
— Mam wobec was dobre zamiary. Dam wam zawsze to tylko, co wam przystoi. Czy poza tem coś się dzieje, czy młodzieńcy toną, czy inni obcinają sobie brody, o to nie powinniście się troszczyć, ponieważ wcale was to nie obchodzi. Pozwólcie się spokojnie prowadzić, myśleć wcale nie potrzebujecie.
Z sąsiednich ulic zbiegali się ciekawi, plac się napełnił. Młodzieńcy ubrani po miejsku uśmiechali się. Zapaleńcy klaskali w dłonie, zwiększając przez to pomruki niechętnych. Na szczęście było w tłumie sporo zaufanych Pavica i wielu takich, którzy się znajdowali na żołdzie Rustschuka. We wszystkich punktach rynku wzniósł się zgodny z obowiązkiem i z całego gardła okrzyk:
— Kochamy cię! Żyj nam długo!
Księżna zaczęła jeszcze raz, niecierpliwie, ale nie nieprzyjaźnie.
— Zresztą wybaczam ludowi, jeśli zachowuje się nierozumnie. Wiem przecież, że głupota, zabobon i lenistwo winne są wszystkiemu. Co naprzykład zawinił ten, który zabił piekarza? Trzeba was wychować...
Nie dokończyła. Oburzenie moralnie czującego ludu wybuchnęło.
— Morderca! Co winien morderca? Nic wiesz chyba, co mówisz!
Wieśniacy wyli bez opamiętania jeden przez drugiego. Hultaje miejscy gwizdali głośno. Płatni oklaskiwacze stropili się, wszędzie zapanowała uczciwość. Przed obydwojgiem drzwiczek powozu zbierały się gromady groźnych postaci, wyciągających palce:
— Patrzcież, co tej elegantce na myśl przychodzi!
Ze swoich poduszek spoglądała księżna wdół, zdumiona bardzo. Na przodzie dwóch zawziętych ludzi wymachiwało gołemi siekierami tuż nad głowami koni. Zwierzęta płoszyły się; woźnica podciął je. Był życzliwy dla swojej pani i uwiózł ją galopem.

Po południu wykrzykujące tłumy sunęły przez Piazza Colonna. Przed pałacem Assy wykształcona młodzież, wspierana przez niższe stany, wykonała kocią muzykę. Księżna dowiedziała się, że na zamku i wśród partji Koburg panuje bezgraniczna radość. Zbudził się w niej gniewny odruch i postanowiła zgotować sprawie rychły koniec. Szczęście nie powinno się jeszcze raz odwrócić, jak za cza-sów owych niepokojów, spowodowanych przez dzierżawców, i wrzawy o internowanego aktora. Zwołała swoich stronników na ten sam wieczór, i znowu w dobrym humorze, przyjęła przerażonych w długiej koszuli koronkowej. W zadowoleniu z udanej maskarady zapomniała zupełnie, że niepowodzenie otoczyło ją odrazu zdrajcami i że musiało ono tchnąć we władze odwagę do ciosu przeciwko niej. W ciągu nocy jeszcze dokonany miał być zamach stanu; zamiast tego noc ta zastała księżnę, z ledwością zbiegłą przed aresztowaniem, daleko na morzu.
Dzień jej zaczął się w haremie, a szczyt osiągnął w przemówieniu do ludu; zakończyła go na tylnym pokładzie barki żaglowej, sama, w ucieczce. U stóp jej otwierała się luka do kuchni i sypialni żeglarza; dochodził z niej niemiły zapach. Na przodzie, na zwoju lin siedział Pavic, trzymając w objęciach swego chłopca. Przy wsiadaniu powiedziała do niego, śmiejąc się i z lekką wzgardą:
— Wie pan, doktorze, ofiar już od pana nie wymagam. Może pan zostać.
Spojrzał na nią żarliwie, wielkiemi oczyma:
— Dokąd pani idzie, księżno, tam idę i ja.
Kochał ją, bolał nad jej losem, a drżał z lęku o własną osobę. Po zniknięciu jego opiekunki zrobionoby i z nim samym porządek, wiedział o tem. Teraz, pod rozpiętym żaglem, który zasłaniał mu jej postać, oddawał się bolesnym rozmyślaniom, jaką ona może mieć minę. Co się teraz z nimi obojgiem stanie? Gdy rano, samotni i zagubieni w dali, zobaczą się znowu, jako jacy ludzie się powitają? „Jestem przecież jej kochankiem“, powiadał sobie Pavic, nie wierząc w to.
Ale mogło się stać i tak, że wygnanie złamie jej pychę! „O, napewno stanie się jeszcze pokorna jak my biedni! To, co się przydarzyło jej i mnie, jest zbawienne“, rozważał, poddając się zrządzeniu. „A wtedy... a wtedy...“ Z ruin rozbitych nagle zamierzeń wznosiła się nowa, gwałtowna nadzieja. „Wtedy będę dla niej znowu tem, czem pierw byłem dla niej! Wszyscy podziwiali mię jak bohatera, tylko ona nie czyniła już tego nigdy, odkąd wówczas... nie umarłem. Ach! Teraz jestem pomszczony! Do mnie ucieknie na obczyźnie, pośród wzgardzicieli. Gdyż będą oni gardzili obaloną... Kto wie, może pozna ubóstwo...“
Chcąc, aby do niego należała, począł Pavic marzyć dla swojej pani o najskrajniejszej nędzy.
Nagle wydało mu się, że słyszy jej wołanie. Skoczył z pośpiechem nieczystego sumienia, potknął się o łańcuch i upadł, wyrzucając nogi wgórę. Prawa jego stopa uderzyła silnie śpiącego na brzegu łodzi chłopca. Pavic zerwał się przerażony: dziecko znikło. Ojciec nie chciał w to wierzyć, tarzając się na kolanach, macał dokoła rękoma w ciemności. Potem wyprężył się sztywno i wydał brutalny krzyk. Marynarz nadbiegł, ściągnął żagle. Powiosłowali razem zpowrotem szukając. Zawiesili latarnie nad burtą; krwawe światła ślizgały się tam i sam po ścianie wodnej, jak zaczerwienione od płaczu oczy, które nic nie znalazły.
Księżna nie powiedziała ani słowa. Pavic poczołgał się pod rozpięty znowu żagiel. Powietrze nocy majowej przynosiło jej jego urywane skargi, i nie wiedziała, od czego przechodzi ją teraz dreszcz, od wiatru czy od jego łkania. Miała na nagich ramionach tylko lekką zarzutkę balową. Morlak, który prowadził barkę, okrył ją swoim szerokim płaszczem. Noc minęła jej w dręczącej senności; za każdym razem w chwili, gdy miała zadrzemać, wzdrygała się nagle.
Raz, kiedy otworzyła oczy, morze przełamało mrok, przez który trzymane było na uwięzi. Niby szary wąż wiło się dokoła niej i chciało ją zdusić. Z cichym okrzykiem bólu odepchnęła od siebie zmorę. Ale przejął ją nowy dreszcz; przypomniała sobie dziecko, czuła, jak płynęło za nią w wodzie i wyciągało ku niej głowę z martwemi oczyma. „Czego ono ode mnie chce?“ myślała. Nagle usłyszała własne słowa: „Wie pan, doktorze, ofiar już od pana nie wymagam44..
„Co za niedorzeczność!“ szepnęła do siebie. „Czyż żądałam od niego, aby pchnął swoje dziecko w wodę?“
Odwróciła się szybko; istotnie, w rozpoczynającej się jasności płynęła za ich łodzią jakaś istota, delfin, chrząkający wesoło, jak Świnia. Nagle, szybki i silny, wyprzedził czółno i pomknął w krąg swoich towarzyszów, igrających dokoła na fali porannej. Z horyzontu, gdzie jeszcze wisiała przeraźliwa bladość nocy, spadały w morze, jak zbawienie, różowe krople. Woda wygładzała się i stawała przejrzysta. Spojrzenie nurzało się w przeczuwanych ogrodach, gdzie przy ścieżkach z barwnych muszel drzewa koralowe wyciągały bladoczerwone ramiona a wielobarwne gąbki wykwitały pośród wodorostów.
Pół nieba było teraz zalane czerwonem światłem. Księżna pomyślała:
„Tam, gdzie słońce wschodzi, leży kraj, który opuściłam. Ten wiatr poranny idzie stamtąd, czuć go solą, rybami, mułem nadbrzeżnym, zdaje mi się, że czuć go też mchem skał i ich samotnością. Czuję jego powiew i muszę myśleć o nieprzejrzanych polach kamienistych, z białemi drogami bez końca, gdzie rosną tylko zakurzone kaktusy“.
„To powietrze miało być oddechem wolnego kraju“, powiedziała poważnie w duchu.
Morze przybrało barwę lazurową, potem ultramarynową, a z przepastnego błękitu wytryskiwała biała piana, niby oznaka tajemnych podnieceń.
„Wczoraj wieczorem, przy wsiadaniu, śmiałam się jeszcze. Dlaczego teraz już nie? Co się stało? Dziecko... O, dziecko jest tylko oznaką czegoś,... czegoś, co się dzieje. Czy to jeszcze ja jestem, która przed niewielu godzinami w eleganckiem przebraniu rozpocząć chciałam zamach stanu? Gdzież są teraz te twarze, których zmieszanie tak mię ubawiło! Podniecałam tych biedaków i cieszyłam się, gdy się złościli. Nie wiem nawet, czy wydawałam bale, aby rozpętać rewolucję, czy też przez sprzysiężenie i przewrót ożywić chciałam swoje zebrania. Podniecająca zmienność szczęśliwych i nieszczęśliwych przypadków utrzymywała mię w wesołości. W zgryźliwe martwe życie starych, groteskowych ludzi na zamku królewskim rzucałam z zapustnym kaprysem słowa wolność, sprawiedliwość, oświata, dobrobyt. Jakbym tańczyła jeszcze w Paryżu i wynalazła sobie nową modę. Czy teraz ma z tego powstać coś trwałego lub zgoła coś tragicznego?“
Broniła się przed swemi myślami, a jednak nieustannie myślała o porzuconych obrazach. Młody pasterz, z niemo połyskującemi oczyma pod niskiem, bladem czołem, stał, skrzyżowawszy ramiona na swoim kiju, pod epicznem niebem, nieruchomy pośrodku wirującego kręgu kóz i owiec. Głowy ich wprawiały w dziwny niepokój, przypominały one mity pogańskie. Młoda kobieta, okryta stwardniałym brudem, który miał ciało jej uchronić przed pożądaniami obcych władców, dawała dziecku nóż do ręki. Uczyła je napadu na chudego psa, który szczerzył zęby.
Księżna mruknęła wśród płonących myśli:
„To było dumne i pełne głębokiego sensu! Jakże to już dawno, jak to widziałam! Drżałam przecież w tej samej miłości, co ci w Benkobaz pod płomiennemi słowami trybuna, i w tej samej nienawiści, co ta staruszka z czaszką swego syna. Czyż mogłam o tem zapomnieć? Ten lud jest silny i piękny!“
W swych skórach koźlich stali, niby ocalałe kolumny z czasów heroicznych, obok stosów czosnku i oliwek, przy olbrzymich brzuchatych krużach z gliny, wśród wielkich, spokojnych zwierząt. Sami byli prawie zwierzęciem — i prawie półbogiem! Zapomniane profile wynurzały się przed nią, proste i ostre nosy, usta o rysach cierpienia, długie, czarne kędziory. Przyglądała się im, jak niegdyś, gdy jako białe dziecko spoglądała ze skał zamku Assy na barki, na których nieznajome istoty przepływały obok niej z pozdrowieniem.
„Ach! Nie są to już dla mnie cienie, jak wtedy! Znam teraz ich głosy, ich zapach, ich tęsknoty, ich krew! Te chude, uroczyste postaci, które wpatrywały się w moje okna, ich ruchy, rozpętane przez mowę Pavica, ich zwierzęca radość przy darowanych ucztach, groźna wściekłość ich ograniczonych duchów, wczoraj dopiero wokół mego powozu! Ich uwielbienie i ich żądza morderstwa, jedno i drugie waży dla mnie jednakowo wiele, jedno i drugie jest silne i piękne!“
„Na piękności i sile zbudować państwo wolności: co za marzenie!“
Zdaleka, z kraju, który do tego marzenia należał, płynęło ono ku niej, na grzbiecie wiatru, który czuć było jego wybrzeżem. Dogoniło ją i ogarnęło ją z siłą. Płonęła pod jego zalotami, sama jedna z niem na skraju swej samotnej barki, na opuszczonem świecącem morzu. Fałdzisty płaszcz ubogiego spadł z jej drżących ramion. Przytulona do połyskującej okrągłości muszli perłowej, niby cenna istota głębin, naga, wilgotna i wonna, leżała w ramionach bożka.

Pavic zjawił się z nabrzmiałemi oczyma. Przyniósł chleb i słoninę; żeglarz podzielił się z nimi. Wiatr począł koronować fale pianą; widzieli je, napływające zielone i jasne, niby złomy szmaragdu. Koło wieczora nastała cisza. Słońce, niby olbrzymia tarcza, zaszło z jaskrawym blaskiem; świat! znikł pod purpurową zasłoną. Zwolna poczęły ją pokrywać cienie, szare postaci mgliste, słupy dymu na ruinach spalonego dnia. W ciemności spotykali powracające łodzie rybackie. A wreszcie wylądowali.
— Gdzie jesteśmy? — zapytała księżna.
Pavic zapytał Morlaka.
— Nieco poniżej Ankony, — wyjaśnił z bezradnym ruchem ręki.
— Potrzeba nam powozu, — rzekł potem. — Teraz, o dziesiątej wieczorem; a do miasta nie możemy się odważyć wejść.
— Dlaczego? — zapytała księżna.
— Wasza wysokości, jesteśmy zbiegami politycznymi.
Stali bezradnie na brzegu. Wreszcie żeglarz poprowadził ich o godzinę drogi w głąb lądu. Księżna zgubiła w piasku balowe pantofelki; Pavic w milczeniu włożył je jej zpowrotem. Przechodzili obok muru wiejskiego; wymalowana była na nim droga pasyjna. Tam, gdzie się kończyła, stał mały, ośmiokątny kościółek, nieco na uboczu od swojej dzwonnicy. Poza nim rozwierała się długa, kwitnąca aleja lip i kasztanów. Pavic i przewodnik przeszli je wolno. Między liśćmi przeświecały blaski wschodzącego księżyca, padając na drogę, i ukazały im na jej końcu biały dom.
Księżna patrzała za nimi, z cieniu kościoła. W wielkim portalu marmurowym była niska furta drewniana, z wyrzeźbionemi na niej głowami aniołów, lekko uchylona. Księżna weszła. Na ośmiu ścianach wewnętrznych, z których cztery wgłębiały się jako kapliczki, spostrzegła same małe genjusze. Wysuwały głowy z ciężkich fałd kotar kamiennych, odrzucały liście akantu i wychodziły z kielichów kwietnych. Obejmowały się wzajem, klaskały w pulchne rączki, śmiały się pełnemi twarzami i otwierały serdeczne usta: ciasna przestrzeń pełna była ich głosików. Pieszczota promienia księżycowego wywołała uśmiech na upudrowanej wapnem twarzy jednego, wyzwalała innemu krótkie, pełne członki, tak że tajemnie i lękliwie odsuwał je od muru, w życie i noc.
Zgóry, z otworu w kopule, padały ostre białe promienie na obraz chłopca o złotych lokach i w długiej szacie barwy brzoskwini. Lewą rękę wyciągał za sobą do dwóch kobiet w jasnożółtej i bladozielonej sukni. Prawa jego ręka, ze srebrną amplą, świeciła im przez mrok ukrytego ogrodu. Księżna miała wrażenie, jakby to jej samej świecić chciał ten smukły, poważny i wolny jeszcze zupełnie chłopiec w namiętnie wymarzone królestwo. Marzenie jej, zadowolone, że pokonało ją w wichrze, rozsłoneczniło ją teraz cichą siłą; ale wygładzone jego oblicze nosił ten chłopiec.
„Jest nas jednak dwie, przed któremi on idzie“, zadała sobie pytanie. „Któż jest ta druga?“
Rysy obu kobiet ukryte były w głębokiej ciemności.
Wyszła niepewnym krokiem i ruszyła teraz także niemą, oczarowaną przez księżyc aleją, aż do białego domu. Główny budynek, szeroki, jednopiętrowy, rozciągał się w szarej głębi. Przy jednem z wystających prostokątnie skrzydeł stali Pavic i jego towarzysz, pertraktując daremnie. Jakiś wściekły człowiek klął na zakłócanie spokoju i groził psami: szczekanie ich zagłuszało głosy rozmawiających.
Gdy księżna zjawiła się na widowni, wrzawa ustała nagle. W trójkącie głębszego cienia między środkowym frontem a lewym pawilonem zapłonęło czerwono okno. Otworzono je, jakaś kobieta rzekła tak łaskawie, że chętnie dotknęłoby się jej ręki:
— Nie przyszliście napróżno, powóz będzie zaraz gotowy.
Księżna sama wykrzyknęła podziękowanie do nieznajomej. Czekali; powóz zajechał przed dom. Księżna i Pavic wsiedli. Głos kobiety życzył im szczęśliwej drogi. Przejechali obok małego kościółka; księżna czuła się pełna otuchy, niemal szczęśliwa. Pomyślała, że z tego przypadkowego miejsca, którego wyglądu za dnia nie znała, do którego zaniosła ją godzina nocy, ucieczki, wybujałego uczucia, zabiera z sobą przyjaciół. Pomyślała o chłopcu ze srebrną amplą:
„Idziesz przed nami. Ale któż jest ta druga?“



ROZDZIAŁ CZWARTY

Mieszkańcy Palestriny biegli na starą drogę, łączącą ich górskie miasto z Rzymem. Pragnęli spojrzeć zdaleka na kardynała. Nareszcie miał wejść w posiadanie tej podmiejskiej diecezji, którą mu nowy papież powierzył. Nosił niemieckie nazwisko, którego nikt nie umiał zapamiętać.
Czarny powóz nadjechał ociężale; z ogrodów, wzdłuż stoku góry, powiewały ku niemu chustki, witały go wieńce. Otoczony ludem, wołającym „Niech żyje!“, wjeżdżał z trudem po stromej alei jaworowej, aż zaturkotał na ustrojonym placu. Zabrzmiały wystrzały z moździerzy; wówczas ujrzano, jak z powozu wysiadł młody jeszcze człowiek. Gdzie był jego czerwony biret, i gdzie purpurowe pasy na jego ubraniu? Gmina milczała rozczarowana. Ale czekała na sztuczne ognie, koncert i loterję. Dlatego pogodziła się z tem, że zamiast kardynała przybył jego wikarjusz, monsignore Tamburini.
Odprowadzono go przez wąskie, schodkowe uliczki do kapucynów, u których przenocował. Następnego ranka zwiedził klasztor mniszek, na każdym kroku słysząc grzmiącą muzykę. Przeorysza przyjęła go na chłodnym dziedzińcu, gdzie z kolumn arabskich zwisały młode róże. Po powitaniu otworzyła furtkę ogrodową i zaprosiła wikarjusza do winnicy. Pod ciężkim błękitem sierpniowego nieba snuły się nad wąską ścieżyną skalną chwiejne cienie liści winnych. Na końcu drogi, gdzie stok opadał nagle, stal marmurowy stół, a przy nim siedziała pani, której wzrok skierowany był na okolicę. Widziała, jak soracte nadchodził z prawej strony, z gęstwiny niebieskich wierzchołków. Nawprost leżała mroczna ława szarych oparów, bliżej i dalej, wzdłuż horyzontu: góry Albańskie i góry Volsker. W przerwie między niemi połyskiwało biało przeczucie morza. Brunatna Kampanja rozciągała się w dziedzictwie lala, płonąc gorączkowo aż do owej dali.
Wikarjusz szepnął ciekawie:
— Kogo tam macie, moja pani?
— Właśnie o nią idzie, — odpowiedziała przeorysza, — przez nią właśnie prowadzę was, monsignore, tutaj. Pewnego wieczora spadła do nas wraz ze śniegiem i nic chce odejść. Co mamy począć?
— Płaci?
— Bardzo dobrze.
— Jak się nazywa?
— Wymieniła nazwisko, którego później sama nie pamiętała. Przysięgłabym, że to nie jej nazwisko.
Monsignore Tamburini uśmiechnął się.
— Romans? Co za szczęście macie, czcigodna matko. Czy otrzymuje listy?
— Raz zjawił się przy wrotach jakiś człowiek z Rzymu i przyniósł paczkę bielizny. Przejrzałam ją, były w niej pieniądze, ale nic pisanego. Wszystko to jest bardzo tajemnicze i prawie przerażające.
— Zobaczymy, — rzekł wikarjusz z pewnością siebie. Podkasał nieco sutannę, tak że ukazały się fioletowe pończochy, i wielkiemi krokami, chrząkając mocno, począł kroczyć przez winnicę. Nieznajoma odwróciła się do niego i podziękowała za jego ukłon. Rysy jej wydały mu się dziwnie znajome. Przedstawił się i zapytał:
— Nieprawdaż, szanowna pani, widok tego kraju przykuwa nas tygodniami.
Dama odpowiedziała:
— Piękny jest, ale ja bawię tu nie dla niego. Jestem księżna Assy.
Wikarjusz drgnął.
— Prawie to odgadłem! — wyjąkał. — Zna się przecież waszą wysokość z ilustrowanych pism!
Wpatrując się w nią, myślał: „Więc ta lękliwa gąska, przeorysza, ma rację, przeżyjemy przygodę“. Skupił się.
— Co za osobliwe spotkanie! Tutaj, w najbardziej odległym od świata ogrodzie klasztornym, zastaję ową dostojną panią, bohaterkę i męczenniczkę, której wspaniałą walkę w imię świętej sprawy śledziliśmy wszyscy z lękiem, bez tchu...!
Mówił śpiżowym głosem, potężne jego ręce gestykulowały. Miał niskie, przedzielone kosmykami włosów czoło, krótki, prosty nos i silnie rozwiniętą dolną część twarzy Rzymianina; stał przed nią jak przyrośnięty, poczciwy i ociężały; ale z pod ciężkich powiek badały ją jego oczy, ruchliwe i czarne. Księżna uśmiechnęła się.
— Bohaterka — wątpliwe. Męczennica — nie wiem. W każdym razie niezbyt dzielna, jeśli się tu schroniłam. Ale, niech mi pan wierzy, monsignore, nuda dodaje odwagi. Zanim pan nadszedł ziewnęłam akurat pięć razy, a gdy tylko pana zobaczyłam, postanowiłam zaraz dać się poznać.
— Lękała się pani... lękała się pani...?
— Słusznie. Wydania mnie.
Nie mógł sobie wyobrazić, czego się lękała. Uważa więc, że jest ścigana? Jakże zbytecznie. Władcy w jej kraju cieszyli się z pewnością bardzo, że się jej pozbyli. Od tego czasu uciszyło się tam prawie zupełnie, czyż nie wiedziała o tem? Otworzył usta, aby jej to powiedzieć, ale zamilkł, kiwając głową. Jeżeli czuła trwogę, poco ją jej pozbawiać? Z trwogi innego człowieka zawsze można wyciągnąć jakąś korzyść. Rzeki z przekonaniem:
— Rozumiem to, wasza wysokości.
Zastanowił się i mówił z ożywieniem.
— Dzisiejszy zbójecki rząd włoski gotów jest każdej chwili do wszelkiego haniebnego czynu. Tyranom w pani ojczyźnie wystarczy tylko wypowiedzieć w Rzymie życzenie, a będzie pani, księżno, bezlitośnie wydana.
— Sądzi pan?
— Niema wątpliwości. Póki pani jest sama i bezbronna, tak jest.
— Któżby mię miał bronić?
— To może tylko...
— Kto?
— Kościół!
— Kościół?
Pozwolił się jej zastanowić.
— Dlaczego nie, — rzekła wreszcie.
— Niech pani zaufa kościołowi, księżno! Kościół może więcej, niż pani przypuszcza. Co się bez niego nie udało, może — może udałoby się z jego pomocą!
Udała, że nie słyszy jego stłumionej aluzji. ’
— Mogłabym wówczas chodzić po Rzymie wolna? — zapytała.
— Wolna i bezpieczna, ręczę za to.
— No, w takim razie — niech będzie. Ale szybko, monsignore, szybko! Widzi pan, że się nudzę.
— Natychmiast, księżno. Dzisiaj wieczorem, po zakończeniu tutejszej uroczystości. Zabiorę waszą wysokość swoim powozem.
Pożegnał ją z duchowną powagą. Za ogrodem czekała na niego orkiestra. Pod dźwięki marsza przybył do katedry i celebrował mszę. Wieczorem, gdy na placu miejskim strzelały ku stalowemu niebu rakiety, powóz jego zatrzymał się u furty klasztornej. Uchyliła się ona, księżna wsiadła do pojazdu. Podała rękę przeoryszy, która dygnęła, twarz staruszki spoczywała, jak z kości słoniowej, w spokoju jej białego, lnianego czepca. Z małych otworów w nagiej fasadzie gotyckiej wyglądały znużone oczy młodych mniszek.
Wikarjusz bocznemi drogami dojechał ze swą niespodzianą towarzyszką do Kampanji. Konie musiały pędzić; o jedenastej były przy wrotach, wkrótce potem na Monte Celio. Tam stał mały domek pewnego prałata, który nagle wysłany został na Wschód. Dom był z zupełnem umeblowaniem do wynajęcia. Księżna przenocowała w nim. Rano była zdecydowana pozostać tam.
Domek leżał na grzbiecie najbardziej opuszczonego ze wzgórz rzymskich, w głębi zdziczałego ogrodu. Przed nim, na otoczonym skruszałemi murami, niebrukowanym dziedzińcu, leżała w słońcu Navicella, obrosła mchem, popękana studnia w kształcie okrętu. Śniła ona o czasach, gdy rycerze trynitarze ze szczękiem broni przekraczali próg domu. Nad zamkniętemi drzwiami wisiało jeszcze godło ich zakonu, niewolnik biały i murzyński, świadczący po prawicy i lewicy błogosławiącego Chrystusa o swojem uwolnieniu. Ale front sterczał w próżni przed zapadłemi murami. Odgłos niewielu tylko kroków zabłąkał się kiedy na to miejsce. Z klasztoru świętych Jana i Pawła sunęły niekiedy przez łuk cesarza Dolabelli sandały jakiegoś mnicha.
Zboku, pod jej wystającym dachem była kolumnada i wejście do białej villetty księżnej. Stamtąd, w obramowaniu dwóch cyprysów, co kłoniły się ku sobie przy parkanie jej ogrodu, widziała Koloseum i ruiny Forum.
Wewnątrz domku obcasy stukały po czerwonych płytach. Pokoje były obite ciemno lub bielone. Meble kształtami i rozstawieniem zachęcały do medytacyj lub do modlitwy. Coś powolnego i woniejącego głucho wisiało niby niewidzialne przędziwo na wszystkich pokojach; było to podobne do wspomnienia starych ksiąg, czarnych, sunących ostrożnie habitów i dawno osiadłej woni kadzideł. Księżna pomyślała o monsieur Henrym, swoim szyderczym nauczycielu.
„Napiszę mu jednak, do czego teraz doszłam“.
Powiadomiła Pavica. Stawił się natychmiast i przyprowadził z sobą San Bacca. Szermierz wolności podszedł do niej uroczyście; tużurek jego ściągnięty był nad biodrami, a zprzodu otwarty. Z połyskującem okiem powiedział:
— Witam księżnę na wygnaniu!
— Markizie, dziękuję panu! — odpowiedziała z lekką parodją jego dramatycznego tonu.
Pavic wystąpił naprzód.
— Wasza wysokość uczyniła brzemienny w skutki krok, opuszczając swoje schronienie bez zasiągnięcia rady przyjaciół.
Księżna wzruszyła ramionami.
— Drogi doktorze, czyż pan sobie wyobrażał, że spędzę cale życie w klasztorze?
— Spodziewaliśmy się, że będzie pani miała cierpliwość, jeszcze krótki czas tylko. Pracowano dla pani.
— Pracowaliśmy dla pani; — powtórzył San Bacco. Księżna rzekła:
— Dobrze. Więc pracujmy razem! I rozmawiajmy przytem. Rzym sprawia na mnie niemal głupio wesołe wrażenie.
Wskazała przez okno na melancholijny plac, Pavic załamał ręce.
— Zaklinam panią, księżno, niech pani nie wychodzi krokiem poza dom! Za pierwszem pani zjawieniem się zaaresztują panią!
— Zaaresztują? Ach! Moi panowie, nie wiecie jeszcze, jak potężnej zażywam opieki.
— Potężnej... opieki? — zapytał Pavic z widocznem rozczarowaniem.
— Opieki naszej najświętszej macierzy, kościoła.
Uśmiechnęła się i przeżegnała. Pavic naśladował szybko jej ruch, w myśli błagał o przebaczenie za grzech jej szyderstwa.
— Milczycie teraz?
San Bacco chodził podniecony po pokoju. Zawołał ochrypłym głosem:
— Czczę kościół jako chrześcijanin, jako demokrata i jako szlachcic. Ale gdzie się zaczyna jego działalność, tam kończy się działalność żołnierzy. W mojem wyobrażeniu, księżno, kapłan zjawia się dopiero przy łożu śmierci bohatera!
— Markizie, ma pan zupełną słuszność, z wyjątkiem jednej drobnostki: nie jestem bohaterem.
Stanęła przed nim i spojrzała mu w oczy.
— Przecenia mię pan, mój drogi, jestem słaba. Nuda uczyniła mię słabą. Silny, zręczny kapłan stanął na mojej drodze, wikarjusz kardynała hrabiego Burnsheimba, a ja poszłam za nim tutaj. Czegóż pan chce, markizie, mam dopiero dwadzieścia pięć lat! Nie należy ode mnie za wiele wymagać. Mam w Rzymie przyjaciół, którzy pocieszą mię w mojem nieszczęściu. Monsignore Tamburini opowiada mi, że jest tu księżniczka Letycja. Znam ją z Paryża i chcę ją odwiedzić. Czy sądzi pan, że polowanie na lisy w październiku powinno się odbyć beze mnie?
— Udaje pani płochą, księżno! Pośród lekkomyślnych uroczystości w Żarze miała pani wielkość historyczną... tak, wielkość historyczną! A teraz, pod brzemieniem patetycznego przeznaczenia kokietuje pani powierzchownością. Lubi pani dziwaczność, księżno — i jest pani z tem do twarzy.
— Ale panu zupełnie nie jest do twarzy z uduchowieniem. Niech pan będzie dobry!
Podała mu rękę.
— Muszę porobić moc zakupów. Widzi pan, jak tu jest
goło. Proszę, niech mi pan towarzyszy. Prawda, poświęci mi pan kilka godzin?.
Markiz mruknął:
— Kilka godzin? Należę przecież do pani zupełnie.
Pochylił się nad jej palcami. Czerwona bródka jego drżała.
Za nimi stał Pavic, zakłopotany i z gorzkim posmakiem na języku. Księżna odwróciła się.
— A pan, doktorze, czy się już przejednał?
Pavic wyjąkał:
— Czyż nie jestem pani sługą? Księżno, sługą pani, cokolwiekby się stało. Wyobrażałem to sobie inaczej. Pani jest w niebezpieczeństwie, pani się lękała, chciałem panią osłonić własną piersią...
Ponieważ wydęła usta, zmieszał się zupełnie.
— I ja sam się lękałem, to prawda... Dość, że teraz bronią pani silniejsze ręce. Ja, jako proste serce słowiańskie byłem zawsze wierzącym synem kościoła...
— Więc wszystko jest w porządku. Słyszę powóz kardynała. Chodźmy.
Włożyła kapelusz.
— Pokojówka, którą mi przysłano, niewiele umie. To pokojówka wygnania.
San Bacco szukał po wszystkich pokojach jej parasolki. Potem wsiedli do powozu. Przed drzwiami jakiegoś sklepu, gdy czekali na księżnę, garibaldczyk rzeki do trybuna:
— Podziwiam tę kobietę, gdyż sprawiła mi rozczarowanie. Przyszedłem i myślalem, że muszę wygłosić kazanie o rozsądku. Mogła być rozgoryczona, nieprawdaż, albo dziecinnie bezradna, albo oburzona. Nie, bynajmniej; ona żartuje. Posiada ona silną lekkość tego, kto pewien jest swojej sprawy. Ta kobieta jest wielka!
Pavic mruknął:
— Wielka, hm, wielka — nie mówię nie. Bywa wielkość bierna. Niektórzy umierają na wesoło. Taki arystokrata, który się dal zgilotynować, bo jakaś historyjka miłosna powstrzymywała go od przekroczenia w porę granicy, uważam go za śmieszną figurę, chociażby dlatego, że to jest bezcelowe.
— Mój panie! Zapomina pan, do kogo pan to mówi!
San Bacco wyprostował się dumnie. Ale Pavic odpowiedział spokojnie:
— Pan, markizie, którego tak wysoko cenię, jest mężem wolności.
A człowiek o dwóch duszach, który się nazywał San Bacco, nie wiedział, co odpowiedzieć. Pavic mówił dalej:
— Ten jednak, od czyjego życia zależy wielka sprawa, jest cenny; nie wolno mu umierać gwoli jakiejś chimery, choćby ona nosiła najdźwięczniejsze imię. Czyżbym ja, który tak wiele znaczę dla swego ludu, miał się przyglądać, jak na barykadach płynie krew? Czy mam się kazać zamiast jakiegoś chłopa nadziać na bagnet?
San Bacco nie rozumiał i milczał, Pavic w milczeniu zagłębił się w swoją ideę. Opętany był przez nią za dnia i w nocy. Zaledwie zbudziwszy się ze snu zaczynał tłumaczyć księżnej, jakby stała przed nim, powody, dla których ofiara jego życia, której wymagała, byłaby głupia i zgubna. Siedział wówczas na łóżku i przemawiał do niej z odwagą, jakiej nie znajdował wobec niej, brzmiąco i głośno, z silnemi gestami, a wreszcie z rozgoryczeniem. Wypominał jej swoje czuwanie po nocach, swoją bezdomność i swoje złamane życie, ba, nawet śmierć swego dziecka. W podnieceniu zdawało mu się często, jakoby zażądała ona dziecka zamiast niego samego.
„I po tylu ofiarach...!“
Nie kończył nigdy tej myśli, ale uczucie jego przekonywało go, że za tyle ofiar powinna mu się była oddać. I nigdy już nie uczyni ona tego, wiedział! W godzinie, gdy mógł rozporządzać bezradną, zawiódł ją do szarego miasta górskiego i do klasztoru. Przesadził niebezpieczeństwo, wobec niej i wobec siebie samego. Samotność, otrzeźwienie i lęk pracować miały nad jej duszą, uczynić ją pokorną, potulną i współczującą. A oto wymknęła mu się z ręki, jak barwny ptak, który siedział wysoko ponad nim na wąskiej gałęzi i ćwierkał, nieprzezwyciężenie wolny i wyniosły. Pavic wpadł w rozpacz. Cóż mógł jeszcze uczynić, aby z pamięci jej wymazać ową godzinę, kiedy nie umarł. Błąkał się dokoła i szukał.
Po zakończeniu zakupów księżna rzekła:
— Jutro wieczorem zobaczymy się u kardynała. Jesteście zaproszeni, moi panowie.

