Strona:PL H Mann Diana.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

okna, ich ruchy, rozpętane przez mowę Pavica, ich zwierzęca radość przy darowanych ucztach, groźna wściekłość ich ograniczonych duchów, wczoraj dopiero wokół mego powozu! Ich uwielbienie i ich żądza morderstwa, jedno i drugie waży dla mnie jednakowo wiele, jedno i drugie jest silne i piękne!“
„Na piękności i sile zbudować państwo wolności: co za marzenie!“
Zdaleka, z kraju, który do tego marzenia należał, płynęło ono ku niej, na grzbiecie wiatru, który czuć było jego wybrzeżem. Dogoniło ją i ogarnęło ją z siłą. Płonęła pod jego zalotami, sama jedna z niem na skraju swej samotnej barki, na opuszczonem świecącem morzu. Fałdzisty płaszcz ubogiego spadł z jej drżących ramion. Przytulona do połyskującej okrągłości muszli perłowej, niby cenna istota głębin, naga, wilgotna i wonna, leżała w ramionach bożka.

Pavic zjawił się z nabrzmiałemi oczyma. Przyniósł chleb i słoninę; żeglarz podzielił się z nimi. Wiatr począł koronować fale pianą; widzieli je, napływające zielone i jasne, niby złomy szmaragdu. Koło wieczora nastała cisza. Słońce, niby olbrzymia tarcza, zaszło z jaskrawym blaskiem; świat! znikł pod purpurową zasłoną. Zwolna poczęły ją pokrywać cienie, szare postaci mgliste, słupy dymu na ruinach spalonego dnia. W ciemności spotykali powracające łodzie rybackie. A wreszcie wylądowali.
— Gdzie jesteśmy? — zapytała księżna.
Pavic zapytał Morlaka.
— Nieco poniżej Ankony, — wyjaśnił z bezradnym ruchem ręki.
— Potrzeba nam powozu, — rzekł potem. — Teraz, o dziesiątej wieczorem; a do miasta nie możemy się odważyć wejść.