Syn marnotrawny (Kraszewski, 1878)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Syn marnotrawny
Podtytuł Opowiadanie z końca XVIII wieku
Wydawca Redakcya Biblioteki Warszawskiéj
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Józefa Bergera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
SYN
MARNOTRAWNY.
OPOWIADANIE Z KOŃCA XVIII WIEKU.
PRZEZ
Józ. Ig. Kraszewskiego.
(Wydanie Redakcyi Biblioteki Warszawskiéj).
Tom I.
WARSZAWA.
W DRUKARNI JÓZEFA BERGERA.
przy ulicy Elektoralnéj Nr. 14.
1878.



I.

Było to dnia 24 lipca 1788 roku. Doktor Joachim Mellini, stary człek, stał spokojnie przed swoim dworkiem na Winiarach, używając, a raczéj szukając świeżego powietrza, którego w swoich izdebkach znaleźć nie mógł. Wieczór był dosyć późny, powietrze duszące i ciężkie, jak przed burzą, choć na niebie się ona nie zwiastowała; na północy tylko, gdzie wiele chmur nie widać było, kiedy niekiedy pobłyskiwało słabo.
W mieście i na przedmieściu panowała cisza letniego wieczoru, z rzadka przerywana głuchym, dalekim wozu turkotem. Powietrzem nieporuszoném żadnym powiewem, gorącém, gęstém, trudno było oddychać. Po dworkach gdzieniegdzie rzadkie zapalały się światełka, okna wszędzie stały otworem, bo każdy pragnął pochwycić trochę świeżości, któréj nigdzie nie było.
Doktor mało co ubrany, ze swą łysą jak kolano głową, okrągłym brzuszkiem, przymrużonemi oczyma, cały w bieli jak widmo malował się na ciemném tle drzwi otwartych domku swojego.
Z niedalekiego dworku zamieszkałego przez pobożnego izraelitę dochodził go płaczliwy głos modlitwy wieczornéj, tak jakoś rzewny, tak zbolały, że stary Mellini, który wiele sentymentalnym nie był, uczuł się nim poruszonym.
Nigdy może te niezrozumiałe dźwięki wygnańczéj modlitwy, takiego na nim nie uczyniły wrażenia! Był to jęk tysięcoletniéj boleści, z pokolenia w pokolenie podawanéj, spotęgowanéj wiekami.
Doktor zadumał się głęboko... wtém inny krzyk i wołanie, niezbyt daleko się rozległo. Drgnął. Zdało mu się że słyszy głos swéj siostrzenicy Pepity, na któréj powrót od sąsiadki pani Strańskiéj oczekiwał właśnie. Modlitwa na chwilę ucichła, jakby w łkaniu łzawém połknięta, i doktor nastawiwszy ucha, chwycił niém wyraźne nawoływanie siebie.
Zdziwiło go to i przestraszyło razem. Był to głos Pepity: nie mógł się omylić. Cóż się jéj stało? Była więc w niebezpieczeństwie? wzywała ratunku!
Nie troszcząc się o dworek stojący otworem, ani o ubranie swe do wyjścia niezbyt właściwe, doktor jak stał rzucił się biedz o ile mógł w stronę, z któréj go wciąż wołanie dochodziło.
Biedz właściwie nie mógł, bo i wiek i otyłość dawno mu wszelką myśl biegu z głowy wybiły; szedł jak mógł najśpieszniéj, potykając się w mroku, co chwila zagrożony upadkiem, wywijając rękami rozpaczliwie, które mu do utrzymywania równowagi posiłkowały.
Zdyszany, coraz prędzéj krocząc po kamieniach i dziurach, które ostatnia ulewa powybijała, doktor ujrzał nareszcie postać w bieli stojącą u węgła domu z załamanemi rękami. Dom ten był znaną dobrze winiarnią Seliga Pesztaner’a, i, co rzecz była naówczas prawie nie praktykowana, paliła się przed nim latarnia. Niedaleko od niéj stała Pepita, dzięki Bogu na oko cała, zdrowa... i sama jedna.
Doktor odetchnął, zbliżywszy się dopiero dostrzegł że przed nią leżało coś na ziemi, ku czemu piękna Pepita zwracała coraz oczy, a ile razy spojrzała, jęk się z jéj piersi dobywał.
Doktor już miał połajać swoję ukochaną że mu takiego strachu narobiła, gdy Pepita, zobaczywszy go, wołać poczęła:
— Chodź prędzéj! na miłość Boga! Jakież nieszczęście się tu stało! Prędzéj! prędzéj!
Mellini już śpieszniéj iść nie mógł, tchu mu brakło, zbliżył się do latarni: pod słupem jéj ujrzał leżącego człowieka. Cały blask nie zbyt rzęsisty zapalonych dwu świeczek u góry, padał na piersi i twarz tego nad którym stała Pepita.
Sądził z razu doktor że miał do czynienia z pijanym tylko; ale w téj chwili ośmielone dziewczę krzyknęło i pochyliło się nad leżącym.
Mellini dostrzegł dopiero że głowa i piersi omdlałego czy dogorywającego człowieka całe krwią były zbroczone. Był to obraz, który nietylko słabe, litościwe dziewczę mógł przejąć zgrozą i natchnąć miłosierdziem.
Padające na twarz światło dawało rozpoznać śliczną głowę młodzieńca, jakoby z marmuru wykutą, rysów tak szlachetnych, tak artystycznie pięknych, że doktor mający we krwi swéj włoskiéj poczucie wielkie kunsztu, zapatrzał się z razu na to oblicze jakby na dzieło sztuki. Usta napół otwarte, które boleść zdrętwiła, miały wyraz męztwa i pogardy; ręką skostniałą trzymał się za piersi poranione, na których suknia zbroczona była i potargana. Złamana szabla leżała przy nim.
Był to widocznie jakiś ostatni akt krwawego dramatu, którego sprawcy umknęli.
Doktor śpiesznie schylił się nad ciałem, przyłożył ucho. Pierś dyszała jeszcze, ciało drgało, a z ust wyrywał się jakiś straszny głos chrypliwy, jakby ranny dogorywał. Mellini natychmiast, o ile ciemność dozwalała, począł badać i oglądać pokaleczonego.
Pepita, z oczyma wlepionémi, stała nad nim, badając i twarz młodzieńca i zasępione oblicze wuja, który podnosił głowę zlekka, przyglądał się ranom a milczał.
W końcu zawołał wstając:
— Ależ go tu tak pod tém gołém niebem, na ziemi, nawet ratować nie można! Cóż to się stało....
— Ja nie wiém — poczęła Pepita — nadeszłam na ten widok straszny i zaczęłam wołać na was.
Doktor wstał niespokojny.
— Przecież ktoś w tym domu być musi. Czy nie słyszeli?
I rezolutnie skierował się ku drzwiom winiarni. Drzwi stały zaparte: Mellini gniewać się począł.
— Co u licha! — krzyknął, bijąc w okiennicę — otwiérać!...
Zapewne głos jego poznać musiano, gdyż z wewnątrz poczęło się okno otwiérać, uchylono i okiennicę; głowa na wychudłéj szyi pokazała się, ostróżnie rozglądając.
— Ranny człek leży pod waszémi drzwiami — zawołał doktor.
— My nic nie wiémy! my nic nie wiémy! — odezwało się naraz aż dwa głosy przestraszone — u nas nikogo nie było!
— Nie można tak go tu porzucić jak psa! — odezwał się Mellini — potrzeba go do izby wziąć ażebym mógł opatrzéć.
— A! gwałt! — zawołał jeden z głosów w oknie. — Panie konsyliarzu! to nie może być! W naszym domu krew i takie historye! żeby, chowaj Boże, umiérał, to nie może być!
— To nie może być! — powtórzyło z wnętrza naraz aż trzy głosy. — Aj! gwałt!...
Mellini, choć zwykle spokojny i szyderski, tym razem się pogniéwał.
— Niech was tam!... — krzyknął. — Boicie się wszystkiego, gdy człowiekowi życie ratować potrzeba.... A lepiéj będzie, gdy tu wam pod bramą zemrze.... Ja poświadczę, żeście mi pomocy nie dali.
Wewnątrz szemrać i naradzać się poczęto. Słychać było spór i łajanie, męzkie i kobiéce głosy; doktor stał, coraz się bardziéj niecierpliwiąc.
— U nas miejsca niéma! — zawołała głowa na cienkiéj szyi. — I kilka głosów za nią powtórzyło: — Niéma miejsca!
Mellini, człek wielkiego serca, oburzył się.
— Selig, słyszysz! dwóch mi daj natychmiast ludzi, żeby go do mnie zanieśli. Do mnie! Pal was dyabli z waszém miejscem, ja go nie potrzebuję, ale rąk mi potrzeba i te muszę miéć. Zaraz mi tu dać koc czy derę, czy co chcecie i waszych myszuresów, żeby go do mnie zanieśli! Albo no..... per Dio! poznacie mnie!
Pogroził pięścią ściśniętą.
Zdaje się, że téj demonstracyi już nawet nie było potrzeba. Ruszyło się wszystko we wnętrzu winiarni, zawieruszyło i po chwili drzwi odryglowano. Chłopców aż trzech szło, niosąc dywanik stary.
Przez cały czas tego parlamentowania u okna Seliga, Pepita stała wpatrzona w leżącego na ziemi młodzieńca. Oczów od niego oderwać nie mogła. Twarz ta już napół całunem śmierci okryta, pociągała ją jakimś urokiem, z którego dziewczę sobie sprawy zdać nie umiało. Było w niéj coś dla niéj nieznanego, jakaś męzka buta, coś heroicznego, wyraz jakiś odwagi i wzgardy śmierci, a zarazem bolu straszliwego; był wdzięk młodości bujnéj, pańskiéj, królewskiéj, był wdzięk królewski, także królowéj życia, młodości. Ten pół trupa, na rozrzuconych ciemnych włosach, spoczywająca głowa krwawa, zbladła, ciągnęła ją za sobą w śmierci otchłanie. Litość ściskała młode jéj serce!
Trzebaż było téj istocie, tak zbrojno do pięknego życia stworzonéj, w progu jego umiérać?
I łzy toczyły się po ślicznéj twarzyczce Pepity. A gdyby omdlały, ów młodzieniec zobaczył ją téż był, tak nad sobą z rękami załamanémi stojącą, załzawioną i onby może dla niéj uciekającego pożałował życia. Bo i ona śliczną była.
Kwiatek ten dziwnéj urody miał w sobie dwoistą piękność: kroplę krwi Południa i krew dzieci Północy. Matka jéj była włoszką, ojciec polak, z obojga wzięło dziewczę co mieli najpiękniejszego: włoski włos i oczy czarne ogniste, płeć świeżą i wdzięk niewysławiony naszéj ziemi. Dziecię tych dwojga plemion było cudem piękności w pączku jeszcze, z tym wdziękiem naiwnym dziecięcia, który mu daje aureolę aniołów. Wychowanie ani życie nie starło z jéj oblicza tego puszku kwiatowego i dusza jéj jeszcze się tak uśmiechniono otwiérała do świata, jak kielich lilii do słońca.
Lekko ubrana, a raczéj przyodziana tylko sukienką prostą, z chusteczką na ramionach, z włosami niedbale związanémi, które się z więzów wymykały nieposłuszne, spadając na białe popiersie dziewczęcia, Pepita, choć ją za ubogą sługę wziąć było można z niedbałego stroju, miała postawę i ruchy królowéj.
Gdy ludzie nadeszli i doktor z niemi, nieco zawstydzona, usunęła się Pepita na bok, ale oczy jéj nie zeszły z leżącego i trwoga malowała się na pięknéj twarzyczce.
Doktor sam schyliwszy się, choć mu to z ciężkością przychodziło, począł pomagać niezgrabnym i trwożliwym żydkom, którzy wielki wstręt okazywali do zetknięcia się z ranionym. Połajał ich nawet. Pepita ruszyła się, jakby chciała sama przyjść w pomoc i na ratunek, ale się zawstydziła, zawahała i stała spoglądając na wuja, gdy Mellini, podniósłszy ku niéj oczy, przebąknął:
— Nie masz co tu stać! idź przodem, przygotuj moje łóżko, a nie to sofę w pokoju, żeby go gdzie było złożyć....
— U mnie! — odezwało się półgłosem dziewczę.
Doktor już nic nie odpowiedział, bo był zajęty umieszczeniem wygodném głowy chorego na dywaniku i sam ją z ziemi podnosił. Pepita, zawahawszy się nieco, pobiegła ku dworkowi...
Odchodząc usłyszała jęk, który się dobył z piersi rannego i zarumieniona, z bijącém sercem, pośpieszyła przodem.
Obok dworku doktora mieszkał felczer, którego on używał. Pepita, z troskliwością i przytomnością prawdziwie niewieścią, po drodze podbiegła do okna i wywołała starego Kerna, który, choć nie mógł zrozumiéć po co go wołano, odział się i wyszedł za nią.
Mellini prowadził żydków, niosących rannego, podtrzymując mu głowę i kierując ich pochodem. Zobaczywszy Kerna, chudego, małego starowinę, dał mu znak.
— Bandaże! — zawołał....
Zbliżali się do drzwi dworku, w którym już biegające światło widać było. Pepita ze starą swą ochmistrzynią Gawłowską krzątała się na przyjęcie chorego... Kern z bandażami szedł za nim, a w dali, narzuciwszy na ramiona opończę, w pantoflach, bez czapki, w jarmułce tylko, kroczył powoli gospodarz winiarni, stary Selig, pragnący widać wytłómaczyć się przed doktorem, który nań wcale nie zważał.
W progu ze świécą czekała Pepita, jedną ręką unosząc ją, drugą poprawiając chusteczkę. Gawłowska, stojąca nieco opodal, która to dziecię wychowała, choć niewiasta ciekawa, nie mogła się jednak powstrzymać od wpatrzenia w twarzyczkę Pepity, bo nigdy jéj jeszcze tak strasznie poruszoną nie widziała. Dziewczę drżało całe i lichtarz ze świécą kołysał się w jéj ręku.
Rozkazującym niemal głosem odezwała się Pepita do niosących:
— Do mojego pokoju!
Doktor podniósł głowę.
— Co znowu!
— Tam będzie najlepiéj, spokojnie. Ja się przeniosę do Gawłowskiéj — dodała i powtórzyła stanowczo: — do mojego pokoju!
Mellini coś zamruczał, ale się nie sprzeciwiał; poniesiono chorego na prawo, do pokoiku, w którym łóżko już usłane nań czekało. Pepita została w progu, Kern z doktorem i posługaczami weszli sami. Drzwi się zamknęły za niemi.
Nieco opodal, z głową zwieszoną, zadumany, stał Selig, widocznie z jakiémś objaśnieniem, czekając na doktora.
Przez zapuszczone firanki izdebki panieńskiéj widać było tylko migające światło.
Dziewczę z Gawłowską zostało w sieni.
— E! niech bo panienka ztąd idzie! — odezwała się ochmistrzyni. — Cóż my tu wystojemy! Co bo znowu przepadać za jakimś pijaczyną, co go porąbali!
Spojrzała na wychowankę, która jéj potrząśnięciem głowy odpowiedziała tylko, ale się nie ruszyła krokiem.
Z izdebki, do któréj wniesiono rannego, dał się słyszeć jęk, potém westchnienie, głos mrukliwy Melliniego, i znowu potém ucichło. Gawłowska już nie próbowała odciągać Pepity, która z uchem prawie do drzwi przyłożoném, pilno śledziła najmniejszy szelest ze wnętrza dochodzący.
Trwało to dosyć długo. Odezwał się krzykiem rozbudzony z omdlenia ranny, i widać mu wysilanie się to zakazano, bo zamilkł zaraz.
— Żyje! — zawołało dziewczę do Gawłowskiéj — żyje!
Ochmistrzyni ruszyła ramionami. W téj chwili dały się słyszeć kroki doktora, idącego ku drzwiom, i Pepita odsunęła się od nich nieco.
Mellini wyszedł ręce wyciągając zakrwawione i wołając:
— Wody!
— Będzie żyć? — pośpiesznie zapytała Pepita.
Wuj popatrzał na nią i uśmiechnął się.
— Zdaje się, że się wyliże! — odparł ze zwykłą sobie pozorną obojętnością.
Siostrzenica pośpieszyła za nim kilka kroków, chcąc się coś więcéj dowiedzieć.
Szydersko popatrzał na nią stary, i myjąc ręce, począł;
— A! wy! wy synogarlice! Żeby tak jaki stary dziad z siwą brodą, kulawy, łysy, znalazł się jejmościance na gościńcu, dalipan! że takbyś się jego życiem i zdrowiem nie zajmowała bardzo. Ale chłopak ładny!...
Doktor się rozśmiał, Pepita zarumieniła, i ruszywszy ramionami, odwróciła. Tuż stał Selig, czekający na to, aby Melliniego pochwycić. Zobaczył go stary.
— A ty czego chcesz? — spytał.
— Dwa słówka do pana konsyliarza...
Pepita wyszła trochę nadąsana. Selig wszedł, poprawiając jarmułkę i płaszcz na ramionach przewieszony.
— Ja tyle panu konsyliarzowi chciałem powiedzieć — odezwał się, przystępując ku niemu, zniżonym głosem winiarz — ja tyle panu konsyliarzowi powiem, co mnie się należy. Pan jest człowiek rozumny, panu wiele gadać nie trzeba.
Mellini patrzał z wyrazem dobrodusznéj ironii.
— Ja tu nic nie winien — kończył Selig — na moje dzieci i wnuki! bodaj zdrowe były! ja tu nie winien i — na tyle. Przyszli, może ich było sześć, a może siedem, wszystko takie byki wesołe, co strach! — Wina! — Czemu ja im nie miałem wina dać? Na co u mnie wino ma stać? Ja jego tam nie wypiję! Co ma skwaśnieć? Ja im postawiłem wina. I nie żadne osobliwe: dészczówkę. Wzięli pić! A gdzie tam! Zaraz: ty mordiaczu! tak i owak. Dawaj lepsze! Czy to my nie mamy czem płacić!? — Kazałem im dać gąsiorek wytrawnego. A co im gąsiorek! Jak wzięli chlać a chlać! i gąsiorek stłukli! Wołają znowu wina. Co ja im nie miał dać? Przynieśli drugi.
— Ale któż oni są? Kto to taki? — przerwał doktor.
Selig poruszył ramionami.
— Ten, co jego porąbali, choć on może trzy albo cztery razy u mnie pił, ja jego nie wiem, kto on taki. A ci co z nim pili, to nie żadne osobliwości, to od palestry tego tałałajstwa, co ono w dzień papier smaruje, a po nocach ludziom łby rozbija... To łajdaki, z przeproszeniem pana konsyliarza; i żeby on co lepszego był, onby się téż z takim szujem nie wdawał... Dobrze jemu tak.
— Jakże go zwali?
— Co ja słyszał, to tylko Wicek... a co ja mogę wiedzieć, jaki Wicek?
— Cóż było daléj? — zapytał Mellini, który już niecierpliwie ku drzwiom poglądał.
— Niechże pan konsyliarz posłucha do końca — westchnął Selig. — Koło drugiego gąsiorka, już zaczął ten (tu żyd palcem pokazał w stronę izby, w któréj leżał ranny), ten... kto jego wié? Wicek! z tamtych, co ich było sześć albo więcéj, drwić i kpić co wlazło. Z początku się śmieli pięć gdy on z szóstego drwił, ale jak ich po kolei oporządzać zaczął, w końcu, ja widzę, rwą się. A temu w to graj! im oni więcéj się burzą, tém ten bardziéj się śmieje, aż za boki trzyma, a wymyśla... Gryzipióry! a! i gorzéj daleko, co nie mogę powtórzyć. Naraz jak się oni wszyscy zerwą na niego... Zobaczyłem, że to nie żart, krew się będzie lać, tak ja wybiegł tam... U mnie tu nie żaden szlachtuz, idźcie sobie asanowie gdzie chcecie. U mnie dom uczciwy, w którym, broń Boże, żadnéj zabijatyki ja nie ścierpię... A oni już szabel podobywali i cisną na tego Wicka, a on śmiejąc się im odcina, i co chlaśnie, to plejzyruje... Aj! gwałt!... Szczęściem, łaska Pana Boga, że nie u mnie, tylko się wytoczyli precz za bramę, a ja Mordkowi kazał zaraz zamykać. Patrzę przez okno, a oni go na wszystkie strony wzięli, obstąpili, i rąbią już na kapustę. Tak ja sobie oczy zasłonił...
To mówiąc Selig, zakrył oczy znowu i zamilkł.
Mellini pogardliwie ramionami zżymnął.
— Na coś to lepszego wygląda, niż na takiego palestranta — dodał — ale licho go wié!
— Pewnie że jemu wygląda tak, jakby on się na wielkiego pana urodził, ale co to ma do tego? — dodał Selig — kiedy on Wicek!
Niechcąc już słuchać reszty, doktor do pacyenta dążył; Selig go zatrzymał.
— Niechże, uchowaj Boże, jakiéj mitręgi, pan konsyliarz mnie będzie świadkiem, że ja tu nie winienem nic. U mnie się to nie zrobiło. Dom uczciwy, w którym nigdy żadnego kryminału nie było.
Mellini popatrzał nań i z politowaniem się uśmiechnął. Żyd podniósł jarmułkę, potrząsł nią nad głową, pokłonił się nizko, i wyszedł, klapiąc pantoflami. Doktor na palcach wszedł do chorego, przy którym Kern siedział. Cisza panowała w domu. Pepita, którą Gawłowska gwałtownie do snu pędziła, łóżko jéj przygotowawszy u siebie, nieposłuszna biegała ciągle pode drzwi rannego, przysłuchiwała się niespokojnie i o położeniu się wcale nie myślała.
Zastał ją tak po północy w sieni stojącą Mellini i surowo napędził.
— A idźże mi ty spać! — zawołał — co cię tam korci ten błazen, którego posiekali! Nic mu nie będzie, a i nie wart, żebyś tak się o niego troszczyła, bo to jakiś szaławiła, palestrant, pijak i burda, — i dobrze mu!
Mellini nie odszedł już, póki siostrzenicy w ręce Gawłowskiéj nie oddał i nie polecił jéj, ażeby ją gwałtem spać położyła.
Słówko teraz o starym konsyliarzu, panu Joachimie, inaczéj Giacomo Mellini, który przed laty kilkudziesięciu dostał się do Polski z Saksonii. Był on synem jednego z tych licznych Włochów, których cała kolonia nad Elbą za Augusta Mocnego się osiedliła. W pobliżu królewskiego zamku, ubożsi z nich, wszelkiego powołania artyści, rzemieślnicy, aktorowie, zajmowali tak zwaną wieś włoską nad Elbą. Większa część tak się tu rozgościła, że już do kraju powracać nie chciała. Wielu z nich dzieci podochodziły w rożnych gałęziach służby publicznéj wysokich stopni i przerodziły się w Sasów. Rodzice Melliniego, oboje Włosi, wychowali go jeszcze na Włocha, a choć i po niemiecku się chłopak nauczyć musiał, nigdy o swém pochodzeniu nie zapomniał, i był nim dumnym. Nadzwyczaj zdolny, choć przy ojcu sztukatorze trochę smaku i techniki się nauczył, okazywał tak wielką ochotę do nauk przyrodzonych, do medycyny, że go do Lipska oddano. Tu zaledwie skończywszy studya, gdy mu się w Saksonii zajęcie nie trafiło, dał się polskiemu panu Sapiezie wywieźć zagranicę. Został nadwornym jego doktorem, praktykował długo, naostatek uciuławszy trochę grosza, przeniósł się do Lublina. Młodszą siostrę sprowadził do siebie i wydał ją tu za mąż, a gdy owdowiała, z córką ją wziął do siebie, naostatek po jéj śmierci opiekował się Pepitą.
Człowiek był niezwyczajny, umysłu przenikliwego, spokojnego ducha, usposobienia szyderskiego, pod spodem Włoch, na wierzchu trochę Niemiec, wreszcie długim pobytem w Rzeczypospolitéj spolaczały. Język włoski, który nadzwyczaj kochał, pomógł mu swym dźwiękiem do dobrego wyuczenia się po polsku. Mówił bardzo dobrze i poszewki niemieckiéj wcale w nim czuć nie było. W dodatku Niemców nie lubił i prześmiewał ich, ale i Polakom z nim nie lepiéj się działo.
Żartował sobie z nich, choć sympatyi dla nich miał więcéj.
Mellini nie żenił się nigdy. Znano go z różnych dziwactw a nadewszystko z wielkiéj serca dobroci, która zdawała się być w ciągłéj sprzeczności z językiem.
Na ludzi wygadywał co mógł najgorszego, posługując się wielkim zapasem włoskich przysłowiów, które wtrącał do każdéj prawie rozmowy; mimo to każdego nieszczęśliwego ratował i był dla téj biédnéj natury ludzkiéj tak pobłażającym jak nikt.
Dla niego wszystko było wytłumaczoném. W żywe oczy prześmiewał każdego, za oczyma uniewinniał. Niekiedy był tak nieopatrznie prawdomówny, że sobie robił nieprzyjaciół. Mówiono że i ze dworu Sapieżyńskiego, po długich latach służby i przyjaźni, wynosić się musiał w końcu coś językiem nagrzeszywszy.
Mellini jeśli kogo kochał w świecie więcéj niż w ogóle wszystkich, to może swoję wychowankę Pepitę. Najprzód przypominała mu ona matkę, potém siostrę, nareszcie jedną ją miał na świecie. Co porzucił niegdyś w Dreznie powinowatych, powymierało wszystko: był sam. We Włoszech z familii co się zostało, w tak biédnym było stanie i ciała i ducha, iż z nią obcować nie mógł. Posyłał im zapomogi, raz nawet podróż przedsięwziął do Medyolanu dla widzenia jakichś krewnych, ale wróciwszy nie mówił o nich ani słowa nikomu, nawet Pepicie.
Pod okiem wuja, trochę dziwaka, dziewczę wychowało się jakoś także nie zwyczajnie. Najprzód długo dosyć dawał jéj dziczéć prawie, chcąc, jak mówił, nieprzeszkadzać naturze w rozwinięciu się jéj z całą potęgą. Gdy, mimo to, dziecko okazywać zaczęło zdolności wielkie, uczył ją sam i dawał nauczycieli, nie żałując na to. Ale uczył szczególniéj tego, do czego dziecko samo miało popęd i ochotę. Cieszył się dla swoich oczu pięknością nadzwyczajną Pepity, ale zarazem nie był jéj rad.
Rozmaite włoskie przysłowia przychodziły mu w pomoc przeciw piękności:
Belle donne, guerra in casa. (Piękna kobiéta, wojnę do domu przynosi)...
La donna è come la castagna, bella di fuori e dentro ha la magagna. (Piękna kobiéta jest jak kasztan, po wierzchu gładka, a w środku chropawa), i t. d.
Wzdychał patrząc na Pepitę, i chował jak mógł od ludzkich oczów. Pepita nie wychodziła prawie na krok z domu sama, a wczorajsza wycieczka do sąsiadki, tylko dlatego była dozwoloną, że dworek jéj z okna widać było: we wszystkich dalszych wycieczkach towarzyszyła jéj Gawłowska. Być bardzo może iż dlatego nawet, osiadając w Lublinie, doktor się postarał o dworek na przedmieściu, aby samego miasta i gawiedzi trybunalskiéj uniknąć.
Pepita skazana prawie wyłącznie na towarzystwo wuja, którego kochała bardzo, poczciwéj lecz niezmiernie prostodusznéj Gawłowskiéj i kilku starszych a niewielu młodszych jejmości, wyrosła na istotę oryginalną. Miała jakąś nie kobiecą prawie swobodę i męztwo ducha. Było w tém coś nieopatrzności dziecięcéj, śmiałości w mowie doktora i żywości własnéj. Zarazem dziecinna i umysłem wykształcona, zastanawiała naiwnością przeplataną rozumem, tak że jedno z drugiém się nie mieszało. Umiała być i dzieckiem, które bawiło wszystko, i bardzo poważną niewiastą, patrzącą na świat z wysoka. Tego co się zwało wyższém i lepszém towarzystwem, Pepita wcale nie znała. Gdy do doktora przychodzili goście mężczyzni, nie lubił żeby się przed niemi pokazywała.
Nie mówił o tém nigdy, lecz w duszy bardzo mu było pilno zdać trudną opiekę i czuwanie nad tą niebezpieczną pięknością w ręce jakiego uczciwego człowieka. Za pana wydać jéj nie chciał, ażeby nie wyrzucano jéj potém plebejuszowskiego pochodzenia, a znał téż życie i sprawy ówczesnych magnatów, których się napatrzył w Saksonii, ba i w Polsce. Za bardzo prostego człowieka dać jéj téż nie mógł, boby jéj nie starczył rozumem a tego średniego któryby dla niéj przystał, znaleźć bardzo było trudno.
Czas jeszcze miał doktor, bo Pepita nie dochodziła lat dwudziestu i wcale się za mąż nie wyrywała. Mellini tylko w duchu dla swéj otyłości i uderzeń krwi do głowy, obawiał się na siebie jakiego tragicznego, nagłego końca. To go niepokoiło. Prowadził życie czynne, był dosyć z zasady wstrzemięźliwy, ale w praktyce jeść dobrze lubił, a gdy się zapomniał, dużo... Wróciwszy do swego pokoju, gdy Pepitę spać wyprawił, a Kerna posadził przy chorym, zadumał się Mellini.
— Po co mi go było brać do domu? — zapytał się w duchu siebie. — Mogłem go umieścić u Seliga. Będzie z tym kłopot, dziewczyna ciekawa, a to wisus jakiś, z oczu mu źle patrzy.
Ma wprawdzie twarz piękną i arystokratyczną, ma coś w sobie pańskiego, i w mowie zdradza lepsze wychowanie; ale jawna rzecz że to w niwecz popsute: łotra kawał!
Trzeba go dokądkolwiek wytransportować. Pepita niezmiernie mu się przypatrywała i była nim zajęta. Litość jest głupią rzeczą w dziewczynie, bo komórka w któréj się ona mieści, graniczy z inną...
Namarszczył się Mellini, lecz wprędce rozchmurzył.
— A! ba! — rzekł robiąc sobie lemoniadę — ze strachu mi się widma roją!






II.