O oznaczonej porze spotkali się obaj na Lungara, ulicy, ciągnącej się cicho między pałacami po drugiej stronie Tybru. Weszli razem po szerokich, płaskich schodach domu książęcia kościoła. Za czarno odzianym sługą, który z pobożnie pochyloną głową niósł przed nimi świecznik, minęli szereg sal z zamkniętemi okiennicami. Światło świec przebijało luki w mroku, odsłaniało części malowideł sufitowych: wielkie, zimne ciała, obliczone postawy i starannie ułożone fałdy szat znieruchomiałe były w niemym przepychu; blask ten muskał pobladłe złoto na daleko od siebie porozstawianych krzesłach, z których zwisały brokatowe strzępy. Potem otworzyło się przed gośćmi kilka mniejszych komnat, zastawionych gablotkami, na których wypchane ptaki z wygiętemi szyjami, nakrapianem upierzeniem, rozwartemi dzióbkami wydymały się w ciemności do kształtów dziwacznych istot. W pokoju bibljotecznym młody ksiądz powstał od studjum, ukłonił się i powrócił do swojej pracy.
Wreszcie dotarli do gabinetu pana domu. San Bacco, który go znał, wymienił mu nazwisko Pavica; potem kardynał przedstawił ich obu czterem damom, które siedziały dokoła księżnej Assy, bardzo tęgiej i niezwykle ożywionej staruszce, księżnej Cucuru, jak również jej dwum pięknym, jasnowłosym córkom, oraz contessie Bla, kobiecie młodej jeszcze. Monsignore Tamburini, niby wierny adjutant, trzymał się za plecami kardynała. Hrabia Burnsheimb siedział mały, wątły i lekko skurczony, w czarnej szacie z czerwonem obramowaniem i czerwonym birecie na białych włosach, w wysokim, czerwonym fotelu skórzanym. Jego biała, chuda ręka spoczywała niezgięta i pełna życia na żółtym blacie marmurowym biurka. Wznosiła się na niem między stosami książek ampla rzymska, trzy bronzowe misy na długim trzonku. Oświetlała ona od dołu ukryty, delikatny uśmiech kardynała. Zwrócił wąską, bladą twarz do pań, do jednej po drugiej, i chłodnym, powolnym głosem zaprosił gości, aby udali się z nim do galerji.
Tamburini odsunął kulisę w ścianie, weszli do długiego, bardzo szerokiego korytarza, który trojgiem szklanych drzwi wyglądał na ogród. Ogród kulił się tu, na wysokości pierwszego piętra, wąski i równo odmierzony, na stoku wzgórza Janiculusa. Nieco różowego pyłu, pozostawionego przez słońce, wisiało jeszcze na murach cisowych. Otaczały one kwadratem dwie trójkątne fontanny, na których niskich zrębach rozkraczyły się dwa trytony i dwa fauny.
Na obu końcach galerji znajdowały się zamknięte furty, kryte daszkami i otoczone kotarami z zielonego marmuru. Z potężnie zakreślonych fałd kamiennych wysuwały się dwie nagie postaci, z jednej strony chłopiec, z drugiej dziewczynka. Uśmiechali się i kładli palec na ustach. Dzieliła ich cała długość korytarza; lękliwie wysuwali stopy, jakby chcieli iść sobie naprzeciw po zwierciadlanej mozaice podłogi, gdzie błękitne pawie, otoczone wieńcami róż, roztaczały złociste ogony. Zamiast nich podreptała po mozaice księżna Cucuru. Wygląd jej, kiedy stanęła na nogach, był przerażający. Bezwładne kolana czyniły ją niecierpliwą, chciała je wyprzedzić czepiającemi się rękoma i namiętnie stukającą laską. Chyliła się, załamując się niemal pod ciężarem swego tłuszczu, tak daleko do przodu, że dolna część jej pleców7 była wyżej ramion. Wskutek tego suknia zadzierała się ztyłu, odsłaniając nabrzmiałe nogi staruszki. Egipski jej profil, z płaskim, przylegającym do górnej wargi nosem, rzucał przed siebie zatroskane spojrzenie drapieżnego ptaka, który nie może dogonić łupu. Została za resztą towarzystwa i pożądliwie wabiącym głosem wołała na zmianę „Liljano!“ i „Vinon!“; ale pomoc córek odrzucała z wściekłością.
Bez tchu i czerwona zupełnie padła wreszcie na fotel przy otwartych drzwiach do ogrodu. Kardynał własnoręcznie przysunął obok niej drugi fotel dla księżnej Assy. Pani Cucuru zawołała:
— Niech pani śmiało zajmie całe miejsce, księżno! Potrzeba pani ochłody, pani jest delikatna. Ja, ja wogóle powietrza nie potrzebuję, ja mam zdrowie i siłę! Mam sześćdziesiąt cztery lata, słyszy pani, sześćdziesiąt cztery, a dożyję jeszcze stu! Z Jego pomocą!
Zerknęła ukosem ku górze i żegnając się mruknęła coś niezrozumiałego.
— Tak, tak, Antoni, — zwróciła się, głośniej jeszcze, do kardynała, — cieszycie się pewnie bardzo, że macie tę tutaj w swoim domu!
I rogową rączką swojej laski uderzyła księżnę silnie po ramieniu. Kardynał rzeki:
— Niech pani korzysta z naszego chłodu wieczornego, droga córko, tutaj na Janiculusie jest on zdrowy, i niech się pani pocieszy, jeśli to możliwe, po goryczach wygnania!
— Tereferekuku! — zawołała Cucuru, — przyjacielu, cóż wy gadacie o wygnaniu! Kobieta ta jest młoda, może działać i żyć, żyć, żyć! Pieniędzy ma sama nie wie ile, a pieniądze, przyjacielu Antoni, to rzecz najważniejsza!
Monsignore Tamburini potwierdził to tłustem „Tak jest!“ Contessa Blà zapytała:
— Czy wasza wysokość bardzo bierze sobie do serca swoje niepowodzenie?
— Nie wiem, — wyjaśniła księżna Assy z uśmiechem, — nie zastanawiałam się nad tem dotąd dokładnie. Chwilowo jest mi to obojętne, ogród pachnie tak świeżo.
Pani Bla skinęła głową i zamilkła. Ale Pavic, który nic jeszcze nie powiedział, dał się słyszeć. Podstępna żądza zemsty, która tłumiła teraz niekiedy jego pragnienie rzucenia się księżnej Assy do stóp, uderzyła mu nagle do głowy. Czoło jego zaczerwieniło się, rzekł boleśnie i unikając wzroku księżnej:
— Nieszczęsna nowina; nie wiem, jak długo mam ją jeszcze taić. Posiadłościom rodu Assy w Dalmacji grozi konfiskata. Państwo zamierza je przejąć. W tej chwili może się to już stało.
Kardynał zapytał spokojnie:
— Wie pan to zgóry?
— Oto list mego zaufanego.
Pavic cofnął się zadowolony, a jednak szarpany bólem.
Kardynał przeczytał i podał papier księżnej. Potem Cucuru sięgnęła po niego. Zbadała go, uznała za autentyczny i wybuchła śmiechem. Laską, którą uderzała nieustannie w podłogę, zwiększała jeszcze hałas. Potem oczy starej damy zaszły łzami, a dławiący kaszel pozwolił jej tylko na ciche, chrapliwe dźwięki. Monsignore Tamburini mierzył księżnę zboku, nieufnie i z oburzeniem, jak klienta, który się stał niewypłacalny. Ona sama zapytała nagle:
— Państwo konfiskuje moje domeny? To znaczy, że Mikołaj odbiera mi je?
Pavic odpowiedział posępnie:
— Tak.
— Ach, Mikołaj... i Fryderyka i... Fili, — powiedziała przed siebie. To, co usłyszała, wprawiło ją w silne zdumienie. Nie uświadomiła sobie tego bynajmniej jako nieszczęścia, które ją trafiało; nie myśląc o jego skutkach, widziała przed oczyma tylko akt. Król Mikołaj w odruchu ojcowskiego niezadowolenia podpisywał decydujący dokument. Fryderyka stała przytem zgryźliwa i zdecydowana, Fili zmyty zupełnie. Biedni ludzie, aby zaatakować swego przeciwnika, nie znaleźli innego sposobu, jak ukraść mu jego pieniądze. I Rustschuk wpadłby na ten pomysł! Nagle usłyszała tuż przy swojem uchu głos contessy Blà:
— Nieprawdaż, wasza wysokości, sprawa ta ma w sobie coś groteskowego?
— Coś... Skąd pani wie?
Podniosła wzrok zdziwiona.
— Zupełnie słusznie, i ja tak uważam. Ale niech mi pani powie, skąd pani to wie?
— Z portretów władców dalmackich. Mają oni w sobie coś tak bezwzględnie — jakby to powiedzieć, tak bezwzględnie mieszczańskiego. Muszą być wyjątkowo czystych obyczajów, i z pewnością czynią to, co teraz czynią pani, księżno, bardzo niechętnie. Król Mikołaj, jak pani go mogła rozgniewać, on przecież jest tak czcigodny.
— Czcigodny, to właściwe słowo dla niego! — zawołała księżna z twarzą drgającą. Obie młode panie zaczęły się jednocześnie śmiać. Mimowoli podały sobie ręce. Pani Bla mruknęła:
— Naturalnie, to mieszczuchy... — i przysunęła swój niski taburet bliżej. Usiadła przed księżną, prawie u jej stóp.
San Bacco, podniecony silnie nowiną, biegał tam i zpowrotem po galerji. Wymachując ramionami, wyrzucał niekiedy w powietrze ze swego wrzącego monologu głośne słowo. Wreszcie wybuchnął. Więc nikczemność tych nędznych tyranów nie zadowolnia się już ujarzmieniem ludu, ośmiela się ona na zaatakowanie starych, dziedzicznie osiadłych rodów!
— Tysiącoletnie dobra rodzinne, kto ma prawo odebrać mi je? Żadne państwo, żaden król — tylko Bóg!
Po tem zdaniu rewolucjonista, który z tej i tamtej strony morza atakował dziedziczne prawa, rzucił w krąg słuchaczów groźne spojrzenie.
— Jakiś monarcha przybłęda, który z workiem podróżnym przybył do kraju! Nawet nie zdobywca! Ale ja go zniszczę! Potrafię dowieść, o ile młodsi są Koburgowie od rodu Assy! I zakomunikuję o tem pismom!
Gwałtowność markiza przypomniała Pavicowi szczęśliwe dni. Miał wrażenie, jakby lud zbiegał się znowu ze wszystkich stron; otaczał go falą, a trybun czul już deski jakiejś kadzi do wina pod stopami. Oczy jego poczęły błyszczeć, ręce drżeć, a potem przemówił. Wygłosił jedną ze swoich wielkich mów: nikt nie był na to przygotowany. Damy przeraziły się, kardynał obserwował swobodnie ten nowy typ człowieka. Monsignore Tamburini stracił chwilowo swą prze-wagę sądu pod naporem tej wymowy i usiłował uświadomić sobie, ile jest ona w odpowiednich okolicznościach warta.
Księżna Assy patrzała nieustannie wbok; zbyt często bywała na próbach w teatrze. Zwolna wzrok jej ślizgać się począł po twarzach nowych znajomych. Pani Bla, która sceptycznie obserwowała mimikę trybuna, sprawiała wrażenie eleganckiej kobiety bez przeżyć, subtelnej i łagodnej. A przytem w miękkiej kobiecości jej rysów odbijał się duch. Vinon Cucuru, ciemna blondynka, chichotała w chusteczkę. Z tępym noskiem i dołeczkiem na twarzy była ona pewnem siebie dzieckiem, któremu nic nie mogło brakować. Natomiast siostra jej miała — zdało się — wszystko za sobą i złamana wracała od wszystkiego. Włosy Liljany były czerwone, z fioletowemi błyskami. Blady jej wzrok był spuszczony, nos począł się czerwienić na końcu, ręce leżały jak chore mięczaki beznadziejnie na łonie. Dziewczyna wydawała się obcym zupełnie biała i zimna od obumarłych cierpień, które jak trupy zapomniane były w jej piersi. Pozwalała widzieć to każdemu, kto chciał. Żadne towarzystwo nie było dość ważne, aby przed niem coś ukrywać.
Za plecyma pań i za Tamburinim i markizem San Bacco, przyłączały się do niewdzięcznych słuchaczów Pavica stare obrazy na długiej ścianie galerji, jak na balkonowych miejscach. Z włosami przygładzonemi na czole i skroniach młodzieniec o niejednakowych oczach dumał łagodnie ponad sztywnym, fałdzistym kołnierzem. Milutkie, bogate dziecko zrobiło bańkę mydlaną nad stołem, na którym leżał jego zegarek. Papuga jego nadleciała ze skrzeczeniem, piesek przyskoczył do stołu. Widziało się, że szpic będzie jeszcze wyprawiał skoki, a ptak krzyczał jeszcze, gdy wskazówka małej zatrzyma się już, a barwna bańka jej dziesięciu lat pęknie. Śmiertelnie ponura piękność na sąsiednim obrazie, z falistemi włosami, klamrami i powiewnemi szalami, trzymała w rękach przetak. Jej ostry, wspaniały palec wskazywał na dziurawe naczynie jak na życie, w którem wszystko było daremne i wszystko bez dna. Ale Judyta, wysmukła dziewica, wysoko trzymała bladą twarz pod ozdobionemi gemmami lokami, nie pochylając jej nigdy ku swym mocnym dłoniom, w których połyskiwał miecz i krwawiła głowa.
Pavic czynił gwałtowne wysiłki, aby się utrzymać w złudzeniu, jakoby otaczali go wielbiciele. Zwolna mowa jego poczęła usychać w powszechnej obojętności. Zająknął się, potarł wilgotne czoło i zamilkł, zawstydzony i nieszczęśliwy. Stara księżna przyglądała mu się przez cały czas z otwartemi ustami. Zaledwie umilkł, zatrzasnęła szczęki i zaczęła mówić o czemś innem.
Dwaj cisi służący o ogolonych, spokojnych twarzach, wnieśli napoje orzeźwiające i słodycze. Księżna Assy i hrabina Bla wzięły pianę z orzechów cedrowych, kardynał włożył do swej mrożonej wody kawałek cukru, San Bacco i Pavic dolali do niej rumu; Cucuru piła rum nierozcieńczony. Córka jej Vinon łykała lody waniljowe. Monsignore Tamburini przyrządził oranżadę, przyczem sok owocu kapał mu między palcami, i podał ją posępnej Liljanie. Wyciągnęła niedbałe rękę; wikarjusz cofnął szklankę i poprosił ze skrzywioną twarzą i wdziękiem źle obłaskawionego:
— Ale pierw proszę zrobić wesołą minę!
Liljana odwróciła się do niego plecami, ale spotkała wzrok matki i wzdrygnęła się. Potem odwróciła się znowu do Tamburiniego, uśmiechnęła się do niego, jak kobieta, która i to jeszcze potrafi, i jakby zdecydowawszy się na puhar cykuty, wypiła jednym łykiem trunek.
Cucuru nałożyła sobie talerzyk marmolady. Krzyknęła na lokaja:
— La bouche!
Niespodzianym ruchem pochyliła się tak głęboko nabok, jakby chciała schować głowę pod krzesło, z trzaskiem wyjęła z ust szczękę i włożyła ją do miseczki, którą lokaj trzymał już w pogotowiu.
— Wy potrzebujecie zębów do jedzenia, ja tylko do mówienia. Żuć wolę podniebieniem!
Tak zawyła głosem, który nagle stał się głuchy i prastary, wyprężając się w stronę galerji, której szlachetny masyw zbudowany był dla eleganckich mów przechadzających się wolno ludzi ducha.
Kardynał bawił księżnę Assy rozmową o monetach i kameach. W szkatułkach, które kazał przynieść, pokazał jej część swoich zbiorów.
— Nigdy się nie dowiedziałem, skąd ta oto pochodzi. Po jednej stronie można rozpoznać grono winne, po drugiej zaś amforę pod literami jota i sigma.
Księżna zawołała zaskoczona:
— Znam ją! To z Lissy, mojej pięknej wyspy. Napiszę do biskupa; pozwoli mi pan, eminencjo, zaofiarować sobie więcej takich rzeczy.
— Czyż pani to jeszcze może? — zapytała Cucuru. — Pani ziemie są przecież zabrane.
— Ma pani rację, nie pomyślałam o tem.
Musiała się zastanowić.
— No, biskup przyśle mi te monety przez uprzejmość, — rzekła z uśmiechem.
— Nie, nie, niech pani lepiej da pokój!
Staruszka była niezadowolona. Wsadziła znowu szczękę do ust i mówiła teraz bez seplenienia.
— Przyjaciel Antoni zbytnio się zajmuje takiemi rzeczami, niech go pani w tem nie umacnia! Myśli tylko o tem, żeby wyrzucać pieniądze, a nic nie ma na zbyciu dla energicznych przedsięwzięć, przy których się rodziny bogacą. Jeśli mamy pieniądze, mamy obowiązki!
Kardynał zaoponował cicho:
— Wszystko we właściwym czasie, droga przyjaciółko.
Nie zważał dłużej na starą panią, która zażądała od monsignore Tamburiniego potwierdzenia swego poglądu, chuchnął na rznięty kamień i pogładził go czułemi palcami. Cucuru zawołała szyderczo:
— Jak on go czyści! Jaki on jest zakochany w tych głupstewkach! Przyjacielu Antoni, byliście zawsze tylko kobietką!
Tamburini zajął się znowu Liljaną Cucuru:
— Niechże pani coś zaśpiewa, — rzekł, a pod słodkawym mułem, w który spowijał swoje żądanie, brzmiało coś ordynarnego, jak groźba władcy i pana. Liljana odwróciła się, nie patrząc na niego. Matka jej zawołała ostro:
— Słyszysz przecież, Liljano, monsignore prosi cię, abyś zaśpiewała. Pocóż bierzesz te drogie lekcje?
Dziewczyna spojrzała bezradnie na księżnę Assy, która zapytała:
— Czy chce mi pani zrobić przyjemność, księżniczko Liljano?
Księżniczka wstała natychmiast i poszła wolno na koniec galerji. Tam zatrzymała się i zaśpiewała coś. Widać ją było niewyraźnie. Głos jej brzmiał w galerji lękliwie, jakby zdławiony przez cienie. Lśniąca postać marmurowego chłopca stała poza nią, kładł palec na ustach. Klaskano; księżniczka wróciła, zmęczona i bez śladu rozgrzania na policzkach i w oczach.
Zbliżała się północ, księżna wstała. Miała skorzystać z powozu kardynała, a gdy się uskarżała na długość drogi, contessa Bla zaofiarowała jej swoje towarzystwo.
Dwie panie dojechały do końca Lungary. Na rogu Borgo z ciemnego tła — wynurzyło się przelotnie kilka filarów z kolumnady św. Piotra. Przed Osterjami lud siedział przy pochodniach i pił wino. Kilku grało z krzykiem w morrę.
— Biedna Liljana wygląda jak ofiara bez ratunku, — zauważyła księżna Assy. Pani Bla wyjaśniła:
— Ofiara polityki macierzyńskiej. Cucuru straciła majątek. Jest ona niezwykle biegła w interesach i wystawia rewersy na przyszłość córek; ale widocznie za wysokie rewersy, nic już nie pozostanie. Czy nie słyszała pani nigdy o zmarłym księciu?
— Owszem. Podobno rozdarował swoje mienie aktorkom.
— Wyrządza mu się krzywdę, równie chętnie obdarzał aktorów. Był on namiętnym czcicielem kabaretu, a gdziekolwiek w Neapolu lub w calem królestwie instytut taki walczył z trudnościami, tam zaraz pomagał. W późniejszych latach jeździł sam z pewną trupą. Co wieczór siedział we fraku i czarnej peruce, sztywny i poważny, wśród nędznej, hałasującej publiczności. Pod koniec wchodził na scenę i kłaniał się. Aktorzy byli jego dziećmi, żenił ich i wyposażał, łagodził ich drobne zazdrości i przyjmował ich spowiedzi miłosne. Rodzina już za jego życia nie posiadała nic. Księżna jest od czterdziestu lat metresą kardynała Burnsheimba.
— Ciągle jeszcze? — zawołała księżna Assy przerażona.
— Niech się wasza wysokość uspokoi. Słyszała pani, co powiedział kardynał: Wszystko we właściwym czasie. Teraz już nie matka musi się troszczyć o utrzymanie rodziny: teraz czyni to Liljana.
— W ten sam sposób?
— Uważam, że w gorszy. Gdyż szlachetnie urodzona kobieta wzdraga się nawet w najskrajniejszej nędzy przeciw takiemu Tamburiniemu.
Pozostawały za sobą zamek i most św. Anioła i jechały wzdłuż Corso Vittorio. Między przekornym grobem cezarowym i żałosnemi ruinami niedokończonej drogi tańczyły w powiewających sukniach i boso spóźnione, żądne ciała dziewki. Z ostrego cienia nowych budowli wymykały się na światło księżycowe nieokreślone postacie, chude i leniwe. Podawały dziewkom, które wychodziły im naprzeciw, kiwając się i kołysząc, bez kapeluszy i z rozchylonemi na piersiach chustkami, miękkie ręce przestępców i ziewały.
— Rzeczywiście... Tamburini? — powtórzyła księżna. — Posiada ogładę, jakiej uczą w zakrystjach. W domu musi być ordynarny.
— Jest on synem chłopa i chłopem ze wszystkiemi chłopskiemi cechami. Najsilniejszą jest skąpstwo. Biedna Liljana nie nasyci się swemi grzechami.
— I poco to barbarzyństwo, poco?
— Przed trzema laty kochała Liljana księcia Maffę. Nie mówię, że nie kocha go i teraz. Potrzebował pieniędzy. Po pewnym czasie wyniosłej kokieterji straciła głowę na wieść o jego zaręczynach i zaofiarowała mu się piśmiennie. List ten krążył w klubie księcia, a stara Cucuru, aby ratować z biednej młodości, co jeszcze było do uratowania, przyprowadziła córkę Tamburiniemu.
— Małemu duchownemu? Jak skromnie.
— I monsignore Burnsheimb był małym duchownym, kiedy go księżna wysłuchała. Potem został kardynałem. Matka ma nadzieję, że purpura pójdzie za jej córką do łoża jej monsignora. Cóż pani chce, w takie rzeczy właśnie się wierzy. Poza tem dla unieszczęśliwionej dziewczyny łoże monsignora jest prawdziwą kąpielą oczyszczającą. Nie wiem, księżno, czy zna pani ten pogląd pobożnych ludzi?
— Jestem uszczęśliwiona tym poglądem, jeśli wychodzi on biednej małej Liljanie na dobre.
— O, wielu dzisiaj już uważa błąd jej za odpokutowany, a po niejakim czasie mogłaby wstąpić w prawowity związek małżeński, gdyby...
— Gdyby nie była tak smutna, ta smutna księżniczka.
— Nietylko smutna. Na swoje nieszczęście zdaje się ona przywiązywać wagę do godności ludzkiej. Obawiam się niemal, że żyje wewnętrznie w buncie.
— Wie przynajmniej, dlaczego. A kardynał? Pozwolił na to wszystko?
Powóz ich skręcił, znajdowały się koło kościoła Gesu. Z korsa płynęły grupy ludzi, powracających z teatrów. Szeleszczące kobiety zbliżały uszminkowane twarze do wąsów elegancików, przy stolikach jarzących się kawiarń. Ze śmiechem i szmerem trotuarów, z brzękiem pieniędzy i kryształów, z beznadziejnem wołaniem starych i młodych sprzedawców gazet i świec woskowych łączyły się odległe dźwięki orkiestry, jakby jeden ptak nocny nadlatywał do drugiego.
— Kardynał, — rzekła contessa Blà, — kardynał był zawsze tylko kobietką, jak się wyraża jego przyjaciółka. W duetach ich dwojga Cucuru miała zawsze męski głos.
Teraz śpiew się skończył, kardynał uwolnił się od gwałtów jej twardego organu. Jedynie namiętność do drogich, starych gratów zdołała mu dać siły do tego. Teraz zażywa swojej niezawisłości i z uporem słabych nie daje starej przyjaciółce nawet tego, co przez przyzwoitość powinienby jej dawać.
— Więc zwyczajny egoista?
— Nie zwyczajny: subtelny, który w odpowiednich okolicznościach byłby też zdolny czynić dobrze, jedynie z ciekawości i nie wierząc w dobro. Gdyby się podrażniło jego kobiecą ciekawość, mógłby może nawet zainteresować się walką wolnościową narodów!
— Ale kochać wolność...?
— Nigdy.
Pozostanie ona dla niego zawsze równic
obojętna, jak kwestja, czy za dwadzieścia lat będą jeszcze
istnieli książęta kościoła. Wystarcza mu, że on sam jest kardynałem.
— Ten stary człowiek jest niesamowicie lodowaty. Czy nie należy on do czeskich Burnsheimbów?
— Pochodzi od brząkających szablami karjerowiczów z zapachem stajni, przed którymi musiał się kryć ze swoją delikatnością i duchowością. Mogę sobie wyobrazić, że jako młodzieniec musiał często stosować obłudę, stał się lękliwy i chorobliwie samolubny. Szaty duchowne ubrał dlatego tylko, że w owem otoczeniu były one dla istoty jego rodzaju jedynym sposobem zdobycia sobie uznania. Nowy papież lubi go, pomagają sobie wzajemnie przy układaniu ód łacińskich na pochwałę głuchoty lub epistoł o przygotowaniu sałaty cykorjowej. Czy pani zauważyła, księżno, jak on patrzy na swoje monety i gemmy? Z głęboko zaniepokojoną miłością, prawda, i niemal z zazdrością.
— Z zazdrością?
— Bo go przeżyją.
Po pauzie Blà dodała, nieco ciszej:
— Ostatecznie z nas wszystkich, którzy siedzieliśmy dzisiaj razem, jest on może jedynym, kogo można nazwać szczęśliwym.
— Zapomina pani o Vinon Cucuru? — rzekła księżna.
— Oh, Vinon: dziewczyna nieświadoma i dumna. Przy stole, w pensjonacie sześciolirowym, gdzie książęca rodzina Cucuru mieszka dla reklamy po pięć lirów, naśmiewa się z Niemców.
— Ale San Bacco?
— Zupełnie szczęśliwy jest on prawdopodobnie tylko przy pojedynkach parlamentarnych, których ma wprawdzie dwa do trzech na rok. Jego gadatliwy zapał, który pani zna, służy mu tylko jako namiastka cięć i pchnięć. Lubi coprawda wysokie idee i wierzy w nie, gdyż jest przecież chrześcijaninem i rycerzem. Ale muszą mu one także dawać usprawiedliwienie czynów, którym brak niejako... jakże mam powiedzieć, solidności mieszczańskiej.
— Jest ubogi. Jak on właściwie żyje?
— Żyje z wolności i patrjotyzmu. Ponieważ podarował swój majątek krajowi, uważa każdego rodaka za swego dłużnika. Od lat już mieszka w hotelu Roma, przy jedzeniu otacza go zawsze chmara posłów, dziennikarzy, ciekawskich i ludzi, którym potrzeba, aby stary szermierz poświadczył im ich miłość ojczyzny i radykalizm. Jeden jedyny raz odważył się gospodarz posłać mu rachunek. San Bacco kazał go zawołać. „Czy to dla mnie?“ zapytał, marszcząc brew. „Co, chce pan pieniędzy ode mnie... ode mnie? Czyż ja żądam od pana pieniędzy za to, że codziennie tłum ludzi zajada pański kiepski obiad, czyniąc to tylko ze względu na mnie?“ I wyszedł poczerwieniały z gniewu, zostawiwszy pięć lirów dla kelnera.
Księżna rzekła bez śmiechu:
— Honor jest dlań uzależniony od przekonań, a nie od czynów. Jest to przywilej niektórych ludzi.
— Niektórych ludzi... którzy nie są mieszczuchami, — rzekła Blà.
Otoczenie Forum spało bez świateł i bez odgłosów. Długie epoki odsunęły te kamienie o światy całe od życia czcigodnego ludu przy winie i grze w morrę, od skradających się napiętnowanych w nowych budowlach, od bladych łudzi, używających życia w kawiarniach. Niekiedy przez upiorne stopnie świątyni przesuwała się chuda kolumna, ubrana w promienie księżycowe, tuż obok powozu dwóch kobiet. Koło sterczących ciemno walów Koloseum, pod lukiem Konstantyna budziły kopyta i koła odgłos, z takim wysiłkiem, jakby był on spóźnioną resztką jakiegoś dawno przebrzmiałego echa. Potem droga, biała między czarnemi ścianami klasztorów i cyprysów, wdzierać się poczęła na Caelius. Księżna przechyliła się głębiej do tyłu.
— A pani sama? Wszystko, czego się od pani dowiaduję, wydaje mi się szczere i poufne, jak monolog. Ale jakże pani chce, abym o pani samej myślała? Czem pani jest, contesso?
— Nie contessa. Ojciec mój był Francuzem i kapitanem żuawów papieskich. Jeszcze po śmierci jego matka moja cierpiała z powodu przedawnionej niewierności. Była słaba i kapryśna, a ja znosiłam jej kaprysy z chorobliwą pochopnością. Zaledwie umarła, poślubiłam suchotniczego Anglika, gdyż inaczej czułabym koło siebie brak cierpienia.
— Tak chętnie pani cierpi?
— Troszczyć się o kogoś i cierpieć jest dla mnie na nieszczęście potrzebą, której się wstydzę.
— A pani sama, contesso, czy nie chciałaby pani być ujęta w ramiona i pocieszona?
— Gdybym łaknęła nagrody za swoje współczucie, czyżby ono było coś warte?
— Ma pani rację. Więc tak pani żyła?
— Mąż mój, który był literatem, nie mógł wiele pracować. Nauczył mię tego zawodu i zaczęłam pisać jako contessa Blà najpierw listy o modach, potem gawędy, wreszcie nawet politykę, nic wiem dlaczego z zabarwieniem katolickiem. Niezawsze człowiek sam wyszukuje sobie swego ducha. Kardynał chętnie popiera talenty, daje mi co środę porcję lodów albo filiżankę herbaty, a gdybym o to poprosiła, kazałby mi wbrew przyzwoitości podać jedno i drugie równocześnie.
Kiedy zajechały, księżna rzekła z uśmiechem:
— Mówimy ze sobą, jakbyśmy się lubiły.
— Już od pierwszych minut dzisiejszego wieczora polubiłam panią, — odpowiedziała Blà.
— Jak się to stało?
— Bo się pani śmiała, księżno, bo po wszystkiem, co panią spotkało, mogła się pani jeszcze śmiać z obłudnych, poważnych ruchów i min mieszczuchów.
— Teraz niech mi pani jeszcze zdradzi, co pani rozumie pod słowem „mieszczuch“.
— Tak nazywam wszystkich, którzy brzydko czują i nadomiar wyrażają swoje brzydkie uczucia kłamliwie.
— Chce mnie pani lubić, to dla mnie prawdziwa radość.
— Mam nadzieję, że nie sprawi to pani nigdy zgryzoty. Być lubianą przeze mnie, to wątpliwa korzyść. Dotychczas zaznawali jej tylko cierpiąca dziwaczka i angielski suchotnik.
Jeszcze w furcie ogrodowej, między dwoma chylącemi się ku sobie cyprysami, powtórzyła księżna:
— Będziemy się często widywały.

Przyjęła odwiedziny monsignore Tamburiniego, który powiedział jej:
— Kardynał jest zachwycony przybyciem waszej wysokości.
— Dziękuję jego eminencji serdecznie.
— Z każdym, kto do niego przychodzi, rozmawia o zachwycającej indywidualności księżnej Assy. Tak, księżno, jest pełen zapału dla pani i pani sprawy.
— Zapału?
— Jakżeby mogło być inaczej? Tak szlachetna dama i tak wielka sprawa! Wolność narodu! Kardynał piastuje dla takiej sprawy najgorętsze współczucie. Modli się za panią.
— Modli się?
— I ja się także modlę, — dodał monsignore, starając się pozbawić swój głos świeckiego tłuszczu.
Księżna stropiła się. „Wygłasza silniejsze nieprawdy“, pomyślała, „niż mu grzeczność nakazuje. Dlaczego?“ Wikarjusz usprawiedliwił się.
— Kościół pochwala jak wiadomo wszelki rodzaj czynnej miłości, a ileż pięknych umysłów staje tu na usługach nieszczęśliwego, ujarzmionego przez tyraństwo i nędzę ludu. Pani, księżno, jest samą wzniosłą miłością. Bezinteresowni szermierze Boga, jak markiz di San Bacco, dodają do tego ogień swojej odwagi. A czyż może braknąć kapłana chrześcijańskiego tam, gdzie tacy dyplomaci jak Pavic i finansiści jak Rustschuk piastują biblijne zaprawdę przekonania? Mądrzy są przecież jak węże, a niewinni jak gołąbki.
— Zwłaszcza Rustschuk, — rzekła księżna, nie skrzywiwszy twarzy.
— Rustschuk jest wybitnym człowiekiem! Śledzimy jego działalność oddawna. Zajmuje nas przewaga, jaką zręczność jego dała mu wśród kapitalistów południowo-wschodniej Europy.
— Więc taki ważny jest mój „domowy Żyd“?
— Wasza wysokości, bez niego bib zgoła przeciw niemu nie można w Dalmacji nic zrobić. Niech pani pomyśli, tyle pieniędzy!
Powtórzył pełnemi policzkami:
— Tyle pieniędzy!... Kto chce działać i panować wśród ludzi, potrzebuje odwagi, mądrości i pieniędzy: tych trzech rzeczy. Ale pieniądze są wśród nich najwyższe.
— Monsignore, teraz zapomina pan o miłości!
„Właśnie dlatego, że jest uczciwy“, powiedziała sobie i usłyszała, jak stał się znowu słodki. Upajał się powabami duchowemi wielkiej damy, która w młodym już wieku odwraca się od próżności świata.
— Czyż pani nie stała w pełni całego blasku, jaki daje szlachetne urodzenie, bogactwo, piękność i wdzięk? Ale pani, księżno, uważała to wszystko za nic. W bardzo już młodym wieku zdobyła się pani na wyrzeczenie i stała się matką, pocieszycielką i rzeczniczką wdów, opuszczonych, sierot i uciśnionych, łaknących i bezradnych... karmicielką i opiekunką zgłodniałych i spragnionych, siostrą zakażonych...
Wymieniał wszystkie stany niedoli ludzkiej, jakie mu przychodziły na myśl, i wszystkie cnoty ewangeliczne, do których dawały one sposobność. Palce jego o kwadratowych paznogciach wznosiły się i opadały licząc na jego czarnej szacie. Wreszcie natchnął swe uczucia dostateczną odwagą, aby zawołać:
— U łoża boleści ludzkości stoi pani, księżno, jako uczynna sługa, w glorji pokory chrześcijańskiej!
Uczuła niechęć:
— Jestem mniej pokorna, niż pan sądzi. Działam też bez przepisu, więc niepobożnie.
Spojrzał na nią z otwartemi ustami i ogłupiały. Ale opanował się zaraz.
— Stąd pani próby! — wyjaśnił triumfalnie.
— Czyni pani wiele godnego pochwały, nie zaprzeczam temu. Ale czyni pani to bez prawdziwej wiary. A Bóg patrzy tylko na serce. Niech pani to uzna, póki jeszcze czas!
Ze zdumieniem słuchała, jak popadł w rubaszny, popularny ton kaznodziejski.
„On jest chłopem“, zauważyła w duchu. „Podrapać prałata, a wychodzi najaw proboszcz wiejski“.
— Jeszcze pani nie odtrącił, gdyż jest wyrozumiały. Wygnanie, ubóstwo, opuszczenie to Jego najłagodniejsze napomnienia, że ma pani iść za Nim. Niech pani pójdzie za Nim! Niech się pani podda łasce! Niech pani to uczyni choćby z mądrości! Przekona się pani, jak się pani wówczas wszystko uda! Jak bogata nagroda czeka panią wówczas!
Księżna wtrąciła:
— Kto ma prawo mnie nagradzać?
Ale on udał, że tego nie dosłyszał. Śpiewał teraz i jęczał i zabiegał, w szkolarskiej gradacji i z akompanjamentem mimicznym, jakiego nauczono go dla jego zawodu. Nie poznawała prawie Tamburiniego. Oczy jego wykręcały się z przechylonej głowy ku sufitowi. Z jego bardzo ziemskiego, niedawno jeszcze napełnionego dobremi, pożywnemi potrawami ciała tryskało nieprzewidziane zupełnie zachwycenie. Po pewnym czasie ogarnął ją na jego widok rodzaj wstydu i coś jakby zalęknienie. Spojrzała za jego wzrokiem: tam u góry wisiała Matka Boska, nieco stara, w jaskrawo niebieskim, szeroko rozpostartym płaszczu. Pobożne kobiety i święci klęczeli pod nią w zmniejszeniu, jak zalęknione pisklęta.
— Sub tuum praesidium refugimus! — zawołał Tamburini, a księżna musiała przyznać, że miał okoliczności poboczne po swojej stronie. Brzydka, ciemnoniebieska tapetą z lekką wonią kadzideł, czarne, wygładzone od używania meble — wszystkie te głuche wspomnienia W zamkniętych pokoikach tego kapłańskiego mieszkania usprawiedliwiały jego wywody. „On jest na swojem miejscu”, powiedziała sobie. „Ja mniej”.
On czuł to samo. Ręce jego same przez się natrafiały na przedmioty, po których zwykły się przesuwać w godzinach nabożeństwa. Nad klęcznikiem wisiał różaniec. Tamburini ukląkł, prawie nieświadomie. Palce jego złożyły się, długa suknia wlokła się za nim. Nie zważając dłużej na jego mowę, obserwowała go księżna z na nowo podnieconem zainteresowaniem. Przypominał jej obraz pewnego świętego jezuickiego, nastroszonego sztywno i twardokościstego, doznającego niebiańskich widzeń. Zgryźliwa, muskularna twarz zachwyconego zdradzała dzielnego administratora i człowieka interesów, wysokiego urzędnika zakonnego, który posiadał wprawę w twardem igraniu ludźmi i w obracaniu wielkiemi pieniędzmi. W wolnych chwilach rozmawiał może niekiedy, tak jak go namalowano, z pięknemi, bogato rozwiniętemi aniołami. Unosiły się one nad ziemią, ale z trudem, gdyż wdzięki ich były jędrne i zmysłowe. Święty radował się tymi posłańcami swego raju z powagą i powściągliwością. Pobożne jego ręce nie sięgały nawet do najniższego, najtęższego. Tylko zwilżały się uciekające ku niebu spojrzenia, a warga opadała nabrzmiała na podbródek.
Księżna, pod urokiem żywego wyobrażenia, uległa osobliwej pokusie. Stanęła nagle przed klęczącym; uniosła zaokrąglone ramię, wysunęła nogę do tyłu, jak największy z aniołów na owym obrazie nad ołtarzem, i uśmiechnęła się. Tamburini skrzywił natychmiast usta, zupełnie tak samo, jak wieczorem, gdy podawał Liljanie Cucuru sok pomarańczowy, który ściekł między jego palcami. Wrażenie to wystarczyło jej. Śmiejąc się głośno, zostawiła go samego.
Po upływie trzech minut wróciła do pokoju i powiedziała:
— Jeśli się pan zgadza, monsignore, zakomunikujmy sobie teraz jak rozsądni ludzie, czego od siebie wzajem chcemy.
Tamburini stał nieco stropiony, ale właściwie zadowolony z takiego obrotu rzeczy. Próba pozyskania księżnej Assy dla wiary musiała być wykonana. Że ta próba była beznadziejna, w to mądry kapłan nie wątpił wcale. Poprostu dopełnił tylko obowiązku sumienia. Teraz mógł, uspokojony nareszcie, przystąpić do rzeczowych układów, które smakowi jego i usposobieniu odpowiadały bardziej, niż ekstatyczne próby nawrócenia. W zręcznych słowach zaproponował jej przymierze kościoła w celu przewrotu państwowego w Dalmacji.
— Nareszcie poznaję pana znowu, monsignore, — odpowiedziała księżna. — Jest pan przecież człowiekiem o wiele za silnym, aby móc być przekonywującym kaznodzieją pokutnym. Niech mi pan wierzy, z profilem Rzymianina nie mówi się o łasce i o tamtym świecie.
Tamburini ukłonił się, widocznie pogłaskany. Usiedli uprzejmie naprzeciwko siebie, a monsignore wyjaśnił jej, że rozpoczęła swoje przedsięwzięcie romantycznie, więc fałszywie. Trzeba więc teraz poprowadzić je dalej trzeźwo. Kościół jest z natury swej praktyczny, lekkomyślne szaleństwa odrzuca. Kropla oliwy, która co niedzielę spływa z ambony, przygotowuje daleką, ale pewną kąpiel ognistą.
— Lepiej jeszcze, aby wszystko odbyło się łagodnie i niepostrzeżenie. Dziwię się, że nie przyszło waszej wysokości dotychczas na myśl, jak niezwyciężoną uczyniłaby sprawę pani pomoc niższego duchowieństwa. Lud ma wśród siebie mnóstwo małych księży, są to jego synowie, bracia, kuzynowie i szwagrowie. Każda większa rodzina ma jednego i poddaje mu się we wszystkiem, co nie jest zbiorem i bydłem. Niech pani pozostawi nam propagandę, księżno, a po kilku latach wola pani ludu będzie tak jasna i tak przekonywująca, że monarcha obecny nieproszony weźmie zpowrotem do ręki wspomniany przez markiza San Bacco worek podróżny.
Wreszcie oświadczyła księżna zgodę na wszystko.
— Pozostaje jeszcze tylko porozumieć się co do naszych żądań. Ja potrzebuję pomocy kościoła przeciwko swoim wrogom. A czego wy potrzebujecie?
Tamburini wyglądał, jakby nie wiedział.
— Pani nawrócenie, księżno... byłoby zbyt piękne, — dodał szybko, widząc jej drwiące spojrzenie.
— Zadowolnilibyśmy się nawróceniem barona Rustschuka.
— Nawrócenie Rustschuka! Czy nienawrócony wydaje się wam jeszcze niedość groteskowy?
— Niech go pani nie niedocenia. Uważamy go za powołanego do zorganizowania na Wschodzie kapitału katolickiego przeciw...
— Przeciw?
— Przeciw Żydom... Toby było zadanie godne jego.
— Bezwątpienia, — rzekła księżna. — I to jest wszystko, czego pan żąda?
Tamburini mówił długo, aby ją przekonać, że to jest wszystko, a księżna bez niechęci mu wierzyła. Bawiło ją niemało widzieć na horyzoncie swoich planów przyszłości jako najbardziej pożądany, najpoważniejszy przedmiot swego starego, wiernego „Żyda domowego“, wznoszącego się wzwyż, z kołyszącym się miękko brzuchem i zniszczoną, czerwoną twarzą. Jeszcze kiedy się Tamburini pożegnał, powtórzyła:
— Tak, on musi być nawrócony. Choć tyle razy był chrzczony, — nawrócony nie jest. A on musi być nawrócony.
— Byłoby to wielkie szczęście — dla niego i dla nas. Szanuję pana Rustschuka wysoko, bardzo wysoko. Tyle pieniędzy... Tyle pieniędzy!
I Tamburini oddalił się z nadętemi policzkami.

