Strona:PL H Mann Diana.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Na końcu drogi, gdzie stok opadał nagle, stal marmurowy stół, a przy nim siedziała pani, której wzrok skierowany był na okolicę. Widziała, jak soracte nadchodził z prawej strony, z gęstwiny niebieskich wierzchołków. Nawprost leżała mroczna ława szarych oparów, bliżej i dalej, wzdłuż horyzontu: góry Albańskie i góry Volsker. W przerwie między niemi połyskiwało biało przeczucie morza. Brunatna Kampanja rozciągała się w dziedzictwie lala, płonąc gorączkowo aż do owej dali.
Wikarjusz szepnął ciekawie:
— Kogo tam macie, moja pani?
— Właśnie o nią idzie, — odpowiedziała przeorysza, — przez nią właśnie prowadzę was, monsignore, tutaj. Pewnego wieczora spadła do nas wraz ze śniegiem i nic chce odejść. Co mamy począć?
— Płaci?
— Bardzo dobrze.
— Jak się nazywa?
— Wymieniła nazwisko, którego później sama nie pamiętała. Przysięgłabym, że to nie jej nazwisko.
Monsignore Tamburini uśmiechnął się.
— Romans? Co za szczęście macie, czcigodna matko. Czy otrzymuje listy?
— Raz zjawił się przy wrotach jakiś człowiek z Rzymu i przyniósł paczkę bielizny. Przejrzałam ją, były w niej pieniądze, ale nic pisanego. Wszystko to jest bardzo tajemnicze i prawie przerażające.
— Zobaczymy, — rzekł wikarjusz z pewnością siebie. Podkasał nieco sutannę, tak że ukazały się fioletowe pończochy, i wielkiemi krokami, chrząkając mocno, począł kroczyć przez winnicę. Nieznajoma odwróciła się do niego i podziękowała za jego ukłon. Rysy jej wydały mu się dziwnie znajome. Przedstawił się i zapytał: