Strona:PL H Mann Diana.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Niski, jakby przeznaczony na odwiedziny starych karłów, kulił się kościół obok swej długiej, starczej dzwonnicy. Pałac Rienzi prężył się, awanturniczo ozdobiony. Na progu jego coś się poruszyło; Pavic, który jeszcze hałasował, udał się do jednego z braci z dawno przebrzmiałym okrzykiem. Przed portalem kościoła, wyższy niż jego dach wznosił się Tamburini; spoglądał ku pogańskiej świątyni, gdzie przechadzały się między popękanemi kolumnami Cucuru z Liljaną i Blà i Vinon.
„Moje westalki! Westalki, kapłani i trybunowie, wszystko mogę tu zbudzić znowu do życia i wszystko zaludnić. Tylko luk triumfalny muszę jeszcze nieco pozostawić pod wodą“.
Minęła plac, nie oglądając się. Weszła szybko na opuszczoną via de Cerchi. Znowu trzy stopnie prowadziły wdół; potem zatrzymała się pod lukiem Bankierów i przeraziła. Nagle i bez zapowiedzi ich zjawienia się stanęły przed nią dwie postaci.
„Pierwszy efekt teatralny“, pomyślała. „Udał się. Zresztą ci dwaj są czarni i chowają głowy pod skórami futer. Ja sama noszę szeroki płaszcz, maski zapomniałam“.
Dwie istoty wpatrywały się bez dźwięku, pożądliwie wysuwając głowy, w głęboki cień, który ukrywał przed niemi kobietę. Latarnia przy murze rzucała cztery promienie światła na ich czworo oczu; oczy te szukały, drgając lękliwie i świecąc niby oczy zwierząt. Nagle znalazły; i dziwni ludzie leżeli już na ziemi, z wargami w prochu.
— Wstańcie, — rzekła księżna, niecierpliwie, gdyż żaden się nie poruszył: — Wstańcie i odpowiadajcie! Po-biliście żandarma do krwi?
— Mateczko, kochamy cię, — oświadczył jeden.
— A ty? — zapytała drugiego. Wyjąkał;
— Mateczko, kochamy cię.