Księżna Assy winna była księżnej Cucuru wizytę. Pani Blà zabrała się z nią. Kiedy zjawiły się w Pensione Dominici, na Via Quattro Fontane, Cucuru zawołała ponad głowami zamilkłych z poszanowaniem gości:
— Proszę powiedzieć księżnej Assy, że jestem przy stole i proszę, aby zaczekała.
Dwie damy weszły do oddzielonego od jadalni brudnobronzową kotarą salonu. Był on zastawiony pluszowemi meblami, których oparcia wytarte były przez ramiona i plecy niezliczonych obcych, i wyłożony dywanami o ohydnie zadartych ku górze rogach. Z sufitu zwisały festony, na ścianach widniały portrety właściciela pensjonatu i jego małżonki. Przed lustrami w kątach stały na konsolach z zielonej blachy krępe, komiczne figurki, otoczone papierowemi kwiatami, i nosiły w pozłacanych koszykach róże z mydła. Wszystkie te przedmioty chronił gruby kurz.
Z sąsiedniego pokoju dochodził zapach taniego tłuszczu. Słychać było szczęk nakryć i chichot Vinon Cucuru. Matka wyła na Liljanę, która z niechęcią odwróciła się od swego talerza, że ma dbać o siebie. Dużo jeść i codziennie starać się o regularne trawienie — to cała mądrość życiowa.
— Ja mam chore kolana i nie mogę zażywać ruchu. Ale piję swoją wodę Vichy i trawię doskonale!
Zagłębiła się w pełen zamiłowania opis urządzeń swego ciała i żuła przytem nieustannie, sapiąc i wciągając głośno powietrze. Wypiła mlaskając kieliszek wina, policzki staruszki zakwitły różowo pod jej białą czaszką. Splotła ręce w dzianych mitenkach nad bezkształtnie wydętym brzuchem i rozkoszowała się chwilą odprężenia i spokoju. Potem tłusty kelner zbliżył się z nowem daniem, a pożądanie jak najdłuższego zachowania życia zmusiło ją do nowej wysilonej pracy. Każdy powiew przeciągu, który unosił kotarę, odsłaniał gościom ohydny obraz odżywiającej się starej księżnej.
Służąca ukazała się w drzwiach.
— Karlotto! — zawołała księżna, — czy odmówiłaś różaniec? Zaraz to zrobisz, bo powiem twemu spowiednikowi, że dzisiaj w nocy znowu miałaś Józefa w swoim pokoju!
Dziewczyna znikła.
Wreszcie księżna rozkazała:
— La bouche!
Szczęka trzasnęła, kauczukowa obsada laski księżnej Cucuru uderzyła o podłogę.
— Moi ludzie! — zawołała do obsługi pensjonatu, — gotujecie dość przyzwoicie, najadłam się dobrze!
Zbliżyła się do księżnej Assy i powtórzyła:
— Człowiek najada się tutaj. Przyznaj, Liljano, że się tu człowiek najada.
— Już z samego patrzenia! — oświadczyła Liljana.
Z jękiem padła staruszka na fotel.
— Niech pani sobie nic nie robi z rupieci w tym lokalu. Ja sobie z tego także nic nie robię. O tam, ta postać jeźdźca na stoliku czy nie wygląda jak ciężki bronz? A ja ją wywrócę, uważajcie, jednym jedynym palcem ją wywrócę. To nie sztuka, to przecież pusta masa papierowa! Gwiżdżę na to! Ludzie z naszej sfery, nieprawdaż, księżno, zabierają z sobą do najnędzniejszej nawet budy wielki świat.
„Nawet do łóżka Tamburiniego?“ pomyślały równocześnie Blà i księżna Assy. Spojrzały po sobie i odgadły swoje myśli. Vinon roześmiała się, a Liljana z bierną dumą spoglądała po całym pokoju, w którym tylko maleńkiemu kawałkowi brzeżka krzesła i wąskiemu miejscu pod jej stopami pozwalała na zetknięcie ze swoją osobą. Staruszka tupała laską.
— Ale nie zamierzam bynajmniej zakończyć tutaj życia. Pałac chcę sobie jeszcze zdobyć przez swoją działalność, bogata i wielka ma się stać moja rodzina. Pracuję, a moje dzieci płacą mi za to niewdzięcznością. Syn, który żyje nie wiem jak w Neapolu, przyjeżdża i urządza mi sceny i wyrzuca mi moje interesy. Czyż ja się troszczę o jego sprawy? Zdaje mi się nawet, że daje się utrzymywać przez kobiety!
Wydała nawpół zdławione łkanie.
— I nigdy nie wspiera z tego swoich!
— A pani interesy? — zapytała księżna.
— Ach! Interesy! Przedsięwzięcia! Ruch! Chcę dożyć stu lat! Założę pensjonat, o, nieco elegantszy, niż ten tutaj. Pięćset pokojów, cena z utrzymaniem tylko cztery liry, a przytem arcyelegancko. W ten sposób zabiję wszystkie inne pensjonaty! Wierzy mi pani?
— Zdaje się...
— Haha! Wszystkie inne pensjonaty zabiję! I dożyję stu lat! Brak mi tylko pieniędzy, żeby coś zacząć, a ile nikczemności muszę zwalczyć, aż dostanę pieniędzy! Opowiem pani o swoim interesie z ubezpieczeniem. Takie ubezpieczenie, myślałam sobie, to doskonała rzecz. Ubezpiecza się człowiek bardzo wysoko, potem zastawia polisę i ma pieniądze, żeby założyć pensjonat. Mam już sześćdziesiąt cztery lata, ale wymieniono mi pewne towarzystwo, które w myśl statutu przyjmuje do sześćdziesięciu pięciu. Lekarz tego towarzystwa bada mię, mówię mu jeszcze, żeby napisał w swojem sprawozdaniu: „Ta dama chce dożyć stu lat“, a on pisze to.
— Serdeczne życzenia.
— Dziękuję. Ale teraz następuje nikczemność. Zobaczy pani sama. Vinon, idź i przynieś mi teczkę z korespondencją!
Dziewczyna przyniosła grubo napchany czarny portfel.
— Tutaj są listy agenta i odpis sprawozdania lekarza, i wszystko inne. I oto ci ludzie dają mi czekać sześć tygodni, a potem, czy pani przypuści, że to możliwe, piszą mi, że jestem za stara!
— To oburzające, — wtrąciła Blà. — Może pani zaskarżyć towarzystwo, księżno.
— Jeżeli sześćdziesiąt cztery lata jest dla nich za dużo, dlaczego powiadają na początku, że przyjmują osoby do sześćdziesięciu pięciu. Czy też...
Głos staruszki zadrżał nagle.
— Czy też odkryli wre mnie jednakże jakąś chorobę? Co pani o tem sądzi, księżno?
— To nieprawdopodobne, przy pani energji.
— Nieprawdaż? Ach, co tam, jestem przecież zdrowsza od pani! Z Jego pomocą!
Zerknęła ukosem ku górze i żegnając się mruknęła coś niezrozumiałego.
Pensjonarze, którzy chcieli wejść do salonu, na widok towarzystwa książęcego cofali się lękliwie przez próg. Tylko jakiś młodzieniec wszedł, gwiżdżąc przez zęby, i ukłonił się lekko. Vinon podniosła bez żenady lorgnon, Liljana udała, że go nie widzi, a Cucuru zawołała donośnie:
— Dzieńdobry, synu!
Młodzieniec usiadł zdaleka i sięgnął po gazetę. Z dwoma palcami przy bródce spoglądał roztargnionem spojrzeniem swych miękkich, czarnych oczu na księżnę Assy; potem na panią Blà, a potem niezdecydowanie tu i tam między paniami. Wreszcie upewnił się z badawczo pochyloną głową o położeniu swoich założonych nóg i stanie w połowie matowo żółtych, w połowie czarno lakierowanych bucików. Był on elegantem pensjonatu, jadał w klubie, a najlepszem śniadaniem domu Dominici zadowalniał się tylko po nocach, w których mu źle szła karta. Goście podziwiali go, Angielki, podróżujące same, durzyły się w nim. Vinon Cucuru traktowała go z rozmyślnem lekceważeniem, ale nie udawało się jej śmiać się z niego.
Matka jej uderzyła księżnę Assy w kolano.
— Zresztą, księżno, my dwie mamy wiele podobnego! Obie nie mamy pieniędzy, obie pochodzimy z najwyższych sfer. Mój majątek rozdarował książę, mój biedny mąż, komedjantom, no, a i z panią grano komedję. Rewolucja, czyż to nie komedja? Haha! Jak pani właściwie na to wpadła? Do czego służy taka rzecz?
— Do miłej rozrywki, księżno, — odpowiedziała pani Assy i uśmiechnęła się do contessy Bla, która tego nie zauważyła. Wargi jej były lekko rozchylone, z gorączkowym wyrazem wpatrywała się w postać nieznajomego. Dla wygodniejszej obserwacji pokazał jej swój profil. Był to profil grecki, z granatowo czarnemi, jedwabistemi włosami na policzkach i podbródku. I księżna Assy uważała go za pięknego mężczyznę, jednego z owych ludzi południowej rasy, na których dłoniach i twarzy mimo całego okadzania dymem papierosów, oparami absyntu i gorącemi wyziewami ludzkiemi domów gry i rozpusty, pozostaje jednak niezniszczalna resztka owego przejrzystego blasku marmurowego wyrosłych na ich ziemi ojczystej bogów. Ale czyż taka czarująca i pusta maska, ukazywana w pyszałkowatej pozie obieżyświata, mogła zatopić kobietę tak mądrą, subtelną i drwiącą jak Blà w nieprzytomnem milczeniu?
— Droga rozrywka! — zawołała Cucuru. — Kończy się tem, że partnerzy wypróżniają pani wszystkie kieszenie i zamykają pani drzwi przed nosem. Nagle znajduje się pani pod golem niebem — i jeszcze się pani śmieje!
Starą panią owładnęła wściekłość.
— Jak pani może się jeszcze śmiać przy takiej nikczemności! Ach! To łotry! Żeby tak mieli ze mną do czynienia, zamiast z taką damulką! Jakiejbym ja narobiła wrzawy i jakiego życia! Zycie! Ruch! Zaszczułabym ich, tych złodziei moich pieniędzy! Niebo niechby ich zasypało i ziemia pochłonęła! Nie dopuszczę do tego, księżno, żeby się pani uspokoiła! Zamiast pani ja sama skoczę tym rabusiom na kark, będę ich szarpać i wydrę z ich pazurów, co się da. Haha, może pani na mnie polegać, już ja coś dostanę! Już ja...
Nagle wpadł do pokoju Pavic, czerwony i jakby odmłodzony. Zawołał z podnieceniem:
— Coś ważnego, wasza wysokości. Nareszcie panią znajduję. Wielkie szczęście dla nas, pewna nadzieja... Tak, tak, Piselli, skąd pan się tu bierze?
Elegancki młodzieniec podszedł do niego z wyciągniętą ręką. Pavic poznał go na Corso, w jakiejś kawiarni, wśród towarzyszów bezczynnego życia, na jakie on sam był teraz skazany. Przedstawił go księżnej:
— Pan Orfeo Piselli, mój kolega, wybitny adwokat... i także patrjota.
Podczas gdy Piselli kłaniał się wytwornie, Pavic mówił szybko dalej:
— Wracam mianowicie od markiza San Bacco, miałem z nim konferencję, kazał pani powiedzieć oficjalnie, księżno, że gotów jest wkroczyć do Dalmacji z tysiącem garibaldczyków. W powodzenie nie można wątpić. Wszystko przygotowane, ten tysiąc czeka tylko na hasło. Musimy jeszcze tylko nająć okręty, potem można ruszyć. Niech pani przyjmie, księżno, niech pani przyjmie! Tym razem zwycięstwo jest nasze... Sami wypróbowani bohaterowie...
Mówił z tem silniejszym naciskiem, im bardziej niedowierzające stawały się miny jego słuchaczek. Stał jeszcze pod urokiem zapału, jaki przed chwilą dopiero, świeżo jeszcze rzucił na niego rycerski marzyciel. Czuł jeszcze jego dreszcz, chciał być rozentuzjazmowany, — a w duchu lękał się już otrzeźwienia. Piselli przerwał mu, cicho, przypochlebnym barytonem:
— Tym razem, księżno, zwycięstwo należy do pani! Niech pani przyj mie, niemal nie mogę się tego doczekać, — ach, cóż ja mówię o sobie; cała idealistyczna młodzież nie może się tego niemal doczekać. Wszyscy chcemy wziąć udział w tej wielkiej walce, księżno, za jeden uśmiech pani. Gdyby pani wiedziała, jak wszystkie nasze serca biją dla pani i jak one krwawiły, gdy panią spotkało nieszczęście! Teraz zbliża się nareszcie wielka godzina, teraz wiąże się nareszcie pani dostojność i wdzięk z naszym zapałem i naszą siłą. Nieprzezwyciężony czar imienia tysiąca z Marsali będzie szedł przed pani sztandarami, niby przeznaczenie, któremu poddają się wszyscy... a my... my...
Potoczył szczęśliwem spojrzeniem po paniach. Daleki był od wysilania głosu. Powierzchownie tylko igrał owem wybujałem uczuciem, które tryskało z głosu trybuna, i ze spokojną odwagą pozwalał spostrzegać, że to jest gra. „Demonstruję się paniom“, zdawał się mówić. „Moje panie, czyż to nie dosyć?“
Księżna pozwoliła mu dokończyć dźwięcznego przemówienia; uważała go za miłego dla oka. „To udany człowiek“, myślała, „i rację ma, czując się zadowolonym z siebie“. Co do planu, jaki jej proponowano, nie miała żadnych wątpliwości. Wzruszywszy ramionami, zapytała panią Blà spojrzeniem o radę. Ale przyjaciółka jej nic mogła oderwać oczu od Pisellego. Wyglądała, jakby widok jego sprawiał jej ból cielesny, który ją uszczęśliwiał.
Ale Cucuru wybuchła; czoło jej dawno już było zaczerwienione.
— Czy skończycie wreszcie z temi bredniami? Z tysiącem śmiesznych czerwonych koszul chcecie zdobyć królestw o, które ma żołnierzy? Myślicie pewnie, że wszędzie jest tak, jak w Neapolu: wszyscy przekupieni i wszystko załatwione zgóry, armaty nabite kwiatami i cukierkami, a przed murami piękne dziewczęta podają atakującym dłonie. Prawda, tak to sobie wyobrażacie. Tak sobie wyobraża życie taki głupiec, jak San Bacco. To też człowiek, którego komedja kosztowała cały majątek. Patrjotyzm i wolność, co za głupi tytuł komedji!
Wytrącona z równowagi na myśl o wszystkich pieniądzach, strwonionych dla ideału, zamierzyła się laską w stronę księżnej, która się przeraziła.
— Idźcie tylko ze swoim tysiącem pajaców do Dalmacji! Nic z tego nie wyjdzie, nic, tyle, że wam zabiorą ostatnie pieniądze, jeżeli jeszcze coś macie! I nic nie odzyskacie, nic zupełnie, nic zupełnie, nic zupełnie!
Naraz siedziała jak sparaliżowana. Usta pozostały otwarte, język leżał zwinięty grubo między zębami. Nagle wśród mówienia spadło na nią natchnienie, które ją olśniło. Po chwili lękliwego wyczekiwania ujrzano, jak stara dama zamknęła szczęki i w zamyśleniu poczęła mruczeć przed siebie.
Księżna Assy i Blà pożegnały się. Piselli zaczął znowu mówić. Chwalił się stosunkami z elegancką młodzieżą i wymieniał najsławniejsze nazwiska.
— Wszystkich tych panów widuję codziennie w klubie. Z wieloma mówiłem już o pani sprawie, księżno. Mogę dla pani uczynić nieskończenie wiele. Panie znają z pewnością księcia Maffę. To mój przyjaciel...
Na dźwięk tego imienia usłyszano głuchy jęk. Liljana Cucuru oddaliła się bez słowa. Piselli nie zmieszał się tem. Wszelkie wrażenie jego osoby było dlań dobre; byle tylko sprawiać wrażenie. Poszedł z Pavicem za dwiema paniami. Gdy wyszli, oddychał przy karku Blà i mówił tylko dla niej. Instynkt zawodowego pięknego mężczyzny powiedział mu dawno, gdzie jest kobieta.
Contessa Blà opanowała się. Uśmiechała się do niego przez ramię, oczy jej nabrały sztucznego blasku, jak od kropel atropiny. Ukazywała swego ducha, a Piselli wił się z podziwu.
— Contesso, czytałem pani wiersze. Co za emalja, co za pył kwietny! Ach, te uczucia! Któż nie zna pani „Czarnych róż?“ Jest pani sławą, contesso. Jeden czciciel mniej lub więcej, który zabiera pani kilka minut, cóż to dla pani znaczy. Czy mogę panią odwiedzić, contesso? Pozwala pani?
Księżna Assy rzekła:
— Nie wiem, ta Cucuru ma w sobie coś malowniczego, daleka jest od zwyczajnej lękliwości. Możliwe, że byłaby zdolna do pewnych niezwykłych postępków. Niemal mi to przyrzeka.
Zaledwie drzwi zamknęły się za gośćmi, Liljana i Vinon wypchnięte zostały przez matkę do salonu mieszkalnego rodziny. Księżna zamknęła drzwi na zasuwkę i utykała na środku komnaty. Postać jej dziwnie się rozszerzała ku dołowi; tłuszcz jej miał skłonność do opadania w falistych bryłach, z policzków na szyję, z szyi na pierś, z piersi na brzuch, a z brzucha na nogi. Zdawało się, że chce spłynąć wzdłuż laski, na której się staruszka wspierała, i rozlać się jak rosół po podłodze. Sapiąc i mrugając wesoło, stała księżna przed swemi wysokiemi, jasnowłosemi córkami.
— Co się stało? — zapytała Liljana krótko.
— Dzieci, mam nowy interes!
Vinon uradowała się głośno:
— Maman ma interes!
Liljana oświadczyła pogardliwie:
— Maman, ośmieszasz się. Dopiero co zakpiło sobie z ciebie towarzystwo ubezpieczeń i jeszcze ci nie dosyć?
— Z temi łotrami od ubezpieczeń już skończyłam. Pożałują tego zresztą. Teraz jestem w możności oddawać ważne usługi polityczne, za które mi dobrze zapłacą. A wtedy założę pensjonat.
— I dożyjesz stu lat. Wiemy.
— Posłuchajcie tylko, dzieci, proszę was. Początkowo myślałam, że z tego głupiego gadania o ich wkroczeniu do Dalmacji nic nie wyjdzie. Ale jednak coś z tego wyjdzie, spostrzegłam to zaraz potem. Zawiadomię mianowicie o planie tego głupca San Bacca jego ekscelencję posła dalmackiego. Jak sądzicie, ile mi może ten interes przynieść?
— Ładny interes, — rzekła Liljana. — Maman, twoje przedsięwzięcia stają się coraz ordynarniejsze.
— Oto wasza podzięka, — użaliła się Cucuru. — Poświęcam się dla nich, a one mi tak dziękują. Was trzeba zmuszać do szczęścia, dzieci... I ja was zmuszę! — zawołała, tupiąc, czerwona, dzika i zła. — Wpakuję was jeszcze do łóżek arcybogatych ludzi, i zdobędę sobie wszystkie pieniądze, których mi te łotry nie chciały dać, i uczynię nasz dom wielkim i będę żyła... żyła.
— Maman, twoja żądza życia jest poprostu obmierzła, — rzekła Liljana, biała i zimna. W poufności takich rozmów brała sobie odwet za wszystkie gwałty, jakich doznawała poza domem.
— Twoje interesy zaprowadzą cię przed sąd, to będzie twój koniec.
Stara zawołała kłótliwie:
— A jaki będzie twój koniec, zła córko? W domu, którego nazwy nie chcę wcale wymienić!
Liljana weszła do sypialni i zatrzasnęła drzwi.
— Ty jesteś lepsza od swojej siostry, — rzekła Cucuru do Vinon. — Idź, córeczko, do gospodyni i poproś ją o duży arkusz białego papieru i o atrament; nasz już wysechł. Tak będzie dobrze, siadaj przy stole, napiszemy do posła. Jakby to nie był doskonały interes; czegóż tamta chce?
Ileż to trzeba sprytu, żeby człowiekowi taka rzećz przyszła na myśl, i ile ja mam z tem roboty! Ach, przedsięwzięcia! Ruch! Życie! Będą mi musieli dać pieniędzy, łotry, za moje informacje, już ja wydobędę zpowrotem coś z tego, co ukradli tej biednej księżnej... tej biednej, głupiej księżnej, — powtórzyła złośliwie i płaczliwie.
Vinon uporządkowała przed sobą na biurku przybory do pisania, nakreśliła linje, czyste i dokładne i czekała na dyktando matki.
— Będziemy pisały po francusku, moja Vinon, to jest język dyplomatyczny. Weź słownik do ręki.
Młoda księżniczka wyszukiwała słówka, z łokciami na stole, poważnie i zatopiona w pracy jak uczennica.
— To dopiero robota, — jęczała księżna, — już mi huczy w głowie. Potrzeba mi jakiejś podniety. Liljano, dziecko, moje, podaj mi pudełko z papierosami.
Sypialnia nie była jeszcze sprzątnięta, gdyż panie opuściły ją późno. Liljana powróciła do salonu; nie miała trzeciego pokoju. Podniosła starą suknię ranną, której brzeg zwisał, i z bezczynnemi rękoma przeżywała przez pewien czas poniżenie, że musi naprawiać ten łachman. Potem wzięła się do pracy.
Staruszka wydmuchiwała między zdaniami, które dyktowała Vinon, kłęby dymu i wesoło nuciła przytem ostrym dyszkantem urywki jakiejś arji. Nareszcie skończyła, splotła ręce i przechyliła głowę wtył.
— Gdybyś Ty tylko chciał pobłogosławić mojemu nowemu interesowi! Bez Twego błogosławieństwa oczywiście znowu się nie powiedzie. Ach, co tam, Ty pobłogosławisz.
— Dzieci! — zawołała, zrywając się. — Poprosimy moją Madonnę, moją piękną Madonnę!
Potoczyła się do drzwi i pchnęła je.
— Ludzie! Chodźcie tu wszyscy, musicie się modlić ze mną, abymoja Madonna wzięła mój nowy interes pod swoją opiekę.
Tłusty kelner, Karlotta i robotnik Józef, kucharka i pomywaczka tłoczyli się za księżną do sypialni. Liljana odwróciła się, załamując ręce. Vinon śmiała się. Cucuru padła na kolana przed wielką, gładko i słodko wymalowaną Madonną, jej bóstwem domowem, które przez wszystkie rozbicia życiowe pozostało jej wierne aż tu do domu Dominici. Pośrodku zdjętych pończoch, pudełek od pudru, misek do mycia z wyczesanemi włosami i niezbyt już świeżych penjuarów klęczała służba pensjonatu. Przesuwali przez czarne ręce różańce i ufnemi głosami paplali, co im dyktowała tonem litanji księżna.

W następną środę kardynała poczęto rozważać garibaldyjski plan wojenny. San Bacco sam bronił go z zapałem. Cucuru śmiała się hałaśliwie i przytaczała znowu armaty, nabite kwiatami i cukierkami. Monsignore Tamburini powiedział tłustym głosem trzeźwości, że trzeba się zdecydować na jedno: z pomocą kościoła zwolna przygotowywać grunt, albo też za jednym zamachem chcieć wygrać wszystko i prawdopodobnie wszystko przegiąć — na sposób niedojrzałych młodzieńców. Na to San Bacco burknął na kapłana, że jedynie sukienka, którą nosi, broni go przed obiciem. Tamburini, lekko zaniepokojony, rozejrzał się za przytakującemi twarzami. Wreszcie Blà przyznała mu rację. Odradzała swej przyjaciółce zbyt pochopne ryzyko. Księżna Assy zapytała rozczarowana:
— Dlaczego milczała pani ostatnio?
Contessa Blà pomyślała o Pisellim i zarumieniła się lekko. Księżna przypomniała sobie: „Miała coś ważniejszego do roboty... “
Wieczór upłynął nudno. Cucuru, piszcząc głupio, opowiedziała księżnej, że ma teraz nowy, pewny interes; przy-niesie jej wiele pieniędzy.
— W najbliższym czasie otworzę pensjonat. Niech pani zamieszka u mnie, księżno, kosztuje tylko cztery liry, tyle będzie pani mogła zapłacić. A zato dam pani odżywienie! Taka tęga pani będzie, jak ja sama.
Następne zebranie nie odbyło się. Tygodnie mijały bez wydarzeń. Księżna jeździła z panią Blà na Corso. Gdy przed koncertem na Monte Pincio zatrzymały się w szeregu wspaniałych pojazdów, Pavic i Piselli, współzawodnicząc w elegancji stroju, powitali je przy drzwiczkach powozu. Książę Maffa i jego arystokratyczni przyjaciele klubowi prosili, aby ich im przedstawiono. San Bacco z koła oficjalnych osobistości kłaniał się wygnanej księżnej Assy.
Po łagodnej muzyce całe towarzystwo ruszyło pieszo o ciepłym zmroku wrześniowym wzdłuż Ripetty. Monsignore Tamburini przyłączył się do nich.
— Gelato do kantyleny Rossiniego, czegóż chcemy więcej? — zapytała Blà ze słodkim dreszczem. Piselli szedł obok niej. Dodała marzycielsko:
— Do spikowania trzeba tyle pieniędzy.
Pavic powtórzył posępnie:
— Tyle pieniędzy.
Tamburini potwierdził twardo i chciwie:
— Pieniędzy.
Pożądliwie i miękko rzekł za nim Piselli:
— Pieniędzy.
San Bacco, wzniosły żebrak, który w imię ideału miał wszystko za darmo, rzucił to słowo pogardliwie:
— Pieniędzy.
— Zdziwiona, jakby słyszała o tem po raz pierwszy, rzekła księżna Assy:
— Pieniędzy.



ROZDZIAŁ PIĄTY

W samą porę przypomniała sobie księżna o sumie trzystu tysięcy franków, którą zmarły jej mąż zwykł składać w Banku Angielskim na wszelki wypadek, w razie jakiejś potrzeby w podróży. Podniosła te pieniądze i podzieliła je między Pavica i Tamburiniego. Trybunowi służyły one do zachęcania ludzi, pozostających na jego żołdzie, w prasie dalmackiej, wśród urzędników i ludu, kapłanowi jako wynagrodzenie za pierwsze lękliwe kroki pomocne ze strony duchowieństwa. Nie na długo tego starczyło; poza tem pozostały jej dochody z posiadłości sycylijskich, koło Caltanissetty i pod Trapari.
Pavic miał prowadzić rachunki, ale wygnanie czyniło go leniwym i żądnym rozrywek. Czuł się niby pierwszy minister zdetronizowanej królowej, — a czyż z prawa nie był nawet jej kochankiem? Sponiewierany jako kochanek i dyplomata, wygnany z państwa i sypialni, nie mógł bolesnej swej wielkości źle odżywiać lub tanio ubierać. Z szacunku dla swych cierpień duchowych pielęgnował ciało i stwarzał mu watowaną egzystencję. Tragiczny jego los był czemś wyszukanie wytwornem, spowijał się weń miękko, jak w drogie materjały angielskie, których używania nauczył się od Pisellego. Z westchnieniem siadał na aksamitnych fotelach najelegantszych restauracyj, ponuro i lekceważąco zajadał najdroższe obiady. Postarał się o wprowadzenie do kółka księcia Maffy i przegrywał poważne sumy w bakarata, nietyle z pyszałkowatości, ile z braku szacunku dla wszystkiego, co się nie odgrywało w jego psyche. Pozbawiony dziecka, utracił wiele ze stałości moralnej ojca rodziny; wkrótce był już powszechnie znany wśród pań lekkich obyczajów. Usposobienie ich nie zadowalniało go, tęsknił często do szlachetniejszych stosunków. Wówczas zaprosił księżnę Cucuru i jej córki do nakrytego adamaszkiem stolika jakiegoś czerwonego salonu hotelowego. Przy deserze Vinon miała za wiele szampana w głowie. Pavic ze wzruszeniem ujął dziewczynę w ramiona. Na ten widok Cucuru poczęła obliczać, jak błogosławiony użytek można w odpowiednich okolicznościach uczynić z kasy księżnej Assy. Ale Liljana wtrąciła się oburzona. Traktowała wszystko zgóry, potrawy, wina i gospodarza. Matka daremnie usiłowała usunąć ją. Wreszcie udała obłudnie atak duszności i spadła z krzesła. Liljana poprostu pozwoliła jej leżeć; trzeźwa i biała zajmowała swoje stanowisko między rozgorączkowaną siostrzyczką a bogatym panem.
Niekiedy ogarniały Pavica niejasne skrupuły, jakoby jego nowy tryb życia nie pozostawał we właściwym stosunku do wysokości pensji, jaką wyznaczyła mu jego pani. Unikał jednak przykrych odkryć, a było to dla niego łatwe, gdyż osobiste jego wydatki oddawna beznadziejnie były powikłane z urzędowemi. Nawet księżna zdziwiła się kiedyś wysokością jego żądań.
— Kieruje pan jeszcze nasze nasienie tam, gdzie nie świeci słońce ani nie pada deszcz. Poco?
— Jestem słowiańską duszą, — wyjaśnił Pavic. — Wiem dobrze, że nie umiem liczyć. Jestem zbyt marzycielski i zbyt ustępliwy.
— Ach tak, pan jest romantykiem.
— Kasa musi być w mocnych rękach, — rzekł Pavic i przekonał przez to siebie samego o swej bezinteresowności. Wkrótce potem uległ niewyraźnie odczuwanemu pragnieniu, aby znalazła się ona w przyjacielskich rękach.
— Gdyby wasza wysokość powierzyła ją jakiejś osobie praktycznej... naprzykład księżnej Cucuru...
— Praktyczna jest... Ale dam lepiej kasę contessie Bla.
Piselli był przy tem, jak Blà objęła zarząd nad pieniędzmi. Wprawnemi palcami policzył banknoty. Nie było już tego wiele. Gotówka i rachunki nie zgadzały się. Piselli oświadczył krótko, że wszystko jest w porządku; nie spojrzał przytem na Pavica, który zaczerwienił się i patrzał w inną stronę. Pod koniec podszedł jeszcze w obecności księżnej, swobodnie i rycersko, do byłego zarządcy.
— Drogi przyjacielu, jeśli ma pan jeszcze jakieś żądanie do kasy... wie pan, załatwiamy to po przyjacielsku.
W swobodnem zachowaniu wybitnego finansisty było Pisellemu niezwykle do twarzy. Księżna wybaczyła jego wdziękowi ubóstwo kasy. Pani Blà nie miała nic do wybaczenia; czuła się wobec niego winną, gdyż istniał.
Wkrótce potem zjawił się Pavic ze zbawczą wiadomością. Pewien zbieg dalmacki w Rzymie, szewc, dostał list od swego kuzyna, handlarza bydła, któremu jakiś lichwiarz żydowski w’ Raguzie powiedział, że pożyczy księżnej Assy, ile jej trzeba. Stopa procentowa nie była nawet wysoka. Nikt nie wziął tego wypadku poważnie; ale oto nadszedł czek na bank rzymski i został wypłacony. Monsignore Tamburini, niezmiernie ciekawy w sprawach pieniężnych, zasięgnął informacyj. Pewnego dnia, w pokoju księżnej, rzekł:
— Tylko baron Ruetschuk może być tym, który te pieniądze daje. Co za wybitny człowiek!
Pavic wiedział o tem dawno, ale milczał z zazdrości o finansistę.
— Ten zdrajca! — zawołał zaraz. — Ten podwójny zdrajca! Zapierał się nas, ilekroć szczęście nasze poczynało się chwiać. Wasza wysokość przypomina sobie, wtedy gdy...
— Wtedy, gdy nadziano tego chłopa na bagnet, — uzupełniła księżna.
Pavic zaczerpnął powietrza.
— Kto był pierwszym, który nas opuścił po porażce? Rustschuk! Natychmiast zaofiarował się Koburgowi, zupełnie bez sumienia. Nie rozumiem, jak można żyć bez sumienia: jestem chrześcijaninem...
Piselli zaświadczył mu to.
— Oczywiście, jest pan nim.
— Teraz nazywa się go człowiekiem przyszłości, zbawcą chwiejącej się dynastji. Jest na prostej drodze do teki ministra finansów!
Cała zraniona ambicja Pavica wyładowała się w tych słowach.
— I właśnie w tej chwili zdobywa się on drugiej zdrady! Proponuje nam pieniądze!
nam tych, wobec których nas dopiero co zdradził!
na czelność
Sprzedaj e
— Płacimy mu procenty, — rzekła pojednawczo Blà. — To go uniewinnia.
— Wysoce wybitny człowiek! — powtórzył Tamburini. Pavic zupełnie stracił panowanie nad sobą.
— Pan go uważa za wybitnego, tego odstępcę i sprzedawczyka — pan, monsignore, kapłan prawdy?
Tamburini wzruszył ramionami, swobodnie i mocno.
— W polityce istnieje jedna tylko prawda, istnieją tylko zwycięstwa.
Pavic, który nie zaznał zwycięstwa, pochylił głowę. Tęsknił za przyjaciółmi, w których żyłoby to samo nawpół zdławione pragnienie zemsty nad szczęśliwymi. A teraz spotykał same obce spojrzenia. Księżna wyjaśniła mu:
— Musi pan przecież przyznać, doktorze, że mój „Żyd domowy“ jest rozsądny. Urządza się tak, aby w każdym wypadku zostać ministrem finansów. Gdyby wbrew oczekiwaniom miało być z Koburgiem kiepsko, zostanie moim ministrem. Tak, jestem prawie pewna, że zrobię mu tę przyjemność.
— Wasza wysokość mogłaby to uczynić?
— Dowodzi mi przecież codziennie swoich talentów... Pomijając zresztą, że wydaje mi się niezwykle groteskowy.
— Groteskowy! tak, tak, groteskowy!
Pavic zaśmiał się głośno. Dokonał nagłego wysiłku woli i usiadł, ze swobodą, która gorączkowała jeszcze.
— Uważa go pani za wesołą osobę. Gdyby pani dopiero wiedziała, jak daleko zaszedł pod tym względem. Niedawno otrzymał order domu królewskiego.
— W czem tu jest komizm? — zapytał Tamburini zdziwiony.
— Niech pan tylko zaczeka.
Pavic zachichotał z podnieceniem.
— W zasługach, które motywują to odznaczenie. Zawdzięcza je popełnianym przez siebie głupstwom, które przyczyniły się przecież do udaremnienia naszej rewolucji. Przypominacie sobie państwo zamieszki w sprawie dzierżawców. Rustschuk był o tyle głupi, że chciał usunąć nasz wypróbowany system dzierżawy. Znacie też historję z aktorem, którego kazał zamknąć jako umysłowo chorego. Odkąd wszystkie te głupstwa przyniosły mu order, mówi o nich jako o intrygach. Uważa się najpoważniej w świecie za zdradliwego intryganta i niezmiernie urósł od tego czasu we własnych oczach.
— I w moich również, — uśmiechnęła się księżna. Wszyscy uśmiechnęli się wraz z nią. Ale Pavic doznał ulgi. Rustschuk był szczęśliwy, przeciwko temu nic nie można było poradzić. Lecz był też śmieszny, a to było bardzo dobre. Pani Blà powiedziała:
— I wznosi przed sobą szaniec z handlarzy bydła, lichwiarzy i szewców-. Przez labirynt tajemniczych, nie-zupełnie czystych rąk płynie jego złoto, niewidzialnie i bezgłośnie, aż...
— Aż wreszcie dociera do nas, — zakończył Piselli, widocznie zadowolony.
— Oficjalna osobistość! Prowadzi podwójną grę i boi się skompromitować, — szepnęła księżna przed siebie, rozważając sens tego faktu.
— Co też to może wyjść z „domowego Żyda!“
„Więcej niż z ciebie, biedna“, pomyślał monsignore Tamburini, spoglądając na nią.

Częściej niż inni pokazywała się contessa Blà w białym domku na Monte Celio. Wchodziła bez meldowania się do księżnej, do wiszącej winnicy, gdzie czerwieniło się listowie winne. Młode kobiety ubrane były obie biało, czarne warkocze księżnej Assy wznosiły się i opadały na karku, spoczywając na fiołkowym hafcie, popielato blond włosy jej przyjaciółki leżały na kołnierzyku z róż; nie dotykając się wzajem przechadzały się w cieniu giętkiego dachu; małe skrawki nieba, kształtu liści, oświetlały go błękitnie. Na końcu alei, przy kolumnadzie, zatrzymywały się niekiedy, opierając się o siebie lekkiemi ramionami, aby razem wyglądać przez szpary uwodzicielsko czerwonej zasłony, jaką tworzyły latorośle. Pani Blà widziała nadole w ogrodzie krzak, albo może tylko jeden z jego kwiatów, na którym właśnie siedział motyl. Spojrzenie księżnej znajdowało wnet wdali Forum, zagłębiało się tam w sklepienia i wznosiło się po kolumnach, nie doznając lęku ani zawrotu. Wysyłała z niem swoje marzenie, swoje marzenie o wolności i szczęściu ziemskiem. Spowite w togę, uroczyste i nieme, poruszało się ono między owemi pustemi cokołami, ponad owemi nakrapianemi przez mech płytami, na których — czuła to — kroczyło niegdyś, zanim się one zapadły i popękały.
Po wielu takich godzinach, gdy winno-czerwona zasłona marzycielstwa kilka razy rozwarła się przed ich duszami, stały się siostrami i mówiły sobie ty. Księżna myślała teraz, że dawno już chodziła ze swoją Beatryczą ramię w ramię, mianowicie w pobliżu wybrzeża morskiego, w owym małym kościółku, pełnym aniołów, gdzie dwie kobiety w jasnożółtej i bladozielonej sukni szły za chłopcem o złotych kędziorach, w długiej szacie koloru brzoskwini. Godzina, która zawiodła ją wówczas na koniec alei, przed biały dom, pod otwierające się okno i do przyjaznego głosu, godzina owej przelotnej i dziwnie przejmującej nocy księżycowej była prorocza. „Niewątpliwie“, myślała księżna, „Beatrycze jest tą drugą w blasku srebrnej ampli“. Ale nigdy nie mówiła Blà o tem, przez jakiś uśmiechający się wstyd, przez szyderstwo wobec siebie samej i niemal także przez zabobon.
Przyjaźń Blà była łagodna i wonna; subtelny, ruchliwy duch wychodził często niespodzianie z jej serca. W gabinecie jej stał wśród pęków orchidej i róż, wyciosany w czystym marmurze wąskobiodry, uskrzydlony Hermes z cokołu Perseusza Celliniego, ze szczupłą nogą wzniesioną do odlotu. Już na schodach szły księżnej naprzeciw wonie kwiatów. Po pewnym czasie wchodziła codziennie na pięć piętr domu narożnego na Via Sistina. Dobrze się siedziało na wysmukłych meblach, przed jasno lakierowanemi stolikami, gdzie z prostych waz kapały białe i czerwone płatki na otwarte książki. Przez szerokie okno pracowni płynęło morze błękitu. Nadole połyskiwało życie na hiszpańskich schodach.
Piselli także był zawsze. Podsuwał krzesła, troszczył się o herbatę i pieczywo, zabawiając się przytem pochlebczem kołysaniem podniosłych słów.
— Czy nie zechce pan stanąć przy kominku, panie Piselli? — poprosiła księżna, gdy pewnego razu mówił długo o wolności.
— Niech się pan oprze o niego wygodnie i zachowuje zupełnie spokojnie. Jest pan piękny.
— Dziękuję, — rzekł Piselli spokojnie.
Biodra jego były o tyleż węższe od piersi, co u Hermesa poza nim. Piselli stał, przesadnie sprężysty, podobny do boga. Każdy mięsień jego ciała wiedział, że patrzą na niego oczy kobiece. Contessa Blà miała zaróżowione policzki i wilgotne oczy; powiedziała:
— Tak, on przestał mówić. Teraz ty możesz mi powiedzieć, Violanto, o czem myślisz, kiedy wspominasz wolność. Gdyż przy takiem słowie, które wszyscy kochają, każdy myśli sobie to, co mu najmilsze.
Księżna odpowiedziała:
— Ja, Bice, ja myślę o kilku tuzinach pasterzy, chłopów, bandytów, żeglarzy i o chudych, delikatnych ciałach, które wyrastały przed memi oczyma między kamieniami mojej ziemi ojczystej. Były ciemne, sztywne, milczenie ich było dzikie, futra i członki tworzyły jedną jedyną linję z bronzu. Chcę, aby powietrze i kraj stały się tak mocne jak oni: to nazywam wolnością.
— A ja, — wyjaśniła Bla, — jestem wolna, kiedy mogę cierpieć. Naród, za którybym się rzuciła w niebezpieczeństwa, powinienby mi to tak źle wynagrodzić, jak tobie, Violanto — gdyż dopuszcza przecież do twego wygnania —, a czułabym się już szczęśliwa.
— Jesteś skromna, Bice.
— Skromna?
Uśmiechnęła się.
— Wymagam bardzo wiele cierpienia, wiesz o tem... a gdyby przypadkowo powstało z tego męczeństwo, wówczas może...
— Tego nikomu nie wolno słyszeć, — rzekła księżna.
Ale Piselli, mimo zainteresowania na jego twarzy, nie rozumiał z rozmowy ani słowa, gdyż mówiły po francusku.
Blà zaczęła znowu:
— Zupełnie poważnie, nie jestem bezinteresowna. Bezinteresowna jesteś tylko ty, Violanto, tylko ty nie pragniesz od wolności niczego dla siebie. Pavic chce od niej uznania, sławy i poczucia dumy, jaką dają mu klaszczące, jęczące masy ludu. San Bacco chce się bić, a słowo wolność służyło mu do tego, aby przez cale życie pozostawać w ruchu. Wszystko egoiści!
— A twój Orfeo?
— Ach, Orfeo! Mówi o wolności tak tłumionym głosem, tak dźwięcznie, z taką płomienną dumą. Ale podejrzewam go, że jego wolność jest możnością chodzenia co noc na hulankę z pełnemi kieszeniami.
Piselli wykręcał wielkie, słodkie oczy. Słyszał swoje imię i podejrzliwie ale daremnie starał się zrozumieć związek, w jakim je wymieniono. Zwolna poczuł się podniecony przez te lekkie, szeleszczące istoty, które paplały przed jego oczyma rzeczy, których nie można było skontrolować, może rzeczy złośliwe. Był mężczyzną i uważałby za słuszne przywołać je znowu do porządku i poddania, kilkoma silnemi chwytami swej matowo białej dłoni, która posiadała wprawę w dotykaniu kobiet, albo jakimś sprośnym żartem. A im złośliwsze stawały się jego myśli, tem szczęśliwszem i powabniejszem było jego zachowanie. Tylko miny jego bezradnie miotały się na wszystkie strony, z chęci podobania się i ze wściekłości. Jedynie ciało jego nauczyło się manier. Natomiast na twarzy ukazywały się wszystkie jego uczucia, naiwne i zwierzęco nieposkromione. Księżna nie spostrzegała tego zupełnie; Piselli był dla niej godną podziwu formą bez treści. Tylko Blà uśmiechała się lękliwie. Księżna, mówiąc i marząc, spoglądała wzdłuż jego członków i wzdłuż członków Hermesa poza nim. Mógłby stać przed nią nagi, jak Hermes, a nie zdziwiłoby jej to, lecz tylko uradowało.
Księżna zapytała wolno:
— I mimo to kochasz go?
— Tak, moja litość kocha biednego.
— Litość dla... tego tam! Gdyby zrozumiał to słowo, wyśmiałby cię. Jest przecież zdrowy, pożądany i ponad miarę pewien siebie. Możeby się nawet bardzo rozzłościł.
— Nigdy. Byłoby mu to zupełnie obojętne. Litość rozgorycza tylko chorych; możesz wierzyć siostrze miłosierdzia... On czuje się silny i wyższy — a ja lituję się właśnie nad jego pięknością i jego niezłomnością i jego powodzeniem i spokojem i powagą, z jaką tego powodzenia zażywa. My inni, my słabi, nieprawdaż, poskramiamy swój los przez odrobinę ducha. Dla niego jednak istnieje tylko przypadek, szczęście lub nieszczęście gracza. Zbroi się przeciwko życiu fetyszystyczną wiarą i ufnością w dobrą kartę. Z krwi jest on wieśniakiem, który nie wie skąd przychodzi, a z natury graczem i nie wie o przyszłości. Jest on tylko przygodą jednej chwili, biedny. Kiedy spoglądam w cudowną, ciemną studnię jego oczu — ileż tam śpi rzeczy, jemu samemu nieświadomych, a przeznaczonych, by pewnego dnia zostały wzburzone! Instynkty! Ciemne i mętne jak bezimienne szeregi chłopów, którzy znikają poza jego urodzeniem. Losy! Może przepych i triumf, może nędza... może... krew.
— Jesteś poetką, Bice! A w momentach trzeźwości? Wtedy oczywiście kochasz go tylko chwilami.
— Nie... zawsze!
— Zawsze? Co za słowo! Zawsze jesteśmy przecież kochane, Bice, tylko my, kobiety. Mianowicie, kiedy spoczywamy w sobie samych, siedzimy grzecznie i cicho, złożywszy ręce, wpatrujemy się w blask świec i uśmiechamy. Tak marzą o nas mężczyźni: jeden z nich, w Paryżu, który obserwował siebie, powiedział mi to; zresztą wiedziałam o tem... Ale mężczyzna! U niego nie idzie o talję lub dołeczek, ale o czyny i ducha. Z czynami i duchem wznosi się on i pada. W bardzo tylko szczęśliwych chwilach może dojść do tego, by być kochanym.
Zawahała się, i imię Pavica nie zostało wymienione, wskutek owego delikatnego wstydu, który księżna poznała dopiero, odkąd posiadała przyjaciółkę.
— Mężczyzna, którego raz kochałam, był niekiedy wielkim i bohaterem. Przez resztę czasu nie znałam go wcale.
Pani Blà odpowiedziała:
— Biedna Violanto. Ja uważam mego Orfeo zawsze za wielkiego — w miłości. Czyż mężczyzna, którego kocham, musi być jeszcze w czemś poza tem wielkim? Wyręcza mię we wszystkiem, przynosi mi pieniądze z redakcyj. Może chce wiedzieć, ile zarabiam. Myślę jednak, że zaoszczędza mi każdego kroku w prozę, rozściela kwiaty pod memi stopami i napełnia niemi mój pokój.
Odchodząc uścisnęła księżna dłoń Pisellego, w nagrodę, że stał tak ładnie i ozdabiał jej pole widzenia. Uczuła ochotę wsadzenia mu do ust czegoś słodkiego.
Piselli przeciągnął się i zawołał:
— Co za szczęście! Jesteśmy sami!
Objął contessę Blà i w zatopieniu teatralnego szczęścia podszedł z nią do szeroko i błękitnie ziejącego okna.
Spojrzała błagalnie na jego ściągnięte brwi.
— Pochylasz głowę tak miłośnie, a jednak wygląda ona dziko.
Przeraźliwie nagle wybuchnął jego zły humor.
— Djabli niech porwą tę kobietę!
— Ależ Orfeo!
— Co za pycha! — zazgrzytał, wyrzucając ramiona w powietrze.
— Co za pycha! Ale będzie ukarana! Niech tylko zaczeka, taka pycha będzie ukarana!
— O Boże! Co ona ci zrobiła?
— Mnie? Nic. I cóż mi miała zrobić? Czyż chcę od niej czegoś? Jak na tyle pychy nie jest wogóle dość piękna!
— Ależ... Ona jest przecież tak piękna! Tak cudownie piękna!
— Ach, co tam, znam setki piękniejszych... ciebie naprzykład, — dodał pobłażliwie.
— A po pierwsze jest zimna, ohydnie zimna. To już uniemożliwia wszelką piękność. Wymagam czegoś zupełnie innego. Ale to zupełnie innego. Prawdziwa kobieta.... Otóż to!
Uspokoił się.
— Ona nie jest prawdziwą kobietą!
— Orfeo, ona jest moją przyjaciółką.
— To wszystko jedno. Niechętnie z nią obcuję. Taka kobieta... wogóle, kto jest inny, niż reszta ludzi, przynosi nieszczęście, to wiadomo. Powiem ci coś, strzeż się przed nią, gdyż ona nie jest dobrą chrześcijanką!
— Skąd ci to na myśl przychodzi?
— Widzę to już. Odkąd ją znam, przegrywam stale.
Mruknął jeszcze:
— Coś się tu musi stać.
— Ale co, proszę cię, — zapytała Blà lękliwie.
— Zobaczysz.
Zjadł kilka ciastek, wypił łyk likieru i zapalił papieros. Potem poczuł się przywrócony do równowagi, i wyszli. W pierwszym sklepie, obok którego przechodzili, kupił Piselli gruby pęczek rogowych breloków i zawiesił je sobie na brzuchu.
— Tak, niech się z nią teraz znowu spotkam.
Blà uśmiechnęła się wzruszona. Zachęciła go:
— Masz rację. Nie zapominaj tylko nigdy swego talizmanu. Któżby ci teraz jeszcze przyniósł nieszczęście?
Do jednego z kościołów na korsie tłoczył się lud. Piselli pociągnął tam swoją przyjaciółkę. Księża świątyni ukończyli właśnie przygotowania do święta swego patrona, w kaplicy w głębi umocowywali ostatnie wieńce. Podłoga wąskiego miejsca zastawiona była koszami z papierowemi kwiatami, z których wznosiły się płonące świece. W gęstym tłumie dotarli do ołtarza. Po obu stronach krzyża płonęły dwie woskowe wieże. A ponad oświetlonemi przez czerwone błyski falami sztucznych kwiatów, kołysał się na łańcuchach srebrny skarb: ampułki, chrzcielnice i kielichy, matowe i połyskujące staro albo z jaskrawym blaskiem, wspaniale rzeźbione stare naczynia, ożywione wypukłemi obrazami, obok tandety z ostatniego jarmarku. Źrenice, które wpatrywały się w te wszystkie cudy, rozszerzały się i stawały pobożne.
Piselli rozłożył chusteczkę cło nosa na zakurzonych płytach i uklęknął na niej. Wyciągnął z kieszeni różaniec, owinięty dokoła talji kart. Pani Blà pochyliła się obok niego nad klęcznikiem. Wdychała cicho słodki dym, który szedł ku niej bezgłośnie z kadzielnic i przeżywała uroczy ból krzyża, za którym się tęskniło, nie wierząc weń. Piselli żegnał się raz poraz; pachniał „chypre’m“, ale lęk jego i żar wzmagały się w obliczu jego Boga do takiej samej głuchej czci i żarliwości, jak u wiernych poza nim, których czuć było czosnkiem. W duchu contessy Blà krążyły delikatne i słabe wspomnienia mistycyzmu, który wabił gminę pełnych smaku i znużonych Latynów, wspomnienia te, niby tęskne liście gnane wichrem jesiennym, skupiały się wreszcie w wieniec, który był poematem o uwiędłym i słodkawym zapachu. Piselli pochłaniał ogłupiałemi z pożądania oczyma tryskającego barwami świętego z wosku za kratą krypty. Palce jego i wargi modliły się w pośpiechu; czul się wyniesiony i widział już przed sobą karty, na które miał wygrać. Potem para kochanków wstała i poszła dalej, ramię przy ramieniu, jakby w tym samym zupełnie świecie.
Święty zawiódł zaufanie Pisellego. Następnego dnia Blà poznała po twarzy swego Orfea, że przegrał. Była to wielka suma, a winien ją był księciu Maffie na słowo honoru. Zebrała wszystkie swoje oszczędności, wykorzystała cały swój kredyt u wydawców, aby go ratować. Przyjął pieniądze bez ceremonij. Był to dla Blà radosny widok. Już po czterdziestu ośmiu godzinach odegrał wszystko i zwrócił jej pieniądze w sakiewce atłasowej, haftowanej prawdziwemi perłami. Ale wkrótce musiała mu znowu, a z biegiem czasu coraz częściej pomagać mniejszemi i większemi sumami. Poznała teraz chłodne twarze u tak zwykle rycerskich kolegów, kiedy żądała pieniędzy za nienapisany jeszcze artykuł. Małe pisma zwracały jej manuskrypty, aby nie mieć potrzeby udzielania zaliczek. Aie ona, elegancka i różowa, niezmordowanie dreptała swym rozsłonecznionym, kobiecym kroczkiem po asfalcie, tu i tam, między gazetami, pośrednikami literackimi, drobnymi lichwiarzami i zamożnymi przyjaciółmi. Zaś Piselli nie zjawiał się nigdy wśród swoich kolegów klubowych inaczej, jak z równie jak oni pełnemi kieszeniami. Poczęła odczuwać braki, cierpienie jej wzrastało, a gdziekolwiek się zjawiła, promieniowało z niej z wdziękiem, jak szczęście umiłowanego losu. Wiosną opublikowano wiersze, które zawdzięczała swojej znajomości z Pisellim. Doznały one głośnego, marzycielskiego powodzenia u kobiet i młodzieńców. Pani Blà wyliczyła, że ta mała książeczka przyniosłaby jej kilka tysięcy franków. Ale kiedyś, gdy Piselli znajdował się w przeraźliwym kryzysie przegranej, sprzedała ją za dwieście lirów.

