Strona:PL H Mann Diana.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zaklinam panią, księżno, niech pani nie wychodzi krokiem poza dom! Za pierwszem pani zjawieniem się zaaresztują panią!
— Zaaresztują? Ach! Moi panowie, nie wiecie jeszcze, jak potężnej zażywam opieki.
— Potężnej... opieki? — zapytał Pavic z widocznem rozczarowaniem.
— Opieki naszej najświętszej macierzy, kościoła.
Uśmiechnęła się i przeżegnała. Pavic naśladował szybko jej ruch, w myśli błagał o przebaczenie za grzech jej szyderstwa.
— Milczycie teraz?
San Bacco chodził podniecony po pokoju. Zawołał ochrypłym głosem:
— Czczę kościół jako chrześcijanin, jako demokrata i jako szlachcic. Ale gdzie się zaczyna jego działalność, tam kończy się działalność żołnierzy. W mojem wyobrażeniu, księżno, kapłan zjawia się dopiero przy łożu śmierci bohatera!
— Markizie, ma pan zupełną słuszność, z wyjątkiem jednej drobnostki: nie jestem bohaterem.
Stanęła przed nim i spojrzała mu w oczy.
— Przecenia mię pan, mój drogi, jestem słaba. Nuda uczyniła mię słabą. Silny, zręczny kapłan stanął na mojej drodze, wikarjusz kardynała hrabiego Burnsheimba, a ja poszłam za nim tutaj. Czegóż pan chce, markizie, mam dopiero dwadzieścia pięć lat! Nie należy ode mnie za wiele wymagać. Mam w Rzymie przyjaciół, którzy pocieszą mię w mojem nieszczęściu. Monsignore Tamburini opowiada mi, że jest tu księżniczka Letycja. Znam ją z Paryża i chcę ją odwiedzić. Czy sądzi pan, że polowanie na lisy w październiku powinno się odbyć beze mnie?