Rany tego nieszczęśliwego wisusa, wedle wyrażenia doktora, nie były tak straszne, jak się w początku wydawały. Krwi mu zbiegło dużo, cięcie w głowę było silne i mogło być niebezpieczne, gdyby się do kości dostało; szczęściem skórę tylko rozpłatało i wstrząśnięcie na mózg nie podziałało. Inne rany, których było kilkanaście na ramionach, plecach i piersiach, po dobrém opatrzeniu mogły się pogoić prędko. Pierwszego dnia leżał jak odurzony chłopak, dostał potém silnéj gorączki, w któréj śpiéwał, krzyczał, wyrywał się, miotał, łajał, ale po śnie głębokim i orzeźwiającym trzeciego dnia był już przytomny.
Gdy doktor przyszedł do niego, zastał go z obwiązaną głową, ale siedzącego na łóżku, jak gdyby się wybiérał w drogę.
Teraz dopiéro, gdy był już panem siebie i twarz do naturalnego swego wyrazu wróciła, doktor mógł się mu lepiéj przypatrzéć. Nadzwyczaj pięknych i regularnych rysów fizyognomia, miała wyraz osobliwy lekceważenia, goryczy razem i szyderstwa, pańskości jakiéjś i pogardy samego siebie.
Popatrzał na Melliniego uśmiechając się.
— A to pan byłeś łaskaw? — przebąknął.
Doktor, milcząc, głową poruszył.
— Jakie bo to ja mam szalone szczęście — dodał z ironią ranny; — ta szuja mnie pokiereszowała wszetecznie, a los chciał aby się to stało o trzy kroki od domu doktora. Saperlo He!
Wykrzyknik francuzki trochę zdumiał Melliniego.
— Z kimże mam honor? — spytał cicho, wpatrując się w niego.
— Daj-że pokój doktorze — rozśmiał się zagadnięty — ja nie jestem już z tych, z którymi się ma honor, ale których dyabli hodują.
Bądź jednak spokojny, bylem się trochę wylizał, ruszę w świat.
— No, ale któż pan jesteś? — zapytał Mellini — boć przecie słuszna rzecz....
A! słuszna! bardzo słuszna! — śmiejąc się ciągle mówił ranny. Ale się rozczarujesz, mój łaskawco; nazywam się Wicek Szarzak, jestem synem leśniczego z Końskiéj Woli. I po wszystkiém!
Dokończywszy, śmiać się zaczął mocno, ale go rany zabolały i syknął. Spojrzał na doktora, który ruszył ramionami.
— Słowo ci daję, mój dobroczyńco i salwatorze, jak mnie widzisz, tak mnie pisz. Golissimus, biédota, tylko tyle, że humor doskonały.
A kiedy myślicie wypuścić mnie znowu na zieloną paszę? — dodał.
Doktor poruszył głową, nie dając odpowiedzi.
— Bo, widzicie — ciągnął daléj ranny — muszę rachunek mój dokończyć z tą plugawą gawiedzią... Te plebejusze bestye, to ani pić ani bić nie umieją.... Wystaw sobie doktorze, sześciu takich drabów! żeby to było co poczciwego, byłbym dziś na nosiłkach. Teraz ja im muszę po osobno każdemu dać pro memoria.
— Bądź-no pan spokojnym i nie wiele mów! — rzekł doktor.
— Ale, nie obawiaj się o mnie — odparł ranny — mnie licho nie weźmie, właśnie dlatego, żeby to może komu było na rękę. Gdybym był na świecie potrzebny, a! to co innego; wtedy, bym się śpilką ukłuł i byłoby po mnie: a tak, ani pałką nie dobije!
Mellini wpatrywał się w niego bacznie, a badawczy wzrok nie podobał się rannemu. Poprawił bandaż na głowie niecierpliwie.
— Co się to asan dobrodziéj tak wpatrujesz we mnie, hę! Może znajdujesz, że na syna leśniczego z Końskiéj Woli zanadto przyzwoicie wyglądam. Ale kto to może wiedziéć, czy tam nie zaszła jaka falsyfikacya?
Podparł się na stoliku i gorzko się śmiać począł.
— Dosyć żem Wicek Szarzak i basta! — dodał po chwili.
Mellini, słuchając go, z każdego słowa czytał, że miał z kim innym do czynienia.
— Możesz waćpan być i synem leśniczego i kim chcesz — odezwał się — a zawsze nie ciekawie się spisałeś wdając w burdę karczemną.
— A! za pozwoleniem — ironicznie przerwał ranny. — Co winiarnia, to nie szynk!
Palestranci, prawda, szuja, ale rodowita szlachta! Ba! ba...
— I waćpan téż szlachcic jesteś? — zapytał doktor. — Ja coś o szlachcie tego nazwiska nie słyszałem.
Wicek znowu mocno się śmiać począł i syknął.
— Nie jestem szlachcic — odparł — jako żywo, wypiéram się téj ekstrakcyi, nienawidzę szlachty i panów; chłop jestem, cham, prosty człek, od siekiery wyciosany, z gliny najpowszedniejszéj ulepiony... plebeius plebeissimus!
— Żartujesz sobie ze mnie! — szepnął doktor zimno.
— Nie, kochany konsyliarzu — odezwał się zawsze ironicznie ten, który się Wickiem Szarzakiem nazwał — nie, nie żartuję z pana, ale z siebie! Tak! to wielka różnica! Co bo pan chcesz, człek bywa w takiém usposobieniu, gdy nareszcie z siebie samego żarty stroi.
— Trafia się to — odpowiedział Mellini — ale nie w wieku pana.
— A! wiek! wiek! — począł młody — to rzecz stosunkowa. Wpan mnie zrozumiesz; są, co w sześćdziesięciu kilku leciech mają ich rzeczywiście ledwie ośmnaście i gołowąsami umiérają, a są tacy, jak ja, co w dwudziestu kilku już zgrzybieli.
— I sami sobie winni! — zawołał Mellini.
Skrzywił się p. Wicek.
— Czasem oni, a niekiedy ludzie! O! ci ludzie! to bydło! — krzyknął, bijąc w stół młody.
Doktor nań popatrzał.
— A waćpan-że co innego jesteś? — spytał. Łajesz ludzi, maszże być wyjątkiem?
Trochę zdziwiony popatrzał nań Wicek.
— Licha tam! — rzekł, śmiejąc się znowu — taka bestya ze mnie paskudna, jak i oni. Kubek w kubek. Jużem ci się dobrze zarekomendował tém, żeś mnie po burdzie, pokiereszowanego znalazł w rynsztoku: to dosyć!
Ja się téż za anioła nie sprzedaję, ale i reszta nie wiele warta. Ta między nami różnica, szanowny konsyliarzu, że oni sobie archanielskie skrzydła przypinają do zasmolonego grzbietu, a ja się okazuję jakim mnie Panu Bogu stworzyć się podobało, na utrapienie ludzkie!
Mellini uśmiechał się mimowoli, a poczekawszy nieco odezwał:
— Wszystko to bardzo ciekawe i interesujące, a najosobliwsze to, że waćpan syn leśniczego z Końskiéj Woli, tak się jakoś wyrażasz, jakbyś za piecem u tatka się nie wychował.
Zaczął prychać słuchając młodzieniec i probował pokaleczoną ręką wąsa kręcić.
— Mój konsyliarzu — rzekł — bo to widzisz, leśniczy leśniczemu nie równy. Mój czcigodny papa zamożny człek, dawał mnie na nauki po świecie! Miałem metrów, posyłał mnie do Paryża, gdziem bruki zbijał z paniczami co się zowie.
Spojrzeli sobie w oczy.
— Nie dowiem się więc z kim mam honor? — rzekł Mellini.
— Ale jaki u kaduka honor? — przerwał niecierpliwie chory — honoru około mnie ani za grosz. Był kiedyś, teraz go niéma. Co było a nie jest, nie pisze się w regestr; jestem plebejusz Wicek Szarzak i kwita.
— I czémże się pan zajmujesz! powołanie jego? — spytał doktor ironicznie także.
— A no, to trudno się da zdefiniować — począł chory z wolna spuściwszy oczy — robi się co się zdarzy. Piję tęgo co się zowie, biję doskonale, łgę gdy trzeba aż strach, kląć umiem i z francuzka politycznie i z polska od ostatnich... Piosnek moc śpiewać umiem, gram na klawicymbale i na gitarze, w karty od chapanki i drużbarta począwszy do faraona, gerfectissime; koperczaki stroić do panien i do mężatek potrafię niezgorzéj, i żwawo prowadzę romanse, choćby dwa i trzy naraz. Cóż waćpan chcesz, albo to mało talentów! trzebaż czego wiecéj jeszcze? Z tém się w Warszawie żyje tak jakby się klucz miało i wsi kilka. Nieszczęściem skład okoliczności zmusił mnie, wystaw asindziéj sobie, opuścić stolicę w chwili gdy się oto sejm zbiera, pole do żniwa... i tu wpadłem między takich co w sześciu na jednego idą!!
Mellini słuchając żartującego sobie młodzieńca nie wiedział już co myśleć. Im więcéj się w niego wpatrywał i przysłuchiwał mu, tém mocniejszego nabierał przekonania że miał do czynienia z jakimś paniczem, incognito chcącym zachować, rozwydrzonym, rozpuszczonym jak dziadowski bicz, ale bystrym i niepospolicie obdarzonym.
Milczał jeszcze doktor, gdy p. Wicek zerknąwszy nań, ciągnął daléj.
— Pojmuję to, szanowny konsyliarzu, że, koniec końców chciałbyś może wiedzieć z kim masz do czynienia, boć winien ci będę za trudy i gościnę. W tém sęk... Jużciżeś kazał zrewidować moje kieszenie, gdyście mnie tu na to łóżeczko komportowali i przekonałeś się że w nich vacuum. Był bestya jedynak, kulfon... ale i o tém nie umiem powiedzieć, czym go w winiarni nie rzucił na stół. W obecnéj mojéj sytuacyi, w istocie, nemo dat qui non habet, nie uiszczę się, mój zaś tatko w Końskiéj Woli, gotów się mnie zaprzeć a nic za mnie nie zapłaci... Radzę więc ci konsyliarzu obandażowawszy mnie, wyrzuć na ulicę! Co wiele ceremonii robić. Lipiec, nie zmarznę... Cha! cha!
Doktor się zasępił i obraził.
Wstał z krzesła.
— Juści to prawda — odparł z dumą pewną — że ksiądz z ołtarza, pisarz z kałamarza, a doktor żyje z tego co mu się nadarza, z purgansu i mikstury; ale widzisz asindziéj, są doktorowie i doktorowie. Ja lubię czasem trutniów z ulicy zbierać i robić na nich doświadczenia, in anima vili.
Usłyszawszy to młodzieniec, drgnął cały, na policzkach błysnął rumieniec, lecz się wnet pohamował.
— Oddałeś mi asindziéj z nawiązką! Nie gniewam się.
— Ja téż! — rozśmiał się doktor — widzę tylko że my z sobą ładu nie dojdziemy.
— Właśnie że my, jak ja teraz widzę — rzekł młody — my możemy z sobą dojść do kompromisu. Kiedy ja mogę wyjść ztąd bezpiecznie, żeby na ulicy się nie wywrócić?
— Cóż pilno waćpanu? — spytał doktor. Dziś się to oznaczyć nie da. Wyliżesz się wprędce, ja zatrzymywać nie będę, ale wyprawiać nie chcę, bo na to mnie jeszcze stało żebym gościnę mógł dać.
— Waćpan widzę jesteś filantrop? hę? — spytał młody.
— Czasami — rzekł Mellini.
— Ale dalipan, jeżeli się spodziewasz że w mojéj skórze znajdzie się zaklęty królewicz, to się omylisz — dodał Wicek. To prawda, żem się z paniczami chował, że paniczkowato wyglądam; ale jestem bez grosza, dachu, domu i łomu a co gorzéj bez familii. Swoi się mnie a ja ich wyparłem... jestem Wicek Szarzak! Cha! cha!
I pokładając się na łóżku począł się śmiać dziwnie, powtarzając ciągle — Wicek Szarzak!! Doktor stał przypatrując mu się, gdy z łóżka porwał się nagle ranny i siadł.
— Konsyliarzu złoty! — rzekł głos zmieniając na żebrzący — gdybyś był istotnie gościnnym w domu, wiesz cobyś uczynił? Otobyś mi dał lampeczkę wytrawnego wina!
— A! tak! zapewne! aby ci na noc dała gorączkę i rany pojątrzyła! tęgi z waści doktor...
— Medycyny się nie uczyłem, oprócz w Paryżu gdym był na jednéj sztuce, gdzie kilkunastu doktorów występuje z bronią w ręku! Sztuka piękna i budująca, ale, szanowny konsyliarzu, mam moję naturalną medycynę i rezonuję tak: natura do zagojenia ran potrzebuje sił, co siłę daje? wino; ergo... rozumiesz...
Rozśmiał się Mellini.
— Ja — rzekł — rezonuję całkiem inaczéj. Opatrzna natura gdy kto ma krew zbyt gorącą i obfitą, nasyła na niego sześciu palestrantów aby mu jéj upuścili, i każe go osłabić, aby rozum miał czas wziąć górę nad szałem... Wina asindziéj u mnie nie dostaniesz, ale klejku, rosołu, bułki, ile trzeba...
Kłaniam uniżenie!
I wyszedł śmiejąc się.






III.

Leczenie ran szło swoim porządkiem, choć niemożna było powiedzieć, ażeby ten gość w domu dogodnym był domownikom.
Nie skarżyła się na niego panna Pepita, ale szemrała Gawłowska i doktor pilnował tego, ażeby panna się nie pokazywała; więc ją trzymano jak niewolnicę, co w zły humor żywe dziewczę wprawiało.
Chory zaś w miarę jak do sił przychodził, coraz się w swojéj izdebce niespokojniéj znajdował. Po całych dniach śpiewał, hałasował, chodził, nie mógł usiedzieć w miejscu, rzucał się jak zwierz dziki w klatce. Słychać go było w całym dworku, nawet w pokoju dość oddalonym Gawłowskiéj, w którym Pepita z krosienkami rezydowała.
Była ona bardzo muzykalną, doktor téż lubił muzykę pasyami, staruszek Schafner kapelmajster dymisyonowany przez księcia Ogińskiego, osiedlił się był właśnie w Lublinie. Mellini go uprosił żeby dawał lekcye śpiewu siostrzenicy; a że Pepita miała prześliczny sopran, a Schafner był zapalonym wielbicielem wokalnéj muzyki, podjął się tego z wielką satysfakcyą. Parę razy na tydzień przychodził zwykle do dworku i na klawicymbale stojącym w saloniku doktora, towarzyszył do śpiewu pięknéj pannie.
Właśnie egzercytowała się w aryi z Didone abandonnata, bardzo natenczas w modzie będącéj.
Jednego z tych dni Niemiec się zjawił. Był to staruszek w peruce, z laską, na cienkich nóżkach, zaschły, kościany dziadek. Chciano go się pozbyć tém, że w domu był chory, ale że właśnie wchodząc słyszał go wyśpiewującego na całe gardło Schafner, choć pięknym głosem, ale jak on znajdował, fałszywie i bez metody, uparł się, aby lekcyą odbyć koniecznie. Pozamykano drzwi; zdawało się, że głos Dydony nie dojdzie do chorego, Schafner siadł do klawicymbału.
Tymczasem w śpiewie p. Wicka przypadł właśnie interwal wypoczynku, i — chory, który się był na łóżku położył, usłyszał śliczny sopran strumieniem płynący srebrzystym wśród ciszy. Zerwał się na równe nogi zdumiony, podbiegł do drzwi... otworzył je, w sieniach już aryi słuchać było można doskonale. Naprzeciw z niéj drzwi prowadziły do antykamery małéj, a z niéj do bawialni, w któréj stał klawicymbał. Siedział stary Schafner i przy nim stała w sukni białéj, z rozpuszczonemi czarnemi włosami, przepiękna Pepita... Wicek nie wytrzymał. Głos był prześliczny, ciekawość go wzięła niezmierna zobaczyć tę która go wydawała. Zuchwały chłop, ośmielił się, jak stał, prawie nie ubrany, wtargnąć do przedpokoju pocichu, przysunąć do drzwi, przyklęknąć do dziurki od klucza i, spojrzeć.
Zrządzenia losu dziwne czasem bywają. Przez dziurkę od klucza normalną, jakie się zwykle we drzwiach spotyka, niewieleby może zobaczył ciekawy łotr, co się tu podkradł. Trzeba było wypadku że od tego zamku niegdyś klucz zgubiono, że go gwałtem odrywając popsuto, nie naprawiono i że dziurka od klucza była szkaradną dziurą, w któréj całe czarne oko młodzieńca umieścić się mogło.
Ujrzał więc przez nie na ciemném tle ściany obitéj zielonym szpalerem, obraz, który chyba w snach rozgorączkowanéj wyobraźni mógł równie uroczo zabłysnąć.
Stała za krzesłem starego Schafnera, z wielką gracyą, suchemi rączkami przebierającego po brzęczącym jak komar klawicymbaliku — no — bogini jakaś? Taką mu się wydała! Z trochę podniesioną główką, z trochę otwartemi różowemi ustami, w których perłowe ząbki świeciły, Pepita śpiewała z wyrazem smutku rozdzierającym, który od słów i muzyki przeszedł na jéj oblicze... Miał ją przed sobą całą, śliczną jéj kibić, cudowną rączkę spartą na krzesła poręczy, główkę podrzuconą do góry, ramiona białe lekkim okryte muślinem...
Co się z nim tam stało gdy ją ujrzał, nie umiemy wytłómaczyć. Długo oka oderwać nie mógł od tego widoku, twarz mu zapałała, wreszcie zerwał się jak złodziéj uciekać, usłyszawszy szelest, i stuknął w przedpokoju drzwiami za sobą.
Poszedł się zamknąć do swéj izdebki.
Stuknięcie drzwiami nastraszyło śpiewającą, która zerwała się i wybiegła zobaczyć czy się kto nie wkradł do domu. Ale już chory był u siebie. Nie wiem czy się jego niedyskrecyi i zbrodniczego podsłuchiwania domyśliła, ale lekcya śpiewu została przerwana. Schafner tylko zagrał Haydna waryacye na fortepianie, pomówił z piękną uczennicą i, panna Pepita wróciła do pokoju Gawłowskiéj.
Gdy wieczorem doktor przyszedł do domu i zajrzał do chorego, znalazł go w jakiémś usposobieniu szczególném.
— A wiesz, konsyliarzu — rzekł — że tu u ciebie być na kuracyi, rzecz jest wcale przyjemna. Nie wiedziałem o tém że tu koncerta bywają. Co za głosik!
Doktor się strasznie zmarszczył; gdy się Pepity co tyczyło, żartować nie dawał.
— Cóżeś to waćpan podsłuchiwał! — zapytał ponurym głosem — to nie pięknie! Jesteś tu dla kuracyi nie dla koncertu!
— Tak, ale Pismo Święte powiedziało: „Kto ma uszy ku słuchaniu, niechaj słucha.” Jakże konsyliarz chcesz żebym ja rozkazom Pisma Świętego się sprzeciwił? — odparł chory — koncert był gratis!
— I wcale na ten raz niepotrzebny! — zamruczał Mellini niecierpliwie.
— Nie wolno mi spytać o divę! Kto jest ta utalentowana cantatrice?
— Waćpan umiesz po włosku? — odparł doktor.
— Hę? — odparł chory ruszając ramionami — kto to wié? może.
— Bo powiedziałbym waćpanu: Chi tutto vuole, niente ha! (kto wszystkiego chce, niéma nic).
Kiwnął głową słuchający.
— Żebym umiał po włosku — rzekł zwolna — tobym waćpanu odpowiedział: A colui che vuole, nulla è difficile, (kto czego chce, temu nic trudnego niéma).
Usłyszawszy odpowiedź, doktor się zmieszał mocno.
— A to co? — zapytał.
— Tak sobie, próbowałem — rzekł chory — czy mi się jaka włoszczyzna téż nie uda! Doktor mi dałeś do zrozumienia, żebym się nie dopytywał, a ja... musiałem coś bez sensu spleść.
Mellini, który się poczynał gniewać, włoszczyzną trochę został rozbrojony, jednakże wróciła mu troska o Pepitę.
— Jakże się waćpan czujesz? — zapytał.
— Chciałbyś się mnie pozbyć? — rzekł chory — ale ja gotów jestem każdéj godziny, kochany konsyliarzu. Skiń tylko... Widzę, że jako Włoch jesteś zazdrosny, choć nie suponuję, ażeby ta istota tak młodziusieńka była twoją żoną.
— A gdzieżeś ją waćpan już widział! — krzyknął doktor z gniewem — gdzie! jak!
Chory spostrzegłszy gniewającego się, zaczął się śmiać po swojemu.
— Mityguj się, na miłość Bożą! Nie widziałem jéj tylko przez dziurkę od klucza z przedpokoju! — odezwał się. — Do téj zbrodni się przyznaję: słysząc głos nie mogłem wytrzymać. Piękna jak anioł, lecz, słuchaj doktorze! — dodał — ja w anioły nie wierzę, bom się nadto dobrze znał z dyabłami.
Bądź spokojny!
Ironicznie i gorzko chichotać zaczął.
— No, kiedy mam iść precz? — rzekł po chwili.
Mellini się zawstydził.
— Waćpan jesteś osobliwszy człowiek — rzekł.
— Ja o tém wiém! — odparł Wicek. — Byłem może stworzony na wcale nie kiepskiego człeka, robacy nadgryźli i zrobiła się osobliwsza gniłka... Ogni rosa ha la sua spina, a ja różą nie byłem nigdy.... spina się została z gałęzi...
Włoszczyzna znowu rzucona od niechcenia, zrobiła wrażenie na doktorze.
— Ale któż bo waćpan jesteś? — zawołał gwałtownie — mów! Jużciż ja nie zdradzę.
— A ja się bo żadnéj nie obawiam zdrady — rzekł chory — widzisz kto jestem, kawał łotra, z którego miał być poczciwy człowiek...
— No, i może być! — przerwał Mellini — i może, i będzie!
— Ani może ani będzie! — gwałtownie i z wielką goryczą, pierwszy raz poważniéj a seryo począł chory — nie, to, na com się patrzał, com przeżył psuje człowieka do gruntu. (Uderzył obu rękami po stole). Dosyć tego...
To mówiąc rzucił się na łóżko, zwrócił twarzą ku ścianie, i pozostał tak nieruchomym. Doktor już miał odchodzić, gdy usłyszał:
— A lampeczki wina? hę! nie można?
Mellini ramionami ruszył, i za całą odpowiedź głową potrząsł.
— Ty bo, szanowny konsyliarzu — odezwał się leżący — wyobrażasz sobie że spełniasz obowiązek jakiś filantropa, oddając mi zdrowie i siły! a ja ci powiadam że oddałbyś posługę, za którąby ci podziękowano może, gdybyś mi dał w przyjemném usposobieniu pójść ztąd prosto na łono Abrahamowe. Wyleczysz mnie i pójdę ludziom psie, krwawe figle płatać!!
— A to już do mnie nienależy — rzekł doktor.
— Bodajżeś skisł, stary nudziarzu! — dokończył mrucząc Wicek i do ściany się odwrócił.
Mellini poruszony jeszcze tą rozmową, poszedł wprost do Gawłowskiéj i Pepity.
— Potrzeba ci było dziś śpiewać — odezwał się z progu — gdy w domu mamy chorego. Skarżył mi się że mu tym piskiem sen przerwano. Przestraszył się...
Pepita załamała ręce.
— Cóżem ja winna! Stary Schafner nalegał, kazał, pozamykaliśmy drzwi wszystkie!
— Tak! tak, ależ pamiętać trzeba że to chałupa jak z kart: dosyć kaszlnąć żeby aż na strychu rozległo...
— Ale mu się nic nie stało? — spytała Pepita zmieszana.
Doktor głową pokiwał.
— Dostanie trochę gorączki — rzekł dwuznacznie — ale spodziewam się że mu to przejdzie; w tych dniach téż myślę się go pozbyć, bo mi ta załoga, przyznam się, jest wielkim ciężarem. I dla waćpanny téż z tego niewygoda.
— A! dla mnie! — poczęła prędko Pepita — dla mnie? Ależ mnie, tu, z Gawłowską doskonale... Ja mogę zostać dopóki tylko potrzeba. Proszę wcale nie myśleć o mnie.
— Choćbym i nie myślał o tobie — dodał doktor pocichu — tego człowieka z domu chcę co rychléj się zbyć. Jest ostateczny łotr jakiś, najniebezpieczniejszego gatunku, bez czci i wiary.
— Możeż to być! — naiwnie podchwyciła Pepita zbliżając się do wuja. Któżby się mógł spodziewać! Z twarzy...
— Tak! tak! wy wszystko sądzicie z twarzy! — przerwał Mellini — chłopiec niczego, ale najpaskudniejszego charakteru i z tém się wcale nie tai!
Rzuciwszy to słowo doktor, niechcąc się wdawać w dalszą rozmowę, odszedł. Pepita została jak wkuta do posadzki, nie uważając nawet że Gawłowska na nią z przestrachem i niepokojem patrzała.
Po chwili dopiéro przyszła siąść obok niéj i w milczeniu wzięła robotę do ręki, bezmyślnie ją obracając.
— Ktoby się tego mógł z twarzy jego domyśleć! — poczęła pocichu. — Proszę cię, moja Gawłosiu! Gdybyś ty go była widziała jak ja, tam, na ziemi leżącego we krwi, z tą głową taką śliczną! Mnie to póki życia nie wyjdzie z pamięci!
— E! co znowu! — ofuknęła Gawłosia — boś się panna nastraszyła! U stracha wielkie oczy, imaginacya jakaś! wydał się czémś osobliwém, a to szałaput, wisus i po wszystkiém. Panna myśli że go ludzie nie znają!
— A któż on jest? zmiłuj się — podchwyciła Pepita ciekawie, — wuj powiada że się od niego nic nie można dowiedziéć.
— Kto ma być? Tać to już u Seliga i naokół wiedzą o nim i gadają. Na mieście on już burszował tu dawno i awantury wyrabiał, a tylko z jednéj winiarni do drugiéj i z jednéj burdy w drugą. Na końcu przyszła kryska na Matyska; ale to nic dobrego: nie żal go!
Gdzieś, widać, na jakimś to dworze służyć musiało, liznął potroszę tego i owego, przetarł się i rozłajdaczył: gdzieś się téż w rynsztoku zmarnuje!
Pepita wysłuchała cierpliwie i westchnęła. Z twarzy jéj widać było, że choć się nie chciała sprzeczać z Gawłowską, może sobie co innego myślała.
Nazajutrz, doktor wychodząc z domu, najuroczyściéj zakazał siostrzenicy, aby do sieni od ulicy wychodzić się nie ważyła i drzwi od bawialnego pokoju zamknęła na klucz aż do jego powrotu.
Rany pana Wicka już się były tak dobrze podgoiły, że właściwie jedna tylko głębsza na głowie pozostała do zabliźnienia. Nosił jeszcze bandaż, i choć ten go nie zdobił, ale pięknemu i z tą przewiązką nadto szpetnie nie było. Po wyjściu doktora, zobaczywszy przez okno, iż się ku miastu posunął, chory szybko się począł ubierać.
Nie łatwe to było zadanie, gdyż suknie w których go przyniesiono i krwią pobroczone i ziemią powalane i pomięte były i pocięte. Wicek wziął się do nich i opatrzywszy w jakim były stanie, zrazu je cisnął z gniewem od siebie. Po chwili jednak zrezygnował się wrócić do nich i nie dbając o rozcięte plecy i rękawy, począł je wycierać, wyciągać, oczyszczać. Po dosyć długiém mordowaniu się nad niemi, doszedł do tego że mógł je na siebie nawlec, nie wiele się troszcząc jak w nich będzie wyglądał. Gdy to robił, usta mu drgały i krzywiły się szydersko...
W izdebce Pepity, w któréj mieszkał było spore zwierciadełko; przejrzał się w niém, uśmiechnął do siebie i czuprynę zatarł.
Szklankę próżną wziął w rękę i zwolna drzwi pokoju uchylił. Wyszedł do sieni. Sień przedłużona wiodła ku drzwiom w głębi do pokoju Gawłowskiéj. Jakim instynktem tam trafił, na to chyba młodość jasnowidząca odpowiedziéćby mogła. Pomalutku powlókł się przez sień jaknajciszéj i... do drzwi zapukał.
Gawłowska, która drzémała nad robotą, zerwała się wystraszona, Pepita od krosien głowę podniosła i... musiała coś przeczuć, bo się zarumieniła jak wiśnia, poprawiając włosy.
Nie czekając żadnéj odpowiedzi śmiały pan Wicek, wtargnął do pokoju szklankę trzymając w ręku.
— Za pozwoleniem — odezwał się tonem, mimo grzeczności śmiałym i jakby drwiącym — czy niemógłbym dostać kropli wody? U mnie jéj niéma, nie wiem gdzie szukać! I...
Wtém, ujrzawszy niby teraz dopiéro Pepitę, która nie spuszczała go z oczów, odezwał się wesoło i trochę szydersko:
— O śliczna bogini! a to ja wczoraj anielski głos jéj, kradzionym sposobem usłyszałem! Dostałem za to burę od doktora! Niechby mnie już i kijem wybił, nie mogłem wytrzymać, abym waćpanny zblizka nie zobaczył.
Gawłowska przerażona, widząc go śmiało idącego ku krosienkom, zaparła mu drogę i chciała odebrać szklankę.
— Daj mi asindźka z wodą pokój — odezwał się — szklanka i woda były tylko pretekstem! Ja się tylko do téj śliczności chciałem zbliżyć!
Pepita tonem zuchwałym nieco obrażona, cofała się za krośna. Gawłowska rozpostarła ręce.
— Ale cóż to znowu jest! — krzyknęła — jak pan możesz tak napadać kobiéty! Cóż to się ma znaczyć? Proszę pana! Niech mi się pan zaraz wynosi.
— Ale, czekaj asindźka — rozśmiał się chory — wyniosę się tylko dopowiem z czém przyszedłem...
Zwrócił się ku Pepicie.
— Kern felczer mi dopiero wczoraj powiedział, że ja pannie téj takiéj ślicznéj jak anioł, winienem życie; że gdyby ona mnie nie znalazła leżącego i na ratunek nie zawołała, byłbym już dziś albo śpiewał z aniołami, o czém wątpię, albo się w smole smażył. Moje ty bóstwo śliczne — dodał ręce składając — niechże ja ci... jakby to powiedziéć... dziękować niéma za co! niech ci się pokłonię.
To mówiąc potrącił Gawłowską; widząc go zbliżającego się, wylękła Pepita schowała się w okno i osłoniła firanką. Wszystko to nic nie pomogło, ów pan Wicek wywróciwszy kilka krzeseł, odsunąwszy krosienka, z zuchwalstwem niepraktykowaném zbliżył się do okna, i choć Pepita krzyknęła, a Gawłowska go silnie za poły w tył zaczęła odciągać, pochwycił wpół broniące się dziewczę, podniósł jak piórko, i w czoło pocałował.
Widząc to ochmistrzyni wrzasnęła tak, że i na ulicy było słychać.
Napastnik postawił na ziemi napół omdlałe dziewczę i zwrócił się do ochmistrzyni.
— A czegoż się drzesz? — zawołał — już się stało! więcéj tego nie będzie... Żebym miał ztąd pójść na sucho, to nie mogło być!
Pepita, niewiadomo co się jéj stało, pochyliła się ku oknu, zsunęła na ziemię, zemdlała zupełnie. Gawłowska biegła ku niéj zrozpaczona, gdy pan Wicek zawróciwszy się jak pijany wysunął się nazad z pokoju.
W progu krzykiem zwabiony stał cały fraucymer dworku, który widząc uchodzącego napastnika, dopiero zrozumiał co się stało...
Trzeźwiono biédną Pepitę.
Gawłowska we łzach powtarzała ciągle:
— O Chryste Panie! jak się doktor dowié, to on tu nas wszystkich, począwszy od niego, pozabija!






IV.