W środy zbierano się ciągle jeszcze u kardynała. Monsignore Tamburini czuł się zobowiązany od czasu do czasu dawać księżnej zadośćuczynienie za wielkie sumy, jakie poświęcała na działalność rewolucyjną duchowieństwa dalmackiego. W długich odstępach czasu ukazywał się w pałacu na Lungara jakiś chudy mnich żebraczy, który z wielkiemi ruchami, z powiewającemi fantastycznie rękawami, przy slabem oświetleniu na środku nadmiernie wysokiej sali, której ściany i sufit zalegał mrok, powtarzał jedno ze swoich kazań. Było ono niewiarogodnie fanatyczne, mistyczne i krwiożercze. Miał je rzekomo wygłosić z otwartej ambony, w przepełnionym kościele wiejskim, a kardynał, który przysłuchiwał się z zadowoleniem, powiadał sobie, że władcy, którzy tak nieukrywającego się mówcę pozostawiali dotychczas na wolności, musieli być obłąkani. Cucuru, pochylona do przodu, opierała ramiona na kolanach i głośno uderzała szczękami. Contessa Blà marzyła, a monsignore Tamburini czuwał nad produkcją jak surowy reżyser, nieruchomo i bez uznania. Następnego dnia już tylko on i księżna pamiętali o szybko minionem wydarzeniu. Jeśli nic więcej się nie stało, pozwalano mówić Pavicowi; opowiadał on o swoim klubie politycznym.
Odkąd teraz z zarządem kasy pozbawiono go możności wytwornie odżywianego cierpienia duchowego, stawał się coraz tęższy i coraz posępniejszy. Tłuszcz jego pochodził z lichych jadłodajni, zatęchłych jak jego posępność, a dławiona jego nienawiść do władczyni pomnożyła się o pełną sumę długów, które go teraz trapiły. Trybun przesuwał się po promenadach i cukierniach, jak za wcześnie emerytowany śpiewak operowy, z obwiązaną szyją, bezplanowo, zrzędząc i już niezupełnie czysty. W dni, kiedy nie miał nadziei zaprezentować się przed jakimś słuchaczem, omijał wszystko, nawet umywalnię; gdyż czuł wstręt przed czynami powszedniego życia, któreby się nie kończyły na trybunie. „Czegóż pan chce, potrzeba mi powodzenia“, tak wzdychał Pavic, ilekroć czytał w spojrzeniu jakiegoś znajomego zdumienie nad jego zaniedbaniem.
Na powodzenie, którego nie doznawał teraz w świetle publicznem, czyhał w tylnych izbach. W piwnicach pewnego nowego budynku, daleko za Porta Sant Agnese, schodziło się kilku zbiegłych rodaków, rzemieślników, tragarzy i sprzedawców ulicznych. Dwa razy w tygodniu ocierali z rąk pot ciężkiej pracy, na jaką skazała ich obczyzna, i wyciągali je ku swemu apostołowi, — a wraz z rękoma wyciągali ku niemu dusze, które tak pełne były litości dla siebie samych, utrapień i pragnienia odwetu, uwolnienia, władzy, zemsty. W tej piwnicy, która graniczyła z katakumbami i Niemal już do nich należała, wśród udręczonych cieni biedaków, rzucanych na ociekające wilgocią mury przez kopcące gliniane lampki, — tutaj, w powietrzu zgromadzeń pierwszych chrześcijan, był Pavic raz jeszcze bohaterem. W tak dobrem ukryciu folgował wybrykom uczucia i po raz setny umierał z rozpostartemi ramionami, rzężąc na nieistniejącym krzyżu, który wszyscy widzieli. Potem występował znowu na światło, z czerwonemi plamami na twarzy, z niesamowitą odwagą i skłonny do nieokrzesanych żartów: potajemny pijak, który niemal nie pamiętał już, że niegdyś był przy bachanaljach pod błękitnem niebem wspaniałym smakoszem.
W środę opowiadał potem:
— Jak ci ludzie mnie kochają! Ach! Nic tak nie rozgrzewa życia, jak miłość ludu. Mogę powiedzieć, że jestem dla nich półbogiem!
„Półbóg godny płaczu“, pomyślała Blà. Księżna Cucuru parsknęła poprostu.
— A ja znam każdego z nazwiska, pochodzenia i historji! Wszyscy ścigani są za szczere przekonania, jak ja, i jak pani sama, księżno. Jeden kradł.
— Dla mnie? — zapytała księżna.
— Z posłuszeństwa wobec swego ideału. Gdyż pojęcie własności jest dla prostych umysłów nienaturalne. A gdy rewolucja miała wybuchnąć, uważał, że chwila nadeszła i... kradł. Drugi przynosi z sobą lalkę w mundurze generalskim, nadzianą na pal. Kręci ją bardzo szybko dokoła pala, i zanim się można spostrzec, nóż jego tkwi w sercu lalki. Ze wzruszającym zapałem poświęca wszystek wolny czas na to, by ćwiczyć się w tej pewności pchnięcia. Kiedyś zabije on króla Mikołaja...
Vinon Cucuru zachichotała.
— Czyż Mikołaj kręci się ciągle na palu?
Pavic odpowiedział niestropiony:
— Młodzieniec ten jest czystego serca, ma uduchowione, błękitne oczy i nigdy jeszcze nie tknął kobiety.
Damy przypatrywały mu się, ubawione i z lekką niechęcią, nie wiedziały czy wobec niego, czy wobec jego młodzieńca. Za jego plecami garbił się cicho kardynał.
— Jakiż uczciwy, oburzony patrjotyzm we wszystkich ich czynach i w każdym odruchu serca! Nieszczęśliwa Dalmacja jest, jak wiecie, tak gospodarowana przez swoich tyranów, że posiada jeszcze tylko papierowe pieniądze. W słusznym gniewie z tego powodu jeden z moich czcicieli dał swojej nowonarodzonej córeczce imię Papiria.
— Coprawda ja go do tego skłoniłem, — dodał, widząc wrażenie na twarzach. Z chorobliwą żądzą spijał z min słuchaczów zainteresowanie, nie zważając na nie, gdy były drwiące. I przytaczał szybko jedną anegdotę za drugą, lękając się, że mógłby mu ktoś przerwać.
— Wszyscy czczą waszą wysokość! — zawołał, gdyż księżna wydala mu się uważna; i z rozpaczliwem przezwyciężeniem siebie:
— Więcej niemal jeszcze, niż mnie! Postać księżnej Assy sięga dla tych biedaków, którzy cierpią dla niej, już do świata legendarnego. Sądzą, że jest ona uwięziona w jakiejś wieży w Rzymie. Czarne jej włosy zwisają z zakratowanego okna aż na ulicę. Kiedy papież przechodzi, pluje na nie.
— Och! — zawołała contessa Blà, zatrwożona prawie z zachwytu. Liljana szybko skierowała bladą twarz ku księżnej, na świeżej twarzyczce jej siostry zjawiło się po raz pierwszy coś jakby zamyślenie, a matka jej gapiła się zupełnie ogłupiała. San Bacco, zły na tę całą bezużyteczną gadaninę, przechadzał się w głębi sali tam i zpowrotem; nagle zatrzymał się i rzekł:
— To, co pan powiada, jest ładne.
— Możnaby ten obraz wyrzeźbić w kamieniu, — rzekł kardynał. — To dość osobliwe; opowiem o tem Jego Świątobliwości.
— Chciałabym zobaczyć tych ludzi, — rzekła niespodzianie księżna.
— Pavic, od kogo ma pan tę... legendę? Spodziewam się, że nie od swego czystego młodzieńca?
— Tego z palem i... bez kobiet? — zapytała Blà.
— Nie, od dwóch chłopów, — odpowiedział Pavic. — Pobili oni w domu żandarma do krwi. Uciekli przez morze — zupełnie jak my, i pragną bardzo paść do stóp waszej wysokości.
Tamburini miał skrupuły co do zbyt bliskiego zetknięcia się księżnej z rodakami.
— Co się stanie z bajką o wieży, jeśli pokaże się pani tym dwum przy świetle dziennem, w wygodnym pokoju.
— Mogłoby się to stać za miastem i w ciemną noc, — rzekła Bla, rozkochana w romantycznem wyobrażeniu. Cucuru zachichotała, tracąc oddech ze złości.
— Tak, w ciemną noc! Huhu! I w miejscu, gdzie niema policji. Elegancka dama skrada się do dwóch podejrzanych indywiduów. Wszyscy troje są zamaskowani i opowiadają sobie straszliwe historje. Słychać zdaleka, jak kogoś zabijają, błyska się. Tak przecież jest w teatrze, prawda?
— Księżno, będę pani towarzyszył! — zawołał San Bacco.
„Czyż ja się waham?“ pomyślała księżna. „Czy się boję?“ Powiedziała głośno:
— Zupełnie tak, księżno. Wizja pani stanie się rzeczywistością, a niewiele do tego potrzeba. Pójdę sama na to spotkanie, dziękuję panu, markizie. Odległe, możliwie ciemne miejsce, gdzie je pan znajdzie? Myślę, że w okolicy Tybru; może pod lukiem Bankierów. Doktorze, niech mi pan zamówi tych ludzi.
— Księżno... — wyjąkał Pavic. Cucuru po raz drugi straciła rozum.
— Nie rób tego! — prosiła cicho Bla. Natarczywie powtórzył San Bacco:
— Księżno, odprowadzę panią.
— Niech pani idzie, księżno! — rzekła Liljana Cucuru, — i niech pani idzie sama! I ja poszłabym sama!
Zerwała się, z namiętnością myślała o nocy, niebezpieczeństwie i kresie. Być owym człowiekiem, którego zabijają zdaleka, w chwili, gdy się błyska, — uważałaby to za szczęście. Tamburini ciążył jej dokuczliwiej, niż kiedykolwiek. Była wiosna, a soki jego nie dawały mu spokoju. Tragicznie nastrojona w parnem przed burzą powietrzu sirocca, odczuwała Liljana w tej chwili niby śmiertelne występki nikczemność, jaką praktykowała jej matka kosztem księżnej Assy, i rozpustę własnego życia. Zazdrość szarpała ją na widok Blà, która z czystem sumieniem mogła wyciągać do tej kobiety rękę. Jej ręka drżała, a gdyby ją księżna ujęła, możeby Liljana, wyzwolona ze skurczu, łkając z wdzięczności, bez opamiętania uczyniła mnóstwo szkodliwych wyznań.
Ale księżna pożegnała się szybko.
W kilka dni później pojechała na swoją niezwykłą schadzkę. Biła godzina pierwsza, chwila była czarna i dżdżysta. Opuściła powóz przy Piazza Bocca della Verita, na brzegu rzeki, i przeszła pod jedynem sklepieniem zniszczonego mostu, jak pod zatopionym lukiem triumfalnym. Zeszła trzy stopnie wdół, plac był szeroki i pusty, zaniedbany i źle oświetlony. Minęła go ze zdecydowaniem; w chwiejnym plusku swej studni leżał dziwnie głuchy, jak wygnany z życia, we własnem powietrzu, które tłumiło jej kroki. Budynki otaczały go jak bajka nocy, bardzo tajemnicze. Dlaczego świątynia Westy połyskiwała tak smukła i cicha? Niski, jakby przeznaczony na odwiedziny starych karłów, kulił się kościół obok swej długiej, starczej dzwonnicy. Pałac Rienzi prężył się, awanturniczo ozdobiony. Na progu jego coś się poruszyło; Pavic, który jeszcze hałasował, udał się do jednego z braci z dawno przebrzmiałym okrzykiem. Przed portalem kościoła, wyższy niż jego dach wznosił się Tamburini; spoglądał ku pogańskiej świątyni, gdzie przechadzały się między popękanemi kolumnami Cucuru z Liljaną i Blà i Vinon.
„Moje westalki! Westalki, kapłani i trybunowie, wszystko mogę tu zbudzić znowu do życia i wszystko zaludnić. Tylko luk triumfalny muszę jeszcze nieco pozostawić pod wodą“.
Minęła plac, nie oglądając się. Weszła szybko na opuszczoną via de Cerchi. Znowu trzy stopnie prowadziły wdół; potem zatrzymała się pod lukiem Bankierów i przeraziła. Nagle i bez zapowiedzi ich zjawienia się stanęły przed nią dwie postaci.
„Pierwszy efekt teatralny“, pomyślała. „Udał się. Zresztą ci dwaj są czarni i chowają głowy pod skórami futer. Ja sama noszę szeroki płaszcz, maski zapomniałam“.
Dwie istoty wpatrywały się bez dźwięku, pożądliwie wysuwając głowy, w głęboki cień, który ukrywał przed niemi kobietę. Latarnia przy murze rzucała cztery promienie światła na ich czworo oczu; oczy te szukały, drgając lękliwie i świecąc niby oczy zwierząt. Nagle znalazły; i dziwni ludzie leżeli już na ziemi, z wargami w prochu.
— Wstańcie, — rzekła księżna, niecierpliwie, gdyż żaden się nie poruszył: — Wstańcie i odpowiadajcie! Po-biliście żandarma do krwi?
— Mateczko, kochamy cię, — oświadczył jeden.
— A ty? — zapytała drugiego. Wyjąkał;
— Mateczko, kochamy cię.
Pierwszy zerwał się dziko, uderzając pięściami w pierś; pod skórkami coś zaszczękało.
— Gdybyśmy mieli wszystkich twoich nieprzyjaciół przed lufami strzelb!
— A ty?
Drugi nie powiedział więcej nic. Był on jednym z owych surowych posągów w epickich polach jej marzenia, młodym pasterzem o czarnych lokach na niskiem, bladem czole, z ramionami skrzyżowanemi na kiju, nieruchomy między obracającemi się kręgami kóz i owiec. Pomyślała:,,Bardzo kształtne zwierzę, gotowam je przyjąć za półboga. Tamten zachowuje się bardziej po ludzku, ale ja o nim nigdy nie marzyłam“. Był ziemistej barwy i mocnokościsty, z cienką brodą i małpiemi ruchami. Wymachiwał długiemi, węzłowatemi ramionami.
— Nie róbcie tego więcej, — rozkazała. — Słyszycie? Czekajcie na dzień, kiedy wam dam znak. Co za pożytek z tego, że obijecie biedaka, który akurat tyleż jest wart, co wy sami.
— Mylisz się, mateczko. Timko był psem i twoim wrogiem.
— Tak? Masz rację.
Pomyślała: „Nie wolno mi popełniać starego błędu, który mię za pierwszym razem tyle kosztował, i pytać znowu, co winien jest morderca, że popełnił swój czyn. Wygnanie powinno mię uczynić zręczniejszą. Żandarm królewski w wiosce rodzinnej moich dwóch przyjaciół jest psem i moim osobistym wrogiem. Nienawidzę go“.
— Opowiedzcie, — rzekła, — co uczyniliście dla mnie.
— Mateczko, dla ciebie staliśmy się zbójcami i zeszliśmy z gór.
Czy byliście bardzo nieszczęśliwi?
— To było wolne życie, na naszych surdutach niedzielnych były zamiast guzików same talary, musieliśmy je przy wyjeździe zagranicę wszystkie oddać.
— To pięknie, że wam się dobrze wiodło.
— Wspaniale było! Ileż rozpłatałem brzuchów, kiedyśmy schodzili! Dwory, które podpaliliśmy, płoną napewno jeszcze teraz. Krowy, które zapędziliśmy w góry, porozbiegały się pewnie. Nie mogliśmy wszystkich zjeść.
Kształtny wtrącił:
— Bardzo nas to boli.
— Musieliście więc uciekać? — zapytała księżna. Ziemisty odpowiedział:
— Ten pies Timko, którego obiliśmy, poszczuł na nas inne psy. Oddzielili nas od naszych towarzyszów, a ci, biedacy, zginęb’. Wsiedliśmy więc do czółna. Burza rzuciła nas daleko od ojczyzny, i omal bylibyśmy i my, biedni, zginęli. Jesteśmy nędzarzami, mateczko, bądź tak dobra i wesprzyj nas czemś!
Rzuciła im kilka sztuk złota. Wystrzelały z błyskiem, jedna po drugiej, z cienia bramy, niby płomienie, wznoszące się językami od członków nieznajomych aż do jej oczu. Dwaj ludzie potoczyli się jeden przez drugiego, wśród zgrzytu noży i brutalnych okrzyków gardlanych. Brzydki wydawał się silniejszy, ale piękny walczył odważniej i chwytał przeważną część.
„Półbóg“, pomyślała księżna, „póki pozostaje statuą. Rzadko tylko pokazuje, że żyje, i to jako zwierzę“.
Potem każdy policzył swój łup, zgarbiony i milczący. Tyber rzęził. Z oddali rozległo się gwizdnięcie, trzy krótkie tony, które się powtarzały. Nagle kilka nierozpoznawalnych postaci przemknęło nagórze przez ulicę cyrkową. Księżna usiłowała się śmiać, drżała nieco.
„Wszystko się zgadza. Teraz ktoś będzie zabity. Do rzeki z nim! Jak parno jest, z ledwością oddycham jeszcze!“
Tam, na czarnej wysokości, drgnęło coś dziko i czerwono, wiele razy zkolei.
„I to było przewidziane! Zresztą ci zbójcy, którzy mówią o rozpruwaniu brzuchów jak o piciu wody, zachowują się wobec mnie z szacunkiem. Może więcej nawet niż to? Czyż skończą wnet to liczenie? Spodziewam się, że mam odwagę?“ Zapytała szorstko:
— Więc chcecie ruszyć dla mnie na wojnę?
— Kochamy cię, mateczko, umrzemy za ciebie. Daj jeszcze złota! Napiwek, mateczko!
Dała im, niecierpliwa i rozczarowana.
„Niema powodu do obawy; zawsze idzie tylko o pieniądze“. Dwaj ludzie stali wreszcie, zalani oszołamiającem szczęściem, prawie obezwładnieni przez nie, ze wzniesionemi, zachwyconemi zmysłami.
— Jakaś ty piękna, mateczko!
— Jakaś ty wielka, głowa twoja znika biała i wysoka pod wieżą, w której siedzisz uwięziona. Wiedzieliśmy przecież, że to wieża. Najpierw wyglądała jak łuk, ale teraz wiemy, że to wieża. Zapamiętaj to sobie, Lacise, powiemy o tem w domu.
Kształtny chrząknął. Wyrzucił z siebie gwałtownie:
— Mateczko, gdzie są twoje włosy?
Drugi zerwał się:
— Twoje włosy! Dawaj, gdzie one?
Czuła, że utraci panowanie, i pomyślała o bestjach, które widzą, jak pogromca ich blednie.
— Teraz idźcie do domu! — rozkazała i dodała zaraz, niepewniej i słabiej:
— Idziecie do domu?
Dwaj dzicy czołgali się na kolanach, macając i dysząc.
— Tak, tak. Wszyscy muszą przyjść i uwolnić.cię. Ale daj swoje włosy!
Wyciągnęli ręce, ale nie ważyli się jednak sięgnąć pod łuk. Bez murów i krat był on przed nimi zamknięty przez linję magiczną.
Księżna opanowała się. Zawołała gniewnie i silnie:
— Idźcie natychmiast!
Wyprostowali się, spojrzeli po sobie, zakłopotani i smutni, i usunęli się wbok. Jeden odwrócił się.
— Dobrze, mateczko, słuchamy.
I zwolna zanurzyli się w mroku.
Patrzała za nimi. Nagle, bez zastanowienia, powiedziała:
— Wróćcie!
Rozplotła włosy dwoma śmiałemi ruchami. Trzymała je w rękach, spływały z nich, długie i ciężkie. Nagle przypomniała się jej Cucuru. „To efekt końcowy“, pomyślała. „Co za teatr!“
W następnej chwili powiedziała: „Mimo to“, i rzuciła dwum dziwnym postaciom swoje czarne warkocze, jak pierw swoje złoto. Rzucili się na nie, wargami i zębami. Księżna spoglądała na nich zgóry, pobladła, z głową odchyloną, jak z nieruchomej wysokości wieży, z której wedle wiary tych istot zwisały jej włosy.
— Idźcie teraz!
Głos jej docierał mętnie do wypełnionych oparami zmysłowości głów. Czuła się odurzona przez scenę, nad którą się nie zastanowiła. Badała wzrokiem ciemność, bezradna i prawie ślepa z nagłej trwogi. Bliska była tego, by wołać o pomoc. „Dlaczego?“ pytała siebie, i wyznawała: „Bo się wstydzę“. A przytem czuła, że nie chciałaby się wyrzec tej dziwnej uroczystości.
Tupnęła nogą:
— Idźcie!
Dwaj ludzie zachwiali się, przerazili i znikli. Czekała odwrócona, aż została sama. Wreszcie, uciekając niemal i splatając po drodze włosy, dotarła do swego powozu. Rzuciła się w kąt i przymknęła oczy, pełne dzikich obrazów, od których doznawała zawrotu. Po chwili palec jej napotkał w rogu powieki łzę.
U kardynała opowiedziała wszystko, chłodno i jasno. Przy opowiadaniu dopiero kształtowało się jej całe zajście. Uzupełniała je przez rysy, które nie powinny były brakować. Były one okrutne, a księżna uśmiechała się przy tem jeszcze powściągliwiej. Zanim wyznała ukazanie swoich włosów, stało się jej gorąco. Dodała szybko, że dwaj dzicy wyrwali jej zębami wielkie kawały warkoczów. A że równocześnie we wściekłym zapale wgryzali się we własne ręce, krew spłynęła na jej włosy. Uważano, że głos jej był zupełnie bez uczucia. Pani Blà zwątpiła w nią na chwilę, Cucuru czuła się nieswojo.
W domu, w swojej winnicy, ponad wonną ciszą wiosennego ogrodu, drżała księżna na wspomnienie owej nocy.
„Kim były te dwie dziwne postaci? Ludźmi i przyjaciółmi, którzy znaleźli drogę do mnie i nie posiadali innego znaczenia, jak wszyscy inni ludzie i przyjaciele?“
„O nie, to, co widziałam wówczas, musiało być cząstką mojej własnej duszy, cząstką, która niepostrzeżenie wykwitła ze mnie, czerwoną, gorącą i tętniącą. Przed oczyma memi działa się i odgrywała cudowna gra, maskarada, zatrważająca i oszołamiająca“.
Zatrzymała się i uśmiechnęła do siebie.
„To powinnam im była powiedzieć w środę! Ale zawsze będziesz dzieckiem na rafie skalnej w morzu — przez całe życie, mała Violanto. Wraz z monsieur Henrym wydrwiwasz Boga i dzieje świata, a potem kładziesz się na brzegu jeziora i marzysz z byczkami i jaszczurkami“.
Pozwalano jej marzyć.
Wieczorem po jej zdumiewającem opowiadaniu monsignore Tamburini pozostał dłużej niż zwykle u kardynała. Jego eminencja był podniecony i ciekawy, przysunął kilka monet do światła trójramiennej ampli i spoglądał ponad niemi.
— Z towarzystwa, jakie zebraliśmy na swoje środy, jestem dość zadowolony. To, cośmy przed chwilą właśnie słyszeli, było niezwykle osobliwe i zajmujące. Ale teraz powiedzcie mi, synu, jaki cel macie przy tych tak miłych zebraniach. Wyznaję, że się jeszcze wcale nie zatroszczyłem o to, dlaczego wy właściwie uprawiacie politykę z piękną księżną. Mnie samemu — wiecie, jaki jestem nie wymagający — zależało bardzo na pięknych, starych monetach, któremi mię zaszczyca. Ale wy, człowiek tak rozmiłowany w rzeczywistości...
— Eminencjo, wszystko to jest przypadkiem, a zasługa moja polega jedynie na tem, że nie ominąłem go bez wykorzystania. Spotkałem księżnę Assy w ogrodzie klasztornym w Palestrinie...
— Jak kwiatek! I przynieśliście go mnie, poczciwy!
— Zabrałem ją z sobą — pierwotnie tylko z wyrachowania, gdyż taka księżna Assy zawsze może być dla kościoła przydatna. Myślałem o nawróceniu tej nazbyt światowej damy, o jej wielkim majątku, a także o ciekawym i pożytecznym związku z jej finansistą, baronem Rustschukiem...
— Wielka pochodnia pośród was, ludzi praktycznych, prawda?
— Nader wybitny człowiek. Tyle pieniędzy! Tyle pieniędzy!... Niestety nawrócenie księżnej jest niemożliwe; musiałem się o tem upewnić. Ta poganka nie dopuszcza do siebie łaski. Także majętności jej zostały skonfiskowane. Wyznaję, że mię to początkowo usposobiło przeciwko niej.
— Rozumiem was, synu.
— Potem jednak zrozumiałem, że właśnie konfiskata jej dóbr otwiera nam najradośniejsze widoki, mianowicie odzyskania tych dóbr zpowrotem i otrzymania za to nagrody.
— Odzyskania zpowrotem? Musicie mi pokazać tę sztukę. Nie mam dość genjuszu, aby sam dojść do tego, ale podnieca mię to poniekąd.
— To bardzo proste. Rząd dalmacki jest zagniewany o knowania rewolucyjne, które odbywają się w imieniu księżnej Assy. Pertraktujemy więc z rządem w sprawie zduszenia rewolty. Wszystko zależy od ceny, jaką nam rząd zaproponuje. Po uspokojeniu kraju trzeba będzie zwrócić majątek księżnej Assy, niemożliwością będzie utrzymać konfiskatę. Księżna ma zbyt potężne stosunki, jej kredyt na dworach jest większy, niż kredyt króla Mikołaja... Otrzyma wszystko zpowrotem i oczywiście okaże się również wdzięczna wobec nas.
— Wynagrodzenie z dwóch stron! Jesteście silniejszy, niż myślałem, Tamburini. Ale chciałbym jeszcze wiedzieć, ponieważ uważam to za niebywałe — jak zamierzacie się urządzić, aby rewolta ustała.
— Uważam... że ponieważ my ją wzniecamy, możemy też spowodować, aby ustała.
— To jest... To przekracza, przyznaję, moje prze-widywania. Więc wywołuje się powstanie; biskupi dalmaccy, kościół — powiedzmy: my...
— Owszem, powiedzmy: my.
— My wzniecamy w owym kraju powstanie, potem udajemy się do władców i powiadamy: „Dajcie nam pieniędzy, a powstanie się skończy“. To dobrze pomyślane, mój synu. A choćby nawet miało zawieść, to mimo to było rzeczą bardzo pomysłową.
Kardynał powrócił już do swoich starożytności. Jedno pytanie jeszcze go interesowało.
— Taka udana gra, jakże się to właściwie nazywa? Może szantaż? Zdaje mi się, że tak, szantaż.
I wziął do ręki lupę. Tamburini porwał się w uczciwem oburzeniu.
— Odzyskać nieszczęśliwej wygnance jej dobra ziemskie to sprawa w zupełności godna świętego kościoła.
— I dostać za to nagrodę.
— To nie jest niemoralne.
— Nie mówię przecież nic, drogi synu.
Cucuru równie mało interesowała się marzeniami księżnej Assy. Vinon musiała uporządkować jej przybory do pisania i zredagować dla posła dalmackiego szczegółowe sprawozdanie o spotkaniu nocnem przy luku Bankierów.
— Zawsze po francusku, moja Vinon. To język dyplomatyczny.
— A gdybyśmy, mamo, nie pisały tak dobrze po francusku, to daliby za to jeszcze mniej.
— Jeszcze mniej! Łotry! Ładny mi rząd, który płaci biednej, starej kobiecie za jej pracę takie głodowe wynagrodzenie. Mogłybyście haftować dla sklepów i zarobiłybyście tyleż.
Zarzucono szybko robótkę ręczną na rozpoczęty list: Liljana weszła do pokoju.
— Nie zadawajcie sobie trudu, — rzekła. — Wiedziałam odrazu, że będziecie się dzisiaj zajmowały znowu swojemi brudnemi zarobkami.
— Brudne zarobki? Vinon, czy ona powiedziała brudne zarobki? Ale wydawanie pieniędzy, gdy się nie ma co wydawać, jest chyba czystsze, córeczko? Spójrzcieno na tę dumną, białą dziewicę! Tej zimy sprawiła sobie cztery kostjumy spacerowe i ani jednego nie zapłaciła!
— Mieszkam w chlewie, a gdyby było trzeba, jadałabym sam ser i nic więcej. Ale na korsie muszę leżeć na jedwabnych poduszkach i sukni nie noszę na ulicy dłużej, niż miesiąc. Nie mogę, jestem damą.
— Ona jest damą! Słyszysz, Vinon? Ale czy stara się o to, żeby jej kochanek zapłacił krawcowej? A kiedy matka mówi jej, że potrzebujemy w rodzinie drugiego mężczyzny, na krawcową i cukiernika, wtedy zapomina się niemal i okazuje brak szacunku wobec swojej starej matki.
— Zaczyna się Rafael Kalender! 0 Boże, wynajdźże coś nowego, To już nudne, i hańba staje się nudna.
Liljana rzuciła się na kanapę, która jęknęła cicho.
— Pan Rafael Kalender, co ona ma przeciwko niemu? Vinon, córeczko, czy możesz zrozumieć, dlaczego ona go nie chce? Pan Kalender jest cudzoziemcem, z Berlina, człowiekiem niezmiernie bogatym. Przyjechał tutaj robić interesy, ponieważ Rzymianie są na to za głupi. Teraz zakłada olbrzymie variete, przyzwoite, do którego mogą chodzić i rodziny. Na to nikt tutaj jeszcze nie wpadł, żeby zarabiać pieniądze na przyzwoitości. Co za mądry człowiek!
— Łysy Żyd, który mi sięga aż do piersi. Będę przyjmowała naprzemian jego i księdza, a jeden będzie mię absolwował z grzechu, który popełnię z drugim.
— Teraz już żartuje! Jeszcze ona przyjdzie do rozumu!
— O tak, maman, nie martw się, ostatecznie przyjdę do rozumu. Potrafisz mię jeszcze skłonić do najbrudniejszej rzeczy. Masz na to tak prostą tajemnicę: powtarzasz mi ją sto razy. Za pierwszym razem uważam ją za zupełnie niemożliwą, jestem jeszcze w dobrym humorze i śmieję się. Za pięćdziesiątym razem, plączę. Chcę się rzucić do Tybru — ze wstrętu. A za setnym razem robię, czego żądasz — ze wstrętu. Vinou chichotała przed siebie. Nagle podniosła wzrok, brwi jej, ciemniejsze niż włosy, graniczyły z sobą. Uważnie i przekornie obserwowała siostrę. Powiedziała:
— Tak, Liljano, ty jesteś taka.
Poczem zasiadła znowu do swojej pisaniny.

Contessa Blà chętnie marzyłaby wraz ze swą przyjaciółką; ale kochanek absorbował każdą jej chwilę. Przeważnie był w złym humorze.
— Przegrywam, przegrywam, przegrywam. Nie zawsze tak będzie.
— A dlaczego teraz tak jest, mój Orfeo?
— Ktoś mi przynosi nieszczęście.
— Jakże ona to może, ta biedna księżna! Gdy tylko ją widzisz, łapiesz swoje breloki rogowe i wyciągasz przeciwko niej dwa palce. Więc coż ci ona może zrobić?
— Nic. To wcale nie ona, to inna.
— Więc kto, proszę cię.
— Ty sama. Gdyż kochasz mię za bardzo, to przynosi nieszczęście.
— O nieba!
Była stropiona tak dalece, że utraciła mowę. Więc jej miłość kosztowała go tyle ofiar! A przynajmniej on tak sądził.
„Jak głęboko jestem jego dłużniczką!“
Wyzbyła się swoich skromnych klejnotów. Gdy pewna stanowczo oczekiwana wpłata nie wpłynęła, doznała chwili słabości i protestu przeciwko całej swojej udręce. Piselli wziął sumę, której potrzebował, z kasy księżnej.
— Czyż jesteśmy pedantami? — powiedział. — Powinnaś to była zrobić, zanim sprzedałaś swoje biedne naszyjniki. Czyż to nie jest samo przez się zrozumiałe, że wolno ci spokojnie zaciągnąć u przyjaciółki pożyczkę? Czyż musicie dopiero mówić o tem? W takim razie przyjaźń wasza niewiele jest warta.
Nie miała potrzeby mówić o tem z księżną. Gdyż następnego już dnia pieniądze zostały zwrócone; Piselli wygrał. Wygrywał stale. Codziennie sięgał do szkatuły, i codziennie przynosił do domu potrójną sumę. Był stale niezwykle łaskawy i po wielkopańsku wesół. Ona drżała przed przyszłością i kochała go. Był to okres pięknej harmonji. Orfeo darował jej wspaniałe diamenty, jakich nigdy nie posiadała.
— Masz zpowrotem swoje klejnoty. Nie mogłem tego znieść, abyś się dla mnie musiała czegoś wyrzekać.
Sprzedawała je ukradkiem, wzbogacając uzyskanemi sumami dalmacki fundusz agitacyjny. Ciężka to była chwila, gdy sobie wyznała, że to jest pokuta.
— Nigdy już wogóle nie przegrywasz, — rzekła. — Teraz nie będziesz już twierdził, że moja miłość przynosi ci nieszczęście.
— Przynosiłaby mi je, gdyby mogła. Ale coś innego przeciwdziała tu, — wyjaśnił tajemniczo. — I to o wiele silniej.
— Cóż takiego, mój Orfeo?
Pytała cicho. Podniecało ją słodko i zatrważająco spoglądać w głębinę jego awanturniczej duszy. Wszystko tam było pełne cudów.
Dał się prosić. Wreszcie zdradził jej coś:
— Nie jesteśmy przecież pedantami. Ale faktem jest jednak, że stawka, którą gram, nie należy do nas. A właścicielka nie wie o tem nic! Jest to niezmiernie ważne, możesz mi wierzyć lub nie. W domach gry poznawałem często ludzi, o których przypuszczałem — jeżeli nie wiedziałem wręcz napewno —, że grali cudzemi pieniędzmi. Rozumiesz: mamisynki, którzy wyłamali biurko ojca, albo bankierzy, którzy ryzykowali depozytem klienta. Otóż...
Stanął elegancko przed lakierowanym parawanem i pouczająco podniósł palec wskazujący.
— Otóż, te ordynarne łotry wygrywały zawsze — zawsze bez wyjątku.
Zauważył, że z przymkniętemi oczyma poczerwieniała silnie. Bezecność stała przed nią, a ona nie miała odwagi spojrzeć jej w twarz. Piselli zaśmiał się serdecznie i objął ją.
— Czyż ja jestem może złodziejem bankierem? Mały głuptasku! Póki nie dostałem orderu, możesz być spokojna.
Odważyła się na prośbę.
— Przynajmniej powinieneś oszczędzać. Jesteś tak lekkomyślny, mój biedny kochanku.
— Zarabiam, prawda? Kto zarabia, ma też prawo wydawać.
Siedział na korsie przed drogiemi kawiarniami, założywszy lewą stopę na prawe udo, a tułów pochyliwszy lekko i delikatnie do przodu. Tłum eleganckich pań i panów otaczał go, a on ugaszczał wszystkich. Był szczęśliwy i nie odmawiał sobie żadnego kaprysu. Dwie siostry z Anglji, które w poszukiwaniu przygód objeżdżały kontynent i niejednemu miljonerowi wydawały się za drogie — Piselli pozwolił sobie na nie. Następnego dnia złożył swojej przyjaciółce wyczerpujące sprawozdanie, na niekorzyść mieszkanek wyspy.
— Wpada się na ich żółte czupryny i na ich długość i że mówią po angielsku. Jacy my mężczyźni jesteśmy głupi!
Ilekroć dawał jej czekać, używała tego jako pretekstu, aby czuwać przez całą noc przy pracy. Przychodził o świcie, chwiejąc się na nogach i czkając, ale marmurowo piękny. Kładła go na łóżku, głowę jego układała na swojem łonie i czule, z namaszczeniem strzegła snu swego boga. Światło lampy żółkło i gasło. Słońce padało na zapisane kartki, leżące na stole. Pani Blà obliczała, wyczerpana i zatroskana, ile otrzyma za dzieło tych długich, gorączkowych godzin.
Piselli przeciągał się, zrywał się wypoczęty. W kieszeniach jego brząkała wygrana nocy, wołał wesoło:
— Co za dzień wiosenny! Dzisiaj będę miał znowu szczęście!

Pavic korzystał na koszt Pisellego z niejednego dobrego śniadania, ale korzystał z niego ukryty w tłumie gości, jako bezimienny uczestnik. Na pytanie, kim jest ten tęgi pan w znoszonem ubraniu i czarniawej koszuli, Piselli odpowiadał, że zapomniał nazwiska. Pavic był zatopiony w swoim bólu i nie spostrzegał, jak młodzi dandysi, kiedy go dotknęli, ocierali rękawy chusteczką, albo jak elegancka panienka, której ojciec zamiatał ścieki, z miną obrzydzenia omijała go, wymachując przed twarzą bukietem konwalji.
Pewnego wieczora znajdował się w towarzystwie divy paryskiej Blanki de Coquelicot. Rafael Kalender zdobył ją dla swojej sceny; czciciele jej wydali na jej cześć kolację. Na pomoście płaskich schodów, wiodących do sali jadalnej, znajdowało się wspaniałe zwierciadło, cudownie szlifowane, w rzeźbionej ramie, którą otaczał wieniec szybujących główek. Światło świec i barwy połyskiwały w tem lustrze silniej, niż w rzeczywistości. Było ono niby dom rozkoszy, rozwierający się szeroko, promienny i kuszący: musiało się w nie zajrzeć. Każdy, kto przechodził, zwalniał kroku i tłumił uśmiech zadowolenia; gdyż zwierciadło ukazywało mu tylko to, co lubił w sobie.
Trybun zbliżył się do lustra w otoczeniu dwóch panów z klubu. Jeden podziwiał siebie przeważnie z powodu swoich faworytów i wąskich lakierków, drugi z powodu nowego fraka. Pavic poznał to spojrzeniem, które nagle rozjaśniło się jaskrawo.
„Dlaczegóż ja jestem pokryty fałdami, jakbym co noc sypiał na kanapie? Czy moje buciki są dzisiaj czyszczone? Kiedy byłem po raz ostatni u fryzjera?“
— Nie może się oderwać, — powiedziała za nim jakaś pani. Pavic spostrzegł, że się zatrzymał. Podciągnął spodnie, ale osunęły się znowu; i uciekł zaczerwieniony.
Jadł w rozpaczy i milczeniu. Pod koniec wieczerzy Blanka de Coquelicot zachowywała się wobec niego wesoło. Twierdziła, że wnętrze jego kapelusza pokrywa warstwa słoniny. Usiłowała go nawet oczyścić, lejąc doń szampana.
Pavic był bardzo daleki od tych gąsek, które z niego kpiły. Myślał o swojej fotografji, która niegdyś wisiała w oknach wystawowych w Żarze. Kto wie, może wisiała tam jeszcze. Kobiety marzyły jeszcze przed portretem szermerza wolności o szlachetnych kształtach. „A ja siedzę tutaj!“ Nagle przypomniały mu się, z namiętną wyrazistością, perłowo-szare spodnie. Jechał w nich kiedyś triumfalnie na spacer, w powozie księżnej Assy.
Odszedł dopiero, gdy rachunek był zapłacony i gdy mu już nie podawano wina. Potem odwiedził jakąś damską knajpę. Nad ranem dotarł do swego pokoju, który znajdował się na czwartem piętrze odwiedzanego przez podróżujących kupców „hotel meublé“. Uważał się za śmiertelnie zmęczonego, ale gdy mijał żółty kawałek szkła, przed którym się zwykle czesał, począł niespodzianie drżeć z wściekłości. Odwrócił się groźnie do niewidzialnej osoby.
„Tak ja przez ciebie wyglądam! Nikczemna! Piekło cię czeka, możesz mi wierzyć! Wytworna! Księżna pójdzie do piekła! Ona przecież nigdy nie cierpiała!“
„Ty! Czy tak się igra z życiem ludzkiem?“ wołał, a nienawiść jego i żądza wezbrały w łzach. Trapiło go po-żądanie, za księżną i za perłowemi spodniami, jedno i drugie było na zawsze stracone. Gdyby jedno i drugie leżały przed nim, Pavic rozpłynąłby się przy nich łzami w bezsilnem pożądaniu.
Nie położył się do łóżka, aż do rana rozmawiał z księżną.
„Jesteś teraz wolna jak ptak, gdyż jesteś nazbyt okrutna! Tobie można zrobić, co się chce! Zło? Nie, nic nie jest złe, jeśli dzieje się na twoją szkodę!“
Po południu spotkał Pisellego w Cafe Venezia. Skinął na niego do kąta i wręczył mu antydatowany o pół roku oblig księżnej Assy. Skóra Pisellego utraciła blask, stała się szara.
„Ten człowiek przynosi mi nieszczęście“, pomyślał. Zapłacił natychmiast z własnej kieszeni i zaczął się już przytem zastanawiać, jakby można usunąć Pavica, gdyby powtórzył swoją sztuczkę.
Ale nie miał się już czego obawiać ze strony Pavica. Trybun kazał sobie sporządzić spodnie, ale gdy wisiały przed nim na krześle, schował się do łóżka. Czuł lęk przed niemi i przed swoim czynem. Ciepło łóżka zmiękczyło wreszcie jego okrutną skruchę i mógł płakać. Łkał tak mocno, że brzuch jego chybotał się na wszystkie strony, a kołdra, która go nakrywała, falowała. Brzask zastał Pavica na kamiennych płytach w modlitwie.

