Strona:PL H Mann Diana.djvu/263

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pavic z wahaniem wyciągnął rękę ku jej dłoni. Wymuszona jego postawa poczęła się chwiać.
— Nie w pojedynku, — wybełkotał. I po okropnej pauzie, dysząc ciężko:
— Zamordowany.
Cofnęła rękę, zanim jej dotknął.
— Zamordował go pan?
Zupełnie słabo zabrzmiała odpowiedź:
— Kazałem... zamordować.
Głowa jego zwisła do przodu. Księżna wybuchnęła pogardliwym śmiechem. Pavic drgnął nagle. Wykonywał ramionami mnóstwo krótkich, niesamowitych ruchów pajaca. Wyrzucał przytem z siebie szybko monotonne słowa.
— Chciała pani, abym się poświęcił, wtedy, owego dnia, odkąd pani mną gardzi... kiedy nadziano chłopa na bagnet. Miałem się poświęcić. Teraz się poświęciłem. Ja ginę... ginę, podczas gdy pani się śmieje. Czyż pani się zawsze nie śmiała? Do wszystkich moich cierpień śmiała się pani. Słuszne jest, że śmieje się pani jeszcze, kiedy ginę. Pani jest przecież taka zła! Pani przecież nie jest chrześcijanką!
Zapytała poważnie i łagodnie:
— Dlaczego właściwie, dlaczego pan to zrobił?
Pavic miał w tej chwili głowę wzniesioną. Zbuntował się przeciwko swojej pani, po raz pierwszy, odkąd do niej należał. Powiedział jej w twarz swoją gorycz i swój skradający się gniew. Ta ostatnia godzina pozwalała mu się ważyć na tyle. Ostatnia godzina upoważniała go do wszystkiego, uwalniała go zupełnie od wstydu.
— Dlaczego? — zapytał. — Dlatego, że panią kochałem, księżno. Że panią ciągle jeszcze musiałem kochać. Ze podczas tych wielu lat swego poniżenia ani na sekundę nie zapomniałem owej chwili, kiedy pani było moją.