W kilka dni potém przez Grodzką ulicę, widziéć było można idącego, tego samego Wicka Szarzaka. Miał na sobie ten sam kontusz posiekany, który mu jakiś krawczyna, jak umiał pozszywał. Rany na plecach i piersiach już mu się pogoiły, ale na kontuszu trudniéj je przyszło zabliźnić. Czapka na bakier włożona pokrywała czarną chustynkę, którą głowę jeszcze miał przewiązaną. Nie zbywało mu wcale na fantazyi pomimo zszarzanéj odzieży, podartego obuwia i niezupełnie pogojonych ran. Trzymał się jedną ręką w bok, a drugą za szablę. Na téj widać było zaraz, że gdzieś za mały grosz na tandecie musiała być kupioną. Lichota to była, rapcie wytarte tak, że z nich barwa zlazła; pochwa odrapana, skówki posrebrzane z których mosiądz żółto przeświecał, a i klinga nie musiała osobliwą być. Rączka téż jakąś ptasią głową zakończona, mizernie wyglądała.
Pomimo oszarpania i zaniedbanéj odzieży, chłopak pańsko szedł i ze straszliwą butą. Ustępowano mu z drogi, bo widać było że on nikomu z niéj nie zejdzie. Kroczył sobie tak jak to się idzie spacerem dla rekreacyi, bez celu, nie śpiesząc, nie dbając dokąd, nie patrząc przed siebie. Oczy miał spuszczone na ziemię, dumał. Posuwał się od niechcenia, od Krakowskiéj widać bramy do Grodzkiéj, jakby na Żydy chciał iść. Kiedy niekiedy rzucił przed się okiem lub ziewnął.
Słońce przypiekało, godzina była ranna, ale już południe blizko.
Gdy on kierował się tak w dół, z Grodzkiéj bramy wysuwał się właśnie pański jakiś dwór podróżny. Jechało przodem dwu jak olbrzymy hajduków w granatowych kurtkach i ponsowych hajdawerach, na koniach rosłych; daléj trzech konnych dworzan w barwie zielonéj z żółtém, za niemi kolasa duża danglowska, nowa, pyszna: za nią widać było furgony i konie luźne. Dla gorąca powóz był poroztwierany i widać w nim było na jedwabnych poduszkach, siedzącego, a bardziéj napół leżącego młodzieńca, który dla wygody ręce w pasy jedwabne powozu powkładał. Piękny ten mężczyzna, brunet, ubrany po francuzku, twarz miał, mimo znudzenia podróżą, pełną ognia i życia...
Czarne jego oczy bystro w prawo i lewo strzelały. Nagle, gdy je przypadkowo skierował na idącego naprzeciw Wicka, porwał się w powozie siedzący, i jakby oczom nie wierzył, z niezmierną uwagą przypatrywać mu się począł. Konie szły zwolna po lichym bruku pod górę.
— Co u licha! Quel diable! — zagrzmiał głos z powozu — Stój!
Służący idący przy kolasie, a za nim kilka głosów powtórzyło: „Stój!” — i kolasa się zatrzymywała, gdy siedzący w niéj młodzieniec wyskoczył, wprost idąc ku p. Szarzakowi.
Szedł i przyglądał mu się jeszcze.
Wicek, który to wszystko dostrzedz musiał, nie dawał znać po sobie wcale, jakby ten cały zachód brał do siebie.
Szedł bardzo spokojnie daléj swoją drogą.
Wtem naprzeciw, drogę mu tamując, stanął młodzieniec, który z kolasy wysiadł, i zawołał, o krok już będąc od niego:
— Wojewodzic! oczy mnie nie mylą? Ale to on! Cóż to jest?
Wicek zwolna podniósł głowę, popatrzał, i odezwał się głosem obojętnym:
— Nie mam honoru!...
— Na Boga! ale cóż to ma znaczyć? nie jesteśmy w karnawale, wojewodzicu kochany.
— Żadnego tu wojewodzica niéma! — zawołał stanowczo i nieco poruszonym głosem idący — nie znam, nie wiem. Proszę mnie puszczać... Każdy w swą drogę!
Mais tonnere de Dieu! — nieustępując, krzyknął gorąco pan z kolasy. — Powiedzcie mi co to znaczy? Ja cię tak nie puszczę!
Wicek na rękojeści szabli położył rękę, jakby znać dając, że się bronić myśli.
Rozśmiał się przeciwnik.
— Mów, co ci się stało? Dwu nas przecie takich niéma na świecie.
— Za kogo mnie waćpan bierzesz? — spytał flegmatycznie znowu Wicek.
— Wojewodzic.... jesteś! Cóż u licha! Kolegowaliśmy z sobą w Strasburgu! Graj ty komedyą z kim chcesz, ale nie zemną!
To mówiąc, broniącego się chwycił za rękę, a widząc, że się w ulicy ludzie ciekawie skupiać zaczęli, gwałtem go wciągnął do najbliższéj kamienicy, u któréj drzwi ogromne grono winne, niegdy złocone, dziś zczerniałe, wisiało, a nad niém staroświecka wiecha.
Skinął pan na powóz aby sobie szedł daléj, a sam ciągnąc pochwyconego w ulicy, rozpatrzywszy się w ciasnym korytarzyku, do którego weszli, wprowadził do sklepionéj izby na dole.
Stała ona pustkami w téj dnia godzinie. Niezatrzymując się w niéj, poszli do mniejszéj izdebki o jedném oknie. Tuż za nimi przywlókł się otyły mężczyzna.
Pan z kolasy rzucił mu zdala:
— Butelkę na dukata! Słyszysz, żeby mi dobra była, bo mam zwyczaj w łeb lurą ciskać!
Tu dopiero puścił Wicka jego przewodnik, i zawołał, drzwi zamykając z łoskotem.
— Ale gadajże u licha co się z tobą stało? gadaj!
Wicek padł był na ławę; widać w nim było wzburzenie wielkie... milczał.
Brunet z czarnémi oczyma stał naprzeciw i zżymał się.
— Mow-że!
— Niéma co mówić! — odparł głosem słabym Wicek. — Wina! héj! kiedy wina, to wina!
Brunet we drzwi uderzył.
— Dawaj wino!
Zjawił się gospodarz z jedną butelką w ręku, drugą pod pachą, trzecią wystającą z kieszeni.
— Niech jaśnie oświecony książę wybiera...
Chłopak lampki stawił i złoty płyn się w nie przelewał. Książę go wąchał i ostrożnie próbował, cmokając, gdy Wicek już lampkę wypił i nastawił, by mu ją powtórnie nalano. Trzy tak z rzędu wlawszy w siebie pośpiesznie, dopiero tchnął.
Gospodarz był już za zamkniętémi drzwiami.
— Na stare koleżeństwo nasze zaklinam cię, mów-że! — krzyknął książę.
Wicek się strząsł cały.
— Powinienbyś się domyślić — rzekł. — Ojciec się mnie wyparł, ja jego; niéma wojewodzica, niéma ojca, niéma familii; nazywam się Wicek Szarzak i szukam po świecie awantur, aby mi kto oddał tę przysługę i na tamten świat wyprawił, bo na tym waszym, psim, obrzydliwym świecie, robić niémam co...
— Ale jakże do tego przyszło? — spytał książę.
Wickowi uśmiech ironiczny usta wykrzywił, nalał sobie wina i śmiać się począł.
— I to ty, Kaziu, pytasz się o to? ty! ty! Alboż nie wiész z czego wszystkie nieszczęścia płyną?
— Nic nie rozumiem — rzekł zasiadając ks. Kazimierz — mów, zagadek nie odgaduję.
— A wiesz z kim się mój ojciec ożenił? — spytał Wicek.
— Nie wiem, przyznam ci się nawet, czy się ożenił?
— A wiész w kim ja się kochałem śmiertelnie, na zabój!?
— No, w Dosi.
— Dosia jest moją macochą! — przerwał gwałtownie Wicek. — Wolała starego wojewodę niż mnie, poszła dobrowolnie! A żem ja dla niéj dziś niewygodny, bo zdrajcą i łotrem być nie mogę, postarała się, aby mnie z domu wytrącono i wydziedziczono. Stary jest ślepy i głuchy, ona go za nos wodzi; wmówiła mu co chciała! Szatan ten w anielskiém ciele!....
Gdy to mówił, książę, który był usiadł naprzeciw niego wygodnie, wpatrując się w rozgorączkowanego, cmoktał przyniesione wino powoli, jakby je chciał wyprobować. Znać w nim było wielkiego pana, lekko nawykłego brać wszystko. Ciekawość wprawdzie wyciągnęła go z powozu na widok tak strasznie podupadłego dawnego kolegi, ale zarazem, choć się żywo do niego czepiał i zajął napozór mocno, nie widać w nim było poruszenia serdecznego. Bawił się tém tylko.
— Co ty mi prawisz! — przerwał — ależ to koniec świata! Twój stary żonaty, Dosia, ten śliczny szatanek, do któréj ty i ja i tylu innych cholewki smaliło, panią wojewodziną, a w ostatku, ty, desdictado wydziedziczony tragicznie, w połatanéj kontusinie! Ależ to tragedye! tragedye!
— Tragi-komedye czy komedyo-tragedye, co chcesz! — odparł Wicek, który lampka po lampce wychylał i za każdą razą stawił na stole szkło z takim impetem, jakby je chciał rozbić.
— Ale bo, słuchaj, wojewodzicu mojéj duszy — odezwał, śmiejąc się książę — przyznaj się, tyś się musiał do macochy umizgać!
I począł się śmiać do rozpuku.
Wicek się zerwał z ławy.
— Ja! — krzyknął — ja! Za kogóż ty mnie masz! Jest jedna rzecz, którą szanuję, to rodzinę i ojca, którego kocham. Z tém u mnie żartów niéma! Ta żmija chciała właśnie mnie miéć za gacha, wiedząc że szalałem za nią. Wzdrygnąłem się na jéj podłość! Lękała się, abym jéj nie oskarżył: wiedziała, że będę pilnował i nikogo z jéj serdecznych przyjaciół nie dopuszczę, bo honoru ojca i domu strzedz było powinnością, dlatego pozbyć się mnie musiała!
Te słowa wymówiwszy seryo, natychmiast do gorzkiéj swéj ironii wrócił Wicek, nalał lampkę, wypił i śmiać się począł zimno, strasznie. Książę nań patrzał zupełnie tak, jakby w teatrze przyglądał się aktorowi.
— Ta kobiéta dopiéro dała mi poznać życie w całéj jego szkaradzie i ohydzie.... Palże je dyabli! trzeba resztkę puścić z dymem jaknajprędzéj.
— Cóż myślisz? — zapytał książę.
— A na cóż ja mam myśléć? — odezwał się Wicek — właśnie nie chcę myśleć, nie chcę się starać o nic: chcę zginąć, zapić się, zmarnować...
— To łatwo — rzekł książę — ale daruj mi, tylko ludzie słabéj głowy tak kończą.
— A jeśli ja mam słabą głowę? — zapytał, śmiejąc się Wicek.
— Mylę się: głowę masz lepszą niż serce — poprawił się książę — serce jest słabe. Tragicznie wziąłeś, coś powinien był wziąć....
— Jak? po łotrowsku? po psiemu? — zawołał gwałtownie Wicek. — Nie! nie!... Nie mogłem patrzéć na poniżenie, na upodlenie ojcowskie. Nie znasz go ty. To złote serce, ale jak moje, słabe. Dał się uwikłać w sidła temu szatanowi.
Książę, słuchający dość zimno, przerwał:
— Wojewodzicu duszy mojéj, a pamiętasz ty, jak niedawno wielbiłeś Dosię i zwałeś ją aniołem?
Wicek ręką białą potarł czoło.
— Tak — rzekł poważniejąc.... — Drżę, gdy wspomnę, że szatan mógł się tak ukrywać w téj kobiécie zepsutéj, bez czci i bez wiary, iż się nigdy niczém nie zdradziła! Komuż wierzyć i gdzie cnoty szukać? Poczém poznać dziewictwo duszy? Pamiętasz jéj skromną postawę, jéj oczy z długiémi rzęsy aksamitnémi, zamykające się na najmniejsze słówko dwuznaczne; purpurę tych rumieńców, co jéj twarz oblewały, obawę najmniejszego śmielszego kroku i słowa? Dziecięciem się mi wydawała, niemającém nawet przeczucia złego! A pod tą szatą siedziała zdrada, nikczemność, zalotność, fałsz....
Książę się rozśmiał.
— Wszystkie one są takie! — zawołał. — Daj już pokój narzekaniu. Jeżeli która ośmieli się być inną, to ją wnet usłużne przyjaciółki postarają się przerobić na obraz i podobieństwo swoje! My świata nie naprawimy, wojewodzicu mojéj duszy! Cały rozum jest umiéć z tego korzystać i śmiać się.
— I ja myślę się na tę filozofią twoję nawrócić — gorzko szydząc odparł Wicek.
— No, ale cóż myślisz, co myślisz z sobą — nalegał książę.
— Mówiłem ci, chcę się co najrychléj zmarnować — odparł wesoło niby Wicek. — I, wiész, o mało mi się to kilkanaście dni temu nie udało....
To mówiąc, zdjął czapeczkę i pokazał obandażowaną głowę, potém połatany i posieczony kontusz....
— Sześciu łajdaków gryzipiórów palestrantów, tak mnie pięknie oporządziło — mówił daléj. — Prawda, żem sam będąc przeciw nim, niemiłosiernie beształ tę szuję. Napadli na mnie wszyscy razem i jeden w głowę tak chlasnął, żem się na miejscu został.
Książę się namarszczył.
— W sześciu na jednego! — zawołał.
— Wierz mi — odparł Wicek — byłbym to tałałajstwo rozpędził, gdyby mi augustówka wysłużona nie prysnęła. Na bezbronnego wsiedli i....
— Któż cię uratował? — zapytał książę.
— Aniół-dziewczyna! — mówił Wicek.
— Hę! znowu aniół? — wtrącił książę.
— Znowu — rzekł Wicek — ale innego gatunku. O tém potém. Cudownéj piękności Włoszka, siostrzenica pewnego doktora... Ta, mnie konającego, znalazłszy w kałuży, zwołała wuja, zaniesiono mnie na jéj własne łóżeczko i... przyszedłem znowu do życia.
Wyobraź-że sobie, raz ją tylko widziałem przez dziurkę od klucza, potém napadłem przez wdzięczność, w niebytności wuja i opiekuna i pocałowałem. To mnie zgubiło, wydał się całus kradziony i wygnano mnie z raju.
Dziewczę.... ach! powiadam ci książę!...
— Cóż? piękniejsza od Dosi? — zapytał książę szydersko.
— Przynajmniéj tak piękna jak ona, ale nie komedyantka: dziecko natury....
Książę prychnął głośno, począł się śmiać, zakrztusił winem, które pił i za boki się wziąwszy latał po pokoju.
Wicek śmiał się także, patrząc na niego.
— Kochany mój wojewodzicu — odezwał się wreszcie całując go w twarz książę — natura jest wielką mistrzynią, jeżeli sztuka nie stanie na zawadzie, zobaczysz co ona zrobi z wychowanicy! Cóż? Kochasz się już?
— Ja? — rozśmiał się Wicek. — Ja? To mi się podoba! Drugi raz w życiu już tego głupstwa nie zrobię; ale, że mi się szalenie podobała, i że.... zbałamuciłbym ją z najwyższą satysfakcyą! Nie przeczę. Mam obowiązek mścić się na całym rodzaju niewieścim! i będę się mścił!
— Niech cię ucałuję! — rzekł książę: wtém spojrzał na zegarek.
— Nie moglibyśmy mówić seryo! — zapytał.
— A, po licha! — mruknął Wicek....
— Boć przecie starego kolegę spotkawszy w łatanym kontuszu — ciągnął książę — w takim stanie ducha i głowy, czuję się w obowiązku coś radzić. Mów co myślisz?
— Mówiłem ci już — odezwał się na ławie rozwalając i nogi kładąc na stole Wicek.
— Mówiłeś mi, rekapitulujmy — przerwał książę dosyć zimno — że chcesz się zmarnować; że masz projekt mścić się na całym rodzaju niewieścim, że jakąś dziewczynę chcesz bałamucić. Prawda? Widzę cię w podartym kontuszu, zasmolonego, obszarpanego... i pewnie bez grosza....
— Ani dydka nie mam! — zawołał Wicek — ale w dwu garkuchniach kredyt: u Krzaczkowéj, do któréj się umizgam i tém jéj płacę i u Trzewkowskiego, który mnie podejrzywa, że kiedyś mogę przyjść do fortuny.
— Ale pocóż masz siedziéć w téj dziurze? — zakrzyczał książę — Lublin bez trybunału, to jak kościołek na parafii bez odpustu. Zemrzesz z nudów i palestranci cię jak wszy zjedzą.
Ja cię oporządzę i zabiorę do Warszawy na sejm! Tam...
— A ojciec i Dosia macocha, którzy tam są? — mruknął Wicek.
— Nie potrzebujesz spotykać się z nimi.
— A moja Włoszka, którą przez wdzięczność muszę przecie zbałamucić — roześmiał się Wicek — ta jedna warta, żeby dla niéj rok rekolekcyi odprawiać w Lublinie pustym. A! co za dziewczę! a, co za oczy! a, co za płeć, co za rączki! co za postawa! a nadewszystko co za spojrzenie, co za majestat!
Książę się śmiał i Wicek w końcu począł mu wtorować.
— Jakże się ona zowie? — zapytał.
— Nie powiém! daj mi pokój! — ofuknął Wicek. — Prawda, żeś żonaty?
— Rozwodzę się — poprawił książę.
— Już? aleś się niedawno żenił?
— A tak, niestety! przy huku dział i okrzykach! — mówił szydersko książę. — Ale, słuchaj, to nie ja się ożeniłem: matka mnie gwałtem z tą wdową zaswatała, dla jéj fortuny. Wystaw-że sobie, ty, co mnie znasz, ja, co żadnego jarzma nie znoszę, dostałem się kapryśnicy, która mi na głowie kołki ciosać chciała... Starsza odemnie....
I.... — machnął ręką niecierpliwie. — Nie mogę wytrwać, niech ją i miasteczko i wsie bierze kto chce... Wysmarowana, wybielona, wdzięcząca się do wszystkich; pełno koło niéj starych przyjaciół, a mnie raz na rozmowie zastała w gabinecie z kasztelanową i zrobiła mi formalną awanturę.
— A pocóżeś w kilka miesięcy po ślubie rozmawiał semotis arbitris z tą kasztelanową? — zawołał Wicek. — Więc rozwód?
— Stanowczo! — potwierdził książę i wino wypił duszkiem.
Popatrzyli na siebie uśmiechając się.
— Ale bo mi cię żal! — odezwał się ks. Kazimierz.
— Ba! żebyś wiedział jak mnie siebie żal; cóż, kiedy rady na to niéma! — westchnął Wicek.
— Owszem, jest. Jedź zemną do Warszawy.... nie przerywaj mi; zabieram cię, śmiejemy się całą drogę... W Warszawie znajdę łotra lichwiarza co ci pieniędzy pożyczy, bo wiész, że ja ich nigdy nie mam. Matka i ja wiecznie jesteśmy goli, mimo ogromnych dóbr. Wojewodzicowa powiada, że ja tracę; mnie się zdaje, że ona z Mierzejewskim źle się rządzi. Ale mijam to.
Lichwiarz ci da pieniędzy. Sejm nadchodzi, bawimy się jak sto dyabłów!
— Hm, a z czegóż lichwiarzowi oddam? — spytał Wicek.
— Któż oddaje!? — zawołał książę z zapałem. — Gdyby potrzeba było oddawać, proszęż cię, czy wartoby było pożyczać?
— Masz racyą!
— Lichwiarze odzierają wszystkich, należy im się odwet.
— Słusznie. Projektby mi się uśmiechał — odezwał się Wicek — dwie tylko rzeczy stoją na przeszkodzie. Macocha w Warszawie, a tu ów buziak wiśniowy czarnobrewéj Włoszki mojéj!! Powiadam ci: malina!
— Powiédz mi lepiéj jak się zowie?
Wicek potrząsł głową.
— Hm! a gdybym ja zgadł sam!? — spytał książę. — Siostrzenica doktora, Włoszka?? prawda?
Leżący na ławie nic nie odpowiedział. Książę przechadzał się po izbie nucąc.
A propos — rzekł jakby od niechcenia. — Jestem w Lublinie, muszę mojego starego doktora, niegdyś naszego nadwornego, odwiedzić. Jest to także Włoch, niejaki Mellini. Dziwak wielki!
Stanął i popatrzał, krzywiąc usta do śmiechu, na Wicka, który minę zrobił na seryo...
Trwało milczenie dosyć długo... Książę powtórnie na zegarek spojrzał.
— Wojewodzicu mojéj duszy — przebąknął — pij i chodźmy.
— Dokąd? — odparł Wicek — po co? Mnie tu w chłodku wcale dobrze. Każ przynieść jeszcze parę butelek wina... Po co na skwar wychodzić?
— Ale mnie pilno do Warszawy.
— Mnie nic a nic! — rzekł leżący. — Dla miłości mojéj możesz parę godzin poświęcić.
Książę ramionami zżymnął.
— Gdybym ci się na co przydał?
— Parę godzin dobrych przy winie, toż przecie czysta wygrana — rzekł Wicek.
— A potém ty zemną do Warszawy?
Leżący potrząsł głową.
— Marzy ci się twoja czarnobrewa Włoszka, na któréj mścić się chcesz za macochę — mówił daléj książę. — Robisz z niéj przedemną sekret niepotrzebnie. Łatwo mi odgadnąć, że mój stary Mellini jest jéj wujaszkiem. Innego tu Włocha doktora niéma.
Przypominam sobie gdy był u nas, dziewczątko śliczne, które biegało boso po ogródku. Oczy miała już wówczas straszne: prorokowałem, że niemi zabijać będzie. Mellini ją strzeże jak oka w głowie, ty się tam nie dociśniesz. Kroku jéj nie daje stąpić bez duegny.
Wicek dziwnie poświstywał.
— Książę jesteś domyślny, ale na ten raz... darujesz...
— Ja Melliniego dziś odwiedzę — przerwał książę. — Chcesz, to ubierz się trochę i zawiozę cię z sobą.
Wicek się z ławy ruszył nagle.
— Wiész, że to jest, to jest myśl cale niezła! — zawołał. — Doktor mnie z domu wypchnął bez ceremonii. Może mnie ma za jaką hetkę pętelkę. Gdybyś wasza jaśnie oświecona książęca mość zawiózł mnie do niego, ale z warunkiem, że nazwiska mego dawnego, które porzuciłem, nie powiesz mu, i tylko tak jako bezimiennego kolegę ze Strasburga przedstawił, dziękując za to, że nie darmo głowę zaszył i mózgowi z niéj wyjść nie dał: hm, byłoby to przedziwnie!
— Nieprawda? — podchwycił książę. — Mógłbyś odzyskać prawo bywania w domu i nadużyć go, pannę z tyranii jego wyzwolić...
Śmiać się zaczęli oba i Wicek z ławy się zerwawszy, rzucił się na szyję księciu. Uściskali się serdecznie, nalali lampki i wypili potrącając o nie...
Nie słyszeli, że już od kilku minut do drzwi dyskretnie w pewnych przestankach pukano.
— Kto tam!? Wchodź-że, a nie hałasuj! — zakrzyczał książę — Kobiét tu niéma!!
Drzwi się rozwarły lekko i pomiędzy niemi a uszakiem, ale nizko ukazała się głowa uśmiechająca z pejsami długiemi, lśniącémi od jakiegoś smarowidła... Ponad nią chuda, żółta ręka trzymała podniesioną jarmułkę... Niżéj w pargaminowéj twarzy, dwoje oczu zmrużonych patrzało i usta otwarte śmiały się kilku ogromnemi żółtémi zębami, ustawionémi w nich nieregularnie. Uśmiech był widocznie obliczony dlatego, aby usposobić patrzących łagodniéj względem intruza, który się zapewne wrażenie niemiłe wywrzeć obawiał.
— Kłaniam jaśnie panom...
Wicek się odwrócił.
— A! to ty nicponiu! Czego chcesz? po co włazisz? jak śmiesz!
Na samo poruszenie gwałtowne i groźne, głowa i ręka cofnęły się.
— Cóż to jest za potwór? — zapytał książę.
— Lichwiarz! — odparł Wicek. — Coś mu się tam należy.
— Chodź wpan tu! — krzyknął książę.
Niepewien czy bezpiecznie usłuchać było, wahał się nieco żyd; lecz w ostatku próg kłaniając się przestąpił.
Krzywy był, jakby połamany, odziany biédnie. Czapka tylko i kij różniły go od żebraka. Pierwsza z nich, mimo gorąca, miała resztki kosztownego futra, a laska skówkę srebrną.
Wszedłszy lichwiarz, najprzód księciu jegomości, potém Wickowi oddał pokłon.
— A! to Fajwel! — zawołał śmiejąc się książę.
— A! jaśnie oświecony monarcha nie zapomniał biédnego sługa! — odezwał się uradowany stary. — Tysiąc lat księciu jegomości....
— Jakżebym ja mógł cię zapomnieć, kiedyś mnie, pamiętasz, czasu trybunału, gdy się sprawa agitowała, zdarł bez miłosierdzia i to jeszcze na zastaw!
Fajwel robił miny dziwne słuchając: ramionami zżymał, brwi podnosił, ręce rozstawiał i ściskał, pasa poprawiał.
— Fajwel zdarł! a! — odezwał się. — Fajwel jest ubogi człek, co niéma grosza na szabas... Fajwel służył i pomagał, ale on swoich pieniądzów nie dawał! Fajwel ma czystego sumienia!
To mówiąc żyd, oczy zwrócił ku Wickowi. Jawném było, że przyszedł tu w nadziei, iż natręctwem tém wyrobi może spłatę długu przez księcia. Zawiódł się na tém mocno. Właśnie on wpadł na myśl całkiem inną.
— Wiész Fajwel — odezwał się — żeś ty mi tu wcale na rękę przyszedł; myślałem po ciebie posyłać.
Wskazał ręką na wojewodzica.
— Musisz mojemu przyjacielowi pożyczyć pieniędzy!
Po milczeniu znaczącém, w czasie którego usta żydowi zapadły jakoś dziwnie, Fajwel rzekł cicho:
— Jaśnie oświeconego pan przyjaciel mnie już i tak winien...
— Tém lepiéj, sumka się zaokrągli — wtrącił książę.
— Ona już jest okrągła — szepnął Fajwel.
— Ja poręczę! — rzekł książę.
Fajwel oczy podniósł.
— Za wszystkie? — spytał.
— Za wszystko! — dodał szybko książę. — Ale trzeba żeby mi pieniądze były nim my tu butelkę dokończym. Rozumiesz: dwieście obrączkowych.
— Obrzezańców — dodał Wicek.
Żyd stał mocno zadumany, widać było że ważył jeszcze czy podpis księcia wart był tyle.
— Nie chcesz ty, da mi Szmul — ciągnął książę — pal cię licho!
— Dlaczego ja niémam chcieć! — odezwał się Fajwel — a kiedy termin.
— Jak rak świśnie! — odparł Wicek.
Żyd się zmarszczył.
— Na Nowy Rok — przerwał książę.
— A prowizye? teraz pieniądz jest drogi! — westchnął żyd.
Wicek się wtrącił i klapnął Fajwla po ramieniu.
— Nogi za pas! ruszaj po dukaty, a żywo... prowizyą dam jakąm dawał...
— Ja jeszcze żadnéj nie widział.
— Stoi przypisana do skryptu! — rozśmiał się Wicek...
Począł się targ żwawy, który książę zakończył, Fajwla zlekka wytrącając za drzwi.
Skutek jednak rozmowy był ten, że w pół godziny po tém, wniesiono do izby kałamarz, do którego wnętrza nalano trochę ciepłéj wody, pióro niechcące pisać i kawałek papieru z książeczki wydarty. Wicek napisał bujnym charakterem skrypt, cóś pod nim niewyraźnego naplątał zamiast nazwiska, a książę położył téż w dole sygnaturę i pieczęć swoję.
Dukaty które wyliczył Fajwel, głowa w głowę były wszystkie poobrzynane, na co już wcale nie zważano.
— Jedź książę do gospody — odezwał się raźno Wicek, całując go. Za godzinę od stóp do głów odnowiony stawię się...
— I razem do Melliniego?
— Tak! razem do doktora, ale, bez nazwiska!
Książę ruszył ramionami.
— Zaprezentuję mu kolegę ze Strasburga, wojewodzica, ale Ignotusa, Anonyma... — dodał wesoło — niech sobie głowę łamie nad zagadką!






V.