San Bacco często przechadzał się tam i zpowrotem po pokoju księżnej. Wśród ruchów szermierza i wysokim głosem komendy oświadczał:
— Tego Tamburiniego nie lubię, to wilk. A już ta księżna Cucuru i jej córki — ha! co za wilczyce.
— Biedne kobiety! — mówiła księżna.
— Biedne? O, uważam, że dla każdej hańby kobiecej istnieje przebaczenie, tylko nie dla wilczyc księżowskich.
— Więc rodzina Cucuru jest potępiona?
— Sądzę. A potem contessa Blà, ona jest mi o wiele za dowcipna. Doktór Pavic, nie wiem, dlaczego głupieje zupełnie.
— Jeden ma za mało ducha, drugi za wiele. Drogi przyjacielu, pan jest zrzędą.
San Bacco nie umiał wytłumaczyć swoich uczuć, ale w obcowaniu ze wszystkimi tymi ludźmi czuł się niedobrze. Sprawiali na niego zupełnie takie samo niesamowite wrażenie, jak niektórzy z jego kolegów w parlamencie: zarozumiali, doświadczeni panowie, których liczne wstęgi orderów zasiane były na szańcach złodziejstw i braku przekonań. Nie mógł im niczego dowieść, a gdy stary garibaldczyk, wspierany przez szczerych zuchwalców i nie-świadomych filozofów swojej partji, wybuchnął kiedyś przeciwko zręcznym przyjaciołom rządu, doszło ostatecznie do tego, że ich oczernił, siebie ośmieszył i dostał od prezydenta trzy nagany.
Właśnie teraz domagał się gwałtownie od przedstawicielstwa kraju i narodu, aby iść z pomocą Bułgarom w ich walce o niepodległość, i to nietylko przeciwko ich ciemiężycielom, Turkom, ale zwłaszcza przeciwko Rosjanom, ich przyjaciołom, którzy są jeszcze gorsi. Znajdował się w wyjątkowo wojowniczym nastroju, usposobiony był do szyderczych mów i do rewolty.
— Czynów! Skąd się bierze ta powszechna trwoga przed czynami? Nie wymagam, aby ich dokonywać — jakżebym mógł tego żądać? Ale pozwolić na nie i przyglądać się im, na to nawet nikt nic ma odwagi: księżno, nawet pani! Czyżby pani inaczej odrzuciła mój plan, gdy chciałem z tysiącem walecznych uwolnić pani kraj?
Pocieszała go za każdym razem.
— Pańska godzina nadejdzie, markizie — może już nadchodzi. Chwilowo moi żołnierze nie noszą czerwonych koszul, lecz czarne sutanny. Ale proszę pana, niech pan pozostanie moim!
— Nie mógłbym przecież inaczej, nawet gdybym chciał, — kończył San Bacco, ułagodzony, zalękniony niemal, całując jej dłoń.
Nastąpiły w markizie San Bacco przemiany, które go głęboko poruszyły, chociaż nie wiedział, dlaczego. Pewnego jednak poranka zrozumiał to i w jednej z owych chwil wzburzenia, z jakich składało się jego życie, napisał do swojej przyjaciółki Ust.
„Księżno!
Mam zaszczyt prosić Panią o rękę.
Powie pani, że nigdy nie była Pani na to przygotowana. Mogę tylko odpowiedzieć, że i ja aż do dzisiejszego ranka nie przewidywałem tego.
Mam takie wrażenie, jakbym walczył jak niegdyś na olbrzymiej rzece Ameryki Południowej, jako pirat w służbie republiki La Plata przeciwko cesarzowi Brazylji. Okręt mój przepływa obok zielonej wyspy, stoi na niej samotny blokhaus, a w jasny poranek wychodzi młoda kobieta. Jestem oparty o maszt i spostrzegam ją. Każę zwinąć żagle i przybijam do lądu. Proszę młodą kobietę z czarnemi włosami, aby została moją, i prowadzę ją na swój okręt, i walczymy dalej, ramię przy ramieniu. Ziemia, którą zdobywam, należy do niej.
Tak, Księżno, jak nieznajomą i bez zastanowienia chciałbym poprowadzić Panią na swój okręt. Żagle nasze wzdymają się, wkraczamy społem w państwo wolności, o którem Pani marzyła; ostrza naszych mieczów poprzedzają nas.
Dlaczego sam nie składam Pani swoich oświadczyn? Wstydzę się — a powiem Pani, dlaczego. Porzucam sprawę Bułgarów, koło której tyle zabiegałem, i oddaję się zupełnie sprawie Dalmacji. Jest ona dla mnie ważniejsza, ponieważ ważniejsza jest dla Pani. A nagrody nie oczekuję już, jak stale dotychczas, od bogini wolności, ale, Księżno, od Pani.
Bogini wolności nagrodziła mię honorem. Ja, który tyle ziemi zdobyłem narodom, zamieszkuję w pięćdziesiątym roku życia pokój w hotelu. Żaden ogródek nie należy do mnie, ale nigdy jeszcze o tem nie pomyślałem.
Wszystkich swoich czynów dokonywałem bez pragnienia zysków ziemskich. Za jeden jedyny, może ostatni, pragnę naraz wszystkiego, i tego co najświętsze: kobiety, którą jasny poranek wyczarował przed moim wzrokiem na wyspie, i bez której, sądzę, nie mógłbym dalej jechać. Stałem się samolubny i upadłem: ale oto przynajmniej wyznałem to Pani: niech Pani teraz rozsądzi.
Niech mi Pani powie, czy wolno mi pozostać i zbroić się dla Pani, w pochód do Pani kraju! Jeśli nie, wyruszam bez zwłoki z najbezinteresowniejszymi ze swoich ludzi do Bułgarji.
I mimo to należę zawsze do Pani.
San Bacco“.
Księżna odpowiedziała:
„Drogi Markizie!
Może Pan jechać i — pozostać moim. Iść za Panem — tego mi nie wolno. Jesteśmy do siebie zbyt podobni, czy Pan nie zauważył, że jesteśmy oboje odważnymi fantastami? Tak, jak Pan sobie moją rewolucję wyobraża, próbowałam ją już przecież przeprowadzić: krewko, otwarcie i przemocą. Teraz stałam się skrombiejsza i pozwalam działać księżom. Robią to, jak umieją, to znaczy podziemnie, wolno i z nieufnością na wszystkie strony. Za pierwszym razem musiałam uciekać. Teraz chcę wytrwać; niech mnie Pan nie namawia do chwiejności. Tak, jak teraz prowadzona jest moja sprawa, wygląda ona o wiele mniej pięknie. Ale, nieprawdaż, Markizie, między nami idzie o przekonania; nie o dzieła.
Mimo to należy Pan zawsze do mnie: przyjmuję Pańskie słowo, z najgłębszą powagą. Kiedykolwiek Pana zawezwę — a nie wiem teraz nawet, kiedy i poco będę potrzebowała rycerza i dzielnego człowieka —, przybędzie Pan wówczas bez wahania.
Nie zwalniam Pana, daję Panu tylko urlop do Bulgarji. Może Pan jechać.
Pańska
Violanta Assy“.
Po tym liście San Bacco wyjechał.



ROZDZIAŁ SZÓSTY

Lato spędziła w Castel Gandolfo. Marzenie jej było głębokie i tylko na powierzchni jego ślizgało się dalej jej życie, jak po odbitym w zwierciedle jeziora świecie łódź jej wlokła swoje wiosło. Jesień spowiła ją na nowo w czerwoną zasłonę winorośli. Połyskliwe dni zimowe wiodły postaci jej tęsknoty, o mocnych członkach i spoglądające władczo, w wichrze i zlocie przez ruiny Rzymu.
Hrabina d’Aulnaie, księżna Urusow i hrabina Hatzfeld przybyły do Rzymu i były atakowane prośbami o wprowadzenie do księżnej Assy. Dowiedziały się z najwyższem zdumieniem, że nikt nie znał ich przyjaciółki. Księżna zdumiała się sama, gdy jej wspomniano o towarzystwie: zapomniała, że coś podobnego istnieje. Podczas następnego sezonu tańczyła w pałacach rzymskich, wzniecając dokoła pragnienia i nierozgrzana żadnem pożądaniem, zupełnie jak niegdyś w Paryżu — a jednak nie tak lekko i nie tak pusto jak na tamtych posadzkach. Z tych zimno połyskujących mozaik witały ją, zaciemniając jej własne odbicie, poważne oczy jej marzenia.
Trwało to trzy lata. W marcu roku 1880 rzymski Intrasigente przyniósł mnóstwo napomknień o nieznacznych starciach, jakie miały miejsce w Dalmacji między wojskiem a ludem. Sprawa narodowo-dalmacka i partja księżnej Assy traktowane były z widoczną życzliwością, i zadawano sobie pytanie dlaczego. Pismo to, którego się powszechnie obawiano, miało zwyczaj w walce dwóch stron zainteresowanych żadnej nie przyznawać racji; przeważnie ośmieszało obie. Della Pergola, wydawca, dowodził przez to, że przez nikogo nie był opłacany. Był to fakt znany; każde ministerjum ucierpiało przecież od jego krytyki, a każdą partję ogłaszał za towarzystwo wzajemnego popierania się w złodziejstwach. Ta bezwzględność stworzyła mu w prasie stołecznej stanowisko jedyne, z którem się bardzo Uczono. Dotychczas istniał na świecie jeden tylko człowiek, którego brał poważnie, a ten nie miał możności wynagrodzenia mu tego: był to Garibaldi.
Dziwiono się jeszcze jego serdecznemu stosunkowi do zgłodniałych poddanych króla Mikołaja, gdy oto wysławiał on na pierwszem miejscu, w wielkim artykule, księżnę Assy. Każdy szukał pożądliwie odrobiny złośliwości, przez którą dziennikarz potrafił uczynić swoją pochwałę śmiertelną: daremnie. Słyszano tylko dziki śpiew pochwalny człowieka, który blady i ze łzami zachwytu w głosie zapomniał o wszelkiej powściągliwości. Violanta Assy była największą duszą epoki, kobietą, która dawała mężczyznom lekcje idealizmu, niewinności i dzielności. Osoba jej zasługiwała na wzniesienie do wysokości religji i na uwielbienie.
Uśmiechano się z hymnu, powiadano, że z Della Pergolą jest źle. Wszyscy litowali się nad nim, gdyż bez potrzeby wyrzekał się przewagi, jaką zawdzięcza się złemu językowi. Ale najlitościwsi już następnego dnia spotkali się z przykrą odprawą. Księżna znalazła numer Intrasigente wśród swojej korespondencji. Zapytała panią Bla, co ten wypadek oznacza.
— Kto to jest ten Della Pergola?
— Paolo Della Pergola, znasz go, musiałaś go często spotykać, należy do towarzystwa. Przypomnij sobie tylko, głowa bez brody, z przedziałem z prawej strony, dość grube wargi, spojrzenie sceptyczne, wyzywające — ale z rękoma nie wie, co począć.
— Nie przypominam go sobie...
— Bywa w towarzystwie tylko ze względu na samowzgardę, i jest bezczelny, gdyż jest zakłopotany. Musiał cię pocałować w dłoń i powiedzieć jakiś szyderczy żart, rumieniąc się.
— Nic mi nie przychodzi na myśl.
— Ciągle jeszcze nie? Jako pisarz zachowuje się zupełnie tak samo. Zaczął od ironji i lekceważenia, poprostu z obawy, aby się nie dać zranić. Kiedy spostrzegł potem, że każdy cieszył się z pchnięć, które dostał sąsiad, i nikt nie po-ciągał go do odpowiedzialności za jego bezwstyd, uznał się wreszcie rzeczywiście za uprawnionego do pogardzania wszystkimi. Wszyscy są tchórzliwi i przekupieni, tylko on nie. Ale on żyje z tchórzostwa innych i z własnej nieprzedajności.
— Więc czegóż chce ode mnie, jeżeli jest nieprzedajny?
— Zobaczymy. Tak, jest nieprzedajny, i nie powiem nawet, że jest nim z wyrachowania — raczej zapewne z uprzedzenia i z próżności. Gdyby wszyscy byli uczciwi, kradłby. Gdyż musi być inny, to u niego chorobliwe. Tymczasem wychodzi na swojej uczciwości bardzo dobrze. Ilekroć grożą skandale bankowe, wszystkie gazety sprzedają swoje milczenie. Della Pergola użycza sobie przyjemności mówienia. Nakład jego wzrasta o dwadzieścia tysięcy, a wreszcie rząd, aby okazać swoją dobrą wolę, musi mu dać order.
Księżna zamyśliła się.
— Jeśli więc on zapala się do naszej sprawy, to wszyscy inni muszą się do niej odnosić dość chłodno.
— Tego... powinniśmy się obawiać, — rzekła Blà. Księżna oświadczyła:
— Ostatecznie interesuje mnie. Co wiesz o nim, Bice? Skąd on przybywa?
— Z mroku. To mówią, że był aktorem, té że agentem żydowskim z Buenos Aires. Sądzę, że jest on poprostu literatem bez daru wyobraźni. Nie potrafi stworzyć z własnej sztuki charakterów, ale umie charaktery dane w rzeczywistości zręcznie rozbierać. Dlatego dostał się do polityki i uprawia tylko anatomję dusz na ministrach i baronach finansowych. Koledzy jego poznają ludzi tylko po oznakach ich partyj, Della Pergola wie coś o indywiduach. Wyjaśnia ich, co przecież dzisiaj nie jest już trudne, wychodząc z ich natury, tę zaś znowu z brzucha. Słynny poeta cierpi według niego na fantazję neurasteniczną, spowodowaną zaburzeniami trawienia. Idealiści, reformatorzy świata są jego zdaniem poczciwymi ludźmi, skłonnymi do kongestyj, których przyczyną jest może zbyt długo uprawiana wstrzemięźliwość. Przy procesach złodziejów bankowych prokurator jest monomanem bez śladu znajomości ludzi, sędzia przymierającym głodem, chorym na wątrobę zazdrośnikiem, przysięgli trzodą oszukanych, wielki obrońca żwawym kpiarzem, trywjalnym i sentymentalnym, ze światopoglądem zaczerpniętym z powieścidła brukowego, a oskarżony dobrodusznym i dziedzicznie obciążonym wałkoniem. Wszyscy razem są niebywale naiwni, niezupełnie poczytalni i dostatecznie godni pogardy. Szczególny dar Della Pergoli polega na tem, że wygłasza to wszystko w sposób, nie dający się zaatakować. Nie lży żadnego przeciwnika; — wogóle nigdy nie ma do czynienia z przeciwnikami, ale właśnie tylko z charakterami, które rozbiera. Uprawia psychologję — zresztą prawdziwą psychologję lokajską, niedyskretną i podrzędną.
A dla pokuty za całą swoją bezpłodną złośliwość wpada od czasu do czasu w ekstazę na dźwięk nazwiska Garibaldi. Mówi o nim tylko z czułem wzruszeniem i niemal tajemniczo, tak, jakby trzeba się było domyślać szczególnych stosunków pomiędzy nim a tym starcem. Rzuca to wielkie nazwisko wszystkim, którzy sądzą, że mogą czegoś dokonać: „Bądźcie jak on, jeśli potraficie!“ — z uboczną myślą: „Gdybyście byli tacy, bylibyście nieszkodliwi“.
Najgłębszym popędem w tem wszystkiem jest zazdrość, nieukojona zazdrość wobec wszystkich, którzy cokolwiek potrafią, a zwłaszcza oczywiście wobec tych, którzy umieją pisać. Della Pergola jest plebejuszem, który sam nawet nie rozumie, skąd ma tyle talentu. Z równem zdumieniem jak triumfem opowiada swoim czytelnikom o każdym radcy tajnym, który go odwiedził w mieszkaniu, aby go poufnemi informacjami przeciągnąć na swoją stronę. Nazywa to: zdobywać potęgę ze swego pokoju.
Księżna obserwowała z uśmiechem rozgorączkowaną przyjaciółkę. Otoczyła szyję jej ramieniem.
— Bice, opisujesz go zdumiewająco... poglądowo. Przyznaj, że cię bardzo dotknął.
— Mnie, nigdy. Ale... rozebrał kilku ludzi, których bardzo ceniłam. Nienawidzę go jako rabusia moich iluzyj.
— A gdyby się to nawet nie stało — jesteś przecież także... koleżanką. Przyznaj, Bice!
— Przyznaję, — rzekła contessa Blà.

Na balu u księcia Torlonia kazała sobie księżna Assy przedstawić dziennikarza. Po pierwszych dziesięciu słowach okazało się, że był zupełnie zakochany.
Nie mogła sobie prawie przypomnieć jego twarzy. Była to twarz zimna i miała w sobie niewątpliwie coś angielskiego, może coś z angielskiego aktora. Musiał widocznie zawsze być ukrytym w gromadzie czarnych fraków. Miał wprawdzie dłuższe nogi, niż przeciętnie, może dlatego tylko, że nosił węższe spodnie i krótszą kamizelkę. Bawił się cudowną laską, jaspis i heban, z grubym guzem kryształowym. Odniedawna zabierano laski do salonu; książę Maffa przeforsował tę modę. Księżna pomyślała: „Aha! znalazł zajęcie dla swoich rąk. Gdy tylko je znalazł, napisał swój artykuł i odważył się zbliżyć do mnie“.
Bez wstępu zaczął jej opowiadać o córkach książęcych, które w samotnych zamkach nadmorskich zachwycały się duszą ludu zamiast podaniami o bohaterach.
— A wreszcie ona, otoczona zachwytem ubogich, rozpoczyna swój wspaniale niewinny pochód bojowy. Oh! Szyderczy śmiech rzeczywistości nigdy nie przebije pancerza jej marzenia: wierzę w to żarliwie.
— Wprawia mię pan w zdumienie, — rzekła księżna i pomyślała: „Zakochanie psuje jego smak“.
Dziennikarz oświadczył:
— Świat, księżno, leży u pani stóp, a pani jest jeszcze tak zimna jak ze srebra. Jakżebym się mógł dziwić, gdy przecież pani nie odczuwa nic niezwykłego na widok małego krytyka, który traci dla pani głowę. A jednak mojem zdaniem ta głowa siedziała dość mocno.
— Uważam ją wogóle za niepodlegającą obłąkaniu, — rzekła księżna.
— Pani... mi nie wierzy? — zapytał cicho, wymachując laską tam i sam. Szlifowany kryształ przyciągnął jej wzrok. W tej chwili trzymał go tak, że mimo załamania światła mogła zajrzeć do wnętrza. Ujrzała niebiesko i czarno podzielone pole, z zamkniętemi wrotami; przed niemi leżał gryf.
„Co za bezczelność ze strony tego człowieka“, pomyślała w duchu, „nosi mój herb na spacer!“
Wzruszyła ramionami i spojrzała wbok. Della Pergola szeptał ledwo dosłyszalnie:
— Jestem przecież właściwie entuzjastą! Niech pani nie wierzy w nic z tego, księżno, co pani o mnie opowiadano! Jestem naiwny i żądny zapału, a gdybym nie wiedział, że wówczas wszystko byłoby skończone, — w tej chwili leżałbym u pani stóp!
Skrzywiła usta.
— Przez wdzięczność za pani wyniosły uśmiech, — dodał dziennikarz. — Uważa mię pani za wyrafinowanego, wmówiono to pani. Ale ja udaję tylko takiego, aby rozbrajać szyderstwo i napawać lękiem. Pani wyznaję to. Widzi pani: niczego, co mnie dotyczy, nie mogę przed panią ukryć. Czy mi pani wierzy?
— Niechże mi pan wreszcie zabierze tę laskę z przed oczu. Popełnił pan rzecz bez smaku.
Nakrył kryształ dłonią, podniecając ją przez to jeszcze więcej. Było to, jakby zawładał jej obrazem i jej losem, który kryły owe przejrzyste ściany.
— Czy pani wierzy moim słowom?
— Nie zadaję sobie trudu wątpienia w pana.
Niezaradnie ale zdecydowanie przysunął sobie fotel i usiadł.
— Czy pani wie, księżno, dlaczego nas tutaj pozostawiają samych?
Sposób jego wyrażania się detonował ją poprostu. Podniosła wzrok: salon był pusty. W sąsiednim pokoju wznosił się jaskrawobiało oświetlony na swoim cokole kolosalny Herkules, rzucający Lykasa w morze. Poza nim był wolny widok na dziedziniec w przepychu jego galerji. Tam u wejścia tłoczyło się stu czekających.
Oczy księżnej pytały wbrew woli. Della Pergola odpowiedział, marszcząc przytem czoło.
— Propercja Ponti.
— Propercja, — powtórzyła księżna, — ona, która to stworzyła, — to tam?
Uczuła dreszcz.
Della Pergola skinął głową w stronę Herkulesa.
— Ona sama. Zresztą rzuciła też na to ten snop światła. Każdy kandelabr stoi tam, gdzie ona go postawiła. Jakież pięści ma ta kobieta! Przed trzema dniami powróciła z Petersburga. Co za triumf! Oto ją mamy!
Potężna kobieta wystąpiła naprzód. „Taka jest potężna“, pomyślała księżna Assy, „że głowa z murem czarnych włosów nad niskiem czołem wydaje się o wiele za mała. Czyż i jej Herkules nie ma maleńkiej głowy?“
Młody mężczyzna, blondyn, delikatny i szczupły, zdjął płaszcz z jej ciężkich ramion. Ujęła jego ramię, błyszcząc w purpurowym atłasie.
— Kto to?
— Pan de Mortoeil, paryżanin, jak pani widzi. Przywiozła go z sobą.
— I —?
— Tak. Aby zaś komizm był zupełny, on nie chce o niej słyszeć. Co najwyżej podnieca jego próżność.
— Propercja!
Księżna była zupełnie wstrząśnięta. Jak mogła się wielkość tak zapominać! Propercja była kroczącym, ciężkim złomem marmuru. Silne jej ręce zmagały się z innemi złomami. Myśli musiały stać w tej głowie na marmurowych piedestałach, musiały mieć jędrne charaktery. A wymuskany karzeł ze sceptycznym uśmiechem skrobał na nich jej imię!
Odczuła niechęć do Propercji i gorącą wzgardę, jak do krewnej, która skalała honor rodziny. Wielka artystka przeszła, w towarzystwie pełnych czci grup. Księżna siedziała w miejscu i spoglądała wbok.
Gwałtowny sprzeciw wobec biednego uczucia tamtej kobiety wzbudził w niej chęć okazania się bez serca. Powiedziała:
— Propercja jest niekształtna jak jej kolosy, a któż ma te silne dłonie, któreby ją potrafiły ociosać? Chyba nie jej paryżanin.
— Jest bardziej miękka, niż się przypuszcza, — odpowiedział Della Pergola. — Taka gruba dziewczyna.
Niski jego dowcip uraził ją. Mimo to roześmiała się.
— Nareszcie daje się pan poznać. Więc zjawisko Propercji nie wzbudza w panu poezji?
— Nie mam już odwagi... Księżno, pani mię onieśmiela. Byłby to nie pierwszy brak smaku, do jakiego mię pani zwodzi.
I przepuścił między palcami promienie kryształu.
— Jakże pan tego dokonał?
— Może się pani pytać? Pragnienie, aby być przez panią spostrzeżonym, wytrąciło mię z mojej roli. Powróciłem do naturalności.
— Z natury jest pan...
— Łagodny i entuzjastyczny. Pani ciągle jeszcze w to nie wierzy?
Raz na zawsze ujrzała go w postaci, w jakiej odrysowała go contessa Blà.
— Nie.
— Ale wierzy pani, że Propercja jest silniejsza od małego paryżanina? Ona go pokona, on zapomni pod jej ciężarem swoich drwinek, prawda? Otóż, księżno, ja noszę w swoim mózgu małego, dowcipnego paryżanina, trzeźwego, występnego i pozbawionego smaku. Boi się on bardzo, aby się nie narazić na śmieszność, i nie odsłania nigdy miejsc do zaatakowania. Ale oto przychodzi Propercja i ujmuje go i przyciska jego główkę do swoich falujących ramion kamiennych, aż go odchodzi cały dowcip. Proporcja to siła, to niewinność czynów, wielkie odczuwanie. Propercja, księżno, to pani. Kiedy panią rozpoznałem, mój mały paryżanin był zgubiony.
— Widzę to.
— O, pani jeszcze nic nie widzi. Niech pani pierw posłucha. Będę dla pani pracował, Dalmacja musi się stać w moim kraju sprawą narodową, a pani, księżno, musi się stać popularna. Jestem potężny, a gdybym nim jeszcze nie był, stałbym się nim, gdyż pani, księżno, potrzebuje mojej siły. Ale wzamian za to żądam pani miłości.
— Proszę?
— Chcę się pani oddać zupełnie, a nigdy jeszcze w życiu nie oddałem się, — ale jako zapłaty żądam pani miłości.
Zrozumiała go rzeczywiście dopiero teraz. Miał twarz tak bezwstydną, jak kupiec, który postawił zbyt wygórowaną cenę, a przytem pobladł z naprężenia. Bezmiar jego zuchwalstwa obezwładnił jej oburzenie. Bawił ją.
— Chce pan pisać dla mnie, — rzekła poprostu. — Ile artykułów i kiedy?
— Tyle i tak długo, aż zwyciężę. Stawiam do gry swoją egzystencję.
— Jak odważnie!
„Jak delikatnie“, pomyślała, „przypominać mi o tem!“
— Zresztą jest pan człowiekiem interesu i musi pan przejąć ryzyko.
— Ale wzamian za to chcę, aby się pani pozwoliła przeze mnie kochać.
Chciała się stać niecierpliwa, ale zastanowiła się: „Czy mam się zbezcześcić przez sentymentalizm jak Propercja? Mogę go potrzebować, on chce zawrzeć ze mną umowę. Dlaczego nie?“
— Ale moja łaska jest droga, — rzekła. Della Pergola zapytał szybko:
— Więc pani chce?
Widać było, że nie miał wcale nadziei. Potwierdził z naciskiem.
— Więc pani chce! Trzymam panią za słowo. Niech pani nie zapomni, że powiedziała pani „tak!“ Może pani teraz żądać, czego pani pragnie, jestem zdecydowany na wszystko. Wiem, co robię... Ale pani nie ma już prawa cofnąć się!
— Niech pan przynajmniej tak nie krzyczy! Sala napełnia się, ludzie nas słyszą. Niech pan zaczeka chwilę, zaraz zacznie się muzyka.
Mówiła za wachlarzem. Celowa lekkomyślność jej słów uderzała jej do głowy, sprawiała jej rozkosz, nieoczekiwaną i gorzką. Co za kochanek, który chciał ją złapać za słowo, jak adwokat! Zaczęła znowu:
— Kto mi zaręczy, że pan sam pozostanie przy swojem postanowieniu? Stracił pan głowę, mój drogi. Gdy ją pan odzyska, przypomni pan sobie, że pan jest nieprzekupny.
— Jestem istotnie nieprzekupny, — odpowiedział dziennikarz z powagą. — Ale przez panią, księżno, chcę być przekupiony.
— Niech i tak będzie.
— Przekupiony za cenę pani miłości.
— Rozumiem doskonałe.
Obserwowała go i myślała: „Jutro powie sobie sam, co to znaczy. Sława nieprzedajności jest dla niego wszystkiem. Gdy tylko ludzie dowiedzą się, że jest zainteresowany, nikt go nie będzie brał poważnie“.
— Moja łaska kosztuje niebywale dużo, — oświadczyła. — Wolno panu pisać tylko dla mnie i za każdym razem z widocznym skutkiem. Musi pan agitować, podróżować, oddawać na usługi swoją osobę: każda minuta pańskiego życia należy do mnie.
— Należy do pani. Ale do mnie należy pani miłość. Nie może się już pani cofnąć. Niech mi pani powie, kiedy będę szczęśliwy?
— O, śpieszno panu. Najpierw skutek, potem zaplata.
— To nie może być. Jakże mogę czekać na skutek. Kiedy on już będzie, nie mogę się więcej dementować. Niech pani to rozważy. Wtedy zostawi mię pani na koszu i będę oszukany zupełnie, pozbawiony prawa gardzenia przekupionymi, pozbawiony rozkoszowania się księżną Assy.
— Nie do wiary!
Roześmiała się głośno. Wypowiadał wobec niej najnieprzyzwoitsze obelgi, z lęku, że źle wyjdzie na interesie.
Tańczono, byli otoczeni rozmowami i śmiechami. Rozgrzane głowy tłoczyły się obok ich kolan. Della Pergola powiedział rzeczowo:
— Zależy mi na tem, aby uniknąć nieporozumień. Więc zaraz na początku swojej kampanji zostanę pani kochankiem, księżno. Z próbną odbitką pierwszego artykułu w ręku przyjdę na naszą pierwszą schadzkę.
Wymknęło jej się zdanie:
— Zdaje się, że nie jest pan przyzwyczajony do powodzenia u kobiet.
Spojrzał na nią, gwałtownie przerażony.
— Nie uraziłem pani chyba?
— Czemżeby? Ale pozostanie przy tem...
Wstała.
— Najpierw skutek.
— Księżno, proszę, niech pani wejdzie w moje położenie!
Pozostał u jej boku i bełkotał:
— Jakże mogę się na to zgodzić! Nie będę oczywiście upierał się przy swoich warunkach — ale niechże mi pani sama postawi przystępniejsze.
Gdy księżna nie odpowiedziała, zapytał lękliwie:
— Ale przynajmniej nie cofa się pani?
— Bynajmniej.
— Więc mam być szczęśliwy? Ale kiedy! Tak, więc mam być szczęśliwy...
Wciągnięto ją w kółko pań. Pomyślała:
„Nie może jeszcze uwierzyć w to. Także gdy jakiś tajny radca odwiedza go w jego mieszkaniu, trudno mu uwierzyć w swoje szczęście“.
Zaraz potem zastanowiła się:
„Ale o tajnym radcy donosi natychmiast swoim czytelnikom! Żeby im tylko jutro nie opowiedział, że spodziewa się zostać wyróżnionym przez księżnę Assy!“

Omal byłby to uczynił. Myśl, która była jego dumą, zakradała się następnego dnia do wszystkich jego zdań. Z trudnością powstrzymywał ją, gdy się cisnęła na pióro.
Przechylał się wtył, zatopiwszy oczy w oczach bronzowego Garibaldiego, stojącego na skraju szerokiego biurka. Poprzez dwie sale dochodził warkot pras drukarskich. Della Pergola myślał.
„Jak się to stało? Wtargnęła ona, nie wiem już w jakiej chwili, do mojej wyobraźni. Jestem przecież właściwie poetą, zahamowanym, wystawionym na katastrofy. Za-dawałem sobie pytanie, za co uważali ją inni. Za przyjaciółkę ludu. To było oczywiście absurdem, jak wszystkie sądy innych. Przebiegli lub złośliwi twierdzili, że jest ambitna. Ale ona jest czemś daleko więcej: jest dumna. Zostać królową Dalmacji, państwa kóz, to z pewnością nie jest dla niej cel godny księżnej Assy. Zdecydowałem się widzieć w niej coś niezwykłego, wielką łowczynię chimer, Garibaldiego w spódnicy — i to Garibaldiego nieszczęśliwego. Jakże prawdziwie głęboka była moja myśl!
Ale równocześnie przestałem bywać w towarzystwie. Gdyż widok tej kobiety był dla mnie zbyt wielką męką. Jej piękność, niepowszedniość jej duszy, jej niezwykłość, wszystko mnie dręczyło, gdyż zobowiązywało mię do tego, aby zostać jej przyjacielem, jeśli możliwa jej kochankiem. Inni byli hołotą, wszystko hołota, prócz mnie i tej kobiety. Niestety poważałem ją też. Musiałem dotrzeć do niej, a byłem mniej zręczny niż każdy dudek. Było to niezmiernie dręczące, ale musiałem.
Teraz, dzięki Bogu, już się to stało. Raz byłem niezmiernie bliski napisania o niej czegoś bardzo złego, aby podniecenie, jakie jej zawdzięczałem, wyładować jednak dla ukarania jej. Potem wpadł mi ten pomysł z kryształem. Wszystko mi się udało, dzięki kryształowi i dzięki woli, zimnej i jasnej jak on.
Ukazałem jej wspaniałą dumę, pełną wysokich uczuć. Charakter swój odmalowałem jej z poetycką głębią a zarazem z dyplomatyczną zręcznością. Jak sprytnie mówiłem jej o Propercji i o moim małym Francuzie. Dla niej sięgam do śpichrza swoich myśli poetyckich, które przed światem ukrywałem skromnie — jakżeby jej to nie miało schlebiać. Jestem przekonany, że porwałem ją już zupełnie.
Ach! Ach! Powiada, że straciłem głowę. Ale gdy ją rzeczywiście stracę kiedyś, wykorzystam sposobność i raz użyję sobie. Pocóż zdobywam potęgę, jeśli przez ostrożność siedzę w swoim gabinecie. Nareszcie pozwolę sobie na zbytek namiętności i nierozsądku, donkichoterji i bałwochwalstwa.
Tak, będę ją ubóstwiał, tę Violantę Assy — jeśli możliwa, nawet kochał. Wszystko, co posiadam, cały honor, samotność i surowość, wszystko odrzucić naraz dla kobiety, to kaprys, kaprys wielkiego pana, na który sobie pozwalani. Ale ofiarować jej to wszystko, zanim ona mi się odda, i bez pewności, że uczyni to kiedykolwiek — tego nie potrafię zrobić.
Gdybyż wiedziała, jak chętnie uczyniłbym to! I to jest męką. Ale gdybym wpadł — tyle dobroduszności uczyniłoby mię na zawsze nieznośnym dla siebie samego!“
Zjawił się u niej z manuskryptem, w którym zajmował się losami Dalmacji na uboczu od wszelkich partyj, jedynie z obowiązku uczciwego człowieka. Kto się mógł z tego śmiać, zgóry zasypany był pogardą.
— Zgoda, niech pan to drukuje.
— Kiedy wasza wysokość rozkaże mi, — rzekł z głębokim ukłonem, — odebrać sobie honorarjum? Artykuł będzie do tego czasu złożony.
— Pozostanie przy tem, co powiedziałam: pierw skutek.
— Upiera się pani przy tem?
— A pan?
— Więc zbytecznem jest mówić o tem na przyszłość?
— Sądzę. Pan jest nieprzedajny.
Przyszedł znowu i prosił o wysłuchanie, już nic jako o zapłatę, ale jako o dar laski.
— Jeśli pan na to nie zasłużył, tem mniej jest pan uprawniony do żądania czegoś zgóry, to znaczy, zanim zobaczę skutki pańskiej działalności.
— Ma pani rację, popełniłem błąd.
I począł na nowo wyjaśniać jej w rzeczowy sposób powody, dla których powinna go szybko zaspokoić.
— Niech pani będzie rozumna. Wiosna mija, martwy sezon będzie panią kosztował znowu pól roku. Następnej zimy można się spodziewać pewnych skandalów, które będą tak dochodowe, że mogą mię skłonić do porzucenia pani sprawy...
Ze wszystkiego tego słyszała, że prawie jej nie pożądał. Ciało jego, mimo gwałtownych nieraz gestów z jego strony, nie sprawiało mu prawie zupełnie kłopotu.
„Dlaczego wówczas u księcia Torlonia z tak uczciwem drżeniem uczynił mi swoją nieprawdopodobną propozycję? Co za dziwnie uparty sofista! Może tylko wbił sobie w głowę poprostu księżnę? Albo chce tylko być zwycięzcą wobec mnie, jak w sporze gazeciarskim?“
Kobiecość jej oburzała się. Wzrok jej w czasie rozmowy, jakby zastanawiała się nad nim, powracał pełny i podniecający na jego twarz. Kładła niekiedy dłoń obok jego dłoni na rozłożonym papierze drukowym, i zaraz podnosiła ją znowu. Przelotne dotknięcie jej chłodnego naskórka wytrącało go z równowagi, powiadał sobie, że jest głupcem, i nagle nabierał rozpędu do galanterji. Potem czuł się nakryty przez jej pychę, jak przez zimny płaszcz. Urywał wśród słowa i bladł.
Raz miała księżna tę satysfakcję, że ujrzała go na podłodze. Nigdy nie pozwalała jego namiętności wybuchnąć zupełnie; ślizgała się ponad jej głębiami, jak łyżwiarka. Myślała o tem, że w Paryżu, kiedy miała siedemnaście lat, robiła to samo, za czasów Papiniego, Tauny, Rafaela Rigauda. Poddawała się nawet myśli, która wówczas byłaby naiwna, a teraz uchodzić mogła jedynie za ironiczną przesadę: „Zęby się tylko nie zastrzelił, zanim cokolwiek napisze!“
— Przyrzekam wszystko, czego pani chce! — wołał Della Pergola u jej stóp. — Oto klęczę i obejmuję pani kolana. Jakżebym się miał pani nie oddać na śmierć i życie! Ale...
I wyciągnął ramiona w powietrze.
— Niech pani nie wierzy w to, co mówię w takim stanie! Dzisiaj, dzięki niebu, drukarnia jest zamknięta, a jutro nie zrobię nic z tego, co muszę dzisiaj przyrzec.
— Wiem o tem, mój drogi. Wszystko to jest zbyteczne. Byle pan tylko nie przyjmował z wyrachowania napiwków, nie miałoby to zupełnie znaczenia. Ale pan jest człowiekiem mózgu i woli, i dlatego, czy panu przyrzeknę, czego pan chce, czy nie, jest pan absolutnie nieprzekupny.
Dziennikarz zerwał się.
— Nie! Jestem przekupny! Jakże mam to pani wytłumaczyć? Chcę być przez panią przekupiony! Czyż niemożliwością jest dla mnie przekonać panią o tem?
Wreszcie w zupełnej rozpaczy wybiegł za drzwi.

W początku lipca księżna udała się jak zwykle na brzeg jeziora Albano. Prosiła dziennikarza, aby jej nie odwiedzał w zamku Gandolfo, a on przyrzekł jej to, uśmiechając się z wyższością.
„Jakże ona się będzie w samotności życia wiejskiego karmiła wyobraźnią!“ powiadał sobie. „Jak łaknąć będzie artykułów dziennikarskich, które dają jej chimerom trochę uchwytnego życia do żarcia! Nie odwiedzę jej, nie — ale ona przyjdzie do mnie. Kto wie, za cztery tygodnie może ją już będę posiadał, a mimo to napiszę dopiero w październiku“.
Cztery tygodnie minęły i Della Pergola zadawał sobie pytanie:
„Dlaczego czuję się podrażniony i znużony? Nie wyjeżdżam przecież nigdy na wieś, a znaleźć się choćby przez tydzień poza stolicą, którą zapewniam codziennie o swojej pogardzie, byłaby to dla mnie rzecz nie do zniesienia. Czy upal tego roku jest większy niż zwykle? Co mi dolega?“
Wiedział co i zwolna wyznawał to sobie, w bezwzględnych wyrażeniach.
„Przez co kobieta ta niepokoi mię tak głęboko? Owa powszechna pogarda świata, którą ja, plebejusz, z takiem powodzeniem sobie przyswoiłem, — jej jest ona wrodzona. Nigdy nie wpadnie ona na myśl: „Ty także jesteś człowiekiem“. Że mnie możnaby o tem przypomnieć, to jest właśnie moja wieczna trwoga. Jak chętnie byłbym wytworny, zupełnie nieprzystępnie wytworny! A że znalazłem kobietę, która jest taka, prawie na to nie zważając, to jest moje fatum.
Ta kobieta zyskuje jeszcze przez nieobecność. Przeczuwa się ją, daleką Junonę na wymarzonym szczycie jej Olimpu, który — wierzę w to niemal — napełniony jest samemi niememi posągami. Co za męka myśleć o tem!“
Aby móc mówić o niej, zaprzyjaźnił się z Pavicem, który niczego bardziej nie pragnął. Trybun nienawidził Della Pergoli; widział w nim upatrzonego kochanka swojej pani. Dręczyła go pośmiertna zazdrość. „Jestem dla niej trupem“, rozważał. „Ona sama zabiła mię, nikczemna. Ale teraz ma ją posiadać inny, który nie jest nawet tyle wart, ile ja wart byłem wtedy. Jakimże ja byłem bohaterem!“
Ilekroć spotykał dziennikarza, z rozgoryczeniem czynił wysiłki, aby mu odebrać odwagę. Koło południa włóczyli się razem w rozkawałkowanych cieniach płóciennych daszków na korsie. Spiżowe niebo sierpniowe ciążyło na opustoszałych pałacach. Dandysi ze swemi dziewczętami znikli z platform przed cukierniami, kolorowe kwiaciarki spały, z płonących progów portali uciekali pozłacani portjerzy. Za ukazaniem się samotnego nieznajomego z płóciennym kapeluszem na karku właściciele bardzo drogich sklepów wychodzili na ulicę i ofiarowywali mu swoje towary za niską cenę. Wyziewy sklepów, perfumy, zapach kwiatów i tytoniu, mieszały się z wonią rozgrzanego asfaltu, a lekkie przypomnienie kloaki rozciągało się nad wszystkiem. Dym z papierosa kwadransami całemi stał nieruchomo w cichem powietrzu.
Z westchnieniem ulgi weszli do Café Roma. Della Pergola zamówił wyborowe śniadanie i przy serze mógł brać udział we wspomnieniach trybuna. Ochota pochwalenia się walczyła w Pavicu z obawą rozbudzenia żądzy dziennikarza. Kilka kieliszków zielonej Chartreuse zadecydowało, i Pavic począł mięsiście okrągłemi dłońmi rozbierać przed oczyma towarzysza kształty księżnej Assy.
— Uda są cudownie długie i nerwowe. Panie, to delikatne, jędrne ciało! Gdy tylko dotknąć, zaraz czuje się rasę.
— Niech pan sobie nie wyobraża, że wierzę chociaż jednemu słowu pańskiemu, — rzekł Della Pergola zjadliwie i z obojętną miną.
— Ale niech pan opowiada dalej!
— Wątpi pan w to, że posiadałem księżnę Assy? Tak, mój szanowny panie, czy mam panu może opisać kanapę, na której się to stało? Nad poręczą, nieco wystając do przodu, tak że łatwo można było uderzyć o nią głową, wisiała wielka, złota korona książęca. Nie zapomnę jej nigdy. Na wewnętrznym skraju — a w mojem charakterystycznem położeniu, rozumie pan, mogłem zaglądać od dołu — pozłota odpadła nieco. No? Czy takie szczegóły można sobie wymyślić?
— Więc zdobyć ją było bardzo łatwo?
— Łatwo? Co też pan sądzi! Pan, przyjacielu, nigdyby jej nic zdobył. Coprawda ja, ja — to było zupełnie co innego. Takiego człowieka jak ja nie spotkała przecież nigdy jeszcze. Jakąż ja byłem indywidualnością! Wie pan, mnie osnuwa porządny kawał romantyki. Miłość mego ludu otacza mię jak szaniec — ciągle jeszcze, i właśnie szczególnie teraz, gdy jestem nędzny. Ach! Im nędzniejsi jesteśmy wszyscy, tem jesteśmy lepsi. Tem żarliwiej wspólczujemy z sobą wzajem i tem jesteśmy pokorniejsi.
Pij, braciszku, pij kieliszeczek, biedna duszo. Nauczysz się jeszcze wierzyć w to.
— A potem oczywiście odprawiła cię, nieszczęśliwcze, — rzekł Della Pergola przez ramię. Wściekła chęć kusiła go, aby obrobić miękki brzuch Pavica pięściami i wyrwać mu tłustą brodę z obwisłych policzków.
„Ona należy do mnie!“ wołał w duchu. „Na moją mękę należy do mnie, gdyż muszę ją teraz niestety poważać. A to zwierzę swojem obmierzłem ciałem dotykało jej cennego ciała!“
Wyobrażenie tego faktu dręczyło go na upale. Karmił swą żądzę coraz to nowemi poufnemi zwierzeniami trybuna.
— No, opowiadaj, jak cię wygnała!
— Nie wygnała mnie, — oświadczył Pavic i przemógł łkanie.
— Była zbyt zła, ta wytwornisia; dlatego odszedłem. Patrz, co ja z niej zrobiłem, a co ona ze mnie. Tchnąłem w nią swego ducha, pod słonecznemi promieniami mojej istoty ona rozkwitła. Czyżby beze mnie została zbawczynią ludu? Ona jest przecież kobietą, słabą istotą, która potrzebuje zapłodnienia przez wolę i myśl mężczyzny. I miała mężczyznę! Ach! Jakim ja byłem mężczyzną! Wierz mi, nigdy jej nie zdobędziesz!
Della Pergola wzdrygnął się.
— Gdyż ona mnie kocha, braciszku, tęskni za mną. Takiego nie znajdzie więcej. Ale zabiła mi moje dziecko, które bardzo kochałem; dlatego ją opuściłem. Niech sobie teraz tęskni, ja już nie wrócę. Nie, niechaj mi Bóg dopomoże, sprzeciwiam się złemu.
Załkał serdecznie i wypił. Dziennikarz obserwował go: „Kupa zjełczałego tłuszczu, nieumyty i zakurzony; ale tkwi w nim jakiś czar, który mię trzyma na uwięzi“.
Podał Pavicowi rękę, twarz jego ściągnęła się przytem z nienawiści.
— Dowidzenia, mój drogi. Jutro zjemy znowu razem śniadanie.
Pavic siedział dalej, z rękoma w kieszeniach spodni. Od dołu, oczyma nabrzmiałemi krwią, mierzył dziennikarza. Zadrwił złośliwie:
— Tylko bez beznadziejnych zachcianek, braciszku! Odkąd ja ją opuściłem, umarła dla wszelkiego życia miłosnego. Kogóż miałaby jeszcze po mnie pożądać? Powiedz sam. Ciebie przecież napewno nie.
Della Pergola odszedł i starannie umył rękę, która uścisnęła prawicę Pavica. Dusząca postać trybuna rozszerzała się mimo to coraz bardziej i bardziej w jego świadomości. „A ja, do czego ja jestem przeznaczony? Co za nieszczęście być zahamowanym poetą! Wymuszony chłód i niewrażliwość tylu lat ma być nagle naprawiona w cyklonie namiętności. Czyż nie mam wrażenia, jakbym miał w tym cyklonie zniknąć?“
W nocy trapił go koszmar. Rozpływające się woreczki tłuszczu Pavica dławiły go, z dreszczem słyszał jego astmatyczny chichot, zmagał się z nim i krwawił. Rano stwierdził:
„Ten niesamowity chrześcijanin i pijak musiał mię bez mojej wiedzy natchnąć lękiem. Tem lepiej. Teraz najprostsze uczucie honoru miesza się do sprawy. Tchórzostwem byłoby więc cofnąć się o krok. Zadecydowane więc jest, że będę kochał księżnę“.
„Pojadę i zawładnę nią!“ zawołał. „Poddanie się memu losowi uwalnia mię od wszelkich przyrzeczeń, już ona się o tem dowie! Do tego czasu dam swojej wyobraźni wolność — choćby ona była śmiertelna!“
W myślach podpatrywał ją przy kąpieli w jeziorze, ale mimo całego wysiłku nie ujrzał nic więcej, jak czarne włosy. Płynęły po jasnej powierzchni wody, kawałek ramienia połyskiwał matowo między warkoczami.
„Widzę, że nie mam w swoich wspomnieniach kanapy z koroną książęcą. Ach! Gdybym mógł wypełnić wszystkie swoje zmysły jej ciałem, i nasycić się i uspokoić. Chciałbym ją posiąść, aby zdobyć prawo gardzenia nią i zapomnienia jej. Gdybymż przynajmniej wiedział, że i jej noce są parne, że i jej dni są pełne męki!“

