Strona:PL H Mann Diana.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Udaje pani płochą, księżno! Pośród lekkomyślnych uroczystości w Żarze miała pani wielkość historyczną... tak, wielkość historyczną! A teraz, pod brzemieniem patetycznego przeznaczenia kokietuje pani powierzchownością. Lubi pani dziwaczność, księżno — i jest pani z tem do twarzy.
— Ale panu zupełnie nie jest do twarzy z uduchowieniem. Niech pan będzie dobry!
Podała mu rękę.
— Muszę porobić moc zakupów. Widzi pan, jak tu jest
goło. Proszę, niech mi pan towarzyszy. Prawda, poświęci mi pan kilka godzin?.
Markiz mruknął:
— Kilka godzin? Należę przecież do pani zupełnie.
Pochylił się nad jej palcami. Czerwona bródka jego drżała.
Za nimi stał Pavic, zakłopotany i z gorzkim posmakiem na języku. Księżna odwróciła się.
— A pan, doktorze, czy się już przejednał?
Pavic wyjąkał:
— Czyż nie jestem pani sługą? Księżno, sługą pani, cokolwiekby się stało. Wyobrażałem to sobie inaczej. Pani jest w niebezpieczeństwie, pani się lękała, chciałem panią osłonić własną piersią...
Ponieważ wydęła usta, zmieszał się zupełnie.
— I ja sam się lękałem, to prawda... Dość, że teraz bronią pani silniejsze ręce. Ja, jako proste serce słowiańskie byłem zawsze wierzącym synem kościoła...
— Więc wszystko jest w porządku. Słyszę powóz kardynała. Chodźmy.
Włożyła kapelusz.
— Pokojówka, którą mi przysłano, niewiele umie. To pokojówka wygnania.