Przed dworkiem doktora Melliniego, pod oknami pokoiku, który zajmowała Pepita, oddawna stała przybita na wieki ława dębowa. Siadywali na niéj czasem oczekujący na konsyliarza pacyenci, a gdy słońce nie dopiekało z téj strony i za domami się skryło, ku wieczorowi niekiedy odpoczywał tu doktor sam, świeżego używając powietrza. Gdy nikogo dokoła nie było, we drzwiach czasem pozwalał stawać siostrzenicy i rozmawiał z nią stary syn Eskulapa.
Od kilku dni jednak do rozmowy wcale nie był usposobiony. Gawłowska mówiła pocichu, że ma swoje humory; Pepita odgadywała potroszę zkąd one pochodziły. Przyjęcie do domu rannego owego nieznajomego, który widocznie sobie z doktora żartując, pozwalał nadto w jego domu, a naostatek o najdroższy jego skarb śmiał się pokusić, nie mogło jeszcze być zapomnianém. Nie szłoby Melliniemu o tego przybłędę, którego się pozbył, gdyby, znawca serca ludzkiego i niewieścich fantazyi, nie dostrzegł, iż Pepita, zamiast się oburzać z nim na zuchwalca, w sercu dlań inne, czulsze karmiła sentymenta. Wprawdzie się do nich nie przyznawała, zapierała się nawet; lecz doktor miał bystre oko, i nic się przed nim utaić nie zdołało. Humor dziewczęcia się zmienił, wesołość znikła, znajdował ją zamyśloną, nie swoją, a gdy usiłowała być wesołą, czuł że była nienaturalną.
Chociaż wiele rachował na czas, iż zatrze wrażenia i wspomnienia rozprószy, zawsze niepodobało mu się, że dziewczę mogło się zająć lada pierwszym lepszym szaławiłą. Wzdychał myśląc na ile to niebezpieczeństw młodość jest narażona, i mocniéj niż kiedykolwiek pragnął Pepitę wydać za mąż. Nikt mu się nie trafiał.
Tymczasem radby ją był rozerwał, i szukał w staréj głowie niewinnych środków a skutecznych na niewieście młode tęsknoty.
Siedział w tych myślach zatopiony Mellini, powtarzając machinalnie: „Giovanezza non ha saviezza“ (młodość rozumu niéma), gdy na drodze od miasta prowadzącéj ku dworkowi ujrzał dwie postacie, idące zwolna, które go mocno zaintrygowały. Zdala twarzy ich rozpoznać nie mógł, a ruchami i postawą coś mu znajomego przypominały. Byli to dwaj młodzi mężczyzni: jeden, wedle najnowszéj mody francuzkiéj ubrany, z kamizelką która zdawała się mundurową, piękny, słuszny, bardzo pańsko wyglądający, w kapelusiku na bakier siedzącym na głowie, więcéj dla fantazyi, niż dla pokrycia jéj; drugi kuso po polsku przystrojony, z ręką w bok, z szablą która się za nim wlokła... Trzymali się obaj pod ręce, pochyleni ku sobie, jak dwaj serdeczni druhowie, a z chodu zamaszystego i ruchów towarzyszących ożywionéj rozmowie, wnosić było można, iż choć się dobrze na nogach trzymali, musieli być po obiedzie wesołemi zakończonym kielichami.
Rozmowa ich, przeplatana głośnemi do zbytku śmiechami i wykrzykami, z sąsiednich domostw ciekawe głowy wywabiała. Kilka mieszczanek wyszło aż na próg, aby się zdala tym dwu ważnym takim i pięknym paniczom przypatrzeć.
Doktor ich nie spuszczał z oka, i, w końcu jak przestraszony pierzchnął z ławki.
Wpadł pędem do pokoiku siostrzenicy i szybko bełkocząc odezwał się:
— Idź do Gawłowskiéj, i nie ruszaj się ztamtąd, póki nie powiem; proszę o to!
Pepita chciała zapytać, doktor mówić jéj nie dał.
— Jak mnie kochasz! zaklinam! Niepotrzebnych będziemy mieć gości. Niech Gawłowska wino dobre przygotuje. Ty, ani mi się rusz!
Posłuszna Pepita, choć się zżymnęła, chwyciła za robotę, i zabrała się wychodzić; rzuciła jednak wejrzenie przez okno, i wzrok jéj zatrzymał się na nadchodzących. Twarzyczka się zarumieniła, pobiegła westchnąwszy. Mellini tymczasem narzuciwszy suknią na siebie, umyślnie zwolnionym krokiem wysunął się ku drzwiom zażywając tabakę.
O trzy kroki już stał od niego książę Kazimierz, a za nim piękniejszy niż kiedy, z wielką butą prezentujący się, uśmiechnięty Wicek Szarzak.
— Co widzę! książę Kazio! — krzyknął Mellini, który go nawykł był tak od dzieciństwa nazywać.
— Tak jest! twój dawny pacyent, począwszy od wyrzynania pierwszych zębów. Widzisz! góra z górą! Przychodzę najprzód staremu przyjacielowi domu złożyć wyraz afektu mojego, a powtóre podziękować mu za to żeś mi przyjaciela ocalił — wskazał na Wicka.
— Mój kolega ze Strasburga, gdzieśmy razem z Zajączkiem byli: wojewodzic Ignotus...
Doktor zafrasowany dosłyszał tylko, „wojewodzic” i odezwał się — jak? jak?
Ignotus! wojewodzic pragnący zostać anonymem! Dosyć że mój przyjaciel. Przyszliśmy ci się pokłonić i podziękować.
Mellini się zgiął, powitał i zapraszając do dworku, twarz przybrał wesołą.
Weszli wszyscy do saloniku, w którym stał klawicymbalik, a spojrzawszy nań Wickowi się westchnienie wyrwało, przypomniała się czarnobrewa śpiewająca.
— Dokądże to książę przez Lublin, bo juści nie do Lublina o te czasy, gdy trybunał vacat? — zapytał doktor.
— Do Warszawy na sejm! — odparł książę. — Zabawimy się tam ślicznie!
— I przyjaciel, pan wojewodzic, także? — dodał Mellini.
Książę nie mógł się wstrzymać od śmiechu, obrócił się do Wicka, który głową potrząsał.
— Ja, nie wiém jeszcze! — rzekł wojewodzic.
— A wiész — wtrącił książę nagle — co mnie tu téż do ciebie przypędziło? Pamiętasz, tę? to dziewczątko, co to po placencyi boso biegało? Ja doskonale czarne jéj oczy po dziś dzień sobie przypominam; obliczając dobrze, wypada mi że ta bosonóżka musi miéć lat blizko dwudziestu... Dyablem ciekaw ją zobaczyć!
Śmiał się.
— Tém bardziéj, że mój przyjaciel wojewodzic, mówił mi o cudzie piękności, który się tu u ciebie kryje, a nie może to być nikt inny, tylko moja bosonóżka!
Doktor przybrał minę bardzo seryo, prawie gniewną.
Wyraz ten jego twarzy trwał bardzo krótko, zastąpiła go ironia.
— Mości książę — odparł — niéma na co patrzeć; słowo daję: nie będziecie z niéj mieli ani Tomatysowéj, ani Bacciarellowéj, ani nic podobnego. Ja w tém! Po co wam ma darmo ślinka do ust przychodzić?? Na wielki świat ją nie puszczę, bo to jest wielka kałuża... przepraszam... zabawki z niéj zrobić nie dam... Chcę żeby była w małym kątku szczęśliwą. To zwierzyna nie dla was!
Ukłonił się i zażył tabaki.
Książę z wojewodzicem zamienili wejrzenia.
— Drapieżny zawsze ten Mellini! — rozśmiał się książę.
Doktor nie chcąc dłuższéj w tym przedmiocie rozmowy, znając gościa swego, zakręcił się.
— Gorąco — rzekł — książę-byś się napił!
— Chorego pytają a zdrowemu dają! — odparł książę — a masz-że co dobrego?
— Hej! wszakcito na sławnych Winiarach jesteśmy — rzekł z udaną wesołością Mellini — tu byle laską stuknąć w ziemię, węgierski zdrój z piwnic wytryśnie!
I żwawo wybiegł z salonu.
Dwaj przyjaciele zostali sami.
— Mówiłem ci — odezwał się cicho książę — nie masz tu co tracić czasu... Daremne zachody: jedź zemną!
Wojewodzic wąsa pokręcił i zmilczał. Doktor wracał już z twarzą rozjaśnioną a za nim służąca niosła na tacce spory gąsiorek staroświeckiego kroju, i lampki rznięte z herbami saskiemi.
Książę wejrzeniem znawcy zmierzył figurę, kolor i pajęczyny gąsiorka.
— Nie źle wygląda z fizyognomii! — odezwał się siadając. — Naléwaj gospodarzu: za twe zdrowie!
— Przepraszam: zdrowie gościa najprzód — odparł Mellini, potém inne...
Wojewodzic siadł także do stołu, milczący był jakoś, ale oczyma biegał po domu, a wyraz był ich jakiś niepokojący gospodarza.
— Mam nadzieję, mój konsyliarzu — odezwał się, lampkę wychyliwszy książę — że mimo nauki moralnéj, bosonóżkę nam pokażesz. Oczyma jéj nie zjemy, a ja ci przysięgam, że dopóki nie zobaczę, póty się ztąd nie ruszę, choćby bezemnie sejm zrobili.
Mellini się kwaśno uśmiechnął.
— Wolne żarty — rzekł.
— Ty wiész co mnie znasz od dziecka, żem uparty strasznie i samowolnie.
— Myślałem żeś W. Ks. Mość z tych defektów wyrósł?
— Nie, one wyrosły nie ja — odpowiedział książę śmiejąc się. — Za dawnych czasów kochana mama mogła mnie za uszy wytargać, a teraz już do nich nie sięgnie, bom wyrósł. Więc kochany doktorze, clara pacta! Nie ruszamy się ztąd, nie wypiwszy zdrowia bosonóżki.
Mellini spuścił głowę.
— Czas mamy piękny do podróży! — odezwał się. — Książę go dobrze wybrał.
Interpelowany zaczął się śmiać hałaśliwie, jak miał we zwyczaju.
— Zagadujesz, konsyliarzu!
— Rany pana nie bolą? — zapytał Mellini zwracając się do wojewodzica.
— Wszystkie mu się pogoiły, oprócz jednéj — rzekł książę szydersko. Czarne oczy waćpana siostrzenicy zraniły mu serce.
Mellini się zerwał z krzesełka, twarz mu się zarumieniła.
— Mój książę — zawołał impetycznie — czy chcesz mnie do ostatniéj niecierpliwości przyprowadzić? Żartuj ze starego waszego sługi jak chcesz, ale proszę W. Ks. Mości, zapomniéć o.. o... (jąkał się) o mojéj sierocie.
Uśmiechnął się nieubłagany książę.
— Mellinku, duszo moja, ty w tym Lublinie zdziczałeś. Jakże możesz za złe wziąć dwom dystyngowanym kawalerom, iż chcą złożyć hołd uwielbienia twéj siostrzenicy...?
Doktor ramionami ruszył.
— Zdrowie księcia generała! — zawołał.
Ad rem! Ja piję zdrowie pięknéj czarnookiéj — rzekł książę wstając. — Panie wojewodzicu! na klęczkach najprzód kielichy podnieśmy! A teraz z niemi idźmy po całym domu, choćby przyszło na strych szukać téj, któréj... wiwat! okrzykniemy.
Ruszyli się, doktor pobladł z gniewu.
— Na miły Bóg, mości książę! Mojéj siostrzenicy niéma w domu! — krzyknął.
— Da się to widziéć! — odparł książę — idziemy sprawdzić!
Już się ruszać mieli, gdy Mellini pobladłszy, skłonił się ceremonialnie i dał znak ręką.
— Idę po nią! — dodał z gniewem tłumionym.
Książę w dłonie klasnął i siadł na kanapce. Wojewodzic, który w czasie całéj téj rozmowy tylko minami jéj dopomagał, wybuchnął:
— Jesteś nieoszacowany!
Pocałowali się dwaj przyjaciele, książę nalał kieliszki wypróżnione, bo wino było dobre. Czekali: doktora długo jakoś widać nie było.
— Czego mamy próżnować, panna się musi stroić i trefić! — mówił książę nalewając — gąsiorka tego nazad puszczać niedokończywszy, byłoby z obrazą tego domu. Pijmy!
Pili śmiejąc się, doktora i panny widać nie było.
Rozmowa się toczyła o wesołych przedmiotach. Czas uchodził. Książę spójrzał na zegarek.
— Musieli po fryzyera posyłać do miasta, albo panna robrona ułożyć nie może.
W gąsiorku coraz ubywało, a wesołość rosła. Książę znudzony poszedł do klawicymbału, usiadł przy nim i towarzysząc sobie, począł śpiewać dość swawolną francuzką piosenkę. Wicuś mu pomagał.
Na dworze mrok padał. Przebrało się piosnek i wina, w gąsiorku lagier już był tylko.
— Ale się guzdrzą! — zawołał książę. Wtém u progu ukazała się pani Gawłowska. Szła i wystraszona i pomieszana i napół uśmiechnięta. Sięgnęła ręką po gąsiorek próżny.
— Książę każe podać drugi? — zapytała.
— A doktor i panna? taż to już wieczór — odezwał się książę. Wino dobre, wytrawne, ale namby czas do domu. Kiedyż pannę pokażecie?
Gawłowska usta sobie zatuliła ręką.
— Hm? — powtórzył książę.
— Doktora i panny dawno w domu niéma — szepnęła.
Zerwał się z krzesła gość.
— A gdzież są?
— Przyznam się księciu Jegomości, że ja tego z pewnością wiedziéć nie mogę, czy do Zawieprzyc pojechali, czy do Piasków.
Aż krzyknął książę.
— A! to mi zuch Włoszysko! — zawołał — paradnie. Ale, słowo się rzekło — dodał zaraz spokojniéj — ja słowa nigdy nie rzucam darmo. Powiedziałem że się ztąd nie ruszę, dopóki panny nie zobaczę; zatém, moja jéjmość, myślcie o wieczerzy i o łóżkach: my tu nocujemy.
— Niémasz kart? zagramy choć w chapankę! Niéma co robić!
Gawłowska osłupiała i ręce załamała rozpaczliwie, wojewodzic aż przysiadał od śmiechu.
— Zobaczymy czyje będzie na wierzchu! — odezwał się rezolutnie książę. — Wojewodzicu kochany, padasz ofiarą przyjaźni dla mnie! Spodziewam się że mnie nie opuścisz?
— Nigdy w świecie! — krzyknął rozochocony i winem i awanturą Wicek.
— Pani Gawłowska, dobrodziejko! — dodał zwracając się ku niéj — prosimy o dwie świéce i karty.
Kobiéta z gąsiorkiem w ręku jeszcze stała jak nieprzytomna, nie chciało jéj się uszom wierzyć, ale goście się rozsiadali i żart zaczynał nabiérać pozoru groźnego.
Nie wiedziała co robić.
— Wielcebyś mnie asińdzka zobligowała — odezwał się książę, dobywając kilka dukatów z sakiewki i gwałtem niemal wciskając je w ręce gospodyni — gdybyś na mój koszt wysłała umyślnego do konsyliarza, oznajmując mu, że choćby i do Nowego Roku i tu na niego czekać będę.
To powiedziawszy, książę się wygodnie rozciągnął na kanapce.
— Słuchaj wojewodzicu méj duszy — rzekł — potrzeba się czém zabawić. Zrób ścisłe poszukiwanie po szufladkach, azali tam zabłąkanéj jakiéj talii kart nie znajdziesz!
Śmiejąc się Wicek posłuchał i prędzéj niż się spodziewali, pomyślny skutek uwieńczył poszukiwania. W stoliczku z warcabnicą, ku któremu instynktowo skierował się wojewodzic, znalazła się talia tasiemką związana. Powitano ją okrzykiem; przyjaciele, oba gracze zawołani zabrali się najprzód do maryasza, ale nim pulę rozegrali, książę zaproponował założenie banczku Faraona i wysypał garść dukatów na stół. Pożyczonémi z rana u żyda obrzezańcami, Wicek począł się szczęścia dorabiać.
Gra stała się wkrótce tak ożywioną, że książę zapomniał o Bożym świecie, gdzie się znajdował, na kogo czekał. Niepraktykowanym sposobem Wicek wygrywał. Ostatnią garstkę wydobywszy książę, markotny wielce, w przeciągu pół kwadransa został bez grosza.
Noc była ciemna.
— Wiész, że jabym co przekąsił — odezwał się ziewając — oni tu nas jak twierdzę oblężoną, chcą głodem wziąć.
Gawłowska się nie pokazywała.
— Ja, jako świadomy miejscowości — rzekł wojewodzic — idę na zwiady. Czasu wojny, co na placu to nieprzyjaciel; jakiekolwiek zdobędę wiktuały, przyniosę...
Jednę ze świec wziąwszy w rękę, Wicek pokierował się wprost do pokoju Gawłowskiéj, w którym cały fraucymer znalazł zgromadzony i z trwogą oczekujący końca.
— Jéjmościuniu — rzekł — książę mnie tu przysyła, jako parlamentarza: jesteśmy głodni.
— A cóż ja mogę takiemu panu dać jeść! U mnie niéma nic! — krzyknęła ochmistrzyni. — My w domu zapasów nie trzymamy, a na miasto ja nie pójdę.
— Zgoła nic! — zapytał Wicek oglądając się po izdebce. — Jéjmościuniu, zrób choć kawy i daj do niéj choćby chleba. To nie są żarty, książę się ztąd nie ruszy: dał słowo!
Gawłowska załamała ręce i poczęła płakać, reszta sług poszła za jéj przykładem; jęk i łkanie rozległo się w izbie. Wicek przeciwko temu orężowi niewieściemu słabym się czując, drapnął.
— Wiész, mój książę — odezwał się powracając do salonu — źle z nami! Głodem nas wezmą! niéma nic w kuchni i wszystkie baby płaczą. Zdobyliśmy pozycyą, w któréj się nie utrzymamy. Oba z W. Ks. Mością uczyliśmy się strategii w Strasburgu, a przy pierwszéj wspólnéj wyprawie, książę okazałeś mi się wodzem nieosobliwym.
— Jestto coś nakształt tego przysłowia staropolskiego: „Złapał kozak tatarzyna, a tatarzyn za łeb trzyma!” cha! cha! — począł książę. — Ale to ty wszystkiemu winieneś.
— Ja! a to mi się podoba! Cały plan kampanii jest W. Ks. Mości — odparł wojewodzic.
— A kto mi bosonóżką głowę zawrócił? — zawołał książę!
— Byłem nieopatrzny, żem o niéj wspomniał, takiemu bałamutowi, jak książę! — odparł Wicek.
— Słuchaj-że, nie doprowadzaj mnie do niecierpliwości — wybuchnął już poirytowany książę. — Poświęciłem się dla ciebie, spóźnię się do Warszawy, ograłeś mnie i jeszcze mi robisz wymówki.
— Boś na nie zasłużył — odparł równie żywo Wicek. — Najgorsza ze wszystkiego, że mi ta awantura u panny popsuje reputacyą. Niech W. Ks. Mość.... z pozwoleniem, biorą....
— Wojewodzicu mojéj duszy — krzyknął książę — mam nerwy poirytowane, milcz, bo się zwadzim!
— No, a jak się zwadzim, to co? — zawołał Wicek.
Książę, leżący na kanapie, zerwał się.
— Wicek! ty wiész, że ja jestem gorączka!
— Książę mnie znasz — odpowiedział wojewodzic — że ja flegmatyk nie jestem.
Tych słów domawiał, gdy książę za szpadę pochwycił, a wojewodzic miał się do szabli. Wszystko to z tych nudów. Ale gdy z jednéj strony błysnął rożenek, a z drugiéj nowiuteńka klinga pałasza, oba się zaczęli śmiać i książę rzucił się na szyję wojewodzicowi. Uścisnęli się śmiejąc do łez. Ale nim do tego przyszło, stojąca widać za drzwiami na podsłuchach Gawłowska, na widok oręża, narobiła krzyku. Słysząc pisk niewieści, wojewodzic wybiegł za nią.
— Pani Gawłowska — począł wołać — jeść nie masz nam co dać, dawaj wina! Gąsiorek takiego samego, a jeżeli masz lepsze i owszem. Do tego choć chléba, krótką noc letnią jakoś się przebędzie.
Ponieważ była dyspozycya doktora, aby wina dostarczyć, Gawłowska poszła natychmiast z kluczami do piwnicy. Wojewodzic powrócił do księcia, który wyciągnąwszy się na krótkiéj kanapce, z nogami zwieszonémi z jednéj strony, z drugiéj zamiast poduszki, podłożywszy sobie ręce, drzémał.
— A co tam? — rzekł wpół przez sen.
— Kazałem dać wina — westchnął Wicek — musimy pić, aby czas jako tako przeszedł; ale trzeba seryo myśléć co tu począć?
— Słowo dałem, że nie pójdę nie zobaczywszy panny — rzekł książę — trudno!
— W końcu doktor nam woźnego i pachołków naśle, aby z domu wyrzucić, boć dom jego.
— A i w takim razie — rzekł książę — zmieni się położenie; będzie force majeure: ustąpię.
Gawłowska gąsiorek przyniosła. Wojewodzic pożyczył koledze garść dukatów i zaczęli grać na nowo.
My tymczasem spójrzmy co się z doktorem stało.
Mellini rozgniewany i obrażony impozycyą książęcą, któréj uledz nie chciał i słusznie obawiając się znanego z lekkomyślności księcia generała, wprost z salonu poszedł do pokoju Gawłowskiéj; Pepicie kazał chustkę zarzucić na siebie i sam ją przeprowadził do sąsiadki pani Strańskiéj, oddając jéj w opiekę skarb swój. Poznamy wkrótce bliżéj tę sąsiadkę i opiekunkę. Sam, unikając rozprawy z księciem, zburzony, gniewny, poszedł do miasta, a że miał sobie bardzo przyjaźnego przeora księży Dominikanów, nie tłómacząc mu się obszerniéj, na noc się do celi klasztornéj wprosił.
Jak tam przenocował, jemu tylko było wiadomo. W najgorszym razie przypuszczał, że książę, znany ze swych wybryków, może dosiedziéć załogę do północy, ale dom jego w końcu opuści. Rano więc, pożegnawszy księdza przeora, który ciekaw był bardzo dowiedziéć się, co tu starego sprowadziło, a nic z niego dobyć nie mógł, poszedł Mellini na Winiary. Po drodze jednak, choć przechodził mimo dworku pani Strańskiéj, nie zabrał Pepity, chciał się wprzódy przekonać, jak rzeczy stoją w domu.
Była godzina ósma, gdy tyłami dostawszy się do siebie, zaszedł do Gawłowskiéj.
Ochmistrzyni spała w fotelu.
— Kiedyż poszli? — spytał rozbudzonéj.
— Albo poszli? — odparła Gawłowska.
— Jakto? są jeszcze? — krzyknął doktor.
— A byli niedawno — jąkliwym głosem poczęła ochmistrzyni. — Całą noc pili i w karty grali. Nad ranem książę się wyciągnął na kanapie, a ten drugi, co był ranny, zestawił sobie krzesełka, pod głowę dywanik ułożył i.... śpią!
Mellini słuchał uszom nie wierząc; twarz mu gniew rozpromienił. Zląkł się, żeby Pepita w nieświadomości położenia nie powróciła nagle od Strańskiéj i nie mówiąc słowa, wrócił nazad, aby przestrzedz siostrzenicę.
W dworku wdowy Imci pani Strańskiéj wszystko już było oddawna na nogach. Pepita, nie mogąc na ulicę, wyglądała niecierpliwiąc się przez okna ogrodowe, azali się nie doczeka wyzwolenia. Trochę się gniewała za tę zbytnią pieczołowitość i tchórzowstwo wuja, gotowa nawet w oczy mu powiedziéć, że ona wiele się księcia nie obawiała i potrafiłaby mu dać odprawę.
W tém usposobieniu zastał ją wchodzący Mellini.
— A cóż? wujaszku? — odezwała się podchodząc ku niemu — długo ja tu siedziéć będę?
— Albo ja wiem! — zawołał doktor — z tymi panami, to jak z drapieżnémi zwierzęty; nigdy nie można być pewnym, że ci się oswojony nie rzuci do oczów: nawet trefne ich żarty, do wnętrzności człowiekowi dojadają.
— Cóż się stało?
— Siedzą bestye u nas i czekają, ażeby piękną Pepitę zobaczyć. Wypili w nocy trzy gąsiorki najlepszego wina. Z saloniku zrobili chléw, oberżę i śpią teraz.
Pepita się rzuciła trochę gniewnie, ale i z pustotą dziecka.
— Nie może być!
— Mówię jak jest — zawołał doktor.
Dziewczę, widząc wuja przybitym, nabrało śmiałości.
— Panowie jak panowie — odezwała się z przekąsem — ale téż i kochany wujaszek winien.
— Zapewne! ja! — bąknął stary.
— A tak! — kończyła ośmielając się Pepita. — Cóżto ja dziecko jestem czy co? Czy oniby mnie oczyma zjedli? Zobaczyłbyś jakbym sobie z tymi zuchwałymi ichmościami dała radę!
— Ja nie chcę, abyś z nimi nawet znajomość zabierała, nie chcę! — odezwał się doktor. — Kto wié, jaką siłę szatańską mają ich oczy i słowa.... Widziałem przykłady! Wolę....
— A tymczasem ich fantazyi a mojéj niewoli końca nie będzie! — odezwała się nadąsana Pepita. — Oni się uprą, wujaszek téż uparty bez potrzeby, a ja tu w komornem.... i wstyd mi. Śmieją się ludzie!
Chwilkę się zatrzymała.
— Niech mi wujaszek da rękę — rzekła — chodźmy śmiało, a jeśli ich w kwadrans z domu nie wyprawię! No.... zobaczysz!...
Mellini się zawahał.
Pepita dąsała się jak popsuta jedynaczka.
— Wuj tego nie widzi, że to śmieszne! słowo daję! Jakież mi może grozić niebezpieczeństwo? Cóż oni mi mogą zrobić?
W téj chwili przyszło jéj na pamięć, jak brutalnie porwał się do niéj z całusem ów Wicek, zarumieniła się i umilkła.
Doktor, któremu dokuczało zajęcie domu, nieład i przerwa w jego regularnym życia trybie, nawpół był zachwiany w postanowieniu.
Pepita to dostrzegła.
— Idziemy! — zawołała — trzeba to raz przecie skończyć.
Nie była ubraną, ale jéj w tym zaniedbanym stroju było może lepiéj do twarzy, niż w napół modnym. Nie myślała téż czynić księciu tego honoru, by się do niego fiokować.
— Wprost pójdziemy — powtórzyła rezolutnie — pokażę się im: zagadają, odpowiem, i będą musieli iść precz!
Mellini zmilczał, chciał skończyć co rychléj nieprzyjemną awanturę, dał się pod rękę wziąć siostrzenicy i w milczeniu do dworku się skierowali. Czy w drodze wielka owa śmiałość nie opuściła panny i doktor nie rad się był wycofać? nie zaręczym. Oboje wstydzili się okazać obawę.
Po winie i grze nocnéj, ledwie się przebudzili załogujący w salonie doktora, i to z łaski Gawłowskiéj, która w sieni dziewczynie kazała stukać umyślnie, aby ich ze snu wyrwać. Książę się wyciągał, ziewał Wicek, zadumani patrzyli sobie w oczy, trochę się wstydząc swojego wybryku, gdy Gawłowska wykomenderowana, z miną poważną, zimną, oznajmiła przybycie doktora i panny. Pepita w swojéj izdebce poprawiała włosy.
W saloniku był nieład wielki: porozlewane wino, porozstawiane sprzęty, porozsuwane stoły.
Ochmistrzyni własnoręcznie się wzięła do uporządkowania: otworzyła okno; niespodzianie wiadomością o swém zwycięztwie pochwyceni ichmość, patrzyli na siebie niespokojnie. Książę co najprędzéj w zwierciadle począł włosy i suknie poprawiać. Zaledwie mieli czas się obejrzeć, doktor wiodąc za rękę siostrzenicę, wsunął się do pokoju, przybrawszy minę szyderską.
— Niéma co, mości książę — zawołał — zwyciężyliście, i aby się gości nieproszonych pozbyć z domu, biédny plebejusz muszę spełnić rozkazy w. ks. mości. Oto moja siostrzenica.
Z figlarną, ale razem dumną miną, za rękę wuja trzymając, śliczna w rumieńcach świeżych, z pałającémi oczyma, Pepita stała, z dziecięcą zuchwałością mierząc oczyma księcia. Wprzód jeszcze wzrok jéj się ośliznął na Wicka, który ją uśmiechem porozumienia pozdrowił.
— Bardzom księciu wdzięczna za pamięć o mnie — odezwała się śmiało Pepita — ale przyznam się, że po przebytéj niewygodnie z jego łaski nocy i ranku, wołałabym, abyś w. ks. mość raczył o bosonóżce zapomniéć.
Wcale niezmieszany, książę się chciał przybliżyć ku niéj, gdy dziewczę, wyrwawszy się doktorowi, główką dało znak pożegnania.
— Chciałeś w. ks. mość widzieć jak wyglądam? Ciekawość zaspokojona. Adieu!
Zrobiła minkę pogardliwą, z ukosa gniewny wzrok rzuciła na wojewodzica, i uciekła.
— Doktorze! — krzyknął książę w uniesieniu — ale to cudo piękności! Winszuję ci!
— Spodziewam się, że już w. ks. mość jesteś zaspokojony... i.... mam honor go pożegnać. Nóżki całuję...
To mówiąc, skłonił się i wyszedł.
Wojewodzic parsknął.
— A co? m. książę, wynośmy się, nie mamy już tu co robić!
— Ten Mellini zawsze był impertynent — rzekł książę. — Trudna rada... Słowo honoru dotrzymane, rad jestem żem wolny. Daj za mnie, proszę cię, Gawłowskiéj parę dukatów i chodźmy.
Stało się jak chciał książę, wyszli ziewając na ulicę i nie wiem, czy dostrzegli gdy mijali okna pokoiku Pepity, że firanka drżała. Dziewczę raz jeszcze chciało zobaczyć tę piękną głowę zuchwalca, któréj we krwi broczącéj na ziemi zapomnieć nie mogło. Gniewała się na niego, a coś ją ku niemu ciągnęło. Rada była że odchodzili, i żal jéj było, że go już może nigdy nie zobaczy. Ścigała idącego długo zadumana, dwie łzy, prędko otarte, z powiek się stoczyły, których się sama zawstydziła. Jawném było, że ten śliczny chłopak, zepsuty, rozwydrzony, ani westchnienia, ni łzy był nie wart, wstrzymać się jednak nie mogła, aby się nad nim nie ulitowała.
Z tęskném jakiémś uczuciem siadła przy okienku, a gdy się oddalili odchodzący, podniosła firankę, aby ich widzieć jeszcze.
Książę, choć twarz miał znużoną i wyżytą, był bardzo pięknym mężczyzną, ale nie czynił na niéj najmniejszego wrażenia. Gniewała się na zuchwalca, — ale ten! ten!
Zdawało jéj się, że go widziała lecącym na zgubę w przepaść, młodo gdzieś tracącym życie... i myślała, że uratowaćby go można, otrzeźwić z szału, przytrzymać, — ocalić!
Tymczasem książę szedł z wojewodzicem ku gospodzie, gdzie na niego dwór z wielkim niepokojem od wczoraj czekał. Ludzie byliby może rozbiegli się szukać, gdyby ze swym panem do wszelkiego rodzaju podobnych nocnych i dziennych wybryków jego nie byli zdawna nawykli. Grali więc i pili całą noc, naśladując jaśnie oświeconego, i spokojni byli, że mniéj więcéj podchmielony i zgrany powróci. Po drodze układało się plany.
— Wojewodzicu méj duszy — mówił książę — jedziesz zemną.
— Nie, książę mojego serca: zostaję.
— Po co?
— Bo siostrzenica doktora oczarowała mnie. Wiész, że poprzysiągłem rodzajowi niewieściemu zemstę.
— Słyszałem.
— Ta musi pierwsza paść ofiarą.
— A ja ci powiem — odezwał się książę — że doktor cię gotów struć, gdy mu się na oczy nawiniesz. Dziewczyna wściekle piękna, ale życia znowu nie warta.
— Ale moje życie nic nie warte! — zawołał Wicek. — Zostanę tu. W Warszawie gdy się o mnie dowié macocha, nasadzi na mnie zbirów, życia nie jestem pewny...
Wyrwawszy się wojewodzicowi, książę wziął się za boki i śmiać począł.
— Pleciesz!
— Na ten raz nie zmyślam, i daję słowo, że Dosia jest zdolną się do tego posunąć. Miałem dowody. Do Warszawy powrócę, gdy się uspokoi, że mnie już na świecie niéma, i żem z desperacyi sobie gdzieś w łeb strzelił, — tymczasem... Pepita musi być moją.
— Żenić się myślisz? — spytał książę.
— Gdzie zaś! mszczę się! — odparł szydersko wojewodzic.
— Waryat jesteś, wojewodzicu duszy mojéj!
— W mojém położeniu istotnie zwaryować można! — zakończył wojewodzic — ale jeszczem nie zwaryował...
Rozmawiając tak, doszli do gospody. Wojewodzic wstąpił jeszcze na śniadanie do starego kolegi, odebrał dług kartowy, i pożegnawszy go, śpiewając, puścił się w ciemną uliczkę poza Dominikanami.






VI.