Cierpiała tyle, ile tylko mógł pragnąć. W początku września, gdy upał przytłaczał mocniej nawet pod staremi korkodębami górnej galerji, poprosiła panią Blà o odwiedziny. Przyjaciółki spotkały się w wysokiej alei liściastej nad jeziorem. Uścisnęły się w milczeniu, contessa Blà spuściła oczy, nie miała odwagi wytłumaczyć się z długiej nieobecności.
— Prawie się nie spodziewałam, że będziesz mogła przyjechać, — rzekła księżna. — Stałaś się teraz sławą, Bice. Jakiż rzadki talent dostałaś! Ale wyglądasz przepracowana... niezupełnie szczęśliwa, zdaje mi się.
— A ty? — mruknęła Blà.
Na tle atłasowej płaszczyzny jeziora, którą łagodny wiew powietrza układał w wąskie, złoto-błękitne, skrzące się fałdy, widziała profil księżnej, delikatniejszy jeszcze niż dawniej, ostrzej jeszcze zagięty i bardziej jeszcze przezroczysty. Brwi wydały się jej zaniepokojone nieznanemi trwogami.
Poszły dalej, ręka w rękę, nie mówiąc nic. Księżna powróciła zaraz do swoich myśli, a Blà zastanawiała się, czy ma jej przeszkodzić. Pani Blà była cicha, roztargniona i lękliwa; niedola jej pożerała ją. Piselli ciągle jeszcze grał pieniędzmi księżnej, ale dawno już nie wygrywał. „Gdybyś ty mnie chciała mniej kochać, nędzny głuptasie!“ mawiał. „Cudze pieniądze powinny mi przecież przynieść szczęście, ale naturalnie taka głupia miłość jak twoja, neutralizuje to działanie“.
Starała się wypełnić przez gorączkową, zuchwałą pracę powierzoną sobie kasę, którą on opróżniał codzień rękoma gracza. Pośrodku namiętnego biegu swych zdań podnosiła nagle wzrok od papieru, oddech jej stawał się głośny i szybki i z bezużytecznem wrzeniem krwi czuła nieprzezwyciężoną beznadziejność swoich wysiłków. Od wydawców nigdy nie otrzymywała pieniędzy, Piselli zawsze podjął je już wcześniej. Zjawił się przecież z jej polecenia, powiadano. „Oczywiście. Omyliłam się“. I uśmiechała się.
Piselli stał się jednym z tych, co opanowali eleganckie życie. Odniedawna mówił po włosku już tylko z angielskim akcentem i musiał sobie czasami przypominać jakieś słowo. Ten wynalazek uczynił go na pewien czas najbardziej pożądanym kochankiem bogatego półświatka. Było dość pięknych pań, które odnajmowały mu tajemnie położone, eleganckie pokoje; nie miał potrzeby powracać do swojej wyczerpanej, posępnej i wychudzonej towarzyszki, której wymuszona wesołość i łagodna miłość drażniły go.
Gdy go zbyt długo nie było, lęk gnał ją po drukarniach i lokalach nocnych. Piselli udawał za jej zjawieniem się obcego, albo też z wesołą miną zapraszał ją do picia. Proponował ją też księciu Maffie, zachwalając poglądowo jej zalety. „Nie wyobraża sobie biedak“, myślała, „jakby to było, gdyby mnie już nie miał“. Aby go wystawić na próbę, pokazała mu się w restauracji Bucciego u boku jakiegoś dyrektora gazety. Następnego dnia zażądał wielkiej sumy: „...ponieważ masz takiego bogacza...“ Stała przed nim nieruchomo i drżała; coś w niej mówiło: „Jestem zgubiona“.
W kilka dni później zbił ją po raz pierwszy, a wkrótce przyzwyczaił się odwiedzać ją tylko ze szpicrutą. Nienawidził jej za te wszystkie pieniądze, które zdobyte jej pracą rozpłynęły się w jego niepłodnych rękach, za to, co mu jeszcze dawała, i za to, czego nie można już było z niej wydusić. Drżała przed dziką zmarszczką między jego brwiami, przed jego zwierzęcym wzrokiem i ciemnoczerwoną, zwisającą wargą. A przytem marzyła, aby móc się załamać pod jego białemi, nerwowemi palcami. Wysmukłego, uskrzydlonego Hermesa z cokołu Perseusza Celliniego, który w gabinecie jej wśród złocieni i orchidej i róż podnosił chudą nogę do wzlotu, zrzucił kiedyś Piselli trzonkiem bicza na podłogę.
„Złamałeś go“, rzekła Bla. „Ty, który tak wierzysz w symbole, czyż nie widzisz, że złamałeś siebie samego? Ach, wściekaj się na mnie! Nie możesz mnie zabić inaczej, jak niwecząc siebie samego!“
A tymczasem talent jej doznawał rozwoju, któremu wszyscy przyglądali się bezradnie. Zamiast chłodnego wdzięku jej dawnych myśli buchał teraz ze wszystkich jej zdań rozpaczliwy duch. Słowa jej porywały z sobą zmysły czytelnika, jakby czuł ramiona kobiety wokół szyi, jakby wierzchołki jej piersi malowały litery na papierze.
— Dlaczego spotykamy się właściwie tak zmienione? — zapytała księżna. Zamyśliła się.
— Bice, dlaczego jesteś nieszczęśliwa? Powiedz mi to.
— Powiedz mi lepiej ty, co cię boli. Ja, wiesz o tem, nie jestem nieszczęśliwa, gdy cierpię. Potrzebne mi jest moje małe męczeństwo. Ale ty, Violanto, tyś żyła tak cicho i bezpiecznie w swojem królestwie marzenia, oddzielonem od ziemi przez winnoczerwoną kotarę liści. Dlaczego wyszłaś stamtąd, kto uniósł zasłonę?
— Czas, Bice. Marzyłam za długo. A potem ktoś wetknął głowę i zawołał mię po imieniu: zdaje się, że to był Della Pergola.
— Tego dokonał? Ale tyś go ukarała, prawda? O, myśli on jeszcze o tem, jak go potraktowałaś. Duch jego odniedawna zubożał nieco, powiadają, że jego nakład maleje.
— Nie potraktowałam go źle. Zawarłam z nim umowę. Ma pisać dla mnie, aż osiągnie skutek. Potem zostanę jego kochanką.
— Zostaniesz...
Blà przystanęła, powstrzymując oddech.
— Zostaniesz jego kochanką. Rzeczywiście zrobiłabyś to?
— Naturalnie. Gdy tylko przyniesie mi to szczęście.
— Oddałabyś się mężczyźnie, od którego czegoś wymagasz, miłości swojej użyłabyś jako zapłaty?
— Dlaczego nie?
— Jeśli z namiętności, powiadam z namiętności dla jakiejś sprawy albo dla... mężczyzny, popełniamy rzeczy, które mieszczuch potępia, — nie uważasz tego za złe?
— Znam tylko złe uczucia. Czyny zależą od naszych celów. Zdaje mi się, że one nie wchodzą w rachubę.
— Jaka ty jesteś piękna! — zawołała Blà z wybuchem radości. Rzuciła się na pierś przyjaciółki.
— Jakże ci jestem wdzięczna!
— Wdzięczna? Za co? Ależ, Biec, ty plączesz przecież.
Księżna uniosła zwilżoną łzami twarz przyjaciółki ze swego ramienia.
— Widzisz, nie miałam już odwagi pokazać ci się, — szepnęła Bla.
— Przez swego Orfeo? Mogłaś przypuszczać, że ci go biorę za złe?
— Nie, prawda? Nie bierzesz mi za złe ani jego, ani czegokolwiek innego, nawet gdybyś wiedziała wszystko. Dlaczego nie mamy się poprostu kochać wzajem, ty i ja, żyć niewinnie i robić wszystko, czego nasz los chce. Jak bardzo tęsknię za nieświadomą duszą! Poco tyle sumienia! Co się dzieje obok i poza naszą miłością, czyż musimy o tem wiedzieć? O Violanto, teraz nie potrzebuję się więcej dręczyć!
— Nie, Bice, uspokój się!
Pocałowała przyjaciółkę w przymknięte oczy, na których leżało szczęście niby szeroki płat słońca. Blà miała przez chwilę wrażenie, że wyznała wszystko. „Dla takiej miłości, jak Violanty i moja, pusta kasa nie istnieje wcale. Violanta uśmiechnęłaby się, gdybym jej kazała do niej zajrzeć. Gdyż to tylko, co czujemy, jest prawdą, nie to, co się za naszą sprawą dzieje“.
— Uspokój się, Bice, drżysz jeszcze ciągle.
— Chcę przecież być spokojną. Widzisz, myślę już tylko o tobie. Myślę, że powinnaś mu kazać szybko działać i szybko uczynić, co mu przyrzekłaś. Jakieby to było dobre, jakie skromne i niewinne! Nie myśl więcej! Zdobądź swój kraj i swoje marzenie! On cię kocha...
— Teraz ty sama marzysz, Bice. Jesteśmy przecież dorosłymi ludźmi, on i ja, nawet dość starymi i mądrymi. Posiada on nieco zmysłowości — oczywiście ja ją z niego wywabiłam —, ale bardzo mało ślepej namiętności; a przy-najmniej musiałby się ciągle zachęcać: „Chcę być ślepym, chcę być ślepym“. Nie wierzę mu, że z pożądania ku mnie porzuca swoją rolę, rolę całego swego życia. Zdaje się niemal, jakobym go zbyt poważała, by w to uwierzyć... A jednak byłaby mi ta wiara potrzebna, jako środek uspokajający. Moja nazbyt długa, zatopiona w marzeniu gnuśność uczyniła mię osłabłą i podrażnioną. Błąkam się po całych dniach dokoła w mękach nudy, a w nocy leżę w łóżku przy szeroko rozwartych oknach, dręczona okropnemi trwogami. Powietrze muska moje obnażone członki, drżę gorączkowo, błyska się, a ja patrzę z tęsknotą na sterczące na tle ognistego widnokręgu ciemne, chłodne postacie mej ziemi ojczystej, owych bronzowych pasterzy, zbójców, rybaków i chłopów. Kiedy zwyciężę? Czy jestem zapomniana na wygnaniu? Czy to jest koniec? Czy przeoczyłam chwilę działania, albo może wręcz chwilę... życia? Bice, czy znasz takie noce? Lęk skrada się aż do palców nóg, kupuję sobie godzinkę głuchego wyzwolenia, nie miłością Della Pergoli, ale proszkiem chloralu, sulfonalu lub morfiny.
Południe ciążyło na opuszczonem jeziorze; woda połyskiwała biało jak cyna. Aleja, samotna i osnuta zielenią, łączyła się wdali z masami listowia, które z ciemnym błyskiem zdały się opadać z wierzchołków aż do ziemi. Przyjaciółki oparły się wyprostowane o stromą ścianę tylną starej ławki kamiennej. Po lewej i po prawej stronie obejmowała każda głowę lwa, głaskały wytarte grzywy podnieconemi, matowo-białemi palcami, na których blado połyskiwały wąskie paznogcie. Blà pochyliła się, aby objąć księżnę ramieniem; przysunęły się do siebie na śliskim marmurze, ociężale, wzdychając po spowiedzi swoich trosk, i szczęśliwe, że wypoczywają ramię przy ramieniu. Czarne warkocze jednej wplatały się w blond włosy drugiej, zapachy ich ciał mieszały się; policzki muskały się miękko. Kwiaty przy ich paskach całowały się. Lekkie fałdy ich jasnych sukien szeleściły ku sobie.
— Słodka Violanto, — rzekła Bla. — Płacz!
— Czyż to, co mi jeszcze pozostało z woli, ma się rozpłynąć w łzach?
— Zakosztujże swego bólu. W głębi duszy wszystkie tęsknimy przecież za krzyżem.
— Ja nie. Najtwardszym krzyżem jest śmierć. Odpycham go teraz od siebie co noc całą siłą i żyję — z katuszą wprawdzie, ale żyję.
— Poco się męczyć? Widzisz, to tak łatwo osunąć się, nie, ześlizgnąć w śmierć, tak jak my właśnie ześlizgnęłyśmy się ku sobie na wypolerowanym marmurze.
Księżna wyprostowała się szybko.
— Nie! Ja się trzymam swojej lwiej głowy. Czyż mam się zagubić w śmierci, jak w mojem marzeniu, które nazbyt długo trzymało mię w zamknięciu? Teraz czuję znowu, że żyję. Bóle przebiły w mojej ciemnej duszy okna: tyle teraz rzeczy wygląda ze mnie, tyle rzeczy przyszłych, tyle tęsknoty... za czemś, czego jeszcze nie przeczuwam. O! Czuję cześć przed życiem!
Blà wyjąkała ze łzami rozczarowania:
— Jak nikczemnym jest ten, który cię zbudził. Byłyśmy przyjaciółkami, póki śniłaś.
— Chciałaś być moją przyjaciółką: jestem ci wdzięczna i nigdy nie przestanę cię kochać. Ale i jemu jestem wdzięczna, że mię zbudził. Gdybyż tylko chciał działać! Dotrzymam swego przyrzeczenia, dotrzymam go z obojętnością, i nie będę się wcale mściła za to, że to czynię. Ale są to ciężkie tygodnie.
— Biedna ty. Mężczyzna może nam zgotować ciężkie tygodnie.
— Mężczyzna? Myślę z pewnością więcej o jego prasach drukarskich, niż o jego męskości. Nie sypiam już z niecierpliwości, to wszystko.
— Ja, Violanto, ja umieram przez mężczyznę, umieram chętnie. Ty, ty się dręczysz niemal do śmierci swoją dumną wolą, niemal do śmierci. Ale gdy śmierć będzie cię chciała wreszcie przycisnąć do swojej piersi, odepchniesz od siebie tę pocieszycielkę. Przed chwilą jeszcze stałyśmy blisko oparte o siebie, przeniknięte słodkim dreszczem swego wspólnego cierpienia i zupełnie stopione z sobą. A teraz, niepostrzeżenie, niema już prawie mostu, prowadzącego ode mnie do ciebie, niema już prawie słowa. Poco ja się skarżę!
— Żebym cię ujęła w ramiona, mała Bice, tak, i powiedziała ci, że będziemy się kochać, nie umierając. Będziemy czuły cześć wobec życia!
Blà westchnęła gorzko.
— Trzeba czasem niezmiernie wiele czci do tego, aby wytrwać. Ty, Violanto, jesteś artystką, jak ten, którego widziałam niegdyś umierającego. Ja właściwie pozostałam zawsze dobrą mieszczką, ale współprzeżyłam wiele z nędzy i potu bezimiennych. Ten, kogo mam na myśli, był jednym z najbiedniejszych. Obrazy jego pokrywał kurz w sklepach tandeciarzy, brudna choroba zabiła go. Przy łóżku jego siedzieli dwaj towarzysze, okopcając go dymem papierosów, a on mówił w gorączce o swojej wielkiej tęsknocie do wszystkich tych rzeczy, które w nim spały, i których on sam nie znał jeszcze: słyszysz, Violanto? — do swoich przyszłych dzieł. Palce jego wpijały się w pstrą suknię maskaradową, wiszącą na krześle, Wzrok jego nieruchomo wlepiony był w ognisty goździk w glinianej skorupie. Nie mógł wyzwolić swoich zmysłów od tej ziemi, która wydawała mu się tak niewypowiedzianie piękna, i umarł nagle, ogarnięty ohydnym lękiem, krzycząc i opierając się.
— Śmierć jego z pewnością była nieładna, powinien był załatwić to sam. Ale jego życie...
— O, niewątpliwie, życie takich ludzi dodaje otuchy. Mają oni tyle radości z ziemi, tyle radości z siebie i zapalają i nas. Powinnyśmy pojechać kiedyś do Rzymu, aby nas zapalono.

Następnego dnia wyjechały wczesnym rankiem. Powóz ich zatrzymał się na Piazza Montanara pośrodku zalanej słońcem ciżby barwnych wieśniaków, którzy wyładowywali z dwukołowych wózków ser koński o ostrym zapachu i spryskiwali główki kapusty wodą szlachetnych studzien. Dwie kobiety wzeszły w zimny cień ukrytego zaułka, vicolo Sau Nicolò da Tolentino, przeszły pod zczerniałem sklepieniem bramy i wspięły się po zielonawo wilgotnych schodach kamiennych, drzemiących pod małemi zakratowanemi okienkami. Na trzeciem piętrze Blà powiedziała:
— Przypuszczam, że nie będziesz uważała za obrazę niczego, co ci się tutaj pokaże. W przeciwnym razie lepiejby było, abyśmy zaraz zawróciły.
Księżna wzruszyła ramionami.
— Wiesz przecież, nudzę się.
— To się zaraz skończy, — rzekła Bla.
Dwa piętra wyżej zapukała. Zawołano głośno proszę. Kiedy weszły, coś plusnęło na podłogę; wielka, naga kobieta zeskoczyła z materaca wąskiego żelaznego łóżka. Krępy, niski mężczyzna uderzył trzonkiem pendzla o stalugi i zawył:
— Będziesz ty stała, kanaljo!
Ale ona zwiesiła ramiona, czarne włosy skłębiły jej się przed twarzą i wlepiła wielkie, ciemne, zwierzęce oczy w dwie panie. Naprzeciw niej, w drugim końcu pokoju, rozpościerała się druga, o wiele potężniejsza nagość, olbrzym kobiecy o czerwonem, letniawem ciele i błyszczących warstwach tłuszczu. Wyginała uda w ordynarnym tańcu, przyciskała ręce pod wezbranemi piersiami i śmiała się, szeroka, jasnowłosa, z odrzuconą wtył głową, wzdętą szyją i wilgotne mi, grubemi wargami. Wymalowana była na kruszącej się ścianie wapiennej, a u stóp jej widniało wielkiemi literami: „Ideał“.
Oskrzydleni przepychem członków tych dwóch niemych istot, zaludniali pokój trzej mężczyźni: mocny karzeł przy stalugach, — czarny, wąski, nieruchomy w swoim kącie, — i rosły młodzieniec przed szerokim, błękitnym otworem okna. Wyjął ręce z kieszeni spodni, papieros z ust i wyszedł naprzeciw gościom.
— Najmilszy Jakobusie, — rzekła Bla, — przychodzimy się przekonać, że nie utracił pan nic ze swojej wielkości. Prawie się o panu ostatnio nie słyszy.
— Nie moja wina. Za wiele pracowałem, a raczej za wiele sprzedawałem.
— Tem lepiej. Przyjaciółka moje chce zobaczyć, co pan maluje. Violanto, przedstawiam ci pana Jakobusa Halina.
Malarz ledwo się pochylił. Wzruszył ramionami. Księżna obserwowała go zdumiona. Wykonywał nieustannie niespokojne ruchy, skóra jego była żółtawo brunatna i sucha, obfite, bronzowe włosy spadały falisto na jasne czoło bez zmarszczek. Na chudych jego policzkach włosy rosły źle, powiewały mu, koloru starego złota, miękkie, w dwóch długich smugach z podbródka. Miał śmiały nos, oczy bystre i słoneczne, krwisto-czerwone, krótkie wargi. Były one kuse i bez śmiechu ukazywały białe zęby. Nosił wysoki, czarny krawat, bez kołnierzyka, delikatną koszulę z bladofioletowego jedwabiu, na niej spłowiały, stary surdut, flanelowe spodnie, a na nogach nowiutkie lakierki. Powiedział:
— Niech sobie panie obejrzą muzeum. Niestety chwilowo inwentarz jest niewielki, czego brak, zastąpią panie sobie łaskawie przez Ideał.
I wskazał sekutnicę na ścianie.
Modelka złapała spódnicę: zdradzała zamiar okrycia się nią. Ale Jakobus zawładnął bezkształtym strzępem i rzucił go pod łóżko.
— Chcesz pokazywać paniom swoje łachmany? Agato, jakie to nieprzyzwoite! Panie przyszły, żeby zobaczyć coś ładnego. Ciepła, złoto-bronzowa barwa twoich bioder jest napewno najładniejszem, co masz do pokazania. Więc... Czy mam rację, moje panie?
Księżna skinęła głową i uśmiechnęła się. Jakobus mówił z ciętą miną; odwrócił się dumnie.
Naprzeciw okna pyszniły się dwa wielkie obrazy, dwaj atleci z kamiennemi karkami i wypukłemi mięśniami na czerwonym dywanie, oraz czarny byk kapański, którego wygięte rogi skierowane były przeciw wrogowi. Księżna przystanęła przed niemi, ale ztyłu czuła jakąś przeszkodę. Wreszcie odkryła, że czarny, wąski pożądliwie obserwował ją ze swego kąta. Zmierzyła go swobodnie wzrokiem. Długie, czarne włosy opadały gładko na jego kołnierz, nakrapiany biało łupieżem. Nie miał brody, wargi jego były wąskie, nos wielki i blady, wzrok niepokojąco gorący, o chorobliwej pożądliwości. Blà widziała, jak wzrok ten rozbierał i kalał jej przyjaciółkę; zaczerwieniła się z gniewu. Księżna pomyślała: „Jeżeli zawsze musi robić taką twarz, jest bardzo nieszczęśliwy. Gdyż najnieinteligentniejszy nawet człowiek znajdzie w nim z łatwością słabe miejsce; nim jeszcze włada najniższy instynkt“. Łagodnie i poważnie zbliżyła się do niego o dwa kroki. Mały, krępy smarował pendzlem i dyszał; nagle zawołał:
— Niech pani spojrzy tutaj, co ja robię! Warte trudu!
— Maluje pan według modelki i pański przyjaciel także?
— Moje jest nie warte trudu, — oświadczył Jakobus chłodno; odwrócił swoje płótno.
— Niech pani pozostanie przy Peryklesie, piękna damo, jest zadowolony z siebie i przekona panią, że i pani powinna być zadowolona.
Krótki wzruszył ramionami.
— Co za głupiec! Chce sobie i innym wmówić, że potrafi zrobić coś lepiej, niż robi. Niech sobie pani zapamięta, umiemy to, co robimy, i robimy to, co umiemy: poza tem nic nie istnieje. Niech pani zobaczy, jak mojej malowanej kobiecie płynie tu krew pod skórą. Namalować krew pod skórą — oto sztuka! Niech pani obejrzy łaskawie triceps mojego atlety tam nagórze. Czy chciałaby go pani dotknąć? Poci się, przylepiłaby się pani do niego. Obraz jest zresztą do sprzedania. Ten drugi także. Jak to bydlę jest tam energicznie skulone! Bydlę! To jest prawda. Wszystko powinno być bydlęciem. Wielkie, nagie ciała, wzdęte mięśnie, i słyszeć się powinno szmer krwi pod skórą.
Jakobus stanął między nim a gośćmi.
— Czy pani wie, że wstydzę się za tego płytkiego samochwalcę?
Potem zaczął się znowu włóczyć po pokoju, z obcą miną, rękoma w kieszeniach spodni i ustami pełnemi dymu z papierosa. Białe chmury łączyły się szybując z oparami farb i terpentyny, wydobywającemi się z pudełek i butelek. Krótki zaśmiał się hałaśliwie.
— Wstydzi się! Słusznie, wy wszyscy powinniście się wstydzić, gdyż w porównaniu ze mną, Peryklesem, jesteście przecież tylko zwyczajnymi mieszczuchami.
Uniósł grubą nóżkę nad krzesłem, usiadł okrakiem, w spodniach i koszuli, i rozglądał się dokoła zadowolony z siebie. Z jego ospowatej, szczeciniastej głowy spływały krople potu, mówił donośnie:
— Jakiż ze mnie artysta! I jaki robotnik! Dla mnie nie istnieje wyczekiwanie na nastrój i inne głupstwa. Nie mam na to czasu, poprostu maluję. Sypiam, ponieważ jest tak gorąco, od jedenastej w południe do siódmej wieczorem. Spodziewam się, że pożegnacie nas niezadługo, szanowne panie, gdyż jest już pół do jedenastej, a ja udam się wnet na spoczynek. Od siódmej wieczorem do trzeciej rano ucztuję i rozmawiam trochę z miłemi osobami. Ale zaledwie zaczyna świtać, maluję. Przez osiem godzin pendzle nie zasychają. Ha! Co za piękne życie! Tworzę całą pełnią! Nie znam jakichś tęsknych pragnień, jak ten tam głupiec. U mnie wszystko jest rzeczywistością. Zacisnę tylko ręce, a już je czuję pełne potężnego, muskularnego, syto zabarwionego ciała. I zaraz z tem na płótno! Tu niema sprzeciwu.
Zerwał się z trzaskiem z krzesła, które potoczyło się na czerwone płyty posadzki, i rzucił się na modelkę Agatę. Chwycił ją mocno zprzodu i ztyłu, ważąc w rękach fałdy jej tłuszczu. Jakobus powiedział przez ramię:
— Peryklesie, graj przez pół godzinki komedję i udawaj, że jesteś dobrze wychowany!
Mały zachichotał zdumiony. Wsadził głowę pod łóżko; znajdowały się tam jego zapasy garderoby. Wyciągnął parę mankietów, które włożył na wełniane rękawy. Potem poświęcił się na nowo modelce.
Obok wymalowanego ideału oparte było o mur odwrócone wielkie płótno w ramie. Księżna dotknęła go.
— Szkoda pani białych rękawiczek, — rzekł Jakobus. Odwrócił obraz.
Milczała przez kilka minut, a malarz obserwował jej profil. Rozpływał się miękko na falującym błękicie południa i na tle wielkich czerwonych, zielonych, fioletowych butelek, które świeciły na oknie. Biała, mało falista linja jej postaci stała tam delikatnie i cicho. Lekko pochyliła się w biodrach do przodu, z nieświadomem uznaniem i wewnętrzną czcią dla bogini.
Jakobus rzekł wreszcie głosem stłumionym:
— Rozumiem, że pani to widzi. Widzi pani, że ta kobieta jest pyszna, obca i bliska płaczu w zetknięciu z czemś „innem“, z czemś rzeczywistem. A jednak musi otoczyć róg Centaura swoją dłonią, swoją chudą, pokrytą żyłami, powolną, chłodną dłonią. Podnieca ją jakaś groza, może jakaś wysoka, odległa litość.
Księżna potwierdziła:
— Tak to widzę. Widzę też, że musi to być Pallas Botticellego, zaginiona Pallas!
— Tak. Postawiłem sobie za zadanie raz jeszcze wymarzyć ową boginię, którą wymarzył Florentczyk... Czy on tego dokonał? Nie, nie wierzę w to. Nie namalował jej, nie wykończył nic więcej, jak znane studja. Ale olbrzymie marzenie tych, co żyli przed czterystu laty, działa nadal we wszystkich, co od tego czasu tęsknią za pięknem. Jeśli jesteśmy w przeciągu jednej chwili wielcy, to wpłynęło nam do pendzla wrażenie, jedno jedyne wrażenie, jakie ktoś miał przed czterystu laty. Ja to wrażenie zatrzymałem. Twierdzę, że to jest Pallas, którą Botticelli byłby namalował.
Księżna zastanowiła się:
— Ta Pallas nie jest piękna, — rzekła wolno. — Ale w oczach jej płonie jej dusza. Dusza ta jest piękna i pełna tylko tęsknoty za pięknem. Jak głęboko odczuwam ją dzisiaj!
— W tem, co pani mówi, leży wszystko. Naszą jest tęsknota za pięknem, a nie jej spełnienie. Dlatego odczuwamy tę Pallas aż do głębi. Spełnienie należy może do takich zwierząt...
Ramię jego skierowało się ku krępemu za nim.
— On ośmiela się zamknąć piękno nawet w tym chlewie świńskim — on sam jest świnią; i wierzę mocno, że mu się udaje. Kiedy się temu przyglądam, pysznię się ostatecznie tem, że ja sam nie potrafię spojrzeć piękności w oczy. Aby to potrafić, musiałaby się dusza moja wzmocnić, przez odrobinę szczęścia, a przynajmniej przez dobrobyt. Wówczas, przeczuwam, stworzyłbym niejedno, o czem światu...
Zawahał się; potem wyrzucił z za zaciśniętych ust, z udręką i pychą:
— O czem światu jeszcze się nie śniło.
Stał ze skrzyżowanemi ramionami przed cichą boginią, wyniosły i niezupełnie pewien siebie. Księżna ujrzała jego zęby, połyskujące między krótkiemi, czerwonemi wargami, i czerwonawe światło, wieńczące jego odważnie skłębione włosy. Zobaczyła, że jest nerwowy i wysoki, o kościstych barkach, wysmukłych nogach i bez brzucha. Obejrzała się za panią Blà, która z dąsem trzymała się na uboczu. Nie zdając sobie z tego sprawy, spodziewała się nieszczęśliwa, że przyjaciółka jej zostanie przez tych ludzi obrażona i poniżona. Widziała, że jest ona podniecona i ożywiona, i cierpiała z tego powodu. Nazywała się zazdrosną i złą, i cierpiała jeszcze więcej.
— Bice, — zawołała księżna, — obejrzyjże to arcydzieło. Niestworzone dzieło starego mistrza! Genjusz jego musiał powrócić, musiał przeskoczyć czterysta lat!... Obraz ten nie jest chyba do sprzedania? Zresztą w tej chwili nie mogłabym dać za niego tyle, ile jest wart. Ofiaruję trzy tysiące franków.
Nagle wszyscy zaparli oddech. Ściany te nigdy jeszcze nie słyszały słowa trzy tysiące. Wreszcie krótki Perykles wydał długi gwizdek. Jakobus rzekł szorstko:
— Obraz jest rzeczywiście jeszcze nie do sprzedania. Poza tem rezerwuję sobie prawo wyznaczania ceny.
— Ale... — rzekła Blà.
Z kąta, gdzie stał czarny, wąski, rozległ się brutalny odgłos przerażenia. Perykles szalał po pokoju, straciwszy mowę ze wściekłości. Nagle stanął na głowie. Kiedy znowu przyszedł do siebie, syknął:
— Bałwan! — i: — Dobrze, ja milczę.
Na ulicy jakiś wieśniak zachwalał świeży ser koński. Perykles włożył dwie monety do koszyka, który spuścił z okna na sznurze. Kosz powrócił naładowany, Perykles napchał sobie usta serem i rzucił skórkę przez ramię w stronę Jakobusa, z pogardliwą miną:
„Trafię go, nie trafię go, wszystko mi jedno“.
Jakobus z przekorną miną nie patrzał na księżnę. Chciał mówić drwiąco, ale powiedział bardzo miękko:
— Czcigodna pani, której nazwiska nie znam, omyliła się pani, obraz ten nie ma niezwykłej wartości. Genjusz Florentczyka bynajmniej nie powrócił. Prawda jest prosta: przez jedną chwilę owładnęła mną i poniosła mię tęsknota — a trzymałem właśnie pendzel w ręku. Tęsknię często, ale zazwyczaj pendzel leży na ziemi.
Księżna uśmiechnęła się, Jakobus zrobił się zupełnie mały.
— Tęsknimy za wiele, a pendzel leży na podłodze. O, nie malujemy Pallad, sami jesteśmy Palladami: i w naszych oczach płonie nasza dusza. Ten Bellosguardo tam...
Wskazał na czarnego, wąskiego w kącie.
— On wogóle umie się tylko gapić. Niech pani patrzy na tego podejrzanego człowieka ze spojrzeniem, które was, moje panie, obraża, chociaż postanowiłyście sobie nie dać się tu przez nic wyprowadzić z równowagi. Tak jak tam stoi i milczy, jest mój przyjaciel piękniejszy niż cała ta tuzinkowa hałastra waszego nienagannego towarzystwa. Płonie z żądzy — z żądzy sztuki, chutliwy jest na piękno, zawsze jest tak znieruchomiały z pożądania wobec wszystkiego, co przemożnie piękne, a czego tak pełen jest świat, że serce i duch odmawiają mu posłuszeństwa: nie maluje wcale, patrzy tylko, a jest przytem bardziej artystą, niż my wszyscy.
Pani Blà oświadczyła podniecona:
— On jest ohydny.
— Ma piękną duszę; czy pani to nie wystarcza może, moja miła?
Perykles zbliżył się z resztką sera w jednej ręce i plecioną butelką w drugiej.
— Nie pozwolę sobie na jakikolwiek sąd o tych bredniach, które on wam wygaduje dla upiększenia swego lenistwa. Ja się uczyłem tylko malować, a nie mędrkować. Malarze powinni mówić rękoma. Ale jedną rzecz jednakże wam opowiem. Ten uduchowiony młodzieniec przeszachrował wczoraj wszystkie swoje szkice i studja Żydowi, a za uzyskane pieniądze kupił sobie parę lakierków. Proszę, leżą na jego nodze cudownie.
Jakobus patrzał w powietrze; przestępował z nogi na nogę.
— Tak, to prawda, — oświadczył pogardliwie. — Potrzebny mi jest zbytek. Muszę go więc opłacać, jak się da. A jak drogo go opłacam! Uważa pani ten pokój za pusty. Ścianę, na której wisiały moje szkice, wypełnił Perykles tą ohydą, która oznacza dla niego ideał. Moich studjów niema, niech pani wierzy. Tak, ale ich duchy pozostały, błędne fantomy, które mię nieustannie dręczą: chcą, abym im pomógł osiągnąć życie. Czyż potrafię to jeszcze?
— Trzebaby odkupić te szkice, — rzekła księżna. Malarz wzruszył ramionami, a Blà wyjaśniła:
— Żyd, który je kupił, natychmiast rozsiał je po wszystkich wędrownych handlarzach Rzymu. Za dwa soldi oddał je zapewne pan Jakobus, po franku kupią je tani miłośnicy sztuki. Takie rysunki oryginalne są niezmiernie lubiane przez cudzoziemców.
— Zresztą chcę parni zrobić inną propozycję, — rzekła księżna. — Poszukuję dobrych kopij. Niech pan kopjuje, panie Jakobusie, według swego upodobania dzieła mistrzów, które na pana działają, i niech mi pan odda całą swoją pracę za ustaloną pensję roczną.
Znowu wszyscy nadstawili ucha. Jakobus otworzył usta, ale księżna przerwała mu:
— Bice, jeśli nie masz nic przeciwko temu, pójdziemy.
Przy drzwiach wręczyła mu swoją kartę; nie spojrzał na nią. Cofnął się sztywno.
— Niech pan do mnie zajdzie przy sposobności, spodziewam się, że dojdziemy do porozumienia i zawrzemy formalną umowę.
Przy tych słowach pomyślała o Della Pergoli. „Jakże inna umowa! Mam wrażenie, jakby ta uwalniała mię od tamtej. Ale czyż pragnę tego?“
Z progu rzuciła jeszcze raz okiem na pokój. Perykles odwrócił się do niej kwadratowemi plecami. Bellosguardo gapił się ordynarnie; w lęku, aby jej nie stracić z oka, oddychał głośno, a blada jego twarz powlekła się lekkim rumieńcem. Modelka Agata przykucnęła naga i łagodna jak zwierzę na materacu wygiętego, żelaznego łóżka. Na ścianie tańczyła ociężale dziewka, która nosiła imię Ideału. Wapno sypało się ze ściany, z czerwonych płyt posadzki wiele było połamanych, jednej brakowało. Pstro haftowane, postrzępione kawałki tkaniny wisiały na wyplatanych słomą krzesłach. W kątach leżały stosy gratów: zużytych narzędzi malarskich, kawałków marmuru, zasmarowanego płótna. Wszystko to pyszniło się jaskrawo w świetle północnem, a czerwone, zielone, fioletowe butelki na oknie krzyczały blaskami z radości, że wszystko to musiało żyć. Z ostatniem, głębokiem spojrzeniem w oczy Pallady księżna wyszła, pełna jakiegoś dumnego uczucia szczęścia, unoszona przez silną radość życia, która rozsadzała te biedne cztery ściany.
Jakobus odprowadził ją przez jedno piętro. Podała mu rękę, ucałował ją lękliwie, prawie pokornie. Uczuła tylko, jak broda jego musnęła jej rękawiczkę; wargi jego wcale jej nie dotknęły.
— Sprzedam pani Palladę, — rzekł. — Kosztuje pięćset franków.
Uśmiechnęła się.
— Biorę ją.
Powrócił wolno nagórę. Księżna zeszła jeszcze trzy piętra niżej, gdy nagórze rozległa się dzika wrzawa. Perykles zbiegał pędem, piętra domu z hukiem ustępowały przed nim. Wyciągał nad sobą tors marmurowy, potężny brzuch i połowę piersi. Parskał i dyszał; dowiedział się, kim była nieznajoma.
— Wasza wysokości, moje obrazy nie podobają się pani. Cóż ja na to mogę poradzić. Każdy ma swój smak. Ale tutaj jest tors, antyczny, — wasza wysokości. Tu niema smaku, to nie potrzebuje wogóle być piękne, poto jest przecież wykopane. Jakiś chłop w Palestrinie wykopał to, dzierżawca dał mu za to pół franka, ja musiałem dać dzierżawcy dziesięć lirów. Niech mi wasza wysokość da dwadzieścia!
— Niech mi pan przyśle tors.
Wsiadły do powozu; Blà rzekła sucho:
— Widzisz, że ten Perykles jest najbardziej wzruszający i najzręczniejszy. Malowane czy rzeźbione ciała to dla niego wszystko jedno. Aby tylko były ciała. Taki wykopany tułów ma dla niego nawet tę zaletę, że nie potrzebuje robić głowy. Woli brzuch.
Księżna nie odpowiedziała; myślała o wszystkich tych kształtach, które oko Pallady, miłosne zwierciadło, zwoływało, aby się w nich zanurzyć i stać się pięknem. Gdzie znajdowała tę rozjaśnioną pełnię? Po południu Blà załatwiała sprawunki; księżna udała się do Propercji Ponti. Pojechała na małą, poczerniałą od pyłu wielu piwnic z węglem, boczną uliczkę korsa, gdzie mieszkała słynna kobieta. Dom był skromny, z ciężkim młotkiem z bronzu, głową Meduzy, przy ciemnozielonych drzwiach. Sień i dziedziniec miały zapach dawnych czasów. Utykający sługa poprowadził ją przez wydającą głośne echo salę przedpokoju ze skrzyniami i ławkami, przez szereg mniejszych pokojów, do galerji.
Była ona wąska, niezmiernie wysoka i kryta szklanem sklepieniem. Ze wszystkich stron wdzierał się błękit, galerja była tylko powietrznym mostem ze szkła i żelaza, łączącym dwa skrzydła domu ponad wciśniętym między mury i okolonym arkadami ogródkiem. Ale przed oknami wznosiły się w niebo nieme i czarne posągi. Bronzy połyskiwały głucho jak wilgotna rola; i w ziemi tkwiły korzeniami jako jej istoty, zamknięte, powolne, silne i bez śmiechu; chłopi, z wzrokiem utkwionym w łopaty, myśliwi i zbójcy, z okiem w ofierze, ku której celowała ich strzelba, rybacy i żeglarze, z wyciągniętemi szyjami i źrenicami zwężonemi od poblasku dali morskiej. Dziewczęta niosły kołysząco w promienne powietrze marzenie o swoich piersiach i biodrach, — i był tam młodzieniec, skórki zwierzęce osunęły mu się z ud, głowa jego odchylona była na kark, a wyciągnięte ramiona napinały się wraz z piersią, lędźwiami, nogami i gwałtownie odbijającemi się na palcach od ziemi stopami w jedną jedyną drżącą linję: była ona niewysłowionem dążeniem ku światłu. Księżna czuła się porwana, ziemia wymykała się jej z pod nóg. Błękitne dale nieba wirowały w jej głowie. Doznała zawrotu, przymknęła oczy. Jej lekki, biały rękaw powiewał, czarne sploty wznosiły się w powiewie jakiegoś otwartego okna. Przynosił on z sobą zapach róż, gorzko ubarwiony wonią wawrzynu.
Utykający sługa zameldował:
— Księżna Assy.
I oddalił się.
Weszła do pustej hali na parterze. Gipsowe maski wisiały w wielkich odstępach na białych ścianach. W środek wysokiego sufitu wpuszczony był szklany dach. Pod nim wznosiło się rusztowanie, nakryte płóciennemi chustkami. Wieniec odłamków kamienia otaczał je na podłodze. Obok stało marmurowe krzesło z figurami, woskowo żółtemi i wytartemi. Leżała na niem czerwona poduszka; księżna usiadła. Nie widziała nikogo, spoglądała ciągle przez szeroki utwór bez drzwi w murze, wzdłuż szeregu obrazów. Dokąd on prowadził?
„Do mojego kraju?“ pytała. „Tam, dokąd tak długo wysyłałam swoje bezpłodne marzenie?“
„Ale mam wrażenie, że tutaj spoczywam już u celu, pośrodku tego kraju, który miałam na myśli, i wystarczy mi tylko patrzeć. Ci półbogowie są piękniejsi i wolniejsi, niż ich moje pragnienie mogło ukształtować, — a tutaj niema zwodnego pragnienia, nie, tylko ręka, która ich wszystkich stworzyła“.
Odwróciła się, blednąc: Propercja stała przed nią.
Nosiła płócienną narzutkę; sznur ściągał ją na szerokich biodrach. W maleńkich bucikach rzymskich, z wysokim obcasem pośrodku stopy, nadeszła po czerwonym chodniku, potężna i bez dźwięku. Powiedziała głębokim, łagodnym głosem:
— Niech się pani czuje jak w domu, księżno: ja odchodzę. Była pani cała zatopiona w myślach, i przeraża się pani, widząc mnie.
— Widzę panią po raz pierwszy, pani Propercjo. Po raz pierwszy czuję, co znaczy tworzyć, tworzyć życie wokół siebie...
Księżna wstała, przeniknięta, boleśnie niemal, czcią.
— Niech mi pani wierzy, — prosiła bełkocząc.
Propercja uśmiechnęła się, cicha i nieprzejęta. Chwalcy zmieniali się kolejno, każdy starał się przewyższyć poprzednika, a jednak wiedziała Propercja wszystko, co mogli powiedzieć.
— Księżno, jestem pani szczerze wdzięczna.
— Niech pani posłucha, Propercjo. Odczułam dzisiaj rano w oczach malowanego obrazu, jak płonie piękno, za którem tęsknimy. Tutaj u pani niema już tęsknoty. Stoję tutaj, mała, ale ciężka od miłości, w obrębie mocy, która osiąga doskonałość piękna. Serce moje nigdy tak nie biło, zdaje mi się, że po tej godzinie niebo nie ma mi nic więcej do ofiarowania.
Patrzała przytem nieustannie na korowód posągów.
— Te bronzy, — rzekła Propercja, — odlane są w Petersburgu.
Poprowadziła swego gościa wzdłuż galerji.
— Zamówił je wielki książę Szymon; umarł zanim były gotowe. Ta kobieta z woalem przed ustami i nosem, z amforą na głowie była jego kochanką.
Propercja opowiadała bez myśli. Wiedziała, że goście wówczas tylko nabierali nieudanego zainteresowania dla jej dzieł, gdy z każdem związana jest jakaś anegdota. Księżna milczała. W dwie minuty później Propercja pomyślała:
„Czego chce ta wielka dama! Oczywiście jest jedną z tych, co obawiają się być niemodnemi, jeśli się ze mną nie zaprzyjaźnią. Dlaczego stoi przed dziełem sztuki, nie wypowiadając o niem sądu? Żadne ramię nie wydaje się jej za krótkie, żadna koncha uszna za gruba, a chociaż sama jest bardzo smukła, żadna pierś za wielka. Czyżby miała być wyjątkiem i posiadać wrażliwość? Nie przyszła ze złośliwej ciekawości, nie chce stwierdzić, jak nędzną uczynił mię mężczyzna, którego kocham. Jest zbyt podniecona. Sądzę raczej, że sama kocha. Tak, nieszczęśliwa musi być, jak ja: jakżeby inaczej wielka dama mogła odczuwać dzieło sztuki?“
Powróciły do hali.
— Czy przeszkadzam pani? Chce pani pracować?
— O nie. Pozwalam zbliżyć się wieczorowi, a jakże mu jestem wdzięczna, gdy mi przynosi piękne oblicze. Niech pani siada znowu, księżno, na tem krześle, niech pani patrzy jak pierw wzdłuż galerji, i niech mi pani pozwoli ulepić pani profil z gliny.
Pochyliła głowę księżnej nabok, niespodzianie lekkiemi dłońmi; a jednak czuła się księżna pod temi rękoma kruchą i podwładną im, jak kawał gliny, który otrzymać miał życie wedle myśli i namiętności Propercji. Propercja siadła na drewnianym zydlu; zrobiła koło z gliny i rozkoszowała się milczeniem. „O, gdybymż nigdy więcej nie potrzebowała mówić!“
„Co za chudy, dumny profil, i jaka ona jest blada, jak drży! I ona musi bardzo kochać“.
I Propercja zatopiła się głęboko w ponurym płomieniu swej własnej miłości.
Minęła długa chwila. Potem księżna obejrzała się: Propercja siedziała bezczynnie, z odwróconym wzrokiem. Na łonie jej, między bezwolnie rozchylonemi palcami, leżała jej robota.
— To nie jestem ja, — rzekła księżna półgłosem, pochylając się nad gliną. „To jest wytworne i silne, to mężczyzna... skąd on się dostał pod palce Propercji? Ach — “
Przeraziła się i zakończyła cicho:
— To ten mężczyzna.
Propercja wzdrygnęła się. Zrozumiała, co zrobiła, i patrzała na to, smutno, ale bez wstydu. Księżna ujrzała się sama z wielką artystką w samotnym lesie dusz; lęk, nieufność i próżność zostały za niemi. Powiedziała:
— Gdyby go pani mogła zapomnieć!
— Jego zapomnieć! Raczej umrzeć!
— Trwa pani przy swojej niedoli?
— A pani przy swojej nie?
— Żaden mężczyzna nie czyni mnie nieszczęśliwą. Chcę być szczęśliwa.
— Ale jest pani chora, księżno, z namiętności!
— I ja kocham. Kocham te piękne twory tam.
— Więcej nic...
Księżna patrzała w nią nieruchomo, długo i z przerażeniem.
— Twory Propercji, — rzekła.
Propercja spojrzała w ziemię.
— Ma pani rację. Upadłam już tak dalece, że mówię: więcej nic, gdy mi się wymienia sztukę.
Wstała i mruknęła:
— Widzi pani, że muszę się skupić.
I schroniła się do głębokiej niszy okiennej. Księżna odwróciła się; znowu ogarnęła ją owa głęboka pogarda, jak dla krewnej, która skalała honor rodziny. Do galerji wdarł się złotoczerwony pył zachodu słońca. Posągi kąpały się w nim, młode, bezwstydne, niewrażliwe i na wieki niezwyciężone. Z drugiej strony, w cieniu, kuliło się wielkie, silne ciało; noc spowijała je szaro w swoje nietoperzowe skrzydła. Nagle w mrocznej sali rozległ się dźwięk, niesamowity dźwięk głębi: łkanie jakiejś piersi.
„A jednak tej właśnie łkającej“, myślała księżna, „zawdzięczają życie ci wolni i piękni tam“.
Podeszła czule do Propercji, objęła barki jej ramieniem.
— Uczucia nasze są płynne i niewierne jak woda. Niech pani powróci, Propercjo, do dzieł z kamienia: kamienie nas uszlachetniają.
— Próbowałam. Ale tylko nędzne moje uczucie stało się kamieniem.
Wyszła chwiejąc się i ciężko aż na środek sali. Zerwała małe chusty z rusztowania pod szklanym dachem; w mrocznym wieczorze zabłysła płaskorzeźba z marmuru. Wielka kobieta siedziała na skraju łóżka i zrywała płaszcz z ramion uciekającego młodzieńca. Spoglądał na nią przez ramię, delikatny i wzgardliwy. Księżna poznała po raz drugi młodego paryżanina. Wzgardzoną na skraju łóżka była Propercja Ponti, dzika, wyzbyta obyczajności i opanowania i ogarnięta namiętnością, która biła w grube rysy jej twarzy jakby młotami. Za sobą słyszała księżna głośny oddech drugiej Propercji. Spoglądała na nią raz jeszcze stłumiona głowa marmurowa, tak samo nieposkromiona jak tamta, i zatracona znowu w naturze i wszystkich jej przemocach. Księżna pomyślała:
„Widzę ją, jaką jest, a to jest nieodwołalne“.
Zapytała cicho:
— Przy tem pozostaje?
— Przy tem pozostaje, — powtórzyła Propercja.
— Ta żona Putyfara jest niesamowicie piękna. Jakżebym mogła pragnąć, aby pani chciała zrobić coś innego?
— Coś innego! Przed chwilą jeszcze, księżno, chciałam zrobić pani profil. Ale co z tego wyszło?
— On... pan de Mortoeil... Ale czy on musiał z tego wyjść?
— Gdybyż pani wiedziała! Powiem pani coś, co wiem. Surowy materjał zawiera już zawsze obraz, szczęśliwy lub bolesny. Nie mogę w tem nic zmienić, muszę go poprostu wydobyć z kamienia. A we wszystkich kamieniach kryje się już tylko ten jeden.
Z miłością i cichą grozą badała księżna:
— A czy dzieło to nigdy nie sprawiło pani ulgi?
— W pierwszej godzinie. Ukończyłam tę płaskorzeźbę w ciągu jednego dnia: miałam wówczas wrażenie, jakby się moja wściekłość wyładowała.
— Kiedy to było?
Z gorzkim uśmiechem odpowiedziała Propercja:
— Dzisiaj.
— A teraz?
Podniosła ramiona i opuściła je.
— A teraz czuję znowu: mogłabym napełnić świat olbrzymiemi symbolami swej miłości, a gdy świat byłby już pełen, jeszczebym nie miała żadnego dzieła za sobą.
W zwątpieniu powróciła do okna i przyłożyła czoło do szyby. Góry i rozpadliny murów i dachów, ostre, brunatne, kanciaste, rozciągały się wysoko ponad nią, w niewiadomą noc. Zupełna ciemność zapadła nagle: gorące życie zamarło na marmurowej płaskorzeźbie, zanurzyła się łagodnie w mrok. Księżna mówiła jakby do siebie:
— Chciałabym wciągnąć Propercję w czystsze powietrze; żyje ona w duszności. Chciałabym zbudować dom, na którego progu wszystkie namiętności rozpływaćby się musiały w nicość jak ten marmur — wszystkie namiętności, które nie należą do sztuki.
Po chwili zapytała:
— Czy przyrzeknie pani, że przyjdzie mi pani pomóc?
Niespodzianie stało się jasno; utykający sługa chodził dokoła i zapalał płomienie gazowe.
Dwie kobiety wyszły natychmiast z poufnego lasu dusz; spojrzały na siebie pytająco:
„Czyśmy to razem przeżyły?“
Ręce ich dotknęły się na pożegnanie, i każda z nich uczuła, że druga jest zdumiona i szczęśliwa.
„Więc jesteśmy przyjaciółkami?“
Księżna wyszła przez galerję.
„Dom, błyszczący i dość wysoki na życie całą pełnią, jak wasze“, rzekła niemo i żarliwie do posągów,
Powtórzyła to sobie wieczorem przy powrocie na wieś. Obok niej milczała rozgoryczona Bla. Powiadała sobie:
„Oczy Violanty błyszczą, drży ona gorączkowo jakiemś nowem zupełnie życiem. Ja jej otworzyłam furtę, a sama musiałam jednak pozostać nazewnątrz. Tak, teraz trzeba zginąć samotnie“.
„Jestem tchórzliwa!“ wołała w duchu z gorzkim wstydem. „Dlaczego uciekam, po raz drugi już, do zamku Gandolfo? Gdyż boję się Orfea. Gdyż widzę już u jego boku śmierć, która prowadzi jego rękę. Nienawidzi mnie, biedny kochanek, gdyż za wiele go kochałam; zabije mię. Czyż nie mam się oddać w jego ręce, nawet gdyby były mordercze? Tak, umrę z wdzięcznością“.
Jechały przez miasteczko Albano. Księżna rzekła:
— Mam do ciebie jedną prośbę, Bice. Poinformuj mię przy sposobności o stanie naszej kasy. Chciałabym wiedzieć, jak wielką sumą mogę rozporządzać.
Pani Blà odpowiedziała cicho i szybko:
— Zaraz jutro przywiozę papiery z Rzymu. Nie, jeszcze dzisiaj wieczorem powiem ci rzecz najważniejszą. Rzecz najważniejszą... — obiecała jeszcze raz z łagodnym i szczęśliwym uśmiechem. Pomyślała:
„To jedno powstrzymuje mię jeszcze. Potem wolno mi należeć do niego i do naszego losu“.
Uczuła potrzebę okazania się dobrą, i mając szyję na pieńku, pocieszania innych.
— Dzisiaj po południu mówiłam z Della Pergolą, — rzekła. — Był bardzo przygnębiony twoją stanowczością. Możesz być zadowolona, słodka Violanto. Należy do ciebie, nie myśl więcej o tem, nie dręcz się nigdy więcej.
Księżna uśmiechnęła się.
— Dręczyć się o Della Pergolę? O, Bice, czyż możesz sobie jeszcze przypomnieć, abym była nieszczęśliwa, i to przez niego? Ja o tem zapomniałam. Przez cały ten czas myślę już o domu, który chcę zbudować. Tak, w Wenecji chcę go zbudować, aby posągami swemi odbijał się w leniwych, ciemnych wodach.
Przybyły na miejsce.
„Straciłam ją“, pomyślała Blà. „Może to nasze ostatnie widzenie się“.
— Chwileczkę! — szepnęła przy wysiadaniu.
Chciała powiedzieć:
„Byłam niedobra i zjadliwa, gdyż tobie wolno żyć, a ja jestem skazana. Byłam też tchórzliwa, a poza tem okradłam cię. A jednak, Violanto, wierz mi, że jestem uczciwa!“
Zająknęła się i zamilkła.
— Już? — mruknęła. — On jest. Widzisz go?
Mężczyzna w białem ubraniu flanelowem szedł, kołysząc się w biodrach, w głębi ogrodu. Po pięciu lub sześciu krokach zatrzymywał się stale i tupał nogą. Laseczka jego świszczała ostro w powietrzu, z lewej i prawej strony trafiała na grządkach w krzaczki kwietne; czerwone kielichy fruwały dokoła jego głowy. Jakaś Flora, która nawpół zagradzała drogę, dostała od jego eleganckiego ramienia szturchańca, że zachwiała się na swoim cokole. Ujrzawszy księżnę, Piselli nadbiegł, ukłonił się giętko i uśmiechnął się ponad sklepioną, skąpo ubraną piersią, pyszałkowato i łaskawie.
— Jestem tu, — powtarzał raz poraz. — Księżno, pozwoliłem sobie przybyć. Dlaczego wasza wysokość musiała uwieść mi i moją ukochaną przyjaciółkę. Jestem biedak zupełnie osamotniony.
Księżna pozostawiła ich samych. Piselli wykonał szyderczy dyg.
— Tak, tak, ukochana przyjaciółko! Więc aż tutaj na cichą wieś trzeba się fatygować, aby złapać swoją damę. Uciekła ptaszyna, i nie można się było nawet dowiedzieć, dokąd. Czy w porę jeszcze przybyłem, czy jeszcze się nie wygadała? Ale teraz koniec wycieczki.
Contessa Blà opuściła głowę. Nagle uczuła na ramieniu jego zaciśniętą pięść. Zobaczyła, jak żyła na jego czole nabrzmiała, a wzrok stał się dziki. Krtań jego, wzdęta wszystkiemi mięśniami szyi, wydala się jej straszliwa i uroczna. Syknął rozkazująco:
— Chodź! Mój powóz czeka tam. Pojedziesz do domu, posłusznie, będziesz pracować i milczeć, bestjo!
Służący wyszedł z domu; księżna kazała prosić na kolację. Poszli za nim.
— Nic ci nie pomoże, — szeptał Piselli ztyłu za jej szyją. — Jedziemy jeszcze dzisiaj w nocy. Na co zasługujesz, to dostaniesz.
Błagała cicho:
— Do jutra rana, proszę cię!
Roześmiał się szyderczo.
Po jedzeniu siedzieli prawie milcząco przy herbacie. Miękka noc zmuszała do oddychania wolno i głęboko, i nakazywała tak samo żyć łagodnem, delikatnem, dobrotliwem życiem. Księżna marzyła o Wenecji i o pałacu w powiewie takich nocy. Daremnie ukazywał jej Piselli swoje ciało, we wszelkich zwrotach i położeniach. Na jego nieopanowanej twarzy szalała nienawiść. Pani Blà powtórzyła swobodnie:
— Naprawdę, Violanto, musimy zaraz jechać.
— Ale dlaczego?
— Powiem ci... Orfeo został przysłany przez dyrektora Trybuny... Dwaj redaktorowie zachorowali, kilka osób jest na urlopie... Jestem potrzebna w pewnej ważnej sprawie...
— Wybaczasz mi, Violanto? — pytała przy pożegnaniu z niespodzianą głębią spojrzenia.
Para kochanków jechała w milczeniu pod korkodębami; z koron kapało światło księżyca. Zanurzało się ono niby srebrna dusza dziewczęca w łagodnie szemrzącem jeziorze. Wielkie gwiazdy i wielkie owoce jaśniały i pachniały wśród nocy. Piselli czuł się głęboko urażony brakiem zainteresowania ze strony księżnej.
„Dawniej”, myślał, „prosiła mię, abym się oparł o kominek i pozwalał się oglądać. Czy dzisiaj nie wydaję się jej już dość piękny, nie wydaję się jej już delikatny i kochany przez wszystkie kobiety, jakim jestem? Haha, cieszę się, że kasa jej jest opróżniona, i że ta tam się boi. Której z tych dwóch kobiet właściwie więcej nienawidzę?“
Albano leżało za nimi, woźnica był pijany, Piselli przekonał się, jak się kiwał na koźle. Parsknął bezradny z wściekłości. — Ty! — krzyknął nagle i eleganckie jego ramię uderzyło panią Bla, jak pierw szturchnęło Florę. Wolno odwróciła od niego głowę; Piselli syknął:
— Myślisz pewnie, że na tem koniec?
— Nie, nie myślę tego.
Posłusznie patrzała w marmur jego twarzy, niezniszczalnie szlachetny nawet w grozie. Bliski był złamania jej przegubów dłoni.
— Chciałaś to powiedzieć, suko! Gdybym nie miał szczęścia i nie uprzedził cię, byłabyś mię zdradziła!
— Nigdy! Nigdy! — jęknęła, i zrobiło się jej zimno na myśl, że przecież omal tego nie uczyniła.
— Wybłagać sobie przebaczenie za pustą kasę, zrobić się miłem dzieckiem, trochę popłakać, a mnie — mnie poprostu łagodnie odepchnąć i wyprzeć się: tego chciałaś. Głupia, myślałaś, że zdołasz mnie wpakować! Przyłapałem cię?
Tortura czyniła ją słabą, próbowała odwrócić znowu głowę. Natychmiast wypuścił jej dłonie i chwycił ją od tyłu za gardło. Dławił ją wolno i z wysiłkiem, zupełnie wytrącony z równowagi przez jej pokorę i milczenie. Nagle światło księżyca padło na jej profil: był siny zupełnie. Puścił ją; padła w kąt powozu, nawpół nieprzytomna.
— Tfu, zdrajczyni! — krzyknął jeszcze. Charknął głośno i splunął kochance w środek czoła. Potem doznał miłej ulgi, zapalił papieros. Ledwie dosłyszalnie zaczęła wreszcie mówić, z trudnością chwytając jeszcze oddech:
— Dlaczego nie zrobisz końca! Miejże litość!
A że milczał szyderczo:
— Czy nie widzisz, że cię kocham?
Przedrzeźnił jej urywany szept:
— Masz mię przecież! Nie czułaś tego przed chwilą na szyi? Bądź szczęśliwa, moje kochanie!
— Ciebie mieć! — rzekła potem wyraźniej. — Nie byłabym nawet szczęśliwa. Ty masz mnie mieć: łaknę tego, aby ci ulec, rozumiesz to? Chciałabym poświęcić ci się bez zastrzeżeń, żeby nic ze mnie nie pozostało. Zastanawiam się z rozpaczą, co mam jeszcze, aby ci to móc oddać, aby raz jeszcze zaznać rozkoszy dawania. Ale wszystko jest już twoje. Duszę moją zużyłeś, zupełnie, tak że dla drugiego jej życia nic już nie pozostało. Zabijże teraz i resztkę mego ciała! Moje życie było twojem, weźże teraz i moją śmierć!
Wzruszył ze śmiechem ramionami. Blà płakała z otwartemi oczyma w księżycowo białe pola. Z szybujących chmur spływał na nie hufiec cieniów. Bruk starej szosy grzmiał jak od taktu licznych kroków, a na jej skrajach wynurzały się z czarnej masy połamanych grobowców sztywne frontyspisy z maskami ich mieszkańców, nieruchome i bez czucia. Blà nie widziała żadnego z nich, nie ważyła się poruszyć. Czuła, jak plwocina zsuwała się z jej czoła; za chwilę dosięgła oka. Bała się tej nocy i jej nieubłagania, i wstydziła się przed nią.