Sześciu palestrantów, zuchów wielkich, którzy u Seliga Pesztanera wzięli tak do serca kpiny znajomego im tylko z hulatyki pana Wincentego, że go porąbali, i zobaczywszy we krwi pławiącego, uciekli, miało kilka dni potém niespokojnych. Następstw się obawiali, gdyby, broń Boże, ów pan Wincenty był zabity. Jeden z winowajców, śmielszéj nieco natury, nazajutrz poszedł na zwiady, i od Mordka, posługującego u Seliga, który na dywaniku nosił porąbanego, dowiedział się za pół tynfa, że p. Wincenty żył i leżał u doktora.
Gdyby umarł, mieliby dużo kłopotu, ale gdy się okazało, że żył, i to dawało do myślenia. Znali go z poprzednich hulatyk wspólnych, że był okrutnie śmiały i w szable mocny. Czuli, że gdyby ich nie było sześciu, nigdyby mu rady nie dali.
Następnych dni jakoś się ten niepokój zmniejszył, a w ostatku nie widząc p. Wincentego, zupełnie ochłonęli ze strachu.
Aż tu w dni kilkanaście, jeden z obżałowanych zjawił się z ogromnym plastrem na twarzy. Był szpetnie cięty, i, do czego się nie przyznał, wypłazowany tak, że go dni trzy, leżącego na żołądku, żyd smarował, nim mu plecy dobrze podgoił... Gdy go o przyczynę plastra pytali towarzysze, zbył ich ni tém, ni owém, nie wzmiankując o p. Wincentym, któremu, salwując życie, zmuszony był dać słowo szlacheckie, że kolegom nie powié nic.
W parę dni, drugi z téj szajki, ukazał się z ręką na temblaku. I ten składał to na jakiś przypadek. Tylko pierwszy z drugim spojrzeli sobie w oczy i — musieli się zrozumiéć, ale zmilczeli.
Wprędce téż przyszła koléj na trzeciego, który palce postradał. Czwarty miał ucho tak dobrze jak obcięte: wątpiono, czy przyrośnie. Piąty w łóżku lizał się trzy miesiące, a szósty znikł bez śladu.
P. Wincenty ukazywał się na ulicach z dawną swą butą, i po winiarniach gościł, a burszował i wyrabiał dziwy. Mówiono, że kogoś, urazę doń mając, zmusił sześć razy przez kij skakać, i wypłazował, kilku niewinnych poobcinał. Bano się go powszechnie i z drogi mu schodzono. Ale przytém hojny był: poił, przegrywał, karmił, i w wesoły humor wpadłszy, śmiech z sobą przynosił, że się ściany trzęsły. Co robił w mieście nikt nie mógł odgadnąć. Zjawiał się, znikał, kilka dni wszędzie go było pełno, potém tydzień ani zobaczyć. W garkuchniach i winiarniach to płacił długi, to zaciągał nowe, — pańsko się znajdywał i żydzi mu, mimo jego impetów, gniewów, zrzucania jarmułek, pieniędzy pożyczali.
Chodziła wieść, że to był syn marnotrawny wielkiego magnata, ukrywający swe nazwisko... Żydkowie pocichu jednak to nazwisko sobie do ucha podawali.
Niektórzy z nich w chwalebnym zamiarze wyśledzenia zatrudnień i stosunków zagadkowego młodzieńca, starali się kroki jego badać. Wiedzieli, że codzień wychodził na Winiary, i tam znikał. U Seliga Pesztanera jednak od owéj nocy pamiętnéj nigdy go nie widziano.
Mocniéj interesowany w téj sprawie Fajwel, wiedział, że bywał i przesiadywał często u pani Strańskiéj, i jakoś ramionami ruszał na to, jakby mu się to bardzo dziwném wydawało.
Pani Strańska, imieniem Balbina, zowiąca się wdową, mająca małą pięcioletnią córeczkę, była osobą jeszcze młodą, i dosyć nawet przystojną. Mieszkała we dworku kupionym na jéj imię przez wielkiego dygnitarza koronnego, którego miała być jakąś krewną, nie wiadomo — po mieczu, czy po kądzieli. O mężu swoim, ś. p. Strańskim, ani ona nigdy nic nie mówiła, ani ktokolwiek wiedział, co był za jeden. Pełnomocnik dygnitarza wypłacał jéj dosyć nieregularnie pensyą, która przy dworku, cale porządnym, starczyła na życie.
Pani Strańska zresztą była nadzwyczaj surowéj moralności osobą, niesłychanie pobożną, z pewną ostentacyą nawet, i nie czyniła wstydu dygnitarzowi, który się nią opiekował. Poświęcała się wychowaniu pięcioletniéj swéj Helusi, praktykom religijnym bardzo ostrym i cokolwieczek téż zbieraniu gawęd i plotek ulicznych, bez których trudnoż bo wyżyć cnotliwéj osobie, gdy sama z pola zszedłszy, nieprawości ludzkich zostanie spektatorką.
Powierzchowność pani Strańskiéj ze wszech miar była dystyngowaną.
Niemożna było powiedzieć, ażeby się stroić lubiła lub za modami nowemi ubiegała, jednak zawsze wychodziła tak do twarzy, pięknie przyodzianą, tak starannie przybraną, ufryzowaną, zakwefioną, że miło na nią było popatrzéć.
Twarz miała jeszcze bardzo piękną, choć się musiała zbliżać ku czterdziestce; właśnie rozkwitała tą drugą młodością niewieścią, która czasem ma niemal świeżość pierwszéj, a niebezpieczniejszą jest od niéj. Chodziła z oczyma spuszczonemi, z ustami usznurowanemi, drobnemi kroczkami, unikając wejrzeń śmiałych, stroniąc od mężczyzn; ale gdy wejrzenie jéj padło na którego z nich, parzyło, powiadali, jak ogień.
Dostąpić do niéj było nadzwyczaj trudno: młodzież próbowała, i nieudawało się jéj. Starsi duchowni, osoby poważne, niewiasty podżyłe: stanowiły jéj towarzystwo.
Jakaś choroba, na którą była zapadła, a którą Mellini nazywał, śmiejąc się, imaginacyą, zbliżyła starego eskulapa do miłéj jeszcze wdówki. Musiał z powodu choroby téj bywać u sąsiadki, a że nadzwyczaj dlań była uprzejmą, niemal nadskakującą, jak gdyby go za serce chwycić chciała, Mellini, mimo swego sceptycyzmu i nieosobliwych wyobrażeń o kobiétach, polubił pochlebnicę.
Najlepszą kawką i śmietanką z kożuszkiem, najsmaczniejszemi sucharkami go przyjmowała. Posyłała mu przysmaczki, i poznawszy w nim słabość tę, że jeść lubił, — karmiła go tak skutecznie, że w końcu przepadał za nią.
Być może, iż pani Strańska miała względem starego inne jeszcze projekta, okazywała mu bowiem czułość nadzwyczajną i upewniała, że starszych mężczyzn przenosiła nad młodych, zaręczała zarazem, że się jéj wydawał w saméj sile wieku. Patrzała nań czasami tak, że można ją było posądzić o czulszy sentyment dla łysego i opasłego Włocha. Mellini w tém dosyć smakował, ale daléj się nie posuwał, i podobno w ostatnich czasach dał wdowie do zrozumienia, że miałby za głupca człowieka, któryby się w jego wieku żenił.
Z tego powodu żwawą mieli kontrowersyą z sobą: Mellini się jednak nie dał przekonać. Przez dni kilka chłodno go traktowała wdowa, i na tém się skończyło. Wrócili do dawnéj konfidencyi. Dogadzało to doktorowi, że osobę tak przyjemną, pobożną, surowych zasad, miał dla towarzystwa Pepity; zdawało mu się bowiem, że ta odrobina zalotności, jaką jemu okazywała, była oczywiście tylko dla niego. Stary wiedział, że się przecież dowcipem swym mógł podobać, a powierzchowność miał nie odrażającą. Że wdówka mogła chcieć się wydać za niego, nic w tém zdrożnego nie znajdował.
Pepita niemal codzień chodziła do sąsiadki, z dziecinną swą prostotą podzielała zabawy pięcioletniéj Helusi, a w rozmowach z panią Strańską czerpała wiele ciekawych wiadomości.
Wdowa, przy Mellinim nadzwyczaj ostrożna i nie wygadująca się, z przyjaciółką stawała się gadatliwą, i najczęściéj tak się składało, że mowa o mężczyznach była.
Pani Strańska zdawała się przejętą niebezpieczeństwy, jakie groziły pięknym twarzyczkom na świecie: opowiadała historye rozmaite budujące, a czasem tak się w nich plątała, że Pepita mogła sądzić, iż z własnego życia czerpała. Niejeden raz zamiast powiedzieć: — ten ją pocałował! — wyrwało się jéj: — a ten mnie pocałował. Ale natychmiast się poprawiała: — co ja gadam!
Niemniéj mnogie te opowiadania z życia przyjaciółek nosiły na sobie takie piętno prawdy, że Pepita myślała niekiedy: — ale czyżby ona mogła mieć tyle romansów!
Nie było to dla młodego dziewczęcia najlepsze towarzystwo, bo gdy się sam na sam zostały, a Helusię z lalką odprawiono do kąta, mówiono o zdradziectwach mężczyzn, o ponętach miłości, o rozmaitych szwankach istot niewinnych, co Pepicie dużo do myślenia dawało. Wprawdzie historya każda kończyła się morałem surowym, tylko że zakończenia te jak przyszyte i przyfastrzygowane niezręcznie wydawały się słuchającéj.
Każdego dnia regularnie pani Strańska udawała się do kościoła, i lubiła być w nim widzianą. Znano ją z gorliwości téj i była w wielkich łaskach u duchowieństwa. Procesya się żadna bez niéj nie obeszła, i nigdy przed zupełną konkluzyą nabożeństwa nie wysunęła się z kościoła. Nazywano pobożność jéj budującą.
W istocie tak się z nią urządzała, że biła w oczy. Umiała zdobyć pierwsze miejsce lub przynajmniéj najwydatniejsze. Chociaż miała i kościoły swe i kaplice i ołtarze uprzywilejowane, jednakże przy większych odpustach wszędzie jéj pełno było. Szczególnie zaś lubiła modlić się do relikwii dominikańskich, jak wiadomo, na cały świat sławnych. Tu ją zastać było najczęściéj można, nawet na nieszporach. Tu téż jednego wieczora, u święconéj wody na wychodném, spotkał ją jakiś młodzieniec, który modą zagraniczną, nietylko jéj ofiarował wodę, ale jéj przy wyjściu towarzyszył. Panicz był i całą gębą piękny tak, ale tak, że surowa nader w zabieraniu znajomości pani Strańska uległa czarowi téj fizyognomii, nietylko go nie odstręczyła, a na zapytanie odpowiedziała, i wcale nieopatrznie dała mu z sobą zawiązać rozmowę. Była sama, w ulicy jakoś nie było nikogo, młodzieniec się jéj wydał ekstra-dystyngowany, a był nadzwyczaj przystojny.
Przystąpiwszy zrazu do wdówki z respektem i niby nieśmiało, w bardzo krótkim czasie zmienił ton ów nieznajomy. Przysunął się jéj do ucha i począł:
— Paniunciu, dobrodziejko najłaskawsza, jest tego nader pilna potrzeba, daj mi z sobą pomówić na osobności.
Oburzyła się i tonem i poufałością niezmiernie pani Strańska, najeżyła, nasrożyła, i miała już na ustach: a cóż to jest? czy coś podobnego, gdy młodzieniec jéj przerwał:
Panno Balbino!
Jak piorunem rażona stanęła, zbladłszy mocno wdowa.
— Panno Balbino, ja Miecznika doskonale znam, historyą waszą wiem; bądźmy przyjaciołmi, bo mogę miéć język długi: będziemy przyjaciołmi, a będzie nam z tém obojgu dobrze.
Nikogo jakoś w ulicy nie było, młodzieniec bez ceremonii ją ujął wpół: wyrwała mu się zaraz, ale koniec końców poszedł z nią do jéj dworku. A że niewiadomo dlaczego ulicą iść do niego nie chciał czy on czy ona, poszli ogrodami i ścieżką z tyłu.
Młodzieniec ten, nie kto inny jak Wicek Szarzak, zwany wojewodzicem, przybywszy do dworku z panią Strańską, zamknął się z nią na konferencyą i siedział dwie godziny.
Gdy wyszedł, byli z sobą w jak najpiękniejszéj zgodzie, przed służącą go nazwała kuzynem, szeptali coś, śmieli się... i... nazajutrz odwiedziny w innéj porze się powtórzyły. Do zupełnego przyszli widać porozumienia, gdyż pani Strańska nawet odwiedziła, wracając z nabożeństwa, swojego kuzyna, mając mu coś ważnego do zakomunikowania.
Tegoż dnia wieczór, albo raczéj pod wieczór, Pepita była zaproszona na kawkę do przyjaciółki. Zaczęły z sobą zwykłą rozmowę o przeniewierstwach męzkich.
— A ja powiadam — wtrąciła w nią Strańska — że jak która z nas umié sobie radę dać, to niéma takiego mężczyzny, z którymby nie zrobiła co chciała. Jak Boga kocham, jak mamę kocham!
Strańska to zaklinanie się lubiła.
— Tylko na to jednéj rzeczy potrzeba — dodała — na co nieraz oczy moje patrzały. Żadnemu nie wierzyć, a choćby się go kochało, nigdy mu tego nie pokazywać!
Pepita słuchała. Nagle Strańska się obejrzawszy dokoła, przysiadła ku niéj.
— Serce moje, przyznaj ty się mnie, jak mamę kocham, nie wydam z sekretu; prawda, że tobie po główce chodzi ten śliczny chłopak coś to mu życie ocaliła?
Pepita się zarumieniła okrutnie i chciała zaprzeczyć.
— Już ty mi tego nie mów, ja się na tém znam; ty jak o nim wspomnisz, inaczéj ci oczy pobłyskują. A ja ci tylko powiem, że ja czuję, przeczuwam, jak mamę kocham, że ten wojewodzic za tobą szaleje.
Uśmiechnęła się figlarnie bardzo. Pepicie słów zabrakło, była pomieszana niezmiernie. Aby zrozumiéć co nastąpiło, trzeba wiedziéć, że poufne rozmowy ścisłą i serdeczną przyjaźnią połączyły panią Strańską z Pepitą. Umiała ją sobie pozyskać. Miała całe jéj zaufanie: była pewną że dziewczę prawdę jéj powié.
W chwili jednak gdy to wyznanie miało się wyrwać z ust włoszki, zawstydziła się, sił jéj niestało, główkę ukryła w dłoniach.
— Ale czego się to wstydzić! czego? przedemną, przyjaciołką, co ciebie kocha nad życie: taić! To jest rzecz naturalna, że wy się kochacie, bo wyście dla siebie stworzeni.
Pepita się przelękła.
— A zkądże ty, Balbisiu, nieznając go, sądzić o tém możesz?
— No... tak... widzisz... przeczuwam — rzekła Strańska tajemniczo — a może ja coś i wiem, może ja, może ja go kiedy widziałam...
Dziewczę się zerwało i padło jéj na szyję z takim porywem gwałtownym, że wdowa aż się nieco zmieszała z kolei.
— Balbisiu! — zawołała Pepita odstępując nieco od niéj — nie budź we mnie téj miłości, któréj ja się sama boję. O! obraz tego człowieka, gdy tam leżał, a! jaki on był piękny... a ten pocałunek na mojém czole, za który się gniewam... pali mnie dotąd. On mi się śni... ty.....
I nie mogła dokończyć. Strańska poczęła ją tulić i ściskać.
— Ale to taka miłość niebaczna — dodała ciszéj Pepita — która musi marnie w mém sercu zginąć, wyjadłszy mi je. Wuj go niecierpi, a potém to jakiś wielki pan, i mówią wszyscy że wniwecz popsuty, pijak, burda!
— Co znowu! co znowu! — przerwała Strańska. Pijak! burda! a od czegóż młodość? a który z nich inny? ale to się potém tak zmienia że ani poznać. Położy łapki przed tobą, ani go będzie poznać. Co ma do tego że wielki pan? Jak go rozkochasz, to się ożeni!
Pepita usta jéj zatuliła. Tajemnie żywione uczucie, wzmożone nagle tym wybuchem przerażało ją.
— Nie mów — zawołała — nie zawracaj mi głowy! oszaleję. Po co mam się rozmarzać daremnie.
— Wcale nie daremnie — przerwała Strańska — tylko mnie słuchaj, a ja ci ręczę że będziesz go miała...
Pepita schwyciła ją za ręce, i z naiwnością dziecka, poczęła je całować.
— Balbisiu nie mów! oszaleję!
Strańska się rozśmiała.
— Jak ty mu to pokażesz odrazu że go tak kochasz, no! toś przepadła. On nad tobą, nie ty nad nim będziesz panować.
— Ale gdzież, jak ja mu to mogę pokazać, kiedy ja go już w życiu nie zobaczę może.
Wdowa się na chwilę zamyśliła, podeszła ku niéj i szepnęła:
— Przysiąż mi że wujowi ani słowa!
Pepita się zlękła trochę i zawahała. Kryć się przed tym dobrym wujem, który ją tak kochał, sumienie niedopuszczało; ale miłość biła w sercu tak gwałtowna. Włoska krew się w niéj odzywała. Opuściła główkę zadumana.
— Nie bój się — szepnęła Strańska — Mellini się późniéj na wszystko zgodzi, będzie rad, ale teraz on nic wiedziéć niepowinien.
Pepita oczy czarne na nią podniosła.
— Ty go znasz?
Strańska głową dała znak potwierdzający.
— On tu jest?....
— Dla ciebie tylko się tu został — szepnęła kusicielka. Głowę mu zawróciłaś, szaleje; na kolanach błaga aby się mógł widziéć i zbliżyć.
— A! nie! nie! to nie może być! — zakrzyknęła Pepita — jest gwałtowny, napastliwy... Ja go kocham, ale ja się go boję.
— Przecież ja na krok od was nie odstąpię — dodała Strańska.
Nastąpiło milczenie, Włoszka rzuciła się na szyję przyjaciółce, objęła ją rękami i nic nie mówiąc okrywała pocałunkami.
Zaczęły pocichu szeptać z sobą. Pepita zasiedziała się u niéj tak długo dnia tego, że Gawłowska po nią przyjść musiała, przypominając wieczerzę. Rozstały się szepcząc jeszcze i Pepita dwa razy z sieni wracała.
Doktor, który już u stołu siedział, zdziwił się, widząc wchodzącą siostrzenicę jakąś pomieszaną, z wypieczonemi rumieńcami na twarzy. Zapewniła go Pepita, że się tak z Helunią bawiły. Niestety! już kłamać musiała, a myśl o tém zalała jéj twarz nowym rumieńcem.
Mellini był w wybornym humorze, dopytywał się o wdowę, żartował z niéj trochę: siostrzenica milczała.
Rola Strańskiéj, do któréj groźbą niepoczciwego Wicka została zmuszoną, nie bardzo jéj była na rękę, w chwili gdy właśnie inną odegrywała. Obawiała się jéj skutków, lecz zawczasu ważąc wszystko, spodziewała się swe pośrednictwo w téj sprawie zatrzéć i zataić. Daléj, zdawało się jéj, że gdy Mellini zagniewany na wychowankę, osamotniony pozostanie, któż wié, czy się nie da uwikłać i związać stułą?
Mówiła więc sobie, że byle rozumnie, może wyjść wcale dobrze na swém przyjacielskiém dopomaganiu dwom sercom rozgorzałym. Następstwa dalsze niewiele ją obchodziły. Jeśli mogła pewna panna Balbina być przez pana miecznika skompromitowaną, dlaczegóżby jakaś tam Włoszka lepszą od niéj być miała? Jak wszystkie upadłe istoty, znajdowała w tém niemal przyjemność, że inne jéj los dzieliły. Ze względu jednak na Melliniego potrzeba było nadzwyczajnéj ostrożności. Starzec chwilami był przenikliwy, niedowierzający, a Pepita, dziecko nieostrożne. Ale miłość tak rychło kłamać uczy!
Po wyjściu Włoszki, Strańska długo rozmyślała i uspokojona poszła zasnąć, kazawszy się nazajutrz tak obudzić, aby na prymaryą do Dominikanów trafiła.
Jakoż nim ksiądz wyszedł i zasygnowano, już była w ławce.
Wicuś stał pod ścianą i czekał, zeszli się w progu kruchty.
— A co? najsłodsza dobrodziejko moja, mój ty pączku z konfiturami słodyczy pełny! — zapytał wisusowato się do niéj garnąc wojewodzic.
— Jak się waćpanu zda?
— Z oczów ci patrzy, żeś dokazała!
Kiwnęła głową.
— Nie wprzódy, jak o mroku i to od ogrodów.
Zbliżyła się do niego.
— Tylko proszę nie straszyć jéj i mitygować się.
Pogroziła paluszkiem tłustym.
— U waćpana w sercu prawdziwéj miłości ani za grosz, tylko rozpusta, a to dziewczę jak łza! to aniołek!
Westchnęła.
— Ja kłamać ci nie będę — zawołał śmiejąc się wojewodzic — moja miłość nie jest czysta, ale zato dyabelnie gorąca... Już to trudno, kochana Balbisiu, każdy tylko tém służyć może, co ma.
Wachlarzykiem, przy którym wisiał różaniec, p. Strańska klapsa mu dała.
— Paskudnik! — szepnęła.
Wojewodzic wąsa pokręcił.
Poszli małą uliczką razem kroków kilkanaście i Wicek się zawrócił biegiem do domu.
Wieczorem nim mrok padł, już Wicek siedział w pokoju sypialnym pani Strańskiéj, gdyż obawiała się niespodzianego najścia doktora, który czasem i wieczór do niéj zachodził.
Pepity długo nie było. W chwili stanowczéj zabrakło jéj męztwa, przelękła się, chciała się cofnąć; potém przemówiło serce; obraz téj twarzy zbolałéj stanął przed jéj oczyma, żal się jéj zrobiło rojonego szczęścia, choć przeczuwała, że je drogo opłacić może: rzuciła się biegiem prawie ku dworkowi Strańskiéj.
O niewiele chodziło, że uratowaną być mogła. Właśnie gdy tylnémi drzwiami wpadła do dworku, od ulicy wchodził doń doktor. Strańska, oczekująca na nią w saloniku, ujrzała razem z jednéj strony z wesołą miną wsuwającego się doktora, z drugiéj strwożoną Pepitę.
Przestraszyła się mocno i zagadała głośno, lękając się, żeby wojewodzic nie wypadł ze swéj kryjówki; głos donośny a wesoły doktora jakoś go wstrzymał. Pepita, napół omdlała, padła na krzesło.
Mellini powracał z miasta. Zagaił rozmowę, usiadłszy, o deszczu i pogodzie; potém o burmistrzu, który nogę był złamał: naostatek ni z tego ni z owego, o owym nicponiu, łotrze, którego z ran wyleczył, a który się po mieście dotąd włóczył i ludziom uszy obcinał. Słuchający podedrzwiami wojewodzic, kłaniał się za niémi doktorowi, ironicznie przyjmując dawane sobie pochwały. Przepowiadał potém Mellini, że się zuchwalec doigra wreszcie, że go drugi raz palestranci naprawdę dobiją.
Wojewodzic pokiwał na to głową. Nie obchodziło go wiele, że doktor się o nim tak złośliwie wyrażał; niecierpliwił się, że zadługo siedział.
Pepita czerwieniła się, słuchając, i mięła chusteczkę w rękach, wdowa pokaszliwała, aby głosu Melliniego nie dopuścić do uszu ukrytego wojewodzica. Jakby na złość doktor zasiedział się dłużéj niż zwykle, nareszcie za laskę wziąwszy pożegnał gospodynią, zalecając siostrzenicy, aby i ona nie bawiąc, wracała do domu.
Mamyż opisywać scenę, która nastąpiła po wyjściu doktora?
Wedle umowy, wojewodzic powinien był pozostać w gabinecie aż mu otworzą i wezwą go; ale nie wytrzymał i nie posłuchał, wyrwał się natychmiast, biegnąc do przestraszonéj Pepity.
Pierwszy, ów gwałtem wzięty pocałunek, mógł już dać miarę, jak się gorączkowy młodzieniec będzie z ukochaną obchodził. Miłość to była wojewodzica dla mieszczanki, przybrała więc ówczesne formy poufałe i napastliwe; ale na pierwszym kroku piękna Włoszka odtrąciła natręta i zmusiła go do przyzwoitszego zachowania się z sobą. Pogroziła, że ani chwili nie zostanie dłużéj, stała się dumną i gniewną prawie: piękny Wicek musiał się stać polityczniejszym nieco. Pomimo to i ręce gwałtem pocałunkami okrywał i przysiadał się zbyt blizko i odrazu tak poufale ją zwał swą najdroższą Pepi, że mu się trudno było obronić. Włoszka była seryo i prawie łzawa, on wesół i roztrzepany. Nim się do pewnéj harmonii jakiéjś nastroili, upłynęło pół godziny. Pepita wstała i zapowiedziała, że odchodzić musi. Napróżno było błaganie. Na stronie zaś na ucho oświadczyła wdowie, że nazajutrz nie przyjdzie, jeżeli wojewodzic słowa nie da, że będzie przyzwoitszym.
Wicek słowo dawał na wszystko, czego po nim wymagano, z mocném postanowieniem niedotrzymywania.
Przypomniéć sobie trzeba, że to była chwila tak dziwnego obyczaju, iż w salonie wojewodzicowéj Mścisławskiéj, matki księcia, francuz Mehèe, widział młodego generała nieznajome panie całującego publicznie w ramiona. Młodzież bujna, do któréj należał właśnie wojewodzic, pozwalała sobie nad miarę. Nie mógł więc pojąć zepsuty Wicek, ażeby to, co w salonach uchodziło, w dworku miało być mu wzbronioném.
Po wyjściu ślicznéj Pepity, nagrodził sobie zuchwałém obejściem się z wdówką, która wprawdzie krzyczała zcicha, ale za złe, poufałości, ładnego chłopca nie brała.
— Niech sobie to pan wojewodzic powie — odezwała się w końcu — że to jest pieszczone dziecko, które wymaga, ażeby padać przed niém i szanować je! Pan tu tak obcesowo nic nie wskórasz....
— Rozumiem — rzekł Wicek — potrzeba chytrości węża, zawracania oczów, westchnień, słów jedwabnych: no! to i to potrafię, bo szalenie ją kocham!...
To mówiąc pocałował wdowę, która krzyknęła i rozśmiała się i wybiegł.
O kilkanaście kroków od dworku spotkał jednego z tych sześciu, którym dał naukę, stojącego jakby na posterunku.
Był to niejaki Pusterski, urwisa kawał, który dostawszy od wojewodzica tęgie płazy, chociaż mu palec na palec założywszy przysięgał, że on go nie rąbał, przywiązał się dziwnym sposobem do niego.
Zbity i złajany przeprosił wojewodzica, pocałował go w rękę i prosił tylko o pozwolenie, aby mógł mu służyć i dowieść, jak go weneruje. Wicek, jak wszyscy ludzie jego temperamentu, lubiał się otaczać takiemi służkami. Poił go, drwił z niego, posyłał, posługiwał się nim, dawał mu czerpać z swojéj kieszeni, a gdy był sam, tęsknił za tym cieniem, do którego przywykł, że się za nim wszędzie włóczył. Spostrzegłszy go wojewodzic uśmiechnął się i pomyślał, że ani pudel nie mógłby służyć mu wierniéj. Poszli tedy razem do miasta.
Pusterski nie ważył się nigdy iść obok wojewodzica, towarzyszył mu z lewéj strony, o pół kroku idąc za nim, słuchając, śmiejąc się i potakując.
— Słuchaj ty trutniu! Pusterko! — rzekł mu Wicek — kiedy ja tu chodzę, na Winiary, nie potrzebujesz mi następować na pięty! rozumiesz! Zobaczy cię kto że tu stoisz i czekasz, a widują cię ze mną, zaraz zwąchają, że ja tu téż być muszę.
— A! prawda! — odezwał się Pusterski — jak Boga kocham. A pan nie chce, żeby ludzie wiedzieli, że do téj dewotki chodzi!
Zaczął poprychiwać.
— Tę Strańską, proszę jaśnie wojewodzica, to tu caluśkie miasto zna, a myślą wszyscy, że do niéj ani się zbliżyć, tak świętościami obłożona, a tu! cha! cha!...
— Nie pléćże i ty! a gębę stul! — dodał Wicek.
— E! to się rozumie! tylko ja to sobie myślę, komu tu już na świecie wierzyć! — rzekł Pusterski.
Wojewodzic go klasnął po ramieniu, aż się ugiął, zaświstał.... poszli daléj.
Pepita wróciła do wuja, pomimo całéj mocy nad sobą, nie mogąc po widzeniu się z wojewodzicem ochłonąć jeszcze. Znalazła go innym niż chciała. Było w nim, jakby dwu ludzi: jeden, który jéj był nad wyraz wszelki miłym i drogim, ten, którego widziała raz pierwszy, wpół umarłym i jakiś drugi, który ją przerażał i niemal się stał wstrętnym. Z tych dwu, który miał zwyciężyć? który był prawdziwym, a który kłamliwym? pytała sama siebie i odpowiedziéć nie mogła.
Gdy po chwilce spoczynku w swoim pokoiku, po staranném przejrzeniu się w lusterku, wyszła Pepita do wieczerzy, doktor nawykły czytać w jéj twarzyczce, znalazł na niéj ślady przejścia jakiegoś gwałtownego wzruszenia, choć się starała być spokojną.
— Ta twoja przyjaciółka Strańska — odezwał się popatrzywszy na siostrzenicę — choć niby kobiecisko dobre, ale koniec końców, ona ci musi nie wiedziéć czém głowę zawracać, bo to taka święta prawda, co mówi nasza poczciwa mądrość narodowa: Le donne son sante in chiesa, angele in strada, diavolo in casa, civelle alta finestra, e gazze alla porta (kobiety są w kościele święte, na ulicy anioły, w domu szatany, w oknie sowy, a na progu sroczki).
Machnął ręką.
— Ile razy wracasz od Strańskiéj, zawsze masz trochę gorączki.
— Ja! co to się wujowi przewiduje!
— Doktorowi się nie może przewidywać. Albo się nadto męczysz z jéj swawolną Helusią, albo ci ona androny prawi!
— Czyż mi się już zabawić nie godzi? — szepnęła Pepita.
— A! dziecko moje? baw się pókiś młoda — zawołał doktor — baw się, szaléj, byle po dziecinnemu, i lepiéj z Helusią niż z jéj matką. Strańska poczciwa kobiéta, ma gazza (ale sroka) nietylko we drzwiach, ale i za drzwiami. Może ci głupstwami głowę nabiła...
Spojrzał na rumieniącą się i pożałowawszy wnet surowości swéj i podejrzeń, ucałował odwracając rozmowę.
Dziwna przenikliwość wuja smutkiem oblała twarz Pepity, ulękła się tych oczów, które jéj aż do głębi duszy zaglądały.






VII.

Pan Pusterski był rodzajem dependenta przy sławnym w owe czasy, nie tylko w Lublinie, ale i w stolicy mecenasie, prawniku, pełnomocniku wielu magnatów, przyjacielu niektórych, panu Hermanie z Daliborza Daliborskim.
Daliborski właściwie mecenasem nie był, ale więcéj niż nim, i wszyscy, starzy nawet wielce go szanowali. Kim był w istocie, trudno się da określić: podobnych ludzi dziś już niéma; rodziła ich epoka i stosunki, z nią razem i z niemi znikli. Typ to był właściwy końcowi XVIII wieku. A najprzód omyliłby się, ktoby go sobie wystawiał podobnym do jednego z tych jurystów, których wizerunek nam zostawił ołówek Norblina.
Pan Herman z Daliborza Daliborski był młodzieńcem (miał zaledwie lat trzydzieści kilka) najlepszego towarzystwa, przyjmowanym poufale w najpierwszych domach, dobrze widzianym i znanym na dworze, przyjacielem wielu królewskich sekretarzy i szambelanów. Książę Ghighiotti kochał go i protegował, lubił go Trembecki, całował w twarz Węgierski, najlepsze stosunki łączyły go z generałem Komarzewskim, z Kickim. Bywał na pokojach u pani Krakowskiéj, przyjaźnił się z wojewodą Mokronowskim, w stolicy miał stosunki rozliczne i ogromne.
Spojrzawszy nań, niktby w nim człowieka do interesów nie domyślał się: elegant był po swojemu, w mieście jeździł karetą, dawał obiady, wieczory z baryłkami ostryg, pił z hetmanem kto lepiéj, strzelał z pistoletu wyśmienicie i najdzikszego konia dosiadał.
W rozmowie jego głośnéj słowa nigdy o interesach nie było, ale o kobiétach, zabawach, przejażdżkach, grze i ucztach.
Tymczasem w trybunale bez Daliborskiego nikt nie stąpił. Trzeba było pozyskać prezesa deputatów, potajemnie rejestr podpędzić lub ociągnąć, przez nikogo się to nie dało zrobić, tylko przez niego. Robił albo darmo dla przyjaźni, albo za grube pieniądze, których nigdy nie brał dla siebie. Na migi pokazywał że wszędzie coś musiał wtykać.
Człowiek był dowcipny, najmilszy w świecie, zawsze wesół, zdający się wiecznie próżnować, w ciągłych przejazdach, lataninie, na stu miejscach jednego dnia nie znużony. Czasem grywał faraona do czwartéj rano, gdy o dziesiątéj miał w sprawie głownéj przed kratkami stawać.
Nie było prawie praktyki ażeby się Daliborskiemu co nie powiodło. Cisnęli się téż doń wszyscy, a kto go miał, mógł spać spokojnie. Zkąd ten geniusz uniwersalny, który wszystko umiał i znał się na wszystkiém, wyszedł, gdzie się uczył, dochodziły o tém głuche podania, pewności nie było. Daliborski nie mówił o swéj przeszłości, zdawał się ją chcieć zataić.
Na ucho szeptano że był dzieckiem naturalném jednego z dostojników wielkich, męża znaczenia niezmiernego w Rzplitéj, jednego z najrozumniejszych ludzi w kraju, który mu dał wychowanie i wyprowadził go w świat. W istocie bardzo młodo miał sobie powierzone interesa księcia kanclerza, ale to nic nie dowodziło, i plotka mogła być bajką.
Ów Daliborz z którego się pisał Daliborski był maleńką wioszczyną na Podlasiu, z któréj wyżyć nawet ubogiemu szlachetce byłoby trudno. O rodzicach głucho było zupełnie. Zjawił się w Lublinie z silną protekcyą, a z nierównie większą zręcznością; w przeciągu roku potrafił się wśrubować wszędzie, a lat kilka starczyły mu do zajęcia stanowiska przeważnego.
Wszystkich starych w kąt zapędził. Służyli mu, kłaniali się, radzili; pomagał chętnie, ale wrazie potrzeby trzeba téż było być na jego rozkazy.
Przed kratkami miał Daliborski wymowę łatwą, świetną, porywającą. Gdy się odezwać zapowiedział, tłumnie cisnął się do sali kto mógł. Mecenasi między sobą, pocichu, krytykowali jego znajomość prawa niedostateczną, wykręty niezręczne, pewne lapsus linguae, które mu się trafiały; ale, mimo to, słuchając go, czuli się zachwyceni: przekonywał, głuszył, podbijał. Więcéj w tém było zręczności niż nauki i logiki, więcéj może kuglarstwa i komedyi niż wymowy poważnéj, ale to cudownie skutkowało. Replika jego gruchotała nieprzyjaciela i ścierała na miazgę.
Daliborski mówił tylko w ekstraordynaryjnych wypadkach, kosztowało go to; nie lubił stawać: polem jego było potajemne krzątanie się około interesu. Sprawa około któréj chodził, była wygraną nim przyszła przed kratki: dekret miał zawsze przed terminem w kieszeni.
Zresztą choć czasu sądów przesiadywał przy trybunale, pole jego działalności daleko się szerzéj rozciągało; tu zdawał się być tylko dlatego, aby z ludźmi spotkać łatwiéj.
Niekoniecznie prawne spory go same zabawiały: sprzedawał i kupował majątki, frymark dobrami prowadził na wielką skalę.
W potrzebie traktował o ustąpienie urzędów, o zrzeczenie się starostw, o kupno stopni w regimentach, nawet o order świętego Stanisława...
Nie był obcy rozwodom i podejmował się ich w Rzymie i w konsystorzach; kleił małżeństwa, godził rodziny, niekiedy je waśnił. Słowem, człowiek był do wszystkiego.
Najdziwniejszém zaś było to, że w kraju na kilka stronnictw politycznych i familijnych rozdzielonym namiętnie, on był ze wszystkiemi dobrze, nie źle, znośnie, wyśmienicie, doskonale, jako tako. Z nikim i nigdy na noże. Miał wstęp wszędzie, a gdzie go nie zyskał jeszcze, jutro się wcisnął: ktoś go podparł, ktoś wprowadził
Nie można było wejść do salonu wielkiemi wschodami, umiał znaleźć ciemne schodki, i przedpokój lub buduar.
Zapomnieliśmy niemal na to główną zwrócić uwagę, że był bardzo pięknym mężczyzną, i że głównie przez kobiéty robił interesa.
W salonach ówczesnych jednego wieczora czasem widzieć go było można u księżnéj marszałkowéj, u wojewodzicowéj Mścisławskiéj, u Czartoryskich, u Tomatysów, u Teppera, u pani Krakowskiéj i u kasztelanowéj Kamińskiéj: księżna Dessau miała słabość do niego.
Mówiono że Ryx do króla puszczał, gdy sala audyencyonalna była pełna oczekujących, przez garderobę.
Żadna ważniejsza sprawa nie odegrała się bez niego, w każdéj umoczył rękę, ale w wielu tak, że nikt go tam ani widział, ani odgadł.
Więcéj mu może chodziło aby być na wielkim świecie dobrze widzianym i traktowanym na stopie przyjacielskiéj, niż o reputacyą prawnika.
Godzili się wszyscy że był najmilszy, najlepszy, ale co do zasad jego i surowéj cnoty, o tém milczano. Człowiek co tylu panom do tylu spraw służyć był zmuszony, zbyt surowych zasad mieć nie mógł. To pewna że przyjmował do wyrobku najbrzydsze interesa i umiał wynaleźć stronę jakąś, z któréj się one wydawały usprawiedliwione. Charakterystyczném i to było, że dla ubogich i maluczkich, brudnych sprawby się nigdy nie podjął i w ogóle lada z kim się wdawać nie lubił; to zaś co z kół magnackich i arystokratycznych płynęło, przez samo swe źródło było oczyszczoném. Brał z zamkniętemi oczyma. Z powierzchowności mecenas, któremu dawano tytuł starosty, otrzymał był bowiem jakiś kawałek ziemi, do którego ta kwalifikacya przyczepić się dała, z powierzchowności był imponująco pięknym. Słusznego wzrostu, nadzwyczaj kształtnéj ciała budowy, twarzy rysów arystokratycznych, ruchów nieco wyszukanych lecz pełnych dystynkcyi, w salonie miał minę wielkiego pana. Ubierał się tylko oryginalnie. Nosił niby jeszcze strój polski, ale jakby w stanie przejścia do nowomodnego... Przy kontuszu i żupanie, który już na kamizelkę długą zakrawał, kładł modny ówczesny muślinowy ogromny krawat, grubo około szyi obwiązany. Na głowę nie wdział jeszcze peruki, ale miał włosy w tył zaczesane i zebrane z tyłu w woreczek związany wstęgą. W ręku nosił zwykle laskę grubą i krótką, jakiéj używali eleganci. Na palcach mnóstwo miał pierścieni, a zegarek na modnym brylantowym łańcuszku. Wszystkie części tego stroju pół-francuzkiego były nadzwyczaj wytworne, pięknie zrobione i z kosztownego materyału.
Z twarzy jego mądryby był ktoby co wyczytał. Śmiała się jednostajną uprzejmością dla wszystkich, nawet dla tych, których najbardziéj nienawidził. Było w niéj coś zimno-dumnego, każącego się domyślać, iż ludzi w ogóle niewiele sobie ważył.
Takt w obejściu się z niemi miał przedziwny. Dosyć mu było pół godziny, aby zbadać z kim miał do czynienia, i umieć sobie z nim tak radzić, aby go prowadzić jak na pasku.
Już w chwili gdy się to opowiadanie poczyna, miano pana starostę Daliborskiego za bardzo majętnego człowieka, chociaż nie miał nic widocznego, oprócz téj lichéj wiosczyny Daliborza; wnosząc jednak z życia wystawnego, można się było dochodów wielkich domyślać.
Nie jeździł w podróż bez dwu powozów, lokaja, kucharza i wyrostka. W Lublinie miał całe piętro domu naprzeciw trybunału, konie i karetę. Niekiedy zapraszał po pięćdziesiąt osób. Zbytek był ogromny, gra straszna. W kancellaryi pracowało najmniéj trzech skrybentów i sekretarz jegomości, stary, milczący, szaraczkowo ubrany, posłuszny, sam przez się kroku nie mogący stąpić, Małdrzykowski.
Jednym z tych, co wisieli w kancellaryi, był Pusterski; ale żeby wiele pisał i pracował, nie można było powiedzieć. Miał zawsze jakieś zlecenia w mieście: nosił raporty, chodził gdzieś i rozkazy od pana odbierał we cztery oczy.
Trzeba było tak zręcznego mistrza, żeby z tak niebezpieczném narzędziem, bez uszkodzenia, dać sobie radę. Pusterski pił, grał, łajdaczył, i pomiędzy swoimi uchodził za ostatniego nicponia. Widać jednak, że to, do czego używanym był, właśnie takiego wymagało instrumentu; bo Daliborski był z niego kontent, i nieźle mu się działo. W kancelaryi go niecierpiano: on sobie z tego drwił.
Blady, ospowaty, z oczyma, których powieki zawsze były poobwodzone czerwono, bez zarostu na twarzy, z włosami konopiatemi i prostemi jak druty, chudy, drągalowaty, patrzący zawsze z ukosa, Pusterski miał układ lisowaty, pokorny, trzymał się nieco przygarbiony, i zdawał się wiecznie obawiać czegoś, bo się ciągle mieszał i kulił.
Lada zamachnięcie ręką napełniało go trwogą, jakby dla niego było przeznaczone; ale gdy się upił, burdy wszczynał wściekłe, jakby swe tchórzostwo trzeźwe chciał ludziom z pamięci wybić.
Od godziny już siedział Pusterski w kancelaryi za stołem, towarzysze jego pisali, stary Małdrzykowski przy oknie coś czytał, a przybyły dependent, niemając co robić, po studencku coś wyrzynał na pamiątkę scyzorykiem na stole, gdy jak wicher wpadł Daliborski... Twarz miał zarumienioną, oczy błyszczące, usta jeszcze drgające: czy od śmiechu, czy od gadania...
Oczyma rzucił po izbie. Małdrzykowski z ukłonem szedł już ku niemu. Skrybenci żywo bardzo smarowali po papierze. Pusterski wstał, ręką zakrywając na stole wyrzeźbioną literę.
— A! Pusterski! ja cię kilka dni nie widziałem! — zawołał starosta. — Chodź sam tu!
Wolnym krokiem zbliżał się powołany. Tymczasem zniżonym głosem szybko bardzo począł dawać Małdrzykowskiemu rozkazy pan starosta, i skinąwszy na Pusterskiego aby za nim szedł, opuścił kancelaryą.
Przez korytarz tylko był pokój, jeden z tych, w których Daliborski klientów przyjmował. Stanęli tu. Odwrócił się mecenas do skrybenta.
— Cóżeś robił?
— A co jaśnie pan starosta przykazał.
— Masz co do powiedzenia?
— Jużci się znajdzie.
Poszli razem do okna, aby ich u drzwi nie podsłuchano. Pusterski cichym głosem począł:
— Jak się wylizał, proszę jaśnie starosty!
— Toś już mówił.
— Ale ja nie o tém powiem co dawniéj. Był książę generał...
— Wiem.
— Ciągle z sobą chodzili cały czas. U doktora jakąś awanturę zrobili, bo doktor ze swoją panną z domu uciekł, i nie wrócił aż nazajutrz. Książę pojechał, a on się został. Pieniędzy mu Fajwel dał na skrypt księcia.
Mecenas głową pokiwał.
— No, cóż więcéj?
— A teraz bałamuci wdowę tę, co pan wié, co ona nie wdowa, tylko co pana miecznika....
Rozśmiał się pogardliwie Daliborski i popatrzał na raportującego, który głowę i oczy spuścił.
— To nie może być — odezwał się żywo — tam innego coś być musi. Tyś ślepy.
Pusterski usta otworzył.
— No, to się okaże — szepnął.
— Ma pieniądze? — spytał mecenas.
— Jeszcze tam coś jest; ano, widać że na coś mu potrzebne, bo chowa i skąpi, nie tak jak bywało.
Tu przerwawszy sobie mowę, dotknięty zarzutem ślepoty, Pusterski odezwał się:
— Kiedy ja go widziałem, jak się z wdową u Dominikanów schodzili. Raz ją przeprowadzał uliczką, a ja za słupem stał. To ją schwycił wpół i plasnął, aż krzyknęła.
Mecenas się śmiał słuchając.
— To niéma nic — rzekł — tam się musi co innego święcić. Dawno on tam chodzi?
Pusterski dnie wyliczył.
— Pilnuj-że mi go i z oka nie spuszczaj — dodał patrząc na zegarek mecenas. — Śledź, patrz, a jeśli co będzie ciekawego, zaraz mi przynoś.
— Słucham jaśnie starosty.
Daliborski chciał odchodzić, gdy Pusterski zamruczał:
— Ale u mnie już i dydka niéma.
— Aj! ty! ty! więcéj zjész i przepijesz niż przyniesiesz! — zamruczał rzucając mu talara Daliborski. — Idź mi zaraz!
Nie zachodząc już nawet do kancelaryi dla pożegnania się z kolegami, dependent z korytarza wprost puścił się na ulicę i znikł. Piszący zobaczyli go wybiegającego i coś szeptać zaczęli między sobą.
Upłynęło dni parę, a Pusterski się nie pokazywał wcale.
Jednego dnia, gdy mecenas był w gabinecie zajęty z trzema nowo przybyłemi panami, cichym szeptem o jakimś zapewne bardzo ważnym interesie, bo mu każdy z nich w końcu rulon dukatów na stole położył, służący wszedł do gabinetu, niosąc na talerzu kartę.
Był to pachnący stolicą wizytowy bilet, wkoło otoczony niebieską z kwiatów i wstęg girlandą, na którym stało wydrukowane nazwisko. Z drugiéj jego strony bujnym charakterem niewieścim kilka słów dopisano.
Obejrzawszy kartę, uśmiechnął się mecenas, schował ją do kieszeni, i powiedział służącemu:
— Natychmiast tam się stawię.
Usłyszawszy to, szlachta poczęła ściskać go i żegnać, zalecając mu sprawę.
— Proszę być spokojnym, kochany rotmistrzu; niech pan starosta ufa mi, pan strukczaszy zawierzy! Wszystko będzie dobrze!
— Co daj Boże, amen! — rozśmiał się najstarszy.
Mecenas odprowadził ich aż do sieni; wrócił po rulony, które we właściwém im schronieniu w biurku ulokował, i zabrał się wychodzić z domu.
Pora była poobiednia i zachód słońca blizko, czas piękny, i zapewne dlatego Daliborski wybrał się z domu pieszo. Każdemu innemu uszłoby to, ale jemu ulica była niebezpieczną. Chwytano go co chwila po drodze, różnego stanu ludzie napastowali i zatrzymywali. Wysiadano z powozów, porywano pod ręce: Daliborski ledwie się mógł pozbyć natrętów.
Straciwszy dużo czasu, znalazł się wreszcie za kościołkiem Ś-go Ducha w gospodzie, na któréj progu stał służący w liberyi, jakby go na czatach umieszczono. Znikł zaraz zobaczywszy mecenasa.
Wrota gospody były zamknięte: w środku stały ekwipaże pańskie i cicho kręciła się służba. Z jednych drzwi wybiegła zręczna subretka i z uśmiechem wprowadziła Daliborskiego do gościnnych pokojów.
W pierwszym z nich nie było nikogo, tłomoki tylko, węzełki i owe mnóstwo paczek, torebek, szkatułeczek, które pięknym paniom zwykły towarzyszyć w podróży.
Subretka wskazała na drzwi pół-otwarte do drugiego pokoju.
Daliborski przybrawszy postawę jeszcze bardziéj salonową, popatrzywszy na swe ubranie, musnąwszy się po głowie, wszedł.
Na kanapie za stołem wpół leżała, wpół siedziała młoda i bardzo piękna kobiéta, ubrana po podróżnemu, ale wytwornie i ze staraniem modnisi i elegantki.
Była to brunetka z oczyma szafirowemi, przymrużonemi sentymentalnie, choć cała twarzyczka jéj uderzała wyrazem ostrym, przykrym, strasznym jakimś. Piękność to była, któréj najwybredniejszy znawca niewieścich wdzięków nie mógł nic ująć, ani jéj zaprzeczyć; piękność tak regularnych rysów, tak harmonijnie stworzona przez naturę, że w niéj najmniejszy dysonans nie raził. Lecz szczodra natura obdarzając nią tę kobiétę, zapomniała o tém, co sympatyą wzbudzić mogło; fizyognomia ta, przynajmniej w chwili gdy mecenas wchodził, była przerażająca jakby tajonemi gniewy do całego świata, jakby bolami tajemnemi.
Dlatego może maseczka ta gniewna mrużyła oczy i usta skrzywiła do uśmiechu rezygnacyi.
Daliborski zbliżał się z uszanowaniem wielkiém, ona niecierpliwie poprawiała coś w ubraniu. Wyciągnęła piękną, białą, trochę tylko chudą rączkę, okrytą mnóstwem pierścieni, ku podchodzącemu, i szepnęła głosem pieszczonym, jakby dziecinnym:
Cher Staroste!
— Jakże się ma pani wojewodzina? To prawdziwa dla mnie i szczęśliwa nad wyraz siurpryza.
Oczy z wyrazem omdlenia jakiegoś zwróciły się ku mecenasowi.
— Siadaj — rzekła wskazując krzesło. — Jestem tu przypadkiem, jadę do Warszawy, na sejm. Wojewoda mnie poprzedził... Chciałam cię zobaczyć.
Cię poufałe było wyszepnięte bardzo cicho, ale musiało bardzo uszczęśliwić mecenasa, bo pochwycił nanowo rączkę pierścieniami okrytą i gorąco ją całować zaczął, aż mu ją wyrwać musiano.
Wojewodzina znowu napół się położyła na kanapce, sparła na rączce i główkę podniosła ku Daliborskiemu, wlepiając w niego wejrzenie tęskne, jakby niém badać chciała człowieka.
— Nic mi nie powiesz? — szepnęła.
— Ważnego, nic — odparł cicho mecenas. — Stare dzieje zawsze.
— Jest tu?
— Jest i prowadzi życie zwykłe. O mało, mało nie zostaliśmy od niego uwolnieni. Przypuśćmy, że to był przypadek — dodał z pół uśmiechem mecenas — ale trafiło się, że u winiarza było kilku rębaczy, z którymi się zwaśnił. Posiekali go tak, że za umarłego go porzucili, ale, nieszczęściem trafiła się córka doktora, która go zobaczyła i krzyknęła, a doktór co go wyleczył!
Wojewodzina załamała ręce.
— Szalone szczęście! — szepnęła. — A, póki ten człowiek na świecie, ja ani pokoju, ani szczęścia mieć nie mogę! Znasz historyą moję... wiész....
Tu słów zabrakło, spuściła oczy.
— Między nim a mną, walka o śmierć lub życie...
Poruszona wielce, mówić nie mogła. Mecenas ze współczuciem w milczeniu czekał na słowo.
— Niéma potwarzy, którąby się nie mścił nademną — dodała — wiesz... To fałsz... Musiałam wyjść za jego ojca, matka moja wymagała tego, interesa jéj. Poświęciłam się dla niéj.
Uczynił mnie poczwarą jakąś! To zbrodniarz...
— Niechże się pani nie irytuje — wtrącił mecenas.
— Wspomnieć nie mogę o nim żeby się żółć nie zburzyła we mnie, dokończyła wojewodzina.
Zamilkła znów na chwilę.
— Potrafiłam się go pozbyć z domu, tak! przekonałam starego że tę żmiję odtrącić powinien. Usłuchał mnie: wyrzekł się go... Zdawało się wszystko skończoném... A! nic! nic, słaby, zniewieściały, bez charakteru, tęskni za nim, płacze po nim, choć się z temi łzami kryje... A pozbyć się go raz niepodobna!
— Trochę cierpliwości — począł ręki znowu szukając, którą mu wyciągniono, Daliborski, i przyciskając ją do ust — trochę cierpliwości. On się sam zgubi; niepotrzeba nawet szukać środków.
— Ale ja w téj trwodze ciągłéj żyć nie mogę — zawoła kobieta — zbliżenie się jego do ojca, grozi mi...
Spuściła oczy.
— Ojciec tęskni po nim. Jeśli się znowu spotkają, ja, ja jestem zgubiona!
I twarz zakryła rękami.
— Ta potwora gotowa znaleźć na mnie, nie dowody, bo ich niéma, ale potwarze... Ja nie wiem.
Nagle wstała rzucając ten ton rozpaczliwy, spojrzała ostro na Daliborskiego, chwyciła go za rękę.
— Ty to możesz jeden uczynić, aby go z serca ojca na zawsze wytrącić; ty, ja ufam...
Sparła się znowu na łokciu w melancholicznéj postawie i zadumała.
— Posłuchaj mnie — rzekła — ojciec się go wyparł, wydziedziczył... Uczynił to w świecie najsprawiedliwiéj, bo zmarnował we dwójnasób tyle co mu się mogło należeć. Nic mu nie należało, nic! Ale po matce, prawnie, do schedy spadającéj nań, może mieć pretensyą. Nie chciał ojca pozywać i zdaje mi się że tém jeszcze serce jego sobie pozyskał.
Stary jest skąpy!
Mój drogi — dodała chwytając za rękę Daliborskiego i głos zmieniając na suchy i złośliwy — mój drogi, ty możesz to zrobić, namówić go... wymódz aby ojca pozwał.
Kończąc te wyrazy piękna wojewodzina starała się oczyma oczarować, spętać, ująć sobie mecenasa. W tych oczach mieniących wyraz było tysiąc obietnic; usta szeptać się je zdawały.
— Mecenasie! możesz być moim zbawcą!
Daliborski milczał zamyślony, jak gdyby się drożył z sobą. Wojewodzina coraz mocniéj stawała nalegająco. Szeptała pocichu nie dosłyszane wyrazy, zbliżała się, opanowywała starostę, który dawał się prosić, może by większéj ceny stała się obietnica.
Nareszcie, jakby wychodząc z zadumy zawołał:
— Zrobię wszystko co mogę, daję słowo. Oprzeć się gdy te śliczne usta proszą, któżby był w stanie? A pani wiesz, żem ja oddawna niewolnikiem jéj wdzięków... Dla pani w ogień i w wodę.
— Moja wdzięczność będzie bez granic — odezwała się wojewodzina — bez granic.
I podała mu rękę.
— Przyznam się pani — rzekł mecenas po chwili cichéj bardzo rozmowy — że zbliżenie się do niego dość jest dla mnie wstrętliwe, ale, cóż robić, sprobuję.
To wiém, że jaki on jest, to jest, ojca kocha, i że skłonić go do wytoczenia mu procesu, będzie rzeczą bardzo trudną.
— Trudną! dla ciebie! zapominając się i coraz większą okazując poufałość, jakby z dawnych pozostałą stosunków, wojewodzina. Trudną! z takim opojem, który pół dnia jest nieprzytomnym i podpisuje niepatrząc co mu podstawią. Trudną, dla Daliborskiego!
— Wszystko to prawda — odrzekł mecenas — podpisuje z zaufaniem, ale téż zdradzony tak łatwo zabić może... To go nic nie kosztuje!
Pogardliwą minkę zrobiła wojewodzina.
— Żebyś ty, na niego, nie znalazł sposobu!
— Ja nie mówię ażebym go nie miał znaleźć, ale wskazuję trudności!
— Aby mnie do wdzięczności pobudzić! — śmiejąc się sucho, dodała, wojewodzina — nie bój się, mówiłam, powtarzam, wdzięczność bez granic!
Mecenas wziął ją za rączkę i długo trzymał przy ustach, patrząc jéj w oczy. Kobiéta czuła że zwyciężyła... Pogroziła mu trochę, przysunęła się i szeptała długo.
— Niepotrzeba nawet procesu — dokończyła — dość będzie najmniejszego dowodu że o nim myślał, że zamierzał. Ojciec tęskni, ojciec go kocha, wierzy w jego poprawę. Próbował mnie dla niego przebłagać. Chciał już przebaczyć synowi marnotrawnemu...
Oczy się jéj zaiskrzyły.
— O! póki ja żyję! nie dopuszczę! nie! Albo on, albo ja...
Uspokoiła się nieco.
— Znasz wojewodę — ciągnęła daléj — zestarzał bardziéj jeszcze, słaby jest, mam nad nim władzę; ale pomimo moich starań, tego pierworodnego swojego zapomnieć nie może.
Kto wié jak wojewoda długo pociągnie — dodała z przerażającym chłodem — tacy ludzie żyją czasem bardzo długo. Póki on i syn są na świecie, ja na nim spokojną chwili jednéj być nie mogę. Mogą się zbliżyć! Są usłużni przyjaciele! o! znam ich! są starzy domu rezydenci, służba...
Lecę co najspieszniéj do Warszawy, lękając się starego pod wpływem obcym zostawić.
— O! o wpływ żaden lękać się pani nie możesz — wyrzekł mecenas — jeden jéj uśmieszek, a mieć go będziesz u nóg swoich.
Kobiéta się wzdrygała i ręce załamała.
— A! to życie moje! ta męka, to obrzydzenie które mi ono sprawuje!
Mecenas głową potrząsnął.
Jako człowiek praktyczny wtrącił pocichu:
— A zapisy, porobione?
— O te się moja matka przy intercyzie starała — poczęła głosem zimnym wojewodzina — ale naówczas nie wypadało ani jéj ani mnie nalegać na nic więcéj oprócz zwykłéj oprawy. Ludzie i tak wołali że mnie oddają mu dla pieniędzy. Ale cóż to jest ta mizerna oprawa! Ja muszę na nim wymódz zapisy całego majątku! Cała ta fortuna nieopłaci tego co ja doświadczyłam z nimi!
Wstrzęsła się. Daliborski wtrącił:
— Jabym się pani mojéj i do tego mógł przydać z czasem. Użyłbym wpływów. To trzeba robić przez uboczne drogi, pani nic o tém wiedzieć nie powinnaś.
— Tak, ale najprzód z tą żmiją, z tym zbrodniarzem skończyć potrzeba! — krzyknęła wojewodzina. Że go ci nie zabili! że go nie zabili!
Wymówiła to tak jak gdyby w wyrazach mieszczących śmierć w sobie, nie było nic ani strasznego ani wstrętnego. Daliborski popatrzał na nią z rodzajem podziwu i zdumienia.
— Proszę mnie nie obwiniać o okrucieństwo — dodała wojewodzina — ja się bronię. Tu o moje téż idzie życie. Jedno jego słowo potwarcze, a jestem zgubiona!
— Niechże się pani wojewodzina nie irytuje — powtórnie odezwał się mecenas. — Wszystko się zrobi wedle jéj rozkazów. Mamy do czynienia z człowiekiem, który jest samego siebie największym nieprzyjacielem, a dla nas najlepszym przewodnikiem.
Jakby znużona i upokorzona tą rozmową, wojewodzina głowę spuściła i oczy; zadumała się, wyciągnęła rączkę Daliborskiemu i pozwoliła, jakby dla pociechy, okrywać pocałunkami...
Nazajutrz do dnia pięknéj pani już w mieście nie było.