W październiku zajęła księżna znowu vilettę na Monte Celio. Padały ciepłe deszcze, trudno jej było oddychać w pokoikach, gdzie duszne ściany i ciemne, ciche meble pachniały kadzidłem. Winnicę zamknęła jak zwykle winnoczerwona zasłona: nie odczuwała już słodkości tego miejsca. Mając już wiatr i słońce poranka w oczach i włosach, powróciła do sypialni, pełnej jeszcze marzeń poprzedniej nocy. Parło ją coś, aby otworzyć wszystkie okna.
Pavic przychodził, skąpany świeżo w powietrzu winiarni w Trastevere, gdzie zwolennicy jego otaczali go romantyką, i opowiadał o nowym zapale patrjotów dalmackich. Zapowiadało się gwałtowne rozstrzygnienie. Monsignore Tamburini potwierdzał to. Niższe duchowieństwo w ojczyźnie księżnej spełniło swój obowiązek; lud jest teraz sfanatyzowany jak nigdy. Potężne zakony mnisze, pozyskane obietnicami w imieniu księżnej Assy, podtrzymywały wszędzie ogień. Nigdy niewidziana rewolta miała w najbliższym czasie wybuchnąć: rewolta mnisza. Dynastja Koburg była zgubiona, baron Rustschuk, którego dom panujący w bezradności swej uczynił ministrem finansów, oddawał się do dyspozycji księżnej. Tamburini pokazywał jej szyfrowane depesze, a San Bacco, który od czasu swej zwycięskiej wyprawy do Bułgarji nosił głowę wyżej, niż kiedykolwiek, komentował je z pchnięciami szermierskiemi i słowami z połyskującej stali.
Lubiła go za jego postawę pełną siły i napięcia, za sztywną linję jego wysuniętej naprzód prawej nogi, za jego ramiona, nerwowo skrzyżowane na piersi, za dumne drżenie jego czerwonej bródki, za błysk jego turkusowo błękitnych oczu i za wijące się nad jego Wysokiem, wąskiem czołem pukle śnieżnobiałych włosów. Ale nie wiedziała, co mu odpowiedzieć. Napisała do malarza Jakobusa Halina, aby przysłał kopję Pallady Botticellego do hotelu Windsor, gdzie będzie mieszkała przez pewien czas. Wyznaczyła mu godzinę, kiedy chce z nim pogawędzić, w sprawie wiadomej mu propozycji.
Dwudziestego drugiego powietrze tramontańskie szemrało jasne, rzadkie i zupełnie przesiąknięte złotem ponad starą Kampanją. Przy grobowcu Cecylji Metelli spotkało się towarzystwo, polujące na lisy. Ośmiu czy dziesięciu młodych panów opierało rękę o bok, ściśnięty czerwonym frakiem, lub o spowite ciasno w białą skórę udo, i podrygiwało na koniach przed księżną Assy. Zatrzymała się w cieniu średniowiecznego kościoła, którego ruiny chudo i upiornie wznosiły się zygzakami w obliczu okrągłego i mocnego, ubezpieczonego przed działaniem czasu grobowca poganki.
Od miasta cwałował ktoś po wygładzonym bruku drogi wojskowej, samotny, tęgi jeździec, rodzaj Sylena, czerwony i chyboczący się. Zbliżył się.
— Pan tu, doktorze? — zapytała księżna.
Pavic chciał się ukłonić, ale nie mógł wypuścić cugli. Kapelusz siedział mu głęboko na karku; czoło jego było teraz zupełnie łyse. Oznajmił bez przejścia, opętany przez swoją ideę:
— Zaraz nadjedzie Della Pergola. Przegoniłem go.
— Żeby mi to powiedzieć, odważył się pan siąść na konia?
— Wasza wysokości, czem jest koń dla takiego człowieka jak ja?
Rozpędził się.
— Odważyłem się niegdyś dosiąść grzbietu tłumu, dla pani, księżno. Polem wsiąść na statek, znowu dla pani, i kosztowało mię to moje dziecko, które bardzo kochałem. Wreszcie pójść na wygnanie i do pustelni duchowej, dla pani. A pani się dziwi, widząc mię na nędznym grzbiecie końskim? To przecież dla pani...
Zakończył z podnieceniem, ale beznadziejnie. Księżna powiedziała z widocznem zadowoleniem:
— Widzę, że pan jest właściwie odważny!
Dziwiła się. Postać Pawica wyjechała ku niej jak z za zasłony czasów. Należał do rozdziału życia, który ona zamknęła, i dzisiaj, w jasny poranek wietrzny jej młodego dnia, nie budził w niej znajomego wspomnienia. Przypomniała sobie, że nim gardziła. Ale owa namiętność, która nim gardziła, minęła; Pavic sam umarł wraz z nią, był upiorem, który dlatego tylko mógł się do niej jeszcze zbliżyć, że stała właśnie w cieniu ruin gotyckiego kościoła.
— Odważny? — powtórzył trybun. — Muszę panią przecież ostrzec, księżno, przed tym Della Pergolą...
— Ale to wygląda przecież na manję, mój drogi. Ostrzega mię pan, ilekroć mię pan widzi. Co się panu stało?
„Szaleję z zazdrości!“ omal nie krzyknął. Ten podniecający ranek i nerwowy, pożądliwy taniec konia doprowadzały wszystko, co od wielu tygodni ostrożnie i z trudem obnosił dokoła, do wybuchu: cały ten kocioł namiętności. Lęk przed spóźnionym następcą w łasce księżnej odmłodził Pavica. Raz jeszcze szalał z musu działania, jak w swoich wielkich czasach, kiedy pracował nad wyzwoleniem narodu, gdyż jego, ciemiężonego, traktowano jako studenta w Padwie z lekceważeniem.
„Della Pergola nie będzie jej miał“, zapewniał codziennie. „Nigdy!“
Dla zapobieżenia temu, by księżna Assy nie uczyniła dziennikarza szczęśliwym, czuł się Pavic zdecydowany na wszystko, na czyny bezprawne, na czyny nadludzkie. Ścigał Della Pergolę, który mu się wymykał. Na każdej ulicy spotykał dziennikarz za jakimś rogiem tłustą, zakurzoną postać, która skradała się dokoła niego, cierpliwa i wytrwała. Szeptała mu ona tajemnicze ostrzeżenie, wiedziała rzeczy, których nikt nie mógł wiedzieć, odmawiała wyjaśnień, znikała, i pozostawiała w swojej ofierze zarodek przeczuć, pełnych niejasnej grozy. Pavic utrzymywał zaufanych w domu księżnej, znał każdy jej krok i każde słowo, jakie wymieniała z Della Pergolą. Dzisiaj groziło rozstrzygnięcie: Pavic wiedział o tem i stanął między tymi dwojgiem. Wyczerpał mnóstwo podstępów, aby uzyskać zaproszenie na polowanie od księcia Maffy, swego byłego przyjaciela. Jedna myśl go podżegała:
„Widziała mię tchórzliwym, jeden jedyny raz, wtedy, gdy nadziano tego chłopa na bagnet. Od tego czasu byłem martwy i zniweczony. Ale teraz... kto wie... może zmartwychwstanę“.
Powiedział drżąc z cichą stanowczością:
— Ten Della Pergola nie jest tym, za kogo go pani uważa. On panią skompromituje, księżno, poniży pani sprawę, a wreszcie zdradzi was obie, sprawę i panią.
— Niech mi pan to wyjaśni.
— Więc wolno mi być wyraźnym, mnie, staremu, wiernemu słudze? Dziękuję waszej wysokości. Więc niechaj pani wie, że ten człowiek dawno opowiedział mi wszystko, co pani z nim ułożyła. Jest on ohydnym samochwalcą; pożąda kobiety poto tylko, żeby wobec swoich stu tysięcy czytelników móc do niej mówić ty. Gdyby miał on kiedy posiadać poufne wspomnienia o słodyczy takiej jak moja...
Pavic przeraził się gwałtownie tego, co mu się wymknęło. Księżna zdawała się tego wcale nie rozumieć. Zakończył z oburzeniem:
— ... w kawiarniach na korsie chwaliłby się tem.
— Więc dobrze, — rzekła księżna ubawiona. Objeżdżała na koniu mur kościoła. Pavic jechał za nią.
— Skompromituje mię... A jeżeli się na to zdecyduję... dla sprawy... Rozumie pan, doktorze, oczywiście tylko ze względu na wielką sprawę.
— Wówczas powiem waszej wysokości, że on dla pani sprawy nigdy nic nie uczyni. Pani łaska nie przekupi go: Della Pergola jest nieprzekupny.
— Dziwna, to samo i ja mu powiedziałam. Zaprzeczył temu stanowczo. Wierzę niemal, że na moją cześć zrobi wyjątek.
— Niech pani w to nie wierzy, na miłość nieba...
Koń jego robił teraz dłuższe kroki. Pavic sapał. W pożerającem napięciu chwili leżał twarzą na grzbiecie swego kasztana; siwawa jego broda rozgniatała się o grzywę, od dołu toczył poczerwieniałemi, zalęknionemi oczyma ku księżnej, która go nie widziała i która igrała słowami. Pavic grał o życie.
— Niech pani w to nie wierzy! On nie może, nawet gdyby chciał. Raczej popełni najnikczemniejszą brutalność, niżby się dał przekupić. To u niego chorobliwe...
Nagle oba konie zatrzymały się i nastawiły uszy. Pavic powiedział jeszcze:
A gdyby mimo to był pani powolny, nie miałaby pani z tego najmniejszego pożytku. Przekupiony Della Pergola natychmiast traci cały talent...
Stropił się. Zazdrość, która go czyniła odważnym, zaostrzała jego czujność. Spoglądał w dusze, i sam się zdumiał.
Koło grobowca wypuszczono sforę. Początkowo była to gęsta, wijąca się masa. Ale wnet oderwały się od niej w dwóch, trzech skaczących promieniach strzępy, i najsilniejsze z psów wybiegły naprzód, białe z brunatnemi plamami, sunąc ponad krótką, twardą trawą, wyciągnięte i wtuliwszy brzuchy, ze szczekaniem, łaknące zabawy i morderstwa. Pierwszym myśliwym był książę Maffa, zgarbiony nad szyją swego karosza. Czerwone jego barki świeciły, słońce połyskiwało w czemś złotem, w jego rogu. Przyłożył go do ust i zadął. Wszystkie konie wyruszyły naraz, wyciągnięte, drżące, pożądliwe. Koń księżnej zarżał głośno. Przechyliła się na nim silnie do tyłu; ramiona jej i cugle napięły się w dwóch długich, sztywnych linjach. Tułów wyprężył się niby giętka wić nad tylną częścią zwierzęcia. Koń był biały i zamiatał ziemię złotym ogonem.
Pavic dyszał i podskakiwał, ale pozostawał tak blisko księżnej, że szal jej powiewał mu koło uszu. Jego mimowolne chybotanie się wyglądało, jakby czczony przewódca ludu kłaniał się głęboko wprawo i lewo tłumom, które w wyobraźni jego zapełniały dale pustej Kampanji. Przy każdej grudce ziemi koń podrzucał go dogóry, potem jeździec spadał twardo zpowrotem na siodło. Był blady, ale tylko od wstrząśnień, nie z lęku. Przygotowany był zgóry na wszystkie możliwe przygody. Największem nieszczęściem, którego się lękał, nie było spaść z konia, ale przeoczyć przybycie Della Pergoli. I dlatego nie spadał.
— Widzi pani? — szepnął przenikliwie. — Wasza wysokości, czy pani widzi?
Della Pergola nadjechał naprzełaj przez pole, lekko i bez pośpiechu. Skierował konia do księżnej, ukłonił się i rzekł ze spokojnym oddechem i bez wzruszenia na cierpkiej twarzy:
— Dmiemy do ataku, wasza wysokości? Ruszamy ze zbuntowanemu mnichami w pole? Chwila jest korzystna.
— Jak nigdy. Wyjeżdżam nawet.
— Do Dalmacji! Jadę z panią! Porzucam wszystko.
— Swoje prasy? I moje artykuły?
— Ma pani rację. Jestem bez myśli. Mam jeszcze tylko pożądania. Czegóż pani chce? Trzy miesiące bezsilnej żądzy! Na tym upale! Na martwych brukach naszego lata! Nie mogę dłużej.
— Zdradza się pan przecież.
Spojrzeli na siebie twardo. Potem w takt galopujących koni rzucali sobie krótkie zdania. Za nimi sapał Pavic.
— Zdaje się pan na moją łaskę i niełaskę. Czy pan sądzi, że tego nie wykorzystam?
— A niechby. Jestem gotów. Nie umarłem. Dlatego chcę tylko swojej nagrody. Ponieważ wytrzymałem. Jutro rano ukaże się pani pierwszy artykuł. A dopiero jutro wieczorem chcę być szczęśliwy. Ustępuję.
— Ja także. Bardziej jeszcze niż pan. Rezygnuję zupełnie z pańskiego artykułu. Straciłam ochotę.
— Także do...?
— Do wszystkiego.
Klasnęła cuglami po szyi konia, przechyliła się mocno do tyłu i wydała okrzyk, z czystej rozkoszy, wolna i pełna nowej tęsknoty, by pofrunąć przez błękitne powietrze.
— Za mną, kto mnie kocha!
Przeskoczyła szeroki rów, napełniony wodą. Kopyta zadrżały, pochyliły się i zagrzebały się po drugiej stronie w glebę. Della Pergola, znieruchomiały z przerażenia pod wpływem jej słów, spoglądał za nią. Chciał przystanąć. W ostatniej chwili ogarnął go lęk przed samowzgardą i uderzył konia szpicrutą. Rowu prawie jeszcze nie zauważył.
Nagle znalazł się rozciągnięty w płaskiej kałuży, z głową na pochyłym wale, i wysoko nad sobą ujrzał jaskółkę, szybującą przez błękit, błyszczący szklisto niby błękit na malowanych szybach.
Pavic widział tylko, że księżna miała za chwilę zniknąć po drugiej stronie rowu. Syknął: — Chwileczkę! —, ubódł konia ostrogą i zamknął oczy. Był bardzo zdziwiony, gdy znalazł się po drugiej stronie, u boku swojej pani i bez dziennikarza.
Della Pergola podniósł się z zaciśniętemi wargami; szeptał do siebie w duchu, raz po razie:
„Tylko spokojnie, na miłość Boga, spokojnie. Zobaczymy przecież“.
Wdrapał się po stoku rowu, zdjął czerwony frak i próbował oczyścić go z błota. Nagle podniósł wzrok.
„To się nazywa polowanie na lisy! Lisem byłem ja, ja nieświadomy chłopczyk! Polowała na mnie i zapędziła mię w matnię. Nawet jej tłusty kochanek musiał być przy tem. Tak to jest...“
Daleko za nim poruszał się jej zmniejszony kontur i chwiejący się trybun. Pusty koń biegł obok nich.
„Złapią konia, a dzisiaj wieczorem kłamać będzie o mnie i moich czynach całe miasto“.
Wyruszył w drogę. Z głową pochyloną i kapeluszem spuszczonym na oczy, wymachując zaciśniętą pięścią, szedł w czerwonym fraku i białych spodniach, szedł spryskany błotem, szybko przez uroczystą okolicę, trawiąc w sobie nienawiść i zemstę.
„Zastanówmy się nad nią jasno! Czy jest kokietką, czy z premedytacją uczyniła mię szalonym? O nie, myśli o sobie bardzo mało. Kobieta z jej przejrzystą cerą: widzę to niezaprzeczalnie, dusza jej jest o wiele za wysoka, nie mogłaby nawet przejść pod nędznie niskiemi lukami triumfalnemi kokieterji.
Boże! Ze też ciągle jeszcze muszę w to wierzyć! Nie chcę więcej! Ale jednakże jest jej djabelnie obojętne, czy się dla niej traci głowę. Jest niewrażliwa, tak niewrażliwa, że staje się przez to naprawdę zła. Pavic powiedział wtedy w kawiarni, kiedy się chwalił przede mną: „Ona jest zła, ta wytwornisia“. Miał rację odprawiony śpiewak operowy!
Ach! Ta wytwornisia! To mój los, że ja biedny snob spotkałem kobietę naprawdę wytworną. Jeden jedyny raz i to wystarcza.
Ale teraz uwolnię się od niej! Co, nie chcesz zstąpić ze swego Olimpu, ty zła Junono? Więc ja cię ściągnę!“
Powrócił do miasta przez wrota San Giovanni i wziął powóz. Skrzyżował nogi i gwizdał przez zęby, pewien zupełnie swojej mocy.
„Wyniosła dama, która wmawia sobie, że tronuje ponad społeczeństwem ludzkiem, śmiała, niezmysłowa i nieodpowiedzialna za losy niższych, którzy się jej poświęcają: czegóż ja ją nauczę ? Po pierwsze, że jest dobroduszną, nieco zwyczajną istotą. Po drugie, że powszedni partnerzy jej płytkich awanturek miłosnych na życzenie podać mogą dokładny opis pewnej kanapy, z pewną koroną książęcą, na którą w swem charakterystycznem położeniu spoglądali od dołu. Na stronie wewnętrznej pozłota poodpadała nieco“.
Podczas jazdy artykuł zaokrąglił się w jego umyśle. Był zupełnie wymyślony i zaostrzony, gdy Della Pcrgola wysiadał na via Campo Marżo, przed redakcją swojej gazety. Tegoż wieczora ukazał się.