VIII.

Tacy ludzie, jak pan starosta Daliborski, sami na wszystko co na ich barkach spoczywa, nie starczą; muszą miéć pomocników i sprzymierzeńców. Daliborskiemu téż na nich nie zbywało, nie licząc domowych i podrzędnych, jak Małdrzykowski, Pusterski i pomniejsi, codzień pełno u niego było przynoszących i odbierających zlecenia. Nikt jednak tak blizko nie był serca, kieszeni i interesów, jak szwagier, którego z nicości wywiódłszy, ożenił z jakąś siostrą, wyposażył i posługiwał się nim jak niewolnikiem.
Zwał się ów jegomość Paliszewskim, był niepozornym, zarazem niegłupim, ale natura go stworzyła na istotę bierną. Przyprzężony do wózka cudzego z drugim obok szedł wyśmienicie, ale do hołobli się nie zdał. Nie brakło mu inteligencyi ani sprytu, nie miał w sobie téj sprężyny motora, który się wolą nazywa, a przez który życie idzie. Zostawiony sam sobie Paliszewski musiał do spółki wziąć bodaj największego głupca, byle któś go popędzał i nim kierował. Los nadał jemu Daliborskiego, a Daliborskiemu to wyśmienite narzędzie. Człowiek był nieoceniony, ale pod rozkazami zawsze, sam na nic. Znano go pod imieniem anima damnata pana starosty. Dla niego Paliszewski gotów był w ogień i w wodę, nie mieli dla siebie tajemnic. Starosta wiedział doskonale, że ta biédna istota zdradzić go nie może, boby w nim zdradził siebie.
Ożenienie tego biédaka z siostrą było środkiem przywiązania tém silniejszego do swych losów. Siostra ta, stara panna, brzydka, swarliwa, dostała posażek i administrowała u brata w Daliborzu, mąż się z nią rzadko widywał, ale za nią nie tęsknił. Mieli jednę córeczkę i dla téj żył Paliszewski. Był to człek krągły, zażywny, którego myślenie nie wysuszało, troska nie jadła, widać na nim było wyśmienitą strawność i byt doskonały. Jadł sławnie, pił wiernie, słuchał i spełniał cudownie.
Gdy wieczorem późnym wyszedł starosta od wojewodziny, tak był zamyślony, że noga za nogą się wlokąc, nim do mieszkania swego się dobił, na zegarach biła jedenasta. W pokoju swoim na kanapce znalazł szwagra, podpartego na łokciu i usypiającego snem dusz niewinnych, które nic nie mają na sumieniu. Paliszewski chrapał...
Wnijście starosty rozbudziło go cudownie, ręką tylko potarł po twarzy i stał już uśmiechając się na rozkazy.
— Spóźniłem się cokolwiek — odezwał się wchodząc starosta — przepraszam cię, mój kochany Julku, ale to z témi babami.
Paliszewski się uśmiechnął, nie miał on téj pasyi i wolał sztukamięs z kwiatkiem od najpiękniejszéj bogini, lecz wchodził w te pasye ludzkie i miał komizeracyą nad niemi.
Starosta zaczął rozwiązywać ogromny ów chomąt muślinowy, którym szyję miał opasaną: ciążył mu.
Paliszewski nawet pytać się nie śmiał, o jakim rodzaju bab była mowa, czekał na konfidencyą. Wtém Daliborski zbliżył mu się do ucha poufnie i z wyrazem rozmarzenia jakiegoś począł:
— Wiesz? wracam od wojewodziny.... Była tu! Mówiłem ci o niéj. Stare to moje amory! Kochałem się w niéj niegdyś szalenie i miałem łaski; kochało się i drugich wiele, choć nie wiem, czy z takim sukcesem. Byłem tak oszalał za nią, że gotowym się był ożenić, choć niewielebym po niéj wziął. Więcéj długów niż majątku... Lepiéj się stało! Wojewoda ją wziął, stary, niedługowieczny, a gdy owdowieje a odziedziczy, będzie to partya pierwsza w kraju. Ręczę ci! nikt jéj nie weźmie tylko ja!
Uderzył się po piersi.
— Czemubyś nie miał wziąć! — szepnął Paliszewski.
— Tylko, trzeba się od tego bestyi, dawnego, zapalonego jéj amanta, a dziś nieprzyjaciela głównego uwolnić.
— A wiém! wiém! — zamruczał Paliszewski — toć za nim chodzę, niewymawiając, razem z tym bałwanem Pusterskim.
— Ale co! bałwanem! a zaraz bałwanem — podchwycił Daliborski. — Jak ja tego nie lubię! to jest sąd płytki. Inne są daleko funkcye Pusterskiego, małe na oko, niemniéj potrzebne. Tacy ludzie, jak ten bałwan, bywają najużyteczniejsi.
Zmieszał się mocno Paliszewski, spuścił oczy i palcami coś po stole zaczął przebierać. Nie był kontent z admonicyi.
— Przepraszam cię, Julku! ale ja z tobą ceremonii nie robię, mówię co myślę, bo cię kocham — ciągnął starosta rozbierając się powoli. — Nie gniewaj się.
— Ale, cóż znowu! — rozśmiał się Paliszewski — który gniewu ani mógł przypuścić.
— Powiédz-że mi, ty, co ludzi tak dobrze penetrujesz! co on myśli? co robi? Widzisz! Pusterski może mi powiedziéć, tam był, tam się upił, taką burdę zrobił, ale ty! ty idziesz do gruntu! ty wytłómaczysz mi człowieka: ja go tak, jak nie znam.
Ułagodzony tém przemówieniem, Paliszewski rozśmiał się dyskretnie dla siebie, tak że uśmiech jego prawie na wierzch nie wyszedł. Usiadł na kanapce, otarł twarz nieco wilgotną po śnie ciężkim i począł głosem stłumionym, ale wyraźnym, głosem tych ludzi, co nie czują prawa podnosić go wysoko, a potrzebują, by ich słyszano. Mówił jak machina, równo, gładko, bez zająkań i namyślania, jak gdyby miał to wszystko dawno przygotowane w kieszeni i potrzebował wysypać tylko.
— Widzisz, kochany bracie! ja ci powiém. Na oko to człowiek bardzo zwyczajny, szałaput, szaławiła, urwis, nic więcéj; a ot nieprawda! Ja go nie rozumiem. My z nim dobrze, ja często, gęsto zagadam do niego i pobaraszkujemy z sobą. Ja go znam, a dobrze nie rozumiem. To człek, jakby to powiedziéć, skomplikowany! Tak! to człowiek skomplikowany!
Daliborski, z pewném sympatyczném politowaniem, patrzał na szwagra i uśmiechał się. Paliszewski mówił daléj:
— Tak, to jest człek skomplikowany! Niemożna powiedziéć, edukacyą odebrał piękną, dużo umié i wié, jak chce, to mówi dobrze i rozsądnie. A! no we łbie, coś jest! teraz, od czasu wyzdrowienia, rozkochany jak kot. Myślałem zrazu, że w téj Strańskiéj.
— Ale, co znowu! — przerwał starosta — to stary kustosz...
— A no! niczego jeszcze! i on ją jednakowo ściska, choć nie o nią chodzi. Nie o nią! ja już doszedłem!
— Byłem tego pewnym! — zawołał starosta.
— Zaczaił się na siostrzenicę Melliniego, śliczne dziéwczę! jak pączek!... Przez Strańską intryguje, ta ją do siebie sprowadza i piwa nawarzą!
— O! ona do tego! samo prawie! — rzekł Daliborski — to jéj fach, do tego ona zrodzona!
I śmiać się począł.
— A juści się z nią ożeni!
— Ani mu to w głowie — rzekł Paliszewski — ale ją weźmie, to pewna! Już kiedy dziewczyna tam chodzi dobrowolnie na romanse o zmroku, to nie bez kozery.
— Doktor nic nie wié? — spytał mecenas.
— Ani odrobineczki....
— Hm! a cóż daléj?
— No, nic! — mówił Paliszewski. — Ale temu szaławile godzinka wieczornego romansu, żeby jak słodka była, mało! Co robić z dniem? Wyjdzie z rana, myślisz, gdzie do porządnéj winiarni, albo na kawę, albo do garkuchni, gdzie się uczciwi ludzie zbierają? Nigdy! Łazi po najbrudniejszych szynkach, z furmanami i czarną gawiedzią, w karty gra, albo pójdzie, gdzie proste dziewki bieliznę myją, siądzie na kłodzie i baraszkuje z niemi. Spotykam go pozawczoraj, myślisz jak? na drewutni, na klocu z furmanem w drużbarta tnie. Jak mnie zobaczył, począł się śmiać, rzucił tynfa i przyszedł do mnie. Ja go pytam: cóż się stało? A on na to: (a jesteśmy z sobą per ty). — Cóż ty myślisz? że wasze towarzystwo porządnych ludzi zabawniejsze od tego? A niech was pioruny!... Nudy i głupota. Tu przynajmniéj natura gruba, cała, bez pozłoty i bujna. Kiedy się łają to od psów, kiedy biją, to pięściami w mordę, a kiedy kochają, to choć na środku rynku. Otóż to mi robi dystrakcyą, że ja sobie porównywam nasze wymoczone elegantki i wymokłych śledzi do furmanów i praczek. Skorupa jużciż inna, człowiek takuteńki, ten sam, tylko nie maluje się i nie gra komedyi. A myślisz, że nie potrafią sprytnie łgać? że kobiéty z bosemi piętami nie są zalotne po swojemu?
Mnie to bawi!
— Ot co robi — dodał Paliszewski — teraz go nie znajdziesz przez cały dzień, tylko po takich dziurach, po szynkach i w takiém piękném towarzystwie.
Daliborski się zamyślił.
— Z desperacyi filozofem został — rzekł cicho.
Po namyśle wstał starosta i przybliżył się do szwagra.
— Wiesz o moich projektach — rzekł. — Dla wojewodzinéj nic niémam do odmówienia, bo służąc jéj służę własnéj sprawie. Wojewoda ma pod siedmdziesiąt lat, otyły, lada apopleksya pójdzie na piwo do Abrahama, a po roku i niedzielach sześciu ja się z nią ożenię; trzeba więc, nie tracąc czasu, przygotować wszystko.... Ją od tego prześladowcy uwolnić, między nim a ojcem położyć nieprzebytą zaporę. Ojciec, jeszcze słyszę, ma słabość do niego.
Ty mi jesteś potrzebnym do tego.
— Ja? ja? — spytał Paliszewski — a to jak?
— Sprowadź go na wieczerzę kawalerską do siebie, ja tam przyjdę; wszystko się zrobi.
Zadumał się Daliborski.
— Co do siostrzenicy doktora, możnaby mu dać znać o tém co się knuje i szyki pomieszać, ale! kto wié? może tak lepiéj. Niech pannę porwie, niech nowym wybrykiem się dobije; szeroko się mówić będzie o téj sprawie. Jeżeli się ożeni, to ojca obrazi, bo dumny a to mieszczanka prosta; jeżeli porwie tylko, zrobimy z tego gwałt i sprawę kryminalną. Więc, na téj drodze, dać mu pokój! mnie co innego potrzeba... Sprowadź nas tylko razem!...
Daliborski jakby pod brzemieniem jakichś myśli, westchnął smutnie parę razy. Siadł rozebrany przy stoliku, u którego z drugiéj strony oparty był Paliszewski, i począł z niezwykłym sobie, jakimś smętnym wyrazem:
— Ciężkie życie na tym świecie, mój Julku!
— Tobie? — rozśmiał się szwagier.
— A! choćby i mnie! — odparł starosta. — Na oko, nieprawdaż? — szczęśliwym się wydaję! A! bodajeś tak zdrów był. Ot, i z tą wojewodziną! Kochałem się w niéj, rachuję na nią, służę jéj, a czasem jak pomyślę, ciarki po mnie chodzą! Piękna kobiéta, ale straszna! W oczach ma coś, co trwoży, jakiś fałszywy blask, jakieś szataństwo. Wojewodzic się w niéj kochał, i, kat go wié, co między niemi było, a poszła za ojca i teraz ściga go tak, że... że...
Niedokończył mecenas.
— Kochałem się ja. Byliśmy z sobą tak blizko i dobrze, że nie można lepiéj. A kochał się szalenie generał, a włóczył się do niéj książę, którego raz u niéj o zmroku zastałem, gdy matki nie było. Wyprzysięgła mi się, że ją naszedł, że go nienawidzi. Kat ją wié, co w niéj siedzi.
Ale po wojewodzie weźmie milionową fortunę... a ja, mając w ręku ją, dorobię się dziesięć razy większéj. Ręczę za to.
— Mój bracie — odezwał się Paliszewski — a pewnyż ty jesteś, że ona pójdzie za ciebie?
— Musi! — rozśmiał się Daliborski. — Wiem jéj wszystkie tajemnice, mam ją w ręku; jeśli się uda wojewodzica z ojcem na wieki rozbratać, jeszcze większą nad nią siłę pozyskam.
— No — dodał mecenas, gładząc się po głowie — a przecież i z twarzy się podobać mogę, a to stare kochanie!
Rozmawiali dłużéj, gdy Paliszewski spytał, jak on w swoich izdebkach ma przyjmować takiego panicza.
— Z nim ceremonii przecie niéma, kiedy z furmanami gra w drużbarta przy kieliszku wódki — odparł mecenas.
— A powtóre — dodał Paliszewski — że on wieczory trawi zawsze u Strańskiéj z tą panną...
— Jużci z nią do późna nie siedzi — rzekł zniecierpliwiony Daliborski — urządź się jak chcesz, a trzeba mnie z nim koniecznie sprowadzić i wina tęgiego przysposobić.
We dwa czy trzy dni późniéj, rano zadyszany Paliszewski przyszedł na ucho szepnąć mecenasowi, że wojewodzica zastał w szynku, wedle jego zwyczaju, zabawiającego się podbudzaniem dwu pijanych chłopów do bójki, i że udało mu się go na wieczór koło dziewiątéj do siebie zaprosić.
Mieszkanie miał Paliszewski w tym samym domu co szwagier, tylko o jedno piętro wyżéj i bardzo skromne: przedpokój, sypialnią i dużą izbę, w któréj pisał, jadł i klientów przyjmował. Elegancyi tam nie było. Na ten dzień jednak trochę pacholik od starosty przymiótł pokój i stołki poustawiał. Dla kompanii prosił Paliszewski dwu komparsów, którzy w różnych wypadkach jemu i staroście służyli.
Byli to, w całém znaczeniu wyrazu, na żołdzie mecenasa, ludzie — do wszystkiego.
Szlachta podlaska, oba niby posesyonaci, odziewani byli sumptem Daliborskiego, jedli za jego grosze, upijali się jego winem i stawali pod rozkazy. Miał z nich świadków, oponentów, gardłaczy, wabiarzy, — co chciał. Zwali się Czurmiński i Bankiewicz. Mieli oba tytuliki: jeden Cześnikiewicza, drugi Komornika.
Przychodzili, jak im kazano, w danéj godzinie i recytowali swe role — doskonale.
Trzeba np. było się kim poświadczyć Daliborskiemu, kazał przyjść Komornikowi, zupełnie niezależną grającemu rolę; odwracał się ku niemu.
— Ale, prawda! komorniku, — toż ty ich znasz!
— Ja! jak moje pięć palców...
— Powiedz, że — i t. d.
W innym razie, gdy trzeba było nastraszyć, Cześnikiewicz wpadał z plotką jakąś zręcznie ułożoną, i, zawsze niby wypadkiem, zalewał nią oczy jak ukropem klientowi.
Niekiedy oni dwaj, z przybranymi innymi komparsami, którym pożyczano ad hoc pasy i buty (z warunkiem natychmiastowéj restytucji), wchodzili grać rolę tłumu na pokojach starosty.
W sądach były z nich użytki różne, na sejmikach służyli za prowodyrów, jak stare barany rogate, co trzodę wiodą za sobą.
Komornik i Cześnikiewicz zjawiali się zawsze zawczasu: Komornik prawił dykteryjki, których miał moc niezliczoną w zapasie, Cześnikiewicz był mocny w kuchennéj łacinie; oba mieli postawy poważne, przyzwoite i kostiumy co się zowie porządne.
Wieczorem, gdy na wojewodzica oczekiwał Paliszewski, Komornik i Cześnikiewicz już mu zawczasu kompanii dotrzymywali. Na stoliku dwie talie kart położono i butelczyna już pomagała do zabicia czasu. Oba statyści pili z partesów.
Wicek obiecał się po ósméj, ale nie przybył aż o dziewiątéj, w humorze nie dobrym. Zamaszysto do izby wpadł, czapki nie zdejmując, aż w pośrodku jéj. Paliszewski był już gotów na przyjęcie. Gość pierwsze lepsze krzesło chwycił, objął je, jakby na konia siadał, nie pytając, za butelkę pochwycił i chciał sobie nalewać, gdy Paliszewski syknął. W butelce była deszczówka dla pospolitych gości, podał natychmiast wytrawnego.
Za jednym zamachem parę lampek wypił wojewodzic i dopiero wąsy otarł.
— Nie złe — rzekł — ma swój odrębny brzoskwiniowaty smaczek, warto mu dać buzi.
Nalał Paliszewski trzecią, a Komornik i Cześnikiewicz zaraz się starali wmieszać do rozmowy, bo utrzymanie jéj należało do ich obowiązków.
Ale o włos w początku nie rozbił się humor i zabawa o fatalny szkopuł: zaczęto go mianować wojewodzicem.
— Ale kto u miliona kroćset asindziejom powiedział, żem ja wojewodzic? Jako żywo! choć nim mogłem być, nie jestem, nie chcę być, i mianować mnie tak nie pozwalam.
— A jakże? — spytał Paliszewski.
— Jak sobie chcesz, najlepiéj Wincenty. Do szui teraz należę, więc Szujkiewicz.
I śmiać się zaczął.
— Czemuż nie Szujski? — zapytał Komornik.
— Bo to kniaziowska i dostojna rodzina, do któréj się ja przypytywać nie mam prawa. Tymczasem zaś, na tém dosyć.
Baraszkować poczęto. Opowiadał Komornik zabawną sprawę z przeszłéj reasumpcyi trybunału między wdową Mandzińską a kawalerem Panderskim, o najazd na jéj folwark i gwałt, gdzie w inwentarzu rzeczy przez Panderskiego zabranych, figurowały poduszki, przez niego wprzódy przywiezione wdowie, gdy się z nią miał żenić. Rozmaite procesu wywody i głosy, dupliki, repliki, obrony pocieszne powtarzał Komornik, imitując głosy patronów tak doskonale (miał do tego talent osobliwy), iż się za boki trzymać było potrzeba.
Oprócz tego, Komornik gdy sobie podochocił, zabawiał towarzystwo nadzwyczaj piękném udawaniem szczekania i warczenia dwu gryzących się psów, piał jak kogut, miauczał jak kot, ptastwa głosy naśladował nieporównanie; jednakże do tego jeszcze na razie nie przyszło, bo to był zwykle deser ku końcowi.
Wojewodzic śmiał się z opowiadań, lecz, wedle swego obyczaju, potrzebował drwić z kogoś, począł więc potrosze jeździć po Komorniku i Cześnikiewiczu, gdy drzwi się ze stukotem otworzyły, i z fajką na długim cybuchu, rozpięty, jak gdyby się tu nikogo spotkać nie spodziewał, wszedł Daliborski. Stanął najprzód zmieszany niby.
— A! przepraszam! Spodziewałem się szwagra samym zastać! Stokrotnie przepraszam.
Popatrzał na wojewodzica, którego widywał dawniéj z daleka i z wielką uprzejmością witać go i przypominać mu się zaczął. Wojewodzic przyjął go z razu kwaśno.
Niezważając na to, przysiadł się Daliborski do niego. Rozmowa zaraz znowu na żartobliwe wpadła materye. Daliborski gdy chciał, był zabawny i dowcipny, bo w ogóle robił z siebie co mu było potrzeba.
Nie łatwo rozchmurzył wojewodzica, lecz w końcu Wicuś się zwolna począł uśmiechać. Starosta karty niby bez myśli wziął do reki, pstryknął parę razy, bawił się niemi.
Na widok ich twarz się wojewodzicowi rozjaśniła.
W kilka minut późniéj Daliborski już zakładał mały banczek, a wojewodzic poniterował. Z oględnością i chciwością biédnych ludzi, tynfami stawili Komornik i Cześnikiewicz, usiłując się pożywić.
Paliszewski pilnował lampek i dolewał z największą troskliwością, aby szkło nie wysychało.
Wszyscy się rozochocili. Wicek strzelał słowami grubemi jak z pistoletu. Daliborski śmiał się i dopomagał.
Upłynęła tak godzina może, gdy gospodarz na stronę nieco począł pod jakimś pozorem odciągać komparsów. Starosta ciągle grał z wojewodzicem.
— Chociaż przypadek nas zbliżył do siebie, Wicku, zupełnie niespodziewanie — rzekł pocichu — jam mu wielce wdzięczen, bom dawno waćpana dobrodzieja szukał.
— Mnie? a toż do czego? na co ja panu się mogłem zdać!?
— Może ja wam — odparł tajemniczo mecenas.
Wicek się rozśmiał.
— Mnie bo w ogóle oprócz szklanki wina, ładnéj twarzyczki i kart, mało się co przydało. Nie mam żadnych interesów, żadnych sperand, i — zgoła nic do czynienia z prawem i ludźmi!
— Ale ja historyą pańską doskonale znam — odezwał się Daliborski — położenie téż. Jednak utrzymuję, że zdaćbym się na coś mógł.
— Naprzykład? — spytał Wicek — tylko, mój mecenasie, nie bierz mnie za dudka i nie myśl abym się ja dał na niego wystrychnąć.
— Oto, powiem ex intimo corde, mnie was żal.
— Zmiłuj się, nie żałuj! ja tego nie lubię.
— Położenie przykre...
— Z téj beczki nie pij do mnie, bo kartami cisnę i pójdę! — zawołał wojewodzic — jakom żyw!
Nic nie zmieszany Daliborski ciągnął daléj.
— Znam tę przewrotną kobiétę która waszego nieszczęścia jest przyczyną.
Wojewodzic spojrzał tylko nań.
— Kobiéta przewrotna, łotr baba, to prawda — rzekł — ale nie ona przyczyną nieszczęścia mego tylko ja sam. Zadurzyłem się w pięknéj buzi, zaufałem żmii, którą zgnieść było trzeba...
Na to już niéma ratunku.
— Przynajmniéj na to skandaliczne wydziedziczenie was, którego ona jest sprawczynią, byłby ratunek — dodał adwokat.
— Żadnego niéma, bo ja się sam wydziedziczyłem. Ojciec mi przestał być ojcem, nie chcę od niego nic.
— Bardzo dobrze, ale waćpan masz schedę po matce.
— I téj nie chcę — odparł dumnie wojewodzic zmarszczony, okazując że radby co rychléj skończyć rozmowę.
— Nie wydasz mnie pan z sekretu? — rzekł cicho, pochyliwszy się Daliborski.
— Jeżeli się tego lękasz, to mi go nie mów. Po kiego licha, ja o to nie proszę.
Ciężko szło, starosta jednak nie dawał się odegnać.
— O to po prostu panu powiem, iż wiem, z najlepszego źródła, że pan wojewoda życzyłby sobie, abyś się upomniał o schedę matki. Boi się żony — i, choćby ją chciał wam oddać — niemoże, kobiéta jest chciwa.
Wojewodzic się uśmiechnął.
— Gdyby wiedziała, że krew starego w złoto się przemieni, wytoczyłaby mu ją do kropli.
— Tymczasem — kończył Daliborski — wojewoda was kocha, radby wam dać to co należy, a niéma pretekstu... Trzeba zażądać.
Wojewodzic rzucił na stół karty i wstał prostując się.
— To być może — odparł — bo znam serce ojca; słaby jest, ale dobry: kochał mnie, kocha jeszcze może...
Głos mu drżał.
— Ale właśnie dla tego że on mnie kocha, że ja go kocham, że wiem iż ta Harpia-by mu pokoju nie dała i zagryzła go, gdyby, uchowaj Boże, majątku uszczerbić dał — nie chcę... nie chcę!
— Ale jakże tak pan zostaniesz! — zapytał niby z wielką czułością Daliborski — żyć powietrzem nie można.
Wojewodzic minę zrobił pogardliwą.
— Nie frasujcie się o mnie, rzekł — nie wiele ja dziś dbam o przyszłość, mam jeszcze przyjaciół. Dopóki wojewoda żyje, ja kroku nie zrobię; a późniéj, późniéj, zobaczymy.
Waćpan prawnik przecie jesteś — dodał — powinieneś to wiedzieć, że prawa moje do macierzystéj schedy alienowane być nie mogą... Zatém kiedyś się to znajdzie, i — jechał je sęk!
Rzucił kartami o stół.
— Pijmy lepiéj, a o plugawych rzeczach nie gadajmy; zbiera mi się na wymioty: daj pokój!
— Tylko słowo — odparł Daliborski — jedno słowo. Prawdą jest co pan mówisz, praw tych utracić nie możesz, przedawnienia na nie niéma; ale tymczasem się dobra sprzeda, pieniądze jéjmość zabierze... i... kwita!
— Niech będzie kwita! Staremu ja ostatnich dni nie zatruję — odparł z goryczą wojewodzic. Żal mi go! Co to jest być przykutym do takiego stworzenia co z ciebie krew wysysa, a żółcią cię poi, którego imię fałsz i zdrada, kłamstwo i chytrość; stworzenia co w uśmiechu ma jad i jest wcieloną szatanicą!
Mówiąc to zaczerwieniał się strasznie wojewodzic, wypił wino, szklanką stuknął tak że ją rozbił i siadł na krześle, podparłszy się na ręku.
Rozmowa dalsza w tym przedmiocie, stawała się niepodobną... Daliborski wyciągnął dłoń i z milczącém współczuciem, doskonale odegraném, ścisnął rękę zimną milczącego wojewodzica.
— Gdybym waćpanu dobrze mógł kiedy w czém służyć — mruknął — proszę mną dysponować.
— Lichegobyś miał ze mnie klienta, — rozśmiał się wojewodzic — biédę klepię sam i do niéj nikogo zaprzęgać nie myślę.
— Hę! — rozśmiał się mecenas — czy pewno?
Popatrzali sobie w oczy.
— Cóżeś to słyszał? — spytał wojewodzic — że się do Strańskiéj umizgam?
— Byłbym głupi, gdybym temu wierzył; bo Strańska na zabawkę jednego wieczora pół biédy, ale na dłuższy termin?!
Wojewodzic się rozśmiał.
— Jest tam przecie dworek niedaleko, a w nim śliczności dzieweczka, hm! hm!
— Mecenas wiesz wszystko — odparł nieco zmieszany Wicek — jednak nie kładź palca między drzwi, proszę!
— Wcale przeszkadzać nie myślę, a pomocy w tém pan nie potrzebujesz: życzę tylko szczęścia.
Wojewodzic spojrzał chmurno.
— Że téż to ludzie wszystko wiedziéć muszą.
— Albo się wszystkiego domyślą — rzekł Daliborski. — Przyznasz pan, że Strańska teraz nikogo nie zbałamuci. Gdy ją miecznik brał na swoim folwarku u ekonoma, była śliczności dziewczyna, a no! dziś, na dewotkę jeszcze ujdzie, a na tak popsuty smak jak pański! ho! ho!
— Smak podobno oba na jedném kwaśném jabłku popsuliśmy! — zawołał wojewodzic — waćpan téż pokryjomu do tego szatana cholewki smaliłeś!
Daliborski się zmieszał trochę, ale na krótko; głową trząsnął:
— Durzyło się tam wielu — rzekł krótko.
— Ja się nie dziwię, bom pierwszy i najgorzéj oszalał, za co do dziś dnia pokutuję. Ale — dodał zuchowato — niéma tego złego, coby na dobre nie wyszło; teraz żadnéj kobiécie nie wierzę i gdyby się we łzy roztopiła, nie żal mi żadnéj. Imię ich wszystkich: fałsz i zdrada!
Gramy! — zawołał chwytając karty.
Starosta rad nie rad, wziął ze stołu karty także, poczęli grać i mówić o czém inném.
Podano wkrótce wieczerzę, przy któréj pustoty było wiele, a wojewodzic, jakby chciał sobie zapłacić za przykrą rozmowę, zjadliwie począł wszystkich przedrwiwać. Daliborski, któremu się téż parę razy dostało na odlew, wyniósł się gniewny. Komornik i Cześnikiewicz prychali, nie śmiejąc się zbyt oburzać, bo ich wejrzenia Paliszewskiego wstrzymywały. Po północy już tęgo napity, śpiewając na całe gardło, wojewodzic Komornika gwałtem za socyusza wziąwszy, spuścił się ze wschodów. Komornik nie był téż trzeźwy. Towarzysz przez całą drogę mu kułaki dawał i ostrzegał go za każdą razą, że się zbyt do ścian zbliża i tłucze.
Jeszcze w ulicy słychać było śpiewanie gościa, gdy Paliszewski spuścił się do szwagra.
Znalazł go złym i kwaśnym.
— A co? — zapytał Paliszewski.
— Nic! — rzekł Daliborski — Kraków nie odrazu zbudowany. Początek zły, ja się tém nie zrażam. Nie wypiera się bardzo siostrzenicy doktora: tu go ja wezmę. Bez grosza i zapasu jéj nie porwie, bo z czémże będzie uciekał? Na to pieniędzy trzeba. Fajwlowi i innym musimy zapowiedziéć, żeby mu złamanego szeląga nie pożyczali.
— Napisze do księcia generała, przyśle — rzekł Paliszewski.
Starosta się rozśmiał.
— Tęgiś! — rzekł. — Książę przyparty do kąta, w żywe oczy, juści da ostatniego dukata, a na listy ani grosza. Sam potrzebuje i niéma. Matka się z królem poróżniła, król nie da. Lipski i Mierzejewski wszystkie źródła kredytu wyczerpali, Kodeńszczyzna zadłużona, a tu sejm, na który ogromnych sum potrzeba! Tęgiś!
— Więc — dodał po małym przestanku Daliborski — niech się kawaler rozkocha, rozpłomieni; panny nie dostanie, gdy pieniędzy miéć nie będzie. Wówczas i ojca sprzeda i zrobi co mu każą.
Młody jest, panna piękna, a miłość sumieniu milczéć każe. Chybaby miał pieniądze! — westchnął starosta.
— Dużo ich niéma, a traci wiele — rzekł Paliszewski.
— Więc, cierpliwości! Żeby mu się tylko z panną udawało, o czém nie wątpię. Kawaler ładny, panicz, wisus; taka kuropatewka co siedziała w krzaczku, niepodobna, aby sobie nim głowy nie zawróciła.
Paliszewski, słuchając z admiracyą wywodów szwagra, wyrażał całą postawą głęboką cześć, jaką czuł dla jego geniuszu.
Wstał pan starosta.
— Idź spać, a z oka go nie spuszczaj: postawimy na swojém.