Było około godziny dziesiątej. Księżna znajdowała się w swojej sypialni w hotelu Windsor. Kotara do salonu była nawpół uchylona. Komnata miała wysoki, złocony sufit i szerokie okna. Przy żyrandolu paliły się wszystkie płomienie gazowe. Na jedwabnych krzesłach leżało w białych oprawach kilka ulubionych książek. Kopja Pallady wisiała na głównej ścianie.
Nadole, na szerokiej, nowej i wspaniałej via Nazionale, zupełnie jeszcze daleko, słyszała okrzyk, który znała: powtarzał się co wieczór. Najświeższy artykuł skandaliczny w Intrasigente odbywał swoją drogę przez miasto. Otworzyła okno i zdawało się jej, że usłyszała: „Śmierć księżnej Assy“.
Chmara gazeciarzy zbliżała się, podejrzane typy, jedni w łachmanach, inni w strojach narodowych. Wystawali oni godzinami przed drukarnią groźnego pisma, kpiąc z siebie wzajemnie i grożąc sobie. Przy ukazaniu się nowego numeru następowała krótka bijatyka; szczęśliwcy, którzy pochwycili pierwsze paczki wilgotnego papieru, wynurzali się z czarnej gromady i z dzikiem wyciem rzucali się na najbardziej dochodowe ulice, które w nocy pulsowały życiem. Gdzie przebiegali, ulica pokrywała się wielkiemi, białemi strzępami, które niecierpliwe ręce trzymały w świetle latarń.
Przed wszystkimi biegł człowiek o szczudle. Był wysoki, ostre jego kości przebijały łachmany. Pierś jego była pusta, a pięści suche i żylaste. Szara jego twarz, niemal bez konturów, wyglądała jak wytarta przez nędzę, z niepewnemi cieniami zamiast oczu. Ale wyrzucając z wyciem górną część tułowia do przodu i twardo uderzając drewnianą nogą o bruk, rozwierał szeroko usta, z których jak z czarnej jaskini, z sykiem i gwizdem, dysząc wściekłością i pełne nienawiści, która się wysilała, aby zakosztować swego szczęścia, wylatywały słowa, wszędzie pożądliwie witane.
— Niezwykle ważny artykuł Paola Della Pergoli! Upadek wielkiej damy! Zdemaskowanie i śmierć moralna księżnej Assy!
„Co to znaczy?“ zadawała sobie księżna pytanie.
We wszystkiem tem nie widziała jeszcze nic więcej, jak skrzywioną w skurczu nienawiści twarz krzyczącego. Spacerowicze otoczyli go, wydzierając mu gazety. Zebrał szybko miedziaki, przerwał koło i pomknął dalej, stukając, wrzeszcząc i przewracając się. I było rzeczą niepojętą, że ten kaleka, ten śmiertelnie chory, ciągle przeganiał wszystkich swoich towarzyszów. Co go gnało na ich czoło — to nienawiść. Księżna widziała to: ożywiała go jedynie nienawiść; nienawiść wypełniała go całego. Mogła ona lada chwila wypłynąć z jego członków niby gaz: wówczas rozleciałyby się one nagle i padły na ziemię.
Ta istota, której sobie nie przypominała i która jej zapewne nie znała, wydawała się jej najbardziej udatnem odzwierciedleniem owej nienawiści, która już nieraz wynurzała się w jej życiu z dusz ludzkich. Ów starzec na wybrzeżu, po drugiej stronie zatoki w Żarze, który ze złości zaczął tańczyć, bo ona ujęła w czasie burzy wiosła; owi dwaj olbrzymi Morlacy, którzy wymachiwali siekierami przed głowami jej koni, wówczas, po nieudanej przemowie do tłumu; cały lud. który z niestrawionemi jeszcze darami jej w żołądku uczciwie i obyczajnie szczekał na nią i nadawał jej przezwisko „wytwornisi“: — wszystko to łączyło się w rysach tego gazeciarza. Widok jego wydawał się jej smutny i — wstrętny.
Zamknęła okno i przesłoniła je gęstemi roletami. Potem zadzwoniła; chciała przeczytać Intrasigente. W tej samej chwili zjawił się groom ze złożoną gazetą na tacy do listów’. Widocznie spodziewano się jej znaku. Stanęła pod żyrandolem i przebiegła okiem szpalty; jej artykuł pysznił się na samem czele. Nie skończyła go jeszcze, gdy przez salon zbliżyły się szybkie, mocne kroki, które lubiła: na progu stanął San Bacco. Powiedział:
— Księżno, wzywała mię pani. Oto jestem.
— Witam pana z radością, kochany markizie, — odpowiedziała księżna. — Ale nie wzywałam pana.
— Jakto, księżno, nie wzywała mnie pani, wówczas, przed moim odjazdem do Bułgarji, kiedy mi pani pozwoliła... mimo wszystko... zawsze należeć do pani? Nie wiedziała pani wtedy jeszcze, kiedy i poco będzie pani potrzebowała rycerza i dzielnego człowieka. Dzisiaj wie pani już.
I uderzył w gazetę, którą przyniósł z sobą.
— Bierze pan to tam zbyt poważnie.
Dotknęła także rozłożonej gazety.
— To jeszcze nie jest sposobność, przy której przyjacielowi memu nie wolno się wahać. Gdyby ten wypadek zaszedł wcześniej, możeby mię przeraził. Ale długie czekanie uczyniło mię znużoną i obojętną. W duchu dawno już zrezygnowałam ze wszystkiego: niech mi pan wybaczy, że nie powiedziałam panu tego wcześniej. Opuszczam Rzym i wycofuję się ze wszystkiego.
San Bacco wybuchnął.
— Mogłaby pani!
Opanował się, splótł ręce i powtórzył:
— Mogłaby pani! Księżno, mogłaby pani porzucić sprawę, która stoi na ostrzu noża! Lud, który panią uwielbia i który w tej samej chwili w pani imieniu walczyć będzie o wolność!
Skinęła na niego głową.
— Cicho, cicho, drogi przyjacielu, wiem wszystko, co mi pan ma do powiedzenia. Ale ja nie wierzę wcale w zwycięstwo tej tak zwanej mniszej rewolty. Ale pomijając to: ten lud będzie serdecznie rad, jeśli uwolnimy go od wolności. Czy przypomina pan sobie okres zamieszek z powodu dzierżawców? Jak oni mnie nienawidzili za to, że odważyłam się na kilka liberalnych reform, że chciałam zaprowadzić oświatę, sprawiedliwość, dobrobyt! Ale ja kochałam ich po marzycielsku, gdyż widziałam w nich bliskich zwierzętom półbogów, ocalałe posągi czasów heroicznych, surowe i bronzowe pośród wielkich, spokojnych zwierząt, obok stosów czosnku i oliwek, przy olbrzymich, brzuchatych dzbanach glinianych. Na tak wielkiem pięknie zbudować chciałam królestwo wolności. Dzisiaj rezygnuję i ze statuami samemi odchodzę swoją drogą.
Mówiła coraz ciszej i myślała przytem: „Co ja mu mówię?“ Spoglądała na niego wesoło w jego rozczarowaniu, świecąc niemal czystością swej świadomości i zupełnie nietykalna. Mimowoli wykonała ramieniem ruch ku ścianie; jakby stawała pod obroną Pallady. San Bacco chciał jej odpowiedzieć; księżna poprosiła:
— Jeszcze słowo, aby mię pan zrozumiał. Niechże się pan zastanowi, ile wysiłków i jakich sum pieniężnych po-trzeba było, aby wydobyć z tego ludu odrobinę tęsknoty za wolnością. Dajmyż mu wreszcie pokój, nie pragnie on niczego lepszego. My dwoje, i wszyscy prawdziwi miłośnicy wolności, stajemy się natrętni. Zawstydzamy ludzkość i zbieramy jako plon nieprzyjaźń. Ustępuje się nam, aby się nas pozbyć, a takie wypadki, zrodzone z przesytu, lęku lub złośliwości, nazywamy potem walką o wolność.
Zamilkła. „Mam złą rolę“, pomyślała. „Może mię upokorzyć w imię ideału, który czciłam“. I uśmiechnęła się niepewnie.
San Bacco przemówił wreszcie, bez gniewu, z osieroconej przez mądrość świecką wyżyny, na której życie jego upłynęło.
— Zadaje pani kłam memu istnieniu...
— Nie! Gdyż ono jest piękne.
— Ale nie wierzy pani w jego cel.
Wyciągnęła do niego rękę.
— Nie mogę inaczej.
Ujął jej dłoń i pocałował ją.
— A ja mimo to należę do pani, — rzekł.
Zaraz potem uderzył się w czoło.
— Ale my tu mówimy! — zawołał. — Wyjaśniamy sobie wzajemnie swoje poglądy i stoimy przytem naprzeciw siebie, każde z tą szmatą gazeciarską w ręku, gdzie jakiś łotr waży się panią, księżno, napastować! Panią! Panią!
Popadł w podniecenie, bródka jego drżała. Począł biec po pokoju, zatykał uszy i powtarzał:
— Panią! Panią!
I zatrzymując się:
— To przecież zupełnie nie do wiary! Zdaje mi się, że teraz dopiero spostrzegam, jakie to jest nie do wiary!
Kołnierzyk stał mu się za ciasny, usiłował go rozszerzyć dwoma palcami; wreszcie rozwinął Intrasigente i głośno zaczął czytać artykuł, grzmiąc, zająkając się, potykając się.
„Owa poczciwa kobieta, która knuje swoje niewinne plany w celu małego przewrotu w jej zupełnie niezajmującym kraju... “
San Bacco przerwał sobie, rzucając dokoła zuchwale oskarżycielskie spojrzenia i oburzony do łez, jak w parlamencie, kiedy wyzywał partje sytych na szpady. Jego głos komendy wybuchnął grzmiąco.
— Tak, to szczere! Subtelność i zazdrość zżarła zupełnie tych pismaków. Ktoś z nas chce być dumnym i silnym i zwalczać zło: cóż wynajdzie pismak, aby uczynić tego, kto dąży do rzeczy wielkich, małym? Nazywa go poczciwym. Niezbyt przebiegłym, ale zawsze poczciwym. Jakże to ohydnie szczere! Posłuchajmy tego subtelnego pana do końca, a przekonamy się wówczas, kto będzie miał ostatnie słowo!
Czytał dalej, ale wreszcie urwał. Księżna ujrzała, jak poczerwieniał silnie, jak ręce jego zadrżały. Było to przy owych wierszach o kanapie i koronie książęcej. Litery skrzywiły się i stały się nieczytelne, ale San Bacco nie ważył się podnieść od nich wzroku. Księżna milczała także; odwróciła się.
„Wstydzi się“, pomyślała. „Wstydzi się za człowieka, który mógł to napisać lub choćby uwierzyć w to. A jeśli się cofnę pamięcią w okres, który mnie już wcale nie obchodzi, to... on nie ma racji się wstydzić“.
— Niech pan odłoży nareszcie gazetę, — rozkazała.
Rzucił ją w kąt. Potem pomógł sobie otrząsnąć się ze zmieszania wybuchem wściekłości.
— Ach! Ach! To jest duch! To jego honor! To są bohaterowie ducha, którzy mają dzisiaj moc. Więcej mocy, niż najświatlejszy genjusz czynu! Oto ma pani jedną z tych subtelnych głów, które uśmiechają się szyderczo, gdy uczciwy mężczyzna mówi im o uderzeniu na wroga. Honor pismaków i mówców, widzi pani, co się z nim dzieje. Ale istnieją położenia, — krzyknął łamiącym się głosem, — położenia, w których ten tylko duch jeszcze znaczy, który błyszczy na ostrzu szpady!
Zażądała:
— Niech go pan nie zabija! Nie należy mi na tem.
— Ale mnie! — zawołał markiz, wyprostowany sztywno i drżąc z napięcia. I znikł.
Przez sekundę była niespokojna.
„Czy mam mu to powiedzieć? Że znowu popełnia donkichoterję, i że owa nędzna kanapa nie jest wymysłem! Wówczas sprawię mu daleko okrutniejszy ból, niż floret przeciwnika, który wbije mu się między żebra“.
I cofnęła się.
Z ulicy dochodziła wrzawa złych głosów. San Bacco ukazał się jeszcze raz.
— Przedpokój pani jest już pełen reporterów. Widzi pani, czy mam rację, jeśli zrobię szybką kreskę pod tem wszystkiem. Chwilowo wyrzucę tych zabiegliwych ciekawskich własnoręcznie za drzwi.
— Dziękuję, — rzekła księżna i skinęła mu głową.
Kazała zgasić wszystkie płomienie i pozostała w półmroku dwóch tylko świec.
„Czego chce Della Pergola?“ zastanawiała się. „Poco obarcza się niedogodnością, jaką jest moja nieprzyjaźń? Zawsze jest przecież o tyle łatwiej unikać się wzajemnie, a jeszcze łatwiej pozostać dobrymi przyjaciółmi. Nie panuje więc nad sobą i nie może się zdobyć na dystyngowaną rezygnację, lecz chce mi szkodzić. Ale czem? Śmiesznem wydarzeniem z życia innej, z życia jakiejś byłej znajomej. Czy przypuszcza rzeczywiście, że mnie tem trafi do głębi? Zdaje się, że go przeceniałam. Czy też chce mi zgotować trudności zewnętrzne? Nato musiałby umieć wylatywać w przyszłość, biedny, powolnie myślący człowiek, który bawi jeszcze ciągle koło kanapy, pustej od tylu a tylu lat, musiałby pewne posągi strącić z ich cokołów w powolną wodę, w której obserwują swoje ciemno połyskujące członki. Posągi...!“
Marzyła.
„One mnie nigdy nie obrażą pożądaniem lub nikczemnością. One nie wymagają niczego, tylko abym je kochała, i tylko za to dadzą mi wszystko, czem są. One się nie targną na mnie. Jakkolwiek ciężkie są ich ramiona z bronzu, ja ich nigdy nie poczuję. Pozostanę wolna i prowadzić będę Centaura za róg...“
Nagle wydało się jej, że słyszy szelest kotary. Poczuła intruza w głębokim i rozległym mroku. Szeroka, ciemna postać przesuwała się wzdłuż ściany.
— Kto tam? — zapytała księżna
Stłumiony głos odpowiedział: — Ja! — i odchrząknął:
— Pavic.
— Czego pan chce?
Pavic wyszedł z cienia. Zdobył się na odwagę i powiedział z patosem:
— Stało się, księżno.
— Co?
— Zbrodniarz został stracony.
— Został...?
— Zabity.
Wzdrygnęła się. „Zabity? I mnie to cieszy?“ zadawała sobie pytanie. „Ja go nie nienawidziłam, póki żył. Ale że znikł, jest mi miłe. To prawda. Gdyż prawdą jest, że oczy wroga, spoczywające na mojem ciele, z biegiem czasu wzrokiem wywołałyby na niem plamy. Lepiej, aby się zamknęły. Zła wola innego człowieka przypomina nam codzień, że nie jesteśmy sami i nie zupełnie wolni. Kapie ona nieustannie w naszą swobodę i zatruwa ją. Lepiej, aby ją usunąć“.
— Więc stało się? Już? Ale dopiero przed godziną opuścił mię San Bacco.
— To się stało przed dwiema godzinami, — rzekł Pavic głucho.
— Przed dwiema...
Tym razem przerażenie jej było gwałtowne.
Wróg, który dzisiaj wieczór targnął się na nią, nie był już żywym człowiekiem? Przemawiał do niej z nienawiści, — a był już trupem? Przyjaciel jej przyszedł, mówiła o tamtym i o jego atakach. San Bacco chciał ją pomścić — i wszystko to odnosiło się do trupa?
— Ależ San Bacco... — powtórzyła, niepewna z grozy.
— Nie San Bacco, — wyjaśnił Pavic. — Ja sam...
Księżna wstała. Tej nocy działo się za wiele dziwnego. Drżała. Nagle zdjęła abażur ze świecznika. Promień świecy padł na twarz Pavica; była wzdęta, blada, z zapalonemi powiekami, pokryta skłębionemi, siwemi włosami.
„Tym człowiekiem pogardzałam i zapomniałam go“, pomyślała, „gdyż nie dał się nadziać dla chłopa na bagnet. Ale dla mnie — dla mnie zaryzykować życie, więc do tego był jednak zdolny? Przez cały ten czas był jednak zdolny do tego?“
Szybko podeszła do Pavica i wyciągnęła do niego rękę. Padł w pojedynku z panem, Pavicu?
Pavic z wahaniem wyciągnął rękę ku jej dłoni. Wymuszona jego postawa poczęła się chwiać.
— Nie w pojedynku, — wybełkotał. I po okropnej pauzie, dysząc ciężko:
— Zamordowany.
Cofnęła rękę, zanim jej dotknął.
— Zamordował go pan?
Zupełnie słabo zabrzmiała odpowiedź:
— Kazałem... zamordować.
Głowa jego zwisła do przodu. Księżna wybuchnęła pogardliwym śmiechem. Pavic drgnął nagle. Wykonywał ramionami mnóstwo krótkich, niesamowitych ruchów pajaca. Wyrzucał przytem z siebie szybko monotonne słowa.
— Chciała pani, abym się poświęcił, wtedy, owego dnia, odkąd pani mną gardzi... kiedy nadziano chłopa na bagnet. Miałem się poświęcić. Teraz się poświęciłem. Ja ginę... ginę, podczas gdy pani się śmieje. Czyż pani się zawsze nie śmiała? Do wszystkich moich cierpień śmiała się pani. Słuszne jest, że śmieje się pani jeszcze, kiedy ginę. Pani jest przecież taka zła! Pani przecież nie jest chrześcijanką!
Zapytała poważnie i łagodnie:
— Dlaczego właściwie, dlaczego pan to zrobił?
Pavic miał w tej chwili głowę wzniesioną. Zbuntował się przeciwko swojej pani, po raz pierwszy, odkąd do niej należał. Powiedział jej w twarz swoją gorycz i swój skradający się gniew. Ta ostatnia godzina pozwalała mu się ważyć na tyle. Ostatnia godzina upoważniała go do wszystkiego, uwalniała go zupełnie od wstydu.
— Dlaczego? — zapytał. — Dlatego, że panią kochałem, księżno. Że panią ciągle jeszcze musiałem kochać. Ze podczas tych wielu lat swego poniżenia ani na sekundę nie zapomniałem owej chwili, kiedy pani była moją.
— O tem pan jeszcze myślał? — zapytała, zdumiona bardzo.
— Ciągle, — rzekł Pavic, szlachetny niemal w prawdzie tego uczucia.
— Zrezygnowałem, — dodał, — gdyż musiałem. Ale nigdy nie pogodziłem się z myślą, że ktoś inny mógłby przyjść i zająć moje miejsce. Wreszcie przyszedł jednak ten Della Pergola, a ja byłem podniecony, jakbym został zaatakowany i dotknięty w swoich prawach. Nienawidziłem go gwałtownie, z chorobliwą, nędzną żądzą zemsty, jako rabusia, który ograbiał mię z ostatnich nadziei, do jakich się uciekłem. 0, nadzieje, które nie miały nawet imienia, tak były bezsilne. Ale on musiał iść precz, ten silny rabuś. Jego artykuł dzisiejszy był dla mnie jak zbawienie.
Jęknął.
— Zbawienie... — powtórzyła księżna w zamyśleniu.
— Zbawienie, — rzekł Pavic jeszcze raz. — Teraz i ja sam zginę wraz z nim. To położy kres wszelkiemu cierpieniu, to jest sprawiedliwe, inaczej być nie mogło. Gdyż...
Mruknął:
— Jestem przecież współwinnym w jego zbrodni. To, co on bezwstydnie zdradził, ową cudowną tajemnicę księżnej, tak, o koronie książęcej na owej kanapie, — ja sam mu to powiedziałem. Tak, księżno, ja mu to powiedziałem, w kawiarni chwaliłem się panią: nie upiększam niczego. Byłem chory z żądzy i zazdrości i trwogi i gniewu; musiałem mówić o pani, wyjawiać rzeczy, których nawet nie wiedziałem, pysznić się panią, upokorzyć człowieka, który pani pożądał, panią, księżno, upokorzyć, gdyż była pani dumna, — upokorzyć i siebie samego, przez nikczemność, jakiej się dopuściłem...
— Dość, — powiedziała, udręczona przez to obnażenie się duszy. Pavic podniecał ją. Nawpół odwrócona zapytała:
— Kto to zrobił?
— Kto...?
— Kto go zamordował?
— Zrobił to jeden z młodzieńców mego klubu. Ten, który jest czystego serca, pamięta pani, z uduchowionemi błękitnemi oczyma, który nigdy jeszcze nie tknął kobiety. Po zamknięciu redakcji zakradł się do prywatnego gabinetu Della Pergoli, z długim nożem, którym zawsze uderzał swoją lalkę, kręcącą się na palu i przedstawiającą króla Mikołaja. Della Pergola odwrócił się szybko — i już miał nóż w sercu. Gdyż młodzieniec miał wielką wprawę, bo przecież i lalka, która przedstawiała króla Mikołaja, kręciła się ciągle...
— Niech go pan do mnie przyprowadzi, abym mu mogła podziękować. Naraził dla mnie życie.
— Nie mogę. Schwytano go.
— Ach! A pan, Pavicu, chodzi wolny!
— Tak, tak. Jeszcze chodzę wolny... jeszcze chwilę, — szepnął prawie niezrozumiale.
Zamilkli. Wreszcie księżna rzekła:
— Niech mnie pan teraz opuści.
— Tak, tak.
Zrobił chory grymas i przycisnął się znowu do ściany, nie patrząc na nią, biały, z ciemnoczerwonemi plamami tu i ówdzie na twarzy.
— Jeszcze jedno, — zawołała księżna, kiedy podnosił kotarę.
— Dlaczego nie zrobił pan tego przynajmniej sam?
— Tego... nie mogłem. Chcę oddać życie, ale... sam pchnąć... nie, to było niemożliwe. Ja... nie mogę.... widzieć krwi...
I spuścił kotarę.
Przekradł się przez salon, stąpając ciężko, z krawatem za uchem. Czuł się potępiony, jak wówczas, kiedy go zawołała do siebie, po śmierci chłopa, którego nadziano na bagnet. Tylko że dzisiaj wszystko było ostateczne, i że nie pozostawała już najmniejsza litosna nadzieja, ani nawet trwoga, — bo przecież życie na świecie kończyło się.
Przedpokój roił się znowu od reporterów. Kamerdyner i strzelec Prosper kłócili się z nimi i zamykali przed nimi drzwi. Pavic przystanął.
„Czy mam im to powiedzieć?“ pomyślał. Ale poszedł dalej.
„Poco. Nie chcę“.
„Przemóż się, grzeszniku!“ zawołał do siebie zaraz potem. „Miej litość dla tych biedaków, którym notatka o twoim czynie przyniesie kawałek chleba“.
Ale czuł się niezdolny do rozpętania dokoła siebie całej tej ciekawości i do znoszenia całego tego życia, tak hałaśliwego, pożądliwego, zazdrosnego, złośliwego i gwałtownego. Widział się już na uboczu w cieniu. Oddalił się z pochyloną głową i cierpiał, że musi ginąć w milczeniu, on, którego życie było głośną grą.
Na ulicy podszedł do policjanta i zapytał:
— Gdzie znajduje się komisarjat dzielnicowy?

W cztery noce później dowiedziała się księżna o zupełnem niepowodzeniu nowego powstania dalmackiego. Oznajmił jej o tem ten sam pełen nienawiści głos, który rzucił jej w okno krzyk duszy zmarłego Della Pergoli, niby kłębek śmiecia, oblepiony świeżą krwią. W ustach nędznego kaleki żałobna wieść o upadku narodu stała się wyciem triumfalnem. Całe nieszczęście, jakie rodził świat, było triumfem jego nienawiści. Wiarę, w jakąkolwiek piękniejszą przyszłość uważać za bezsilną, a wszelkie życie za bezużyteczne — to oszołamiało sobie samej nieznaną duszę fanatycznego, umierającego człowieka.
Nieprzyjęta nikogo z licznych gości, którzy się potem zjawili. Czekała na contessę Blà, ale przyjaciółka nie przychodziła.
Jakobus Halm rozpoczął portret księżnej. W starannie zamkniętym salonie stał naprzeciw niej, wyglądając z za stalugi z wyciągniętą szyją i od dołu, i miał fantazje o przyszłym domu księżnej w Wenecji i o swoich przyszłych dziełach. Był szczęśliwy. Często, po długiem, gorliwem milczeniu, wyrywało mu się:
— Boże! Co też to nagle stało się możliwe!
— Ileż ja będę umiał! — wyjaśniał. — O, nie umiałem nic, póki byłem ubogi i bez uznania. Aby wogóle czuć, że żyję, pozwalałem się przytłaczać przez Peryklesa, przez jego krowy i pocących się szermierzy. Wszystko to czyniło mię chorym i niezdolnym do podniesienia pendzla; ale mogłem przynajmniej tęsknić, kiedy na to patrzałem, tęsknić za... ach! za tem, co teraz będę robił! Do djabła z temi wszystkiemi mięśniami na czerwonych dywanach, z temi wszystkiemi rzeźnickiemi studjami! Ściany pani, księżno, niechaj się pokryją srebrnem światłem, w którem cudowne kształty lekko i swobodnie zmywać będą z siebie twardość niskich ciał. Wszystkie one tronują, szybują, czują się, prężą się i wypoczywają!
Księżna wtrąciła:
— Gdyby pan tylko zechciał nie przemalowywać ciągle mego portretu! Wczoraj byłam już prawie zupełnie zadowolona, bardzo był podobny.
— Podobny? — rzekł Jakobus, wzruszając ramionami. — Mógł być przypadkowo podobny. Podobne portrety zrobi pani każdy zdolny pacykarz. Czego ja szukam, to zjawiska godnego księżnej Assy: twarzy, która podobna jest do jej duszy. Z chłodnej skóry i z gorących włosów zrobić mam obraz uczucia, głębokiego, dobrego i wdzięcznego, i wyniosłości, która zna tylko siebie. Oczy przyglądają się niewzruszenie wielkiemu bólowi, a są ciężkie i słodkie z tęsknoty. Kobieta, którą chcę namalować, nie jest może zupełnie tą, która siedzi teraz naprzeciw mnie; ale może się nią stać w następnej chwili. Ona to była, która wówczas, gdy mi się po raz pierwszy zjawiła, zatopiła wzrok we wzroku Pallady. Maluję panią, księżno, z pamięci. W wyjątkowo łaskawych sekundach pomaga pani mojej pamięci. To, co zaznaczam tu na płótnie, jest pustą formą. Ożywię ją, gdy już pani nie będę widział, po pani wyjeździe.
Nakoniec zapytał:
— Czy zobaczę panią jeszcze kiedy tak bogatą, pełną miłości i wolną, jak stała pani przed Palladą? Ach! Wówczas zdolny byłem do rozkoszowania się, gdyż nie miałem nic do malowania, gdyż gorączkowy lęk, że zapragnę panią malować, jeszcze mnie nie ogarnął. Móc patrzeć na rzeczy, nie musząc ich malować: co za szczęście!

Baron Chioggia, poseł dalmacki, kazał księżnę usilnie prosić o rozmowę; przyjęła go.
Był to stary znajomy; obcowali z sobą jeszcze z czasów Żary. W Rzymie traktował poseł księżną Assy jak wrogą potęgę, uprzejmie i nienagannie. Jeśli chciał ją odwiedzić jako przyjaciel, opuszczał siedzibę poselstwa w swoim oficjalnym powozie i udawał się do Grand Hotelu, gdzie mieszkał. Potem brał wynajęty pojazd, i zamieniwszy się w prywatnego człowieka, jechał do księżnej. Podobnież powracał do hotelu i opuszczał go jako dyplomata, który obejmował znowu swoje stanowisko.
Dziś jednak zatrzymał się na via Nazionale jego urzędowy powóz. Poseł króla Mikołaja wszedł do salonu księżnej z orderem domu Koburgów na piersi. Baron Chioggia był
gibkim, pięćdziesięcioletnim mężczyzną, o siwawo-blond faworytach i nieco odstającym brzuchu. Był jowjalny, ciekawy, sceptyczny, z wyjątkiem spraw pieniężnych, a przytem dość wykształcony, aby niczego nie brać uroczyście, nawet siebie samego, ale dbały bardzo o swoją sławę złośliwego hultaja. Przyjmowano go łatwo za finansistę, a on nie miał nic przeciwko temu.
Powiedział:
— Bardzo pani utrudnia swoim przyjaciołom, wasza wysokości, aby byli z pani zadowoleni. W całym Rzymie mówi się tylko o pani, a właśnie w tych treściwych dniach zamyka pani swoje drzwi. Pytają nas: co robi księżna, jak ona to wszystko przyjmuje? — a my musimy się ratować nieudolnemi zmyśleniami, gdyż próżność nie pozwala się nam przyznać, że wcale jej nie widzieliśmy.
Księżna wzruszyła ramionami.
— Czego pan ode mnie żąda, baronie? Jestem zmęczona, lato dokuczyło mi. Staram się wypocząć nieco w ścisłem odosobnieniu, zanim wyjadę do Wenecji. Liczę na morskie powietrze.
— Przytem nie może pani nawet wiedzieć, że don Giulio Braganza musiał być umieszczony w zakładzie dla nerwowo chorych.
— Ubolewam.
— Ja nie. Ten dobrze wychowany młodzieniec nauczył się wytrzymywać widok pięćdziesięciu tysięcy franków, przegrywanych na jedną kartę. Nie był bogaty i godził się ze szczęściem i niepowodzeniem. Co go mogło ob-chodzić, że żona posła hiszpańskiego nie kochała go? Madame Pippa Pastinal jest dojrzała, — powiedziałbym, jeszcze dojrzała, chociaż jest bardziej niż dojrzała. Wszystko jedno: Don Giulio nie mógł się jej wyrzec. Pippa albo zakład dla nerwowo chorych, to była jego alternatywa — a poza tą alternatywą leżał jeszcze szeroki świat. Znam delikatniejszych zdobywców, niż był ten don Giulio, a którzy jednak znoszą daleko poważniejsze zawody z daleko większą godnością...
— I z większym wdziękiem, — dodał, całując dłoń księżnej. Potem zaczął zaraz mówić dalej:
— Czy wolno mi zresztą skorzystać z tej chwili głębokiego i radosnego podziwu i zaproponować waszej wysokości pokój z moim krajem, który jest i pani krajem: wysoce zaszczytny pokój, jak się pani zaraz przekona.
— Przyjmuję go, zanim się dowiem, jak wygląda. A gdyby pan był żądny walki, baronie: ja nią już nie jestem, — więc cóżby pan zrobił?
— W takim razie muszę waszą wysokość prosić tylko o przebaczenie, że nie przyszliśmy do pani wcześniej. Ale gdy szereg najsmutniejszych omyłek zwiódł nas do przypuszczenia, że powinniśmy widzieć w waszej wysokości nieprzyjaciółkę, pewien rodzaj wstydu, owego wstydu, który odczuwają też państwa i dynastje, nie pozwolił nam na naprawienie krzywdy. Pośrednicy, szpiegowie i rybacy w mętnej wodzie nie dawali naszej nieufności spokoju; starali się oni nawet wzbudzić w nas wiarę, że poza najświeższem, i spodziewam się ostatniem powstaniem pewnych niezadowolonych poddanych dalmackich kryje się wpływ i interesy waszej wysokości. Z tem większą przyjemnością korzystamy z tej właśnie sposobności, aby znieść konfiskatę książęcych majątków rodu Assy, przywrócić waszą wysokość w posiadanie wszystkich jej posiadłości i zezwolić jej na powrót do Dalmacji.
Księżna rzekła ubawiona:
— Słowem, mój drogi baronie: po stłumieniu mniszej rewolty uważacie mnie za zupełnie nie niebezpieczną, i zdecydowaliście się nie troszczyć się więcej o to, co robię i czego nie robię.
— Co za niezasłużona obraza!
Poseł oburzał się komicznemi ruchami, a jednak uśmiechał się swobodnie i potakująco. Zawołał:
— Zbyt nisko ceni pani przyjemność, jaką maiu z tego, księżno, aby się musieć strzec przed panią. Przyznaje mi pani chyba tyle dobrego smaku, że cenię wyżej piękną nieprzyjaciółkę, niż brzydką przyjaciółkę.
Zrobiła powątpiewającą minę.
— Ale zapominam o rzeczy najważniejszej, — rzekł poseł wesoło, i nastąpiła nowa anegdota z towarzystwa rzymskiego. Poseł zapuścił się w niestałą pogawędkę, która początkowo dziwiła księżnę i podniecała. Zwolna niknęło naprężenie, jakie pozostawiły w niej śmiertelnie doniosłe wypadki minionego tygodnia. Przez kwadrans czuła się lekka, swawolna i nieświadoma, jak wtedy, gdy jako siedemnastoletnia dziewczyna otaczana była na posadzkach Paryża przez złośliwość i zdradę, które jej nie dotykały. Ubolewała niemal, gdy baron Chioggia przyjął poważną minę. Powiedział jak przyjaciel, ostrożnie i stłumionym głosem:
— Księżno, niech mnie pani upoważni na przyszłość do bronienia pani przed jej przyjaciółmi.
— Czy to potrzebne?
— To było potrzebne. Ale czyż mogłem sobie pozwolić na taką swobodę? Między innymi obdarzała pani wielkiem zaufaniem mansignore Tamburiniego. Korzystał z tego, aby brać od pani pieniądze, a od przeciwników pani żądać jeszcze więcej. Tak, zaproponował nam bezpośrednio przed wybuchem zakończonego obecnie powstania spokój w kraju wzamian za ustaloną cenę. Oczywiście nie mieliśmy potrzeby płacić mu; byliśmy i tak pewni swojej sprawy.
— Więc San Bacco miał rację: Tamburini jest wilkiem! — zawołała księżna żywo. Była zdumiona, więcej nic.
— Także wielki pani wielbiciel Pavic, którego romantyczna karjera zakończyła się teraz tak scenicznie, wiódł w swoim czasie kosztowne życie. Pani dobra sprawa i pani nadzieje płaciły za to.
„Czy to coś zmienia w tym Pavicu, którego znam?“ pomyślała księżna. Zapytała:
— Jeszcze coś?
Poseł smakował na wargach słowa, które chciał wypowiedzieć.
— Obaj jednak, trybun i kapłan, nie mogli kasie pani, księżno, tak poważnie zaszkodzić, jakby pragnęli. Gdyż co najlepsze działo się ze strony niejakiego pana Pisellego, który znany jest jako gracz, i gracz niestety nieszczęśliwy. Zarządczym pani kasy, zaprzyjaźniona z panią i przeze mnie również niezmiernie ceniona contessa Blà, jak wiadomo powszechnie, nie potrafiła temu panu niczego odmówić.
Księżna doznała nagłego uczucia zimna. Spojrzenie jej stało się nieruchome, opuściło delikatnie skrzywioną twarz dyplomaty i utkwiło gdzieś na ścianie. Minęło kilka sekund, zanim jej przyszło na myśl opanować się; ale baron Chioggia był podczas tych sekund ślepy. Zbyt wnikliwie rozkoszował się własną złośliwością. Trucizną jej osłabiał siebie samego; jego spostrzegawczość zmąciła się.
— A skąd pan do tych wiadomości? — zapytała księżna.
— Dostarczano mi ich. Gdybyż mi wolno było wyznać to pani! Ale czy mogłem się odważyć? Niech wasza wysokość sama osądzi! Więc była to inna, również bliska pani dama, księżna Cucuru. Ona to dostarczała mi często nader starannych i wiernych sprawozdań.
— Ach tak, — rzekła księżna Assy i wydęła wargi z przelotną odrazą.
„San Bacco domyślał się i tego“, pomyślała. Równocześnie ujrzała w duchu postać starej księżnej. Natychmiast przebiegła w myśli całą scenę, której widownią mógłby być teraz brudny salon pensjonatu Dominici, scenę, w której ona sama przedstawiałaby dotkniętego lekką sympatją sędziego niegodnej i groteskowej staruszki. Odgrywała sobie tę rolę, jak niegdyś grała rolę darzącej światłem i nieubłaganej ciemiężycielki starych, posępnych ludzi na zamku królewskim w Żarze, albo w ukrytym ogrodzie dzieciństwa bajkę o Dafnisie i Chloe. I podobnie jak rewolucja dalmacka, podobnie jak echo pawilonu Pierluigiego, wszystko kończyło się śmiechem. Widziała czerwoną, zaciętą, wiedźmowatą twarz staruszki przy zdemaskowaniu jej podejrzanych interesów, widziała twarz tę krzywiącą się i parskającą z gniewnego zakłopotania. Zaczęła się śmiać cicho, a poseł śmiał się wraz z nią, nie wiedząc dlaczego. Wyjaśniła mu to.
Przez pewien czas zabawiali się kosztem rodziny Cucuru. Księżna myślała przytem:
„Więc wszystkie stosunki, jakie nawiązałam dla dobra wolności dalmackiej, rozpadają się nagle z brzękiem, jak rozsypane rolki pieniędzy. Całkowita wysokość zainteresowania i miłości, jakie okazywano mojej sprawie, daje się wyrazić w cyfrach. Jakie to proste! Dawałam pieniądze i za to stwarzano mi wrażenie, że stoją pośrodku walk, przedsięwzięć i niebezpieczeństw. W istocie jednak stałam ze swojem marzeniem zupełnie sama, — jak na odosobnionej skale, o którą rozbijają się fale morza“, dodała marzycielsko, a w głębi ducha miała na myśli swoją ojczystą skałę. Białe dziecko tuliło się do jej występów.
I ta myśl odmłodziła ją i oczyściła. W istocie więc nie brała wcale udziału w czynach, które nosiły jej imię, w całej tej skierowanej na powodzenie, dość niskiej grze popędami ludzkiemi. Dziękowała losowi, że jej w tem przeszkodził. Gdy wreszcie pożegnała posła, zauważył jej zadowolenie. Zmieszał się. Wyszedłszy, zastanawiał się nieco zaniepokojony.
„Co to jest? Przyszedłem przecież do niej jako silniejszy? Przez cały czas częstowałem ją pikantnemi rewelacjami; a teraz, jeśli mam to sobie wyznać, czuję się niemal upokorzony. Jakąż moc posiada ta dziwna kobieta ciągle jeszcze? Czem ona mi grozi?“
I długo starał się daremnie przełamać moc, którą rozporządzała jeszcze zwyciężona księżna Assy.

W nocy księżna nie mogła spać. Wsłuchiwała się w sirocco. Zgarniał on jeszcze raz słowa posła, a wśród tylu błahych natrafiała ciągle na to jedno nie do zniesienia ważne, i myśli jej raniły się o nie. Zakryła twarz dłońmi.
„Co za hańba! Jak ona mogła to znieść! Ona. do której mówiłam i z którą marzyłam, jak z sobą samą. Jak mogła żyć tak zła i tak niedumna wobec siebie samej!“
Nie rozumiała tego; ale w długiej ciszy brzmiały ku niej zwolna, cicho i błagalnie, wszystkie te łagodne skargi nieszczęśliwej, jej niespodziane prośby o przebaczenie, jej pragnienie śmierci. Księżna poznała nagle po za tem wszystkiem drugi sens, ale nie czynił on jej łagodniejszą. Zaszczute, powątpiewające, zalęknione życie przyjaciółki nie budziło w niej nic, prócz niechęci:
„Z brudem nieczystego sumienia w piersi ściskała mię!“
Koło szóstej obudziła się nagle z niespokojnego półsnu. Na ulicy jakiś kij uderzał po bruku a głos skrzeczał:
— Awanturki miłosne poetki. Contessa Blà zamordowana okrutnie przez kochanka.
Gdy księżna otworzyła okno, ujrzała pod niem gazeciarza. Nie widząc jej, wołał jej prosto w twarz swoją radośnie złowróżbną wieść. Spojrzała w czarną jamę jego ust. Piana Della Pergoli i jego przedśmiertne rzężenie, ryk pokonanych Dalmatów i ich jęki: wszystko naśladowały te usta, zęby te z wściekłością wgryzały się we wszystko, a ten zepsuty oddech dyszał tem wszystkiem w powietrze. Ale śmierć contessy Blà wychodziła z nich niesamowiciej, niż wszystko inne: — gdyż ulica była pusta. Krzyczący kaleka przebiegał ją sam jeden. Niewiadomo było, kogo ścigał. Dokoła panował sen; głos jego był jedynym dźwiękiem — dla kogo był przeznaczony? Pośrodku rozległej szarzyzny świtu zdawało się księżnej, jakoby wydarzenia, które ten głos wieścił, nie stały się poza nim w świecie i rzeczywistości: nie, w rozkładającem się, gnijącem ciele tej nieludzkiej istoty kiełkowało i wzrastało wszystko, co ohydne. W chwili, gdy to z siebie wyrzucał, stawało się to rzeczywistością.
Zadzwoniła. W pół godziny później siedziała już w powozie. Było zimno, ostry deszcz pluskał gwałtownie po szybach. Pomyślała: „Mówiłam znowu z trupem, przez całą noc“.
Przybyła do domu, w który tak często wchodziła po jasnych schodach; na ostatniem piętrze czuło się już zapach kwiatów, które wypełniały gabinet. Rozcięte książki leżały obok figurek. Szerokie okno tryskało błękitem, podczas gdy nadole, na placu Hiszpańskim, kłębiło się życie. Przyszło jej na myśl:
„Jak tam wygląda teraz nagórze? Co tam teraz leży?“
Powiedziano jej, że contessa Blà wyprowadziła się już od kilku miesięcy.
Pojechała za Porta Pia i zatrzymała się przed jedną z nowych budowli, podobnych do ruin. W izdebce, gdzie czuć było tynkiem, otoczona dziećmi i kobietami z ludu, leżała Bla. Czoło jej pokryte było pęcherzem z lodem. Na lichem łóżku spoczywały jej delikatne ręce; skóra połyskiwała przez ozdobne koronki koszuli. Mętne jej spojrzenie powitało księżnę; poruszyła wargami.
Strzelec Prosper wypychał ciekawych. Drzwi skrzypiąc otwierały się ciągle; wyszedł z pokoju i pilnował ich.
Księżna stanęła przy łóżku, spoglądając niemo wdół na timierającą. Prawa ręka contessy BU poruszyła się lekko, ale księżna nie ujęła jej. Słuchała w zamyśleniu bolesnego szeptu przyjaciółki.
— Przychodzisz, Violanto, i wiesz już teraz, widzę to po tobie. I nie uwierzysz mi już teraz.
— W co mam ci jeszcze uwierzyć? — zapytała księżna, zatopiona w obserwowaniu tych rysów, które oznaczały dla niej tyle wierności. Więc ich jasność i słodycz były tylko obłudą? A przecież trwały jeszcze w obliczu śmierci. — Poco taka obłuda? — powiedziała księżna. — Co za straszliwy wysiłek! A skończy się on zaraz nicością. Czyż w tem przemijającem życiu warto rzeczywiście kłamać?
Blà szeptała uporczywie. Wargi jej każde słowo daremnie kształtowały po kilka razy, zanim się stało zrozumiałe. Wreszcie zdanie jej brzmiało:
— Powinnaś mi wierzyć. Kochałam cię i kocham cię i jestem uczciwa.
— I ja przecież wierzyłam, że marzysz wraz ze mną. Tak to zupełnie wyglądało. A tymczasem zdradzałaś mię, Bice!
Załamała palce.
— Jak ty to mogłaś wytrzymać!
Blà pracowała gorączkowo nad swemi słowami.
— Nie oszukałam cię. Uwierzże mi! To tylko moje czyny musiały cię oszukiwać. Ale moje uczucie dla ciebie pozostało zupełnie czyste. Czyż nic obiecałyśmy sobie, że między nami tylko uczucia będą miały znaczenie?
A gdy księżna milczała:
— Na miłość nieba, uwierz mi!
Rzuciła się wyżej na poduszkach. Pęcherz zsunął się jej z czoła; z ześlizgującej się koszuli wyglądało jej chude, delikatne ciało, drżące w szybkim oddechu. Na lewym jej boku osunęły się zakrwawione chusty. Księżna dotknęła jej czoła i pogładziła ją po rękach, — Uspokój się, Bice, spróbuję ci uwierzyć!
— Co za szczęście, że nie umarłam odrazu! Uważałabyś mnie za zdrajczynię, nieodwołalnie. Jakie to straszne! Nie byłoby nikogo, ktoby ci mógł powiedzieć, że byłam uczciwa. Słuchajże, póki jeszcze czas. Gdybym spłonęła razem z twemi pieniędzmi albo wpadła do przepaści, czy nazwałabyś mię kłamczynią? Widzisz, on, który brał pieniądze, był silniejszy, niż przepaść lub ogień. Nie mogłam nic więcej, jak czuć tylko dla ciebie i przez niego umrzeć. Ach! gdybym była odważniej umarła! Wiesz, jak tego pragnęłam. Ale kiedy doszło do tego, byłam słaba. On zauważył, że jednakże miałam jeszcze pieniądze. Zebrałam je, odkąd tu mieszkam, i ukryłam przed nim, tam w kącie, gdzie posadzka jest oderwana. Kiedy mię wreszcie zabił, zdradziłam mu to, w ostatniej trwodze. To jest niewierność, jakiej się dopuściłam wobec swego losu. Poza tem byłam uczciwa, nie jak myślą inni, kiedy mówią uczciwość, — ale jak ty to myślisz, Violanto!
Straciła przytomność.
Księżna pomyślała:
„Przybyłam jeszcze w porę. Gdybym już nie usłyszała tego, co mi teraz powiedziała, — ona ma rację, toby było straszne. Wierzyłyśmy przecież sobie wszystko, dlaczego i to nie? Jeśli to jednakże jest prawdą jej duszy! W imię naszych pięknych godzin jest to prawdą!“
— To prawda, słyszysz!
Blà leżała z zamkniętemi oczyma; księżna przyłożyła głowę do jej piersi, nie czuła oddechu. Ogarnęła ją nagła trwoga.
— Bice, jeszcze raz! Zbudź się jeszcze raz, muszę ci powiedzieć jeszcze jedno słowo. Wierzę ci!
Blà otworzyła oczy, uśmiechnęła się.
— Dziękuję ci, — rzekła wyraźnie. — Twoja sprawa zwycięży, Violanto. Nigdy w to nie wątpiłam.
I natychmiast zaczęła się śmiertelna walka, z rzężeniem, z dzikiem łamaniem rąk, z lękliwemi próbami ucieczki całego ciała i z resztkami niezrozumiałych słów, które brzmiały głucho, niby z czarnej, przymykającej się jamy. Księżna widziała znikającą w niej kobietę, która była jej przyjaciółką. Chwycił ją nieprzytomny pośpiech ostatnich chwil, wołała słowa w głęboką ciemność:
— Tak, my obie zwyciężymy, Bice, wierzysz w to przecież? A ja kocham cię jak zawsze...
Urwała zmieszana zupełnie. Jama zamknęła się, nie dochodziło już echo.
Obserwowała potem uspokojoną przez wieczne zapomnienie twarz. Nie była bardzo blada, i znowu jak dawniej zatopiona była w łagodnem szczęściu, nieco tęskna i skłonna do lekkich cierpień. Poznała ją znowu. Ta głowa była ogniskiem drwiących i czułych poezyj, które po jej zniknięciu pozostały na świecie. Ta wytworna postać szła swoją drogą, samotna, pewna siebie, delikatna, świadoma bólu i powściągliwa. Jak było możliwem to, co stało się z czarownej istoty dachowej: podwładny przedmiot i bezbronna ofiara kształtnego zwierzęcia, posępnego potomka posępnych chłopów, posępnych, zaprzedanych winu, klnących i w skąpstwie i pijaństwie chwytających za noże chłopów? Skąd groził taki los i komu on nie groził, jeżeli mógł dotknąć taką Blà?
Księżna musiała przemóc napad słabości. Czuła dreszcz.
Po śmierci przyjaciółki uczuła się w Rzymie zupełnie bezdomna i bez celu. Przyśpieszyła odjazd. W ostatniej chwili, gdy drzwi nie były już strzeżone, wtargnął do niej monsignore Tamburini. Stała gotowa do wyjścia przed lustrem.
— Czego pan sobie życzy? — zapytała.
— Księżno, nie dopuszczano mię ostatniemi czasy do pani. Jest rzeczą zrozumiałą, że po wszystkiem, co panią tutaj za wolą Bożą dotknęło, chciałaby pani opuścić Rzym. Ale z pewnością zechce pani pierw wydać konieczne za-rządzenia.
— Jakie zarządzenia?
— Porażka nasza dotkliwie osłabiła partję Assy.
— Niema już partji Assy.
— Jakto?
W zmieszaniu swem zapytał bez ogródki:
— Wasza wysokość nie chce już dawać pieniędzy?
Odpowiedziała jeszcze krócej:
— Nie.
Weszła do salonu. Tamburini poszedł za nią.
— Nie zastanowiła się pani nad tem, księżno. Jeśli rezygnuje pani ze swojej sprawy — szkoda, ale mnie to nie obchodzi... Ale zobowiązania pani muszą być dotrzymane. Czy też chce pani zaprzeczyć, że jest pani zobowiązana wobec tych biednych ludzi, którzy odważyli się na powstanie?
— Nie poczuwam się do żadnych zobowiązań, zresztą nie mam nic do darowania.
— Teraz, gdy majątek został pani zwrócony?
— Powiem panu coś: dostał pan dosyć. Potrzeba mi teraz miljonów, aby zbudować pałac, kupować posągi i kazać namalować wiele, wiele obrazów^.
Tamburini grzmiał i jęczał naprzemiany.
— Niewątpliwie, pani się nad tem nie zastanowiła. Klasztory dalmackie dla pani podburzały przeciwko rządowi, teraz grozi im rozwiązanie. Tysiące wieśniaków zubożało lub zginęło — dla pani, księżno!
— Nie dla mnie. Każdy chciał się stać szczęśliwszy — a jeśli za ten zrozumiały popęd dostawali ode mnie ponadto napiwki, to milczmy lepiej o tem. O mnichach wogóle nie mówię, oni się nazbyt zbogacili. Niech pan nie udaje, monsignore, jakobyśmy nie znali rezultatu tej walki za wolność. Pewien pan, imieniem Piselli, dostał za wiele, pewien inny pan, imieniem Tamburini, wedle jego zdania jeszcze za mało: — to wszystko, i czy to mnie obchodzi?
— Czy to panią obchodzi? — zawołał Tamburini, groźny ze zmieszania. — Wszystkie te ofiary, których pani żądała, te tysiące, które przelewały dla pani krew, tysiące, którym grozi niewola, i ich żony i dzieci, które wraz z nimi umrą z głodu — pozwoli im pani zginąć wszystkim?
— Zginęli oni już, a jeżeli nie, to jednak jest tak, jakby się to już stało. Natomiast obrazy, które na mnie czekają, są istotami niezastąpionemi. Zycie kilku tysięcy ludzi bez sensu i losu jest nam obojgu — bądźmyż szczerzy! — zupełnie obojętne.
— Nie! Apage!
Kapłan krzyknął spiżowym głosem. Wsparł lewą rękę na stole, a prawą wyciągnął z przekleństwem przeciw bluźnierczyni. Wyciągnięta jego postać, czarna, szeroka, kanciasta, i jego złośliwa, twardokoścista i żądna władzy twarz znieruchomiały w moralnej świadomości.
Księżna obserwowała go.
— Uważałam pana niemal za obłudnika, monsignore. Winszuję panu uczciwości.
I wyszła.

KONIEC



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Heinrich Mann i tłumacza: Marceli Tarnowski.