IX.

Pan wojewoda był potomkiem starego, dobrego, szlacheckiego domu, który, gdy tego zaszła potrzeba, wywiódł się od jakiegoś króla Gotów, brzmieniem swojego nazwiska; ale, w historyi kraju, dom ten nigdy znacznego i wybitnego nie uzyskał stanowiska. Gocka ta krew w żyłach przodków wojewody płynęła jakoś spokojnie i do wielkich czynów a śmiałych wystąpień nie zagrzewała. Ludzie byli zacni, możni, na majątku rośli, na znaczeniu w województwie zyskiwali, zresztą żyli dla siebie więcéj i na ustroniu.
Odznaczała ich ta dobroduszność, która była przyczyną zguby ostatniego pana wojewody. Mając syna i córkę dorosłych z pierwszego małżeństwa, w późnym wieku ociężały, z nogami, w których już pedogra (naówczas jéj aparycyi sobie winszowano, jako znaku długiego życia) założyła mieszkanie, dał się młodziuchnéj wziąć panience i wystrychnąć na męczennika. Widzieliśmy już potrosze czém panienka była, ta może byłaby sobie innémi drogami szukała szczęścia z piękną twarzyczką a małém mieniem, gdyby nie matka, kobiéta w przewrotności i zepsuciu ją przewyższająca.
Była to saskich owych dobrych czasów wychowanica, w których się Augusta II tradycye żywe jeszcze utrzymywały. Matka Denhoffowéj, pani Bielińska była dla innych wzorem. Za jéj przykładem szła ta pani i sama rozpoczęła konkury około bogatego, niedołężnego wojewody, obrachowawszy dobrze piękność córki, jego słabość, licząc i na to, że nie mógł być długowiecznym. Wojewodzie ożenienie z młodziuchną, sławną z piękności i żywego temperamentu Dosią, ani się śniło, gdy mu matka sama stręczyć ją i w najrozmaitszy sposób zbliżać go do niéj zaczęła.
Wiedziała dobrze o zalotności Dosi, o mnogich jéj konkurentach, o szalonéj miłości wojewodzica, którego raz sama, zastawszy w córki pokoju, odprawiła z domu. Wszystko to nie powstrzymało jéj, owszem może przyśpieszyło swatanie gwałtowne wojewodzie.
Pomiędzy matką a córką na cztery oczy niemało się scen odegrało gwałtownych, w końcu Dosia, gdy się świat tego najmniéj spodziewał, jednego poranku, pocichu u Ś. Krzyża zaślubioną została wojewodzie.
Starzec dał się opanować, ująć, związać; taił się przed własnym synem dostrzegłszy, iż był małżeństwu przeciwnym; ukrywał przed córką. Fakt spełniony Warszawa przyjęła zdumieniem, niedowiarstwem, niektórzy oburzeniem, bo o stosunkach panny z wojewodzicem wiedziano, reszta śmiechem.
Co się tam późniéj w pałacu wojewody działo, który, kochając syna, koniecznie go chciał miéć przy sobie, gdy młoda macocha pozbyć się go usiłowała; o tém mówiono wiele, rożnie, nikt szczegółów nie wiedział.
Złośliwsi utrzymywali, że tragiczne sceny poprzedziły wygnanie syna marnotrawnego, że raz podana mu z rana czekolada, gdy ją dał pieskowi, zabiła go na miejscu; że wojewoda obwiniał go o zbrodniczą zdradę i zamach na spokój i szczęście jego domowe, i t. p. Skończyło się na tryumfie młodéj macochy, na wygnaniu syna, z zastrzeżeniem, ażeby się ojcu na oczy ukazywać nigdy nie śmiał: na wydziedziczeniu.
Lecz, od chwili, gdy się to spełniło, wojewoda, który swego pierworodnego kochał, wpadł w rodzaj smutku i melancholii, z których go nawet pieszczoty i nadskakiwania ślicznéj pani wywieść nie mogły. W opiece jéj i matki, które dom cały, służbę, wszystko co otaczało starca, pochwyciły w ręce swoje, dopuszczając do niego tylko tych, których wybierały, wojewoda zdziecinniał: postradał resztę woli, energii i rozumu.
Pilnowano go tak, iż słowa prawie wymówić nie mógł, któregoby mu nie podyktowano; robił to tylko, co dozwolono: zostawał pod najściślejszym nadzorem. A że pedogra często przykutym go do krzesła trzymała, matka i wojewodzina przyjmowały same gości i zabawiały się swobodnie.
Starościna, matka Dosi, średnich lat kobiéta, chcąca być młodą, miała wszystkie wady owych pań z czasów Augusta II, dla których życie było pasmem rozrywek. Kosztowała je wiele za młodu, potém ruina majątku zmusiła ograniczyć się bardzo; teraz gdy dostatek powracał, chciała go używać w całém znaczeniu tego wyrazu. Córka była dla niéj narzędziem. Bawić się potrzebowała ciągle. Z resztkami piękności szukała gwałtownie adoratorów, żyła wrzawą, ruchem, zgrają, którą się otaczała, lubiła grać, potrzebowała jeść wytwornie. Wszystkie te gusta miała téż córka w wysokim stopniu, a matka raz wydawszy ją za mąż tak szczęśliwie, nietylko nie hamowała jéj fantazyi, ale się niemi cieszyła. Żadne względy na téj drodze wstrzymać ich nie mogły.
Nieszczęśliwy starzec był tak ślepy a tak łatwo go jedném pogłaskaniem po twarzy i podaniem rączki ukołysała, gdy był zburzonym, piękna Dosia, iż mogły dwie kobiéty robić z nim co chciały. Powoli, stopniami, stare sługi rozpędzone zostały, aby żadne słówko żalu po przeszłości nie doszło uszów jego.
Na samym ostatku pozostał Filip Makowski, który wojewodzicowi od młodych lat służył, był z nim razem w szkołach, nie opuszczał go nigdy. Gdy inni dali się gracyami na wieś powywozić, pensyami poodpędzać, pod pozorem, że starzy byli i nieudolni do żwawéj służby w domu, Filip nie dał się wysadzić, a wojewoda nawet oparł się wprost odprawieniu go i powiedział, że chyba chcą śmierci jego, jeśli mu Filipa odbiorą.
Starościna i wojewodzina nie zwątpiły iż na swojém postawią, ale tyle już i to szybko dokonały, że uważały pośpiech zbytni za niebezpieczny, za nazbyt bijący w oczy. Odłożono sprawę Filipa na trochę późniéj. Wojewodzina ją zwolna przygotowywała na różny sposób: najprzód udając wielką czułość dla starca, który się męczył i potrzebował odpoczynku, potém znajdowała że mu się ręce trzęsły, że nie miłą woń z sobą wnosił do pokoju, że się zapominał i t. p. Wojewoda słuchał nie odpowiadając, ale służyć sobie nie dawał nikomu oprócz niego.
Dwie kobiéty instynktem czuły w nim wroga, wiedziały że wychowywał, wynosił na ręku wojewodzica, że po nim płakał, że zagniewane serce ojca usiłował rozbrajać dla syna... podejrzywano go o różne zdrady...
W tych domowych zajściach, które zaraz po ożenieniu, gdy wojewodzica ojciec jeszcze trzymał przy sobie, odegrały się między czterma murami, Filip podobno grał jakąś rolę, któréj mu pani przebaczyć nie mogła.
Na ostatku był to szpieg domowy niebezpieczny, a panie obie miały mnóstwo tajemnic, których nie życzyły sobie rozgłaszania. Nie sposób było prawie zapobiedz, aby Filip późno przychodzących do starościny i wojewodziny gości poufałych nie widział. Nie zbywało na nich, bo obie panie miały nadzwyczaj rozległe stosunki. Francuz Labuś, średnich lat, sekretarz jakoby starościny mieszkał przy niéj w pałacu. Wojewodzina miewała konferencye z różnymi młodymi elegantami, kończące się częstokroć tak późno, iż ich nawet najpilniejsze sprawy nie mogły wytłómaczyć. Wszystko to Filip zdrajca mógł wiedzieć, pochwycić i powiedzieć o tém staremu, który jak ślepy był także zazdrosny. Żona mu wmówiła co chciała, ale podejrzenia wracały, i, co najosobliwsza, nigdy nie były słuszne. Wojewoda czepiał się ludzi niewinnych, a bijących w oczy skandalów, nie widział.
Największą jednak Filipa winą było to, że kochał panicza, że go bronił, i że serce ojcowskie do łaskawości dlań skłaniał. Nie można go było jakoś schwytać na uczynku, gdyż młoda pani byłaby użyła środka, już wypróbowanego: albo on, albo ja!
Sama groźba, iż żona go mogła opuścić, równała się śmierci dla wojewody. Kochał ją! kochał ją miłością starca rozpaczliwą, dziką, straszną: nie mógł żyć bez niéj. Łagodne słowo wymogło na nim wszystko, groźba przerażała; łaska pani, pogłaskanie, pocałunek, w wielkich razach, złożony na czole, wprawiały w szał wojewodę.
W salonie nie spuszczał z niéj oka; stawał się śmiesznym, bo, gdy na nią patrzał, usta mu się mimowolnie roztwierały, zwisała warga dolna, oczy wychodziły na wierzch, ręce się trzęsły. Zdawał się zdala chcieć pochwycić każde jéj słowo, napierać się jak dziecko, aby się ku niemu zwróciła; niekiedy niecierpliwość starca dochodziła do gwałtownych oznak niepokoju: tupał choremi nogami, rękami bił o krzesła poręcze, a jeżeli mógł chodzić i pedogra mu niezbyt dokuczała, jak cień się snuł za nią: dla jednych było to pobudką do śmiechu, dla innych prawdziwym smutkiem i upokorzeniem. Zkądinąd bowiem był to człowiek nie bez dobrych przymiotów, serca szlachetnego, głowy otwartéj gdy z namiętności ochłonął. Matka i córka obchodziły się z nim wcale inaczéj w salonie, gdy osób było wiele i oczu, a inaczéj sam na sam lub w kółku małém, dla którego stosunki domowe nie miały tajemnic. Przy ludziach był przedmiotem poszanowania, starań i czułości, powoływano się na niego, okazywano mu uległość, niemal i posłuszeństwo; żona pieściła, matka jéj troskliwą była nad wyraz o zdrowie, prawiono mu słodycze. Gdy goście odeszli, często grubiańsko się z nim obchodzono, i nie słuchano wcale, zdając go na Filipa, odpowiadając opryskliwie, albo nie myśląc nawet wcale odpowiadać. Żona dawała mu do zrozumienia, że ją męczył i nudził i że jéj sprawiał obrzydliwości.
Obcierała rękę, gdy ją pocałował, krzywiła się i kończyła półgłosem:
— Dałbyś bo jegomość pokój z temi karesami... kiedy choroba do krzesła przykuwa. Co to już o tém myśleć. Otrzyjże gębę, bo ślina ciecze. Pfe! i t. p.
Przy gościach w żywe oczy mu wmawiano rozmaite dyspozycye o których nigdy nie myślał, a którym zaprzeczać nie śmiał. Korzystano potém z tego robiąc co się podobało i łając starego, że się zapominał. Za wszystko to wynagradzała chwilka w salonie, albo, gdy bardzo był rozdrażniony, pogłaskanie pod brodę. Obawiano się o jego zdrowie i życie, bo jeszcze zapisy nie były doprowadzone do skutku, wiele interesów nie pokończonych, i życie jego potrzebném było. To téż codzień przychodził doktor Becker, który między innemi, nie zapominał zalecać, aby się w zbytnie czułości z żoną nie wdawał, bo każde podobne rozczulenie jest, jak się wyrażał, ćwieczkiem do trumny. Stary wojewoda byłby wszakże i trumny się nie uląkł, gdyby tylko Dosia dlań trochę milszą być chciała. Mógł on sprawiedliwie powiedzieć, jak to staropolskie przysłowie: „Chwałaż Bogu, goście, to się i gospodarz przy nich pożywi.” W istocie żywił się tylko przy nich, ale nie zawsze do gości wychodzić mu było wolno. Gdy mógł zawadzać, naówczas i doktor niepozwalał... i na korytarzach były przeciągi, i tysiączne do wyjścia przeszkody. Zostawać musiał sam w swoim pokoju, do którego mało kogo, i to tylko za zezwoleniem pani, dopuszczano, a że się nudził, grywał z Filipem w arcaby albo w maryasza na zdrowaśki za dusze zmarłe.
I tego dnia w pałacu była kompania liczna, wojewoda zawsze należał do partyi dworskiéj, którą w czasie tego sejmu, pieczeniarzami nazywano; trzymał z królem, od którego miał dwie wstęgi i któremu wiernie służył wpływem swoim, dopóki ten wpływ posiadał.
Na pokojach więc widywać było można najczęściéj i prawie wyłącznie to, co z dworem trzymało: adyutantów króla, szambelanów, przyjaciół, niekiedy osoby do familii należące, marszałkostwo Mniszchów, nawet panią Krakowską i nieodstępnego jéj towarzysza wojewodę Mokronoskiego. Pani starościnie i wojewodzinie stosunki te najlepiéj się uśmiechały, bo obie łakome były na korzyści, jakie z nich płynęły, a miały ciągle coś do wyrabiania dla siebie lub dla drugich: wszystkie inne sprawy były im zresztą obce.
Miewał téż wojewoda za lepszych czasów odwiedziny ambasadora, u którego bywał na zwykłych obiadach niedzielnych, odwiedzał go De Cachi, austryacki reprezentant, który najlepiéj bezczynność austryacką reprezentował; Buchholtz i jego teść starosta hamersztyński, z którego mało gdzie się nie wyśmiewano, tak go Stackelberg, wiecznie drwiąc z niego, śmiesznym uczynił.
Pani starościnie i młodéj pani szło o utrzymanie tych stosunków i dlatego wojewodę czasem do salonu wpuszczano i dawano obiady paradne; znaczniejszą jednak część czasu zawadzał stary i kazano mu być chorym.
Tak właśnie i tego wieczora, na który wprowadzimy czytelnika, wojewoda dopuszczonym nie był. Markotny i kwaśny siedział sam w swoim pokoju, a choć apartamenta, w których przyjmowano, dosyć były odległe, aż tu dochodziły, gdy drzwi otworzono, odgłosy rozmowy i śmiechów, biegania sług, turkot powozów. Wojewoda wsparty na ręku przy stoliczku, na którym stała szklanka jakiegoś napoju, zdawał się drzemać z nudów, gdy stary Filip wszedł na palcach pocichu. Chód jego tak znał wojewoda, a przybycie tak zgadywał, że się zaraz odwrócił. W pokoju było dość ciemno. W kącie, na gierydoniku paliły się dwie woskowe świece żółte pod umbrelką.
Filip wsunął się rozglądając, utarł knoty narosłe świec w lichtarzu, rozglądnął się, przystąpił do krzesła, pochylił ku panu jak ku dziecięciu, z czułością macierzyńską.
Wojewoda spojrzał ku niemu... i nic nie mówiąc, palcem wskazał w stronę, zkąd go dochodziła wrzawa.
Zabawa, któréj nie dzielił, na któréj była żona, zazdrością wyżymała mu serce.
Kiwnął głową i smutny sparł się na ręku; Filip ramionami ruszył, mówić sam, a zwłaszcza poczynać nie śmiał.
— Kto tam jest? — zapytał stary.
— Albo to zliczyć — odparł sługa — co moment kareta zajeżdża.
— Kobiéty są?
— A jakże! — rzekł Filip.
— Kto?...
— Starościna Olbromska, generałowa Grabowska, Tomatysowa... a, kto zliczy...
Wojewoda trochę się rozchmurzył, bo wolał kobiéty, niż mężczyzn.
— A z mężczyzn, z zamku jest kto?
— Jest dużo — rzekł Filip.
— Co robią?
— Pewnie już do kart siądą, bo i Tomatys jest, a on zaraz założy bank, byle się trochę ludzi zebrało.
I karty wojewoda tolerował, a wolał je niż inną zabawę.
— Wieczerza będzie suta — dodał Filip — stół nakryty na pięćdziesiąt osób.
Stary, który jeść lubił, westchnął na wspomnienie wieczerzy i przysmaków, których mu na utrapionéj dyecie kosztować nie było wolno.
— Co robić? — dodał, zwolna się rozgadując, zawsze pocichu, do ucha pochylony Filip. — Mieli i my nasze czasy za nieboszczki pani!
Ręką dał znak wojewoda, że mu to wspomnienie przykrém było, Filip popatrzył i na moment zamilkł. Przysunął się potém jeszcze bardziéj do ucha wojewody i ledwie dosłyszanym głosem szepnął:
— Póki panicz był, inaczéj u nas wyglądało, inaczéj!
Stary głowę nagle odwrócił i pogroził mu palcem.
— Niby to jegomości tak jego nie żal jak mnie! niby ja jegomości nie znam! — mówił Filip — niby ja nie wiem, że panisko moje, choć odpędziło precz, a żałuje i tęskni.
Obruszył się wojewoda i mrucząc, zagroził znowu.
— Co? nawet mnie ma być mówić już nie wolno! — ciągnął nieustraszony Filip. — Niech się sobie jegomość i gniewa, ja ust nie zamknę. Jam go na ręku wynosił, ja go kocham. Mówią na niego, że łotrował, albo to się młodość nie musi wyszumieć? A my to lepsi byli? A pamięta pan tę Włoszkę w Dreźnie....
Stary tupnął nogą mocno: zabolała go, syknął.
— Ja, uchowaj Boże! — rzekł Filip, schylony nad nim — na panią wojewodzinę nie mówię nic. Znam respekt, pani moja jest, ale jéj matka!... Ona to narobiła téj kaszy, ona do tego nas przywiodła, że panicz musiał iść precz. A pletli, a łgali. Nieprawda! taki zły nie był.
Staremu z jednego oka łza pociekła, otarł ją ręką nabrzękłą, kułakiem, bo palców roztworzyć nie mógł.
— Cicho bądź! co mi serce krwawisz.... — odezwał się płaczliwie.
Filip posłuchał i zamilkł, miał już odéjść, gdy go za klapę od kontusza chwycił wojewoda i do ucha mu zamruczał:
— Ty wiesz, gdzie on jest? co z nim się stało? co? mów!
Zawahał się Filip.
— Gadaj! — nalegał stary.
— A cóż? włóczy się gdzieś biédactwo, niemając gdzie głowy przytulić. Może nędzę cierpi.
— Zaś! — bąknął wojewoda.
— No, a zkądże ma wziąć na życie? niéma nic, a skórynkami suchemi nie nawykł się żywić, musi cudze kąty wycierać i na łasce się sustentować.
— A zkądże ja mu co wezmę, choćbym chciał — odparł wojewoda — kiedy od ostatniéj choroby kasa u jejmości.
Filip ręką zamachnął.
— A po co pan oddał klucze?
— Kiedym był w gorączce, wzięli mi z pod poduszki — jęknął wojewoda.
— Jakby to się o nie upomnieć nie można.
Stary rękami począł pokusę odpędzać i głowę sparł na dłoni.
Filip odszedł na palcach, przesunął się po pokoju tam i nazad, niby coś poprawiając, ustawiając, przygotowywając dla pana, lecz widać było, że o czém inném myślał. Wreszcie jakby go niecierpliwość wzięła i czasu się obawiał stracić, przybliżył się, pochylił znowu i szepnął:
— On tu jest!
Usłyszawszy to wojewoda, pomimo bezwładności, tak się strasznie żachnął i rzucił, że Filip przestraszony rękami obiema go wstrzymał...
— Gdzie? jak? — wyjąknął bełkocząc.
— Niechno się pan lemoniady napije a uspokoi — dodał Filip. — Po co zaraz tak się burzyć.... Wszak to zaszkodzi...
Chociaż stary odtrącał szklankę, zmusił go Filip, trzymając mu ją przy ustach do napicia się.
Zaledwie łyknąwszy, wojewoda zwrócił ku niemu błagające oczy, ale myśl mu przyszła zapewne, że ktoś nadejść może, gdyż natychmiast wzrokiem ukazał na drzwi, przez które czasem jejmość lub jéj matka, dla przekonania się, iż nikt nie wszedł bez pozwolenia, w czasie uczt i balów, wbiegały.
Filip się uśmiechnął, dając znak, że nateraz niéma się co obawiać.
— Jest tu, w Warszawie: przypadkiem się dowiedziałem: za pieniędzmi biega, biedaczysko.
Stary załamał ręce nabrzękłe, których palce sine ledwie mogły się rozkurczyć, pod silném wrażeniem, jakiego doznawał: zabolały go i jęknął.
Przez chwilę siedział milczący, ze łzami na oczach, potém począł coś żywo szeptać na ucho Filipowi, który mu głową potakiwał. Dali sobie nawzajem znak milczenia, wojewoda zakrył twarz rękami i pozostał tak nieruchomy. Ledwie Filip miał czas odejść od niego kroków parę, gdy z trzaskiem otwarły się owe drzwi, choć chodu ku nim słychać nie było, i na progu ukazała się pani starościna, kobiéta średniego wzrostu, dosyć otyła, z oczyma czarnemi, głęboko już zapadłemi, wybielona straszliwie i wyróżowana, strojna, cała we wstęgach, falbanach, koronkach i fantazyach.
Twarz jéj, nosząca piękności ślady, tak była ostrego i niemiłego wyrazu jak córki; fałsz czytać się na niéj zdawał cyniczny. Oczyma najprzód zmierzyła pokój i jego zakątki, podejrzliwie wpatrywała się w starego sługę, i zawołała:
— Jeszcze nie w łóżku? A po co wojewoda siedzi tak długo, nogi spuszczone brzękną. Po co? Z gości tu nikt nie przyjdzie.
— Dajżebo mi asindźka, choć wypocząć po leżeniu, bo mi dojadło — odezwał się wojewoda jękliwie.
— A cóż to ja ze złego serca radzę? Ot! to piękna wdzięczność za to, że się koło jegomości ma staranie.
Zwróciła się do Filipa.
— Jeżeli wojewoda nie jadł, niech potrawkę i jaja przyniosą — rzekła — ale więcéj nic! tak doktor dysponował. A potém pozamykać i do łóżka.
Dobranoc!
Wojewoda kiwnął głową, starościna wyszła.
Salony były tego dnia pełne i wrzawliwe. W gabinecie obok wielkiéj sali bawialnéj, Tomatys z krzyżykiem maltańskim u fraka, ciągnął bank u stolika, do którego trudno się było docisnąć. Duchowny jakiś w fioletach, z twarzą zgniłéj cery, pofałdowaną, odrażającą, przed którym leżały dwa rozłamane rulony dukatów, poniterował namiętnie. Kilku mężczyzn w mundurach gwardyi, jeden w jakimś cudzoziemskim, stojąc stawili na karty. Kilka pań wystrojonych, do gorsu, z piórami na głowie, z których jedna młodziuchna i uderzającéj piękności siedziały oczy trzymając wlepione w Tomatysa.
Pan hrabia, bo tak go nazywano, ciągnął z flegmą i obojętnością rutynowanego szulera. Nieopodal od niego śliczna jego żona cała w brylantach, z uśmieszkiem na ustach, rozmawiała zpoza wachlarza, który trzymała przy ustach, z bardzo wyelegantowanym, młodym mężczyzną, jak gdyby tłum ich nie otaczał i nikt podsłuchać nie mógł. W istocie wszyscy tak zajęci byli kartami, że gdy Tomatysowa upuściła umyślnie chusteczkę, a kawaler podnosząc ją, wsunął bilecik, nikt, oprócz téj, dla któréj był przeznaczony, nie postrzegł manewru. Szepty potrwały jeszcze chwilę, młodzieniec przeprowadził piękną panią, spoglądającą pogardliwie, z góry na tłum, przelewający się przez pokoje, aż do progu sali i pożegnany nader znaczącym uśmiechem wrócił probować szczęścia z mężem téj, któréj wdzięki nieco zwiędłe już, czarowały go.
Ponad stołem gry, to cisza panowała dziwna, jakby wszyscy oddech nawet zaparli, to wybuchały okrzyki. Spierano się i wywoływano głośno. Tomatys ciągnął na nic nie zważając, mankiety tylko odrzucał niekiedy, aby mu nie zawadzały, i ręką okrytą pierścieniami, brylantami świecącą, sięgał do kieliszka z burgundem, stojącego przed nim.
W sali formowały się grupy, zajęte rozprawami najrozmaitszemi. Sama pani strojna cudownie, jaśniejąca pięknością, którą tego wieczora walczyć mogła z najsłynniejszemi Elżbietami, a nawet z najpiękniejszą Zofią Wittową, będącą bożyszczem młodzieży, przechadzała się to z paniami, to z mężczyznami, to przysiadała do poważniejszych, które z sobą rozmawiały na kanapach. Niezbywało jéj na adoratorach, z kolei przysuwających się na chwileczkę poufnéj rozmowy: młodzież snuła się za nią.
Obejście się jéj z nimi było nadzwyczaj śmiałe, wyzywające i zalotne; przybrała maniery tych wielkich pań owego czasu, które śmiałością zastępowały wdzięk skromny, cynizmem niekiedy, młodość i ponęty, na jakich im zbywało. Śmiano się głośno, z więcéj niż dwuznacznych słówek. Mężczyźni pozwalali sobie wiele, wiedząc że dla trochy dowcipu, wszystko im będzie przebaczone. Wojewodzina była właśnie pod oknem, na wesołych jakichś szeptach z ledwie dwudziestoletnim książęciem... powracającym z Paryża i woniejącym perfumami Palais-Royal, gdy we drzwiach sali ujrzała wchodzącego powoli, ostrożnie, z wielką jednak powagą, pana starostę Daliborskiego.
On jéj szukał oczyma po sali. Szepnęła coś na ucho książątku, które namiętnie rączkę jéj pochwyciło i do ust przycisnęło i, prześlizgując się zręcznie pomiędzy gośćmi, pośpieszyła na spotkanie niespodzianego przybysza. Zdumienie i niespokój widać było na jéj twarzy.
Daliborskiego po drodze witali nader żywo i uprzejmie, prawie wszyscy, jedni podając mu ręce, drudzy klepiąc po ramieniu. Z kątów sali wykrzykami niektórzy się doń odzywali. Przyjęcia lepszego, zaprawdę, nigdy się spodziewać nie mógł. Oznaczało ono dobitnie jak przedziwne miał stosunki w stolicy.
Generał Stępkowski podszedł ku niemu, uściskał go w obliczu wszystkich, ucałował jak brata. W wielu sprawach i nieraz byli sprzymierzeńcami, a przy sprzedaży województwa, Daliborski kooperował czynnie. Starosta, jak tylko zobaczył zbliżającą się ku sobie piękną panią, która z niejaką trwogą podchodziła ku niemu, rzucił nawet Stępkowskiego, aby dobiedz co rychléj do jéj rączki.
Nie dosłyszanym głosikiem spytała go przy powitaniu.
— Interes?
— Tak jest.
— Pilny?
— Bardzo!
Krótka ta słów zamiana wywołała przelotny rumieniec i wojewodzina poczęła rozmowę pustą, wesołą, nic nie znaczącą, głośno. Manewrowała jednak ciągnąc za sobą Daliborskiego tak zręcznie, że się znaleźli wkrótce w gabinecie w którym grano. Tu rozmówić się było niezawodnie najbezpieczniéj. Wrzawa pokrywała głos, a uwaga zwróconą była na kupkę złota i nikt nie spojrzał nawet na tę parę, która się naprzód wcisnęła ku stolikowi, potém wkrótce na stronę. Tu stało wielkie tremo, w którém zarazem piękna wojewodzina od stóp do głów przyjrzeć się mogła swéj wdzięcznéj postaci, a Daliborski miał ją podwójną przed sobą.
— Co za interes? — zapytała.
— On tu jest!
Wojewodzina zagryzła usta silnie, drgnęła; obejrzała się, czy kto na nią nie patrzał i nie czytał z jéj twarzy, natychmiast stając się obojętną.
— Cóż to znaczy? — spytała.
— Niewiem! Pomimo żem go pilnować kazał, mimo że się kocha szalenie w młodziutkiém i niewinném dziewczęciu, które pono téż za nim szaleje, prysnął mi nagle, bez żadnéj zrozumiałéj przyczyny.
Wojewodzina stała zamyślona gryząc wachlarz, którego strzępki już spadały na ziemię. Oczy jéj stały się płowe, straszne, iskrzyły jakimś blaskiem i barwą niezwyczajną. Słychać było jak korkiem trzewika biła w posadzkę.
— Ślicznie go pilnujecie! pomagacie mi dobrze — poczęła półgłosem — C’est parfait! niéma co mówić.
— Ale mógłżem? — przerwał Daliborski.
— O! gdy kto chce, może zawsze — odezwała się wojewodzina — na to niéma wymówki.
Głos jéj uwiązł w gardle ściśniętém... musiała odetchnąć silnie, aby módz mówić daléj.
— On tu jest nie bez przyczyny. To groźba dla mnie. Znam go; zdolnym jest do wszystkiego: napaść na ulicy, awania, potwarz, wkradnięcia się do mego domu, dostanie do ojca: wszystko możliwe teraz...
Mówiła szybko, gorączkowo, z gniewem tłumionym, zamiast wdzięczności okazując staroście niechęć największą.
— Ja z tém przybyłem umyślnie.
— Cóż mi z tego! — odparła wojewodzina.
Zamilkła, widząc że na nią zdala spoglądano, zawahała się, spróbowała śmiać, aby skłamać wesołość, ale pierś jéj podnosiła się zburzona; niemogła wstrzymać: buchała z niéj złość.
W téj chwili starościna, któréj oczy zdala śledziły córkę, przybliżyła się, domyślając, że coś stać się musiało.
Córka szepnęła jéj cóś do ucha, rzucono słowo jakieś Daliborskiemu, który, po oddaleniu się szybko dwóch kobiét, zwrócił ku stolikowi.
Podjął był kartę leżącą na ziemi, i nie patrząc na nią, wsunął na stół okrywając złotem, dobytém z kieszeni: ustąpiono mu się nieco. Daliborski i tu grając komedyą, w czasie gdy Tomatys ciągnął, rozpoczął rozmowę, jakby go los stawki nie obchodził wiele. Musiał go ktoś łokciem potrącić, aby mu dać znać, że wygrał. Starosta ciągnął daléj... rozmowę, i zostawił podwojone pieniądze. Z wielką zazdrością pięknych pań przeszedł tak trzy razy, a że talia była skończona, złoto obojętnie schował do kieszeni.
Zabłąkał się potém w salonie od grupy przechodząc do grupy, wsunął do pokoju bocznego, do sieni, w korytarz i znalazł się, widać oswojony dobrze z miejscowością, w garderobie wojewodziny.
Tu paliła się tylko mdłém światłem jedna lampa alabastrowa u sufitu zwieszona. Wielkie zwierciadło w ramach porcelanowych obrzucone zasłoną koronkową, stało naprzeciw drzwi, parę sof po bokach, berżerka i krzesła. W pokoju nie było nikogo, lecz natychmiast prawie wbiegła wojewodzina. Zbliżyła się do stojącego starosty zdyszana, ledwie mogąc mówić ze wzruszenia.
— Jestem przekonana, że znowu się coś knuje przeciwko mnie. Musiałam natychmiast nakazać w domu nadzwyczajną pilność, aby nikogo nie dopuszczano do wojewody i oko miano na Filipa. Filip dziś był na mieście.
Chodzić zaczęła żywo po pokoju.
— Jego nienawiść dla mnie równa się mojéj — zawołała — wiem, że na wszystko gotów; ja téż wszelkiemi sposobami bronić się muszę.
— Mnie się zdaje — odezwał się dosyć chłodno, nieco obrażony Daliborski — że tu poprostu idzie o pieniądze. Nie może wykraść panny, niemając ich.
— A scheda? a proces? Więc nieużyliście tego środka? — ze śmiechem złym zawołała wojewodzina.
— I owszem — odparł Daliborski — ale przeciwko ojcu, niéma siły coby go popchnęła, nawet namiętność dla téj dziewczyny.
— A waćpan, człowiek rozumny i doświadczony, wierzysz w to, że on ojca kocha. On! on! co nigdy nie kochał nikogo!
— Prócz pani — wtrącił Daliborski.
— Mnie! — impetycznie i bez wstydu zawołała kobiéta. — Mnie chciał mieć, ale nie kochał. Za grosz w nim serca!...
Uśmiechnął się Daliborski: wojewodzina patrząc na wystygnięcie jego, burzyła się coraz więcéj. Był to rodzaj pojedynku: starosta chłodem walczył, ona ogniem. Dał się jéj wygniewać, wiedząc, że na ostatku pomocy jego potrzebować będzie.
Tak się stało, gniew się w łzy rozpłynął: załamała ręce.
— Cóż począć? co robić!? Ja niemogę żyć, póki on tu jest.
Starosta wytrzymawszy dosyć długo, zbliżył się z cichym szeptem, którego musiała słuchać cierpliwie. Uspokoiło ją to nieco, podała mu rękę, a że długo nie mogła z salonu być oddaloną, wróciła doń. Wyszli razem z garderoby: służba żeńska widziała to, lecz wojewodzina wcale nie dbała o ludzkie oczy i sądy.






X.

Tegoż wieczora było u hetmana towarzystwo męzkie na wieczerzy. Jedyna wśród niego siostra pani wojewodzicowa Mścisławska, która w roku 1764 liczyła się do pierwszych piękności dworu króla i pierwszych jego przyjaciółek, dziś po dwudziestu kilku leciech, z twarzą, któréj zbytnich rumieńców i czerwoności chorobliwéj żaden blansz niemógł pokryć, jeszcze bardzo żywa, śmiała i despotyczna, kręciła się wśród nadzwyczaj hałaśliwego tłumu.
Hetman był już przez nią poróżniony z królem śmiertelnie. Towarzystwo męzkie otaczające panią wojewodzicową, chociaż się dla niéj nie powstrzymywało od mów do zbytku swobodnych, wcale ją nie mieszało. Miała już teraz ona sama ruchy męzkie i mowę dobitną jak oni. Generał brygady wielkopolskiéj i strażnik Mierzejewski bliższy jéj dwór składali.
W drugiéj grupie widać było piękną, zamaszystą postać hetmana i jego twarz pełną życia, ognia i zuchowatości niepohamowanéj. Głową przechodził otaczających go, budową wydawał się olbrzymem, a życie szalone nie potrafiło mu odebrać ani siły, ani przedłużonéj młodości blasku.
Głos jego zagłuszał mówiących.
Obok w polskim stroju, słuszny, chudy, z twarzą wyrazistą a dziwacznie się wykrzywiającą, w postawie usiłującéj sobie nadać powagę junacką, z wstęgą Stanisława i gwiazdą, stał sławny Suchorzewski. Ile razy usta otworzył na krzykliwe jakie dowodzenie, śmiechy się mniéj więcéj tłumione słyszeć dawały dokoła. Ale zarazem wołano — Brawo Suchorzewski! brawo!
Orator brał to za dobrą monetę i rękami wywijając, w piersi się bijąc, podrzucając ramionami, perorował coraz głośniéj.
— Zmiłuj się Suchorzesiu, duszo moja! broń Boże schrypniesz, kto za nas wszystkich mówić będzie na sejmie. Szanuj swój znakomity głos, jest nam potrzebny, a ty jesteś tubą, przez którą my mówić mamy: tyś usty naszemi.
Trudno było Suchorzewskiego powstrzymać gdy się rozpalił, hamowano go nadaremnie, podnosił głos aż do wrzasku.
— On jest jak koń tabunny, co gdy pot poczuje, niéma na niego rady... nosi! — zawołał hetman.
— Suchorzesiu! zaklinam cię na wnętrzności Republiki, która cię na świat wydała, hamuj zapał i oszczędzaj animuszu. Wyekspensujesz się, wyszepczesz, a my bez ciebie...
— Nie bój się, hetmanie! — zawołał Suchorzewski, szeroką dłonią tłukąc się w pierś chudą — stanie mi głosu i animuszu w obronie źrenicy wolności naszéj. Stanę przeciw nowatorom jako mur, stanę i nie ustąpię... zobaczycie... Czego nikt nie będzie się ważył, ja wypowiem.
Hetman się pochylił do ucha Benedyktowi Hulewiczowi.
— A co? — spytał.
Dowcipny Hulewicz odparł pocichu.
— Dalipan, prawda! czego się nikt nie waży, on mówi: nawet głupstwa!
Suchorzewski tymczasem, wśród ogólnego śmiechu, ciągnął daléj o źrenicy, o despotach i o nikczemnych konspiratorach, którym się śniło szlachtę zrównać z chłopami.
— Paradny Suchorzewski! niéma równego! — szeptał hetman.
— Przepraszam — rzekł Hulewicz — a kasztelan łukowski?
— Ba! jest różnica — odezwał się Branicki. — Kasztelan łukowski śmiało prawi, nawet brednie, ale zimno. Suchorzewski ma ukrop w gębie... To coś znaczy.
— Gdyby miał smak w niéj! — dodał Hulewicz.
Tak rozprawiano, gdy odedrzwi wchodowych dał się słyszeć śpiew. Były to dwa głosy, jeden udający dyszkant fałszywy, drugi wtórujący mu basem.
Znana pieśń:

A kto nie wypije,
Tego we dwa kije:
Łupu, cupu,
Cupu, łupu:
Tego we dwa kije!

wszystkich oczy zwróciła ku wchodowi. W progu stał w sukni rozpiętéj książę Kazio, trzymając pod rękę młodego pięknego mężczyznę, również podpiłego jak sam. Wracali z Woli po doskonałéj przedłużonéj biesiadzie.

Wojewodzicowa ujrzawszy syna, podsunęła się ku niemu.
— Kaziu! — zawołała trochę nadąsana — Kaziu!
— Mamciu kochana! — odparł, w rękę ją całując książę — wracamy z Woli. Było doskonałe wszystko.
— Klin klinem! — krzyknął hetman — dawajcie wina i kielicha.... inaczéj zachorują.
Śmiech ogólny towarzyszył, wojewodzicowa ruszyła ramionami. Książę Kazio tymczasem prezentował towarzysza.
Był to, jak się domyślić łatwo, nasz wojewodzic, którego historya dobrze była znaną całemu niemal temu światu. W sądach ludzkich między nim a ojcem i macochą różnili się wielce ci, co je ferowali. Byli niektórzy za synem, inni za macochą. Mężczyźni trzymali w ogóle stronę pięknéj wojewodziny, która ich czarowała; kobiéty litowały się nad wojewodzicem.
Matka księcia Kazia przypatrywała się okiem wielkiéj znawczyni ślicznemu chłopakowi, który pomimo upojenia trzymał się lepiéj niż jéj syn, i swą butą mógł się podobać.
Szeptano między sobą spoglądając nań, ruszano ramionami i coś opowiadano pocichu.
Wicuś wcale nie zmieszany był towarzystwem, w które został wprowadzony, raźno się skłonił hetmanowi, a gdy książę szukał miejsca, by spocząć, i padł na kanapę, okazując chętkę do drzémki, bo dwie nocy nie spał, a dwa dni ucztował; wojewodzic na nogach, w boki się wziąwszy, poczynał rozmowę wesołą, odpowiadając na zaczepki i pytania.
Widząc syna usypiającego, wojewodzicowa przysiadła się trochę do niego, poprawiła mu głowę, usiłowała dopytać go, czyby cytryny nie chciał lub wody, ale książę mruczał już tylko i nic odpowiedzieć nie mógł.
Hetman z kilku poważniejszemi gośćmi stanąwszy nad siostrzeńcem, zaintonował z kielichem w ręku:
— Dobranoc!
Na wszystkie strony przyśpiewywano ten wyraz, i Suchorzewski nawet schrypłym głosem dopomagał, ale książę się nie obudził.
Wprowadzony przez niego gość zrazu się trochę znalazł osieroconym, wprędce jednak towarzyszów sobie dobrał.
Wieczerza jeszcze była nie gotowa.
Nie było Tomatysa, ale amator jakiś, otyły, po polsku ubrany, dobywał już z kieszeni pod żupanem kiesę ogromną i sypał na stół dukaty. W mgnieniu oka grupa się dokoła sformowała. Wojewodzic, który się najbliżéj stolika znalazł, popychany, stał naprzeciw tego błyszczącego złota, wpół zamglonemi oczyma je mierząc.
Sięgnął do kieszeni.
Pustą była; ręką począł się po niéj krzątać, i wydobył monetę, któréj się musiał przypatrzeć, obawiając się aby berlinką nie była.
Był to dukat ostatni, ale jaki! Historyą burzliwego żywota nosił na sobie wypisaną: wytarty był, pogięty, obcięty, wyszczerbiony, cerę miał schorzałą i wybladłą. Lecz dukatem był, tego mu nikt zaprzeczyć nie mógł; właśnie jednym z tych wywołańców, któremi się nie płaci nikomu, nikogo nie obdarowuje, które tylko na zielonym stoliku kurs mają i w tłumie uchodzą za rzetelne stworzenia.
Wojewodzic obejrzał tę sierotę na wszystkie strony, obmacał go... i na kartę postawił.
Tłusty ów mężczyzna popatrzał na stawiącego, potém na dukata, a że mu grzeczność nie dozwalała protestować, ciągnął.
Inni stawili po sto... Hetman chciał zbić bank na jednę kartę: nie dopuszczono. Kulfon wygrał.
Otyły mężczyzna z kupy wybrał mu rodzonego brata, drugiego takiego łotra, włóczęgę, który boki miał dobrze wytarte, i rzucił wojewodzicowi. Wygrywający zmienił tylko kartę i stawił dwa na stracenie.
Lecz miał tego wieczora szczęście tych, co innego nie mają. Ze dwu zrobiło się cztery, a że kulfonów pod ręką nie miał otyły bankier, dorzucił pogardliwie dwa niczego. Wojewodzic, który był graczem namiętnym, zmienił znów kartę i wystawił cztery... Wygrywał...
Ktoś z tyłu chciał się już do następnéj karty przystawić, ale wojewodzic odmówił. Szło daléj. Tłusty bankier szeptał zły, że kulfon był inkluzem.
Kupka niezgorsza złota zebrała się przed wojewodzicem; tłusty spoglądał nań z ukosa gniewnemi oczyma, szepcząc: — A pókiż tego będzie? Ale im się bardziéj gniewał i perzył, tém mu się gorzéj wiodło.
W pasyą go to wprawiło.
Wojewodzic z flegmą zbierał karty po podłodze, po stoliku, nie patrząc, i stawił. Twarz miał obojętną wielkiego pana, który gra dla zabawki.
Wszyscy ciekawie się przyglądali, a co karta wyszła, śmiech się rozlegał.
Tłustemu jegomości ręce drżały, pot się lał z czoła. Casus był niepraktykowany. Powziął to najmocniejsze przekonanie, iż pierwszy dukat, ów obrzydliwy kulfon, był istotnie inkluzem i że on to robił nie kto inny, że wojewodzic wygrywał.
Prosił o pozwolenie wymienienia owego paskudnika na najprzedniejszego ze swoich: wojewodzic zezwolił. Wszyscy nań zahuczeli, że szczęście oddaje.
— Nigdym go nie miał! — odparł śmiejąc się wojewodzic.
Postawił już po raz kilkunasty wszystko co wygrał. Cała galerya otaczająca stół przestała poniterować, czekając wypadku. Tłusty ciągnął pomaluteńku, nie odkrywał odrazu kart, pot mu ciekł z czoła. Widać było, że nie szuler z profesyi, wziął się do nieswojéj rzeczy.
Ogromnym okrzykiem powitano damę kierową: — wygrała!
Bankier cisnął kartami.
Gra była z nim skończona.
Z obojętnością nawykłego do wszelkich zmian losu, wojewodzic zgarnął pomału swe złoto, napakował niém kieszenie i wiedząc że na chwilę gra została przerwaną, odszedł od stolika.
Hetman, który go dobrze znał, a był równie poufale i z nieznajomymi, obie ręce położył mu na ramionach i szepnął do ucha:
— Nieprawda? udało ci się?
— Nieźle — rzekł obojętnie wojewodzic — tém bardziéj, żem tego szelmostwa potrzebował.
Podano kielich, wychylił jeszcze i siadł. Dawano wieczerzę, poszedł obudzić Kazia, ale tego się doszturchać nikt nie mógł; zostawiono więc go chrapiącym na kanapie.
Hetman był w rzadkim humorze, towarzystwo dobrane, wojewodzicowa odjechała, pozostali więc mieli swobodę zupełną.
Wzięła się pijatyka straszliwa, a Wicek, który już dawno w tak dobraném nie bywał gronie, odzyskawszy przytomność jakimś sposobem cudownym, dokazywał tak, iż hetman nieustannie go całował, nie mogąc się nim nacieszyć.
Jak przy grze i tutaj rej wodził.
Szczęściem, że gospodarza nie tknął, bo ten sławny z nieustraszonego męztwa, drażliwym był i burzliwym; zato gości przy stole Wicek nie oszczędzał, a że się gniewali, hetmana to bawiło. Kilka razy zdawało się, że przyjdzie do szabel, lecz rozgrzanych zmitygowano.
Suchorzewski, który już był mocno napiły, a tém gadatliwszy, iż mu się język plątał, począł na młodzież wygadywać.
— Coto, mosanie! teraz za ludzie! — bełkotał — od naparstka się to spije, a potém... oto tak jak książę generał, nieprzymawiając, tylkoby spało! U nas bywało przecie inaczéj!.. u nas po bankiecie, na konie; w pole, w las aż się kurzy. Dziś po kieliszku jednym, drugim, nikt się już na siodle nie utrzyma.
Hetman, który słuchał, dopijając kielicha, wybuchnął.
— Kłamiesz Suchorzewski! i ja stary dowiodę ci to.
Napuszył się trochę Suchorzewski.
— Hetman do tych nie należysz, o których mowa! — zawołał.
Branicki się obejrzał po otaczających.
— Mości panowie! kto mi druh, ten ze mną! Dalipan, Suchorzewski ma doskonałe pomysły.
Skinął na hajduka.
— Siodłać konie! ile jest na stajni!...
Noc była pogodna, ale czarna jak atrament, a we wszystkich głowach szumiało; jednakże nikt się nie wymawiał.
— Na konie i na Wolę! tam dolejemy! bośmy tu nie dokończyli jak należy; nikt się z nóg nie zwalił, a po naszemu, trup być musi!...
Jeden ze starszyzny mruknął:
— Jak acaństwo w taką noc na szalone konie wsiądziecie i po szalonemu popędzicie, gotów być trup naprawdę.
Suchorzewski rad się był wycofać.
— Hetman żartuje! — rzekł pocichu.
— Ze mną niéma żartów! — odparł zagadnięty. Obejrzał się po swoich. Jeden z pierwszych Wicek się stawił do boku.
— Jedziemy! słowo się rzekło, a będzie trup! no, to co?
— Konie! konie! — wołał hetman niecierpliwie.
Zawieruszyło się w sali i niektórzy ichmoście wysuwać się zaczęli, aby na skręcenie karku nie leciéć, wiedzieli bowiem, że istotnie z Branickim żartów nie było. Jeździł doskonale, a podżegnięty nie uląkł się i dyabła. Dotrzymać mu po nocy, na koniu nieznajomym, a gorącym i ostrym, jakie na stajni zwykle były, mogło i o śmierć przyprawić.
Zaczęli starzy odradzać, Suchorzewski, który się z tém nieszczęśliwém wyrwał słowem, całował hetmana po ramionach, ale to już nie mogło pomódz. Sposobiono się jechać na Wolę.
Wkrótce pod oknami pokazało się światło, masztalerze i posiodłane konie. Hetman pod siebie miał tureckiego ogiera, zowiącego się sułtanem, z którym się znał doskonale; inni nie mogli wybierać: co komu pod rękę podpadło chwytał. Wojewodzic téż, nie patrząc nawet, co mu podano, za cugle ujął i na karego ogiera skoczył, który natychmiast stanął dęba. Ale miał do czynienia z jeźdźcem śmiałym, wprawnym i silnym i otrzymawszy naukę, wnet się stał posłusznym, jak baranek.
— Panowie! za mną! kto mnie kocha! — zagrzmiał głos hetmana, który ruszał z kopyta w cwał.
Nie zebrało się więcéj nad dwunastu śmiałków, zatętniał dziedziniec pod kopytami, wyrwali się w ulicę i... co konie wyskoczą ku Woli. Szalona to była jazda, w któréj na instynkt koni, więcéj niż na rozum własny, spuszczać się potrzeba było. Wprawdzie drogę znali panowie, a potrosze i konie, ale noc utrapienie czarną była, a świeżo deszcze zalały ją kałużami. Hetman pędził, nie zważając na nic, środkiem, konia swego nagląc i ostrogami i nahajką: błoto tryskało z pod kopyt. Z dwunastu towarzyszów, nim się wydobyli z miasta, dwu leżało w błocie i konie ich biegły same, dopędzając towarzyszów; daléj nieco zabrakło trzech, z którymi się nie wiedziéć co stało.
Wojewodzic, mający kieszenie pełne wygranego złota, sypał mimo wiedzy i woli dukatami po drodze, ale trzymał się za hetmanem dzielnie i tak mu ta szalona jazda dobry humor sprawiła, że poświstywał i pośpiewywał.
U drzwi nowego budynku, postawionego przez Szulca, paliły się dwie latarnie i wesoła jakaś kompania, na obiad tu przybyła, jeszcze go kończyła. Gdy hetman nagle sułtana strzymał u drzwi, koń się rozparł i tchnąć prawie nie mógł. Wojewodzic ze swego skoczył cały, wytrzeźwiony i wesół, jak już nie był dawno.
Na Woli zawołano o szampana, który już wówczas wielce wchodził w modę, choć go starzy lemoniadką nazywali. Poczęła się pijatyka i dzień był już jasny, gdy hetman wymknął się na koń, do domu. Kilku usnęło, a Wicek siadł na ławie spocząć trochę. Spać mu się nie chciało, ale głowa rozpalona szumiała.
Na zakończenie téj szalonéj wyprawy potrzebował awantury jeszcze. Palce go świerzbiały. Na Woli jednak nie znalazł nikogo do wyszydzenia, podrażnienia i wybicia się. Przesiedziawszy chwilę jeszcze, musiał pomyśléć o dostaniu się napowrót do miasta. Szczęściem najemna karetka, któréj właściciel odpoczywał bezwładny, ofiarowała się go przewieźć pod „Orła” na Tłomackie. Wicek się w niéj rozłożył wygodnie i przespał nim dojechał.
Rozbudził go sługa z gospody i dopomógł dojść do mieszkania.
Dzień już był jasny i wielki.
Wojewodzic więc, innego nie potrzebując na znużenie lekarstwa, oprócz zimnéj wody, mieszkanie swe całe zatopił nią, oblewając się od stóp do głów.
Z rachunku kieszeni okazało się, że mimo rozsianych po drodze dukatów, jeszcze ich zostawało około tysiąca.
Popatrzywszy na nie, rozśmiał się Wicek do siebie.
— Nigdym się nie spodziewał, ażeby Opatrzność względem mnie tak poczciwą być chciała! — rzekł cicho. — Znalazła się co się zowie ładnie. Wypadałoby do Pepity wracać zaraz, ale zobaczymy: dzień jeden nic nie znaczy.
W gospodzie zbliżała się obiadowa godzina. Na dole jadało gości dosyć, stół był zawsze obsadzony, a po jedzeniu nieraz i karty nań wychodziły. Wszystkim, oprócz wojewodzica, było wiadomo, że pod „Orłem” czatowali zawsze na podróżnych, rozmaitego rodzaju kawalerowie de bona fortuna, cudzoziemscy i domorośli, starając się zawiązywać znajomości, wyciągnąć na grę, czasem podejmując się przyjemne ułatwić stosunki z płcią piękną.
Niejeden już padł ofiarą tych ichmościów, co nie przeszkadzało innym łapać się na ten sam lep i przypłacać drogo dobrowolność swoję.
Wojewodzic wystroiwszy się, odświeżony, spuścił się na dół nucąc i kręcąc wąsa. Wygrane pieniądze czyniły go jakby innym człowiekiem. Miały one wpływ na niego ogromny, bez nich często tracił na duchu, żart miał gorzki, humor drażliwy; gdy mu na nich nie zbywało, wesołość odzyskiwał i dużo przebaczał, nie kąsając tak zjadliwie, w śmiech obracając wszystko.
Zszedłszy na dół, gdyby był Wicek nie tak roztargnionym, mógłby dostrzedz, że czteréj ichmoście jacyś, z których dwu było po francuzku ubranych, skoro go ujrzeli trącili się łokciami. Zdawali się oczekiwać na niego, chociaż nie musieli być znajomi mu, bo się nie przywitali. Przy wielkim stole, u którego wojewodzic zajął miejsce w jednym końcu, ichmoście ci zasiedli nieopodal tak, aby nie okazać, że go miéć chcieli blizko, a nie siąść téż zadaleko.
Jeden z nich począł rozmowę po francuzku, narzekając na srogi nieład i niewygody stolicy.
Odpowiedziano mu łamaną francuzczyzną, potakując potrosze. Wojewodzic słuchał nie odzywając się długo. Nie było w jego obyczaju milczéć i z ludźmi będąc od nich się odstrychać.
Gdy ów, jak się zdawało francuz, coraz grubiéj i nieoględniéj na Warszawę wygadywać począł, w końcu wojewodzicowi się jakoś zrobiło dziwnie i wytrzymać nie mógł. Zabrał tedy głos po francuzku, ironicznym tonem.
— Przepraszam, że się nieznajomy do rozmowy mieszam — rzekł — pozwoli pan spytać, jak dawno z Paryża?
Francuzowi oczy zaświeciły; głowę nieco pochylił i odparł grzecznie:
— Niestety! już w tym kraju kurzu i błota bawię dość długo i miałem czas nakarmić się obojgiem.
Za tym wstępem wylał się cały potok wyrazów, których wojewodzic z drwiącym na ustach słuchał uśmiechem, towarzysze francuza pomagali po polsku. Przysunięto talerze i szklanki, zrobiła się prędka znajomość. Francuz był odprawionym kapitanem z pułku imienia Massalskich, który biskup wileński sztyftował, a że się go pozbyto w sposób bardzo niegrzeczny i z pułku i z miasta, piorunował na niewdzięczną ziemię, któréj przybył ofiarować swe usługi. Drugi z ichmościów był dawnym porucznikiem kawaleryi, dwu pozostałych o kwalifikacyach swych nie mówiło. Wszyscy mieli miny gęste i jak się z rozmowy wywiązywało, życia i rozrywki byli spragnieni.
Kapitan francuz sypał imiona znacznych domów, w których był poufale i przyjacielsko przyjmowany, ale wszystkim złośliwe łatki przyczepiał.
Jak się to stało, że pod koniec obiadu, po kilku butelkach burgunda, gdy gęba się francuzowi nie zamykała, wpadł na dom wojewody, ojca tego, z którym mówił, było-li to przypadkowém, czy umyślném? zgadnąć trudno. Stało się wszakże, iż gdy tych słów domawiał:
— Stary rogacz i ciemięga!
Wojewodzic podniósł się nieco, rękę wyciągnął i z najzimniejszą krwią, dawszy mu w twarz, siadł jeść daléj.
Wszyscy czteréj porwali się na niego z wrzawą okrutną. Na stoliku poza wojewodzicem leżała szabla jego i musiał za nią pochwycić. Francuza, dobywającego szpady, przyjaciele pohamowali, inni goście nadbiegli w pomoc wojewodzicowi i sprawa skończyła się wyzwaniem, tegoż dnia na Wolę.
Obiad spokojnie rozpoczęty skończył się burzliwie, kapitan ze swymi wyszedł zaraz, a wojewodzic, któremu nigdy oczekiwanie rąbaniny apetytu nie psuło, obiad swój i wino dokończył z taką zimną krwią, jakby się nic nie stało.
Pojedynek umówionym był na poobiedzie. Nie miał czasu ani ochoty może wojewodzic szukać sobie sekundanta i postanowił stawić się sam na placu. Przytomni zwadzie, radzili mu się opatrzyć w towarzyszów, zaco wojewodzic podziękował z uśmieszkiem.
Posiedziawszy jeszcze z pół godziny za stołem, baraszkując jaknajweseléj, Wicek wstał w końcu i śpiewając poszedł na górę, kazawszy sobie fiakra sprowadzić, z którym nazad spodziewał się powrócić.
W gospodzie pod „Orłem,” widząc go wyjeżdżającego tak nieopatrznie samego, służba głowami potrząsała szepcząc: „pojechał.” Wieczór był piękny bardzo, powietrze miłe.
W godzinę może po wyjeździć wojewodzica z pod „Orła” zjawił się tu Daliborski.
W sali na dole dwu starych polonusów grało w maryasza; starosta, który wszystkich znał, przypomniał się zaraz znajomości ich i od niechcenia spytał: czyby co niesłyszeli o awanturze dzisiejszéj, o któréj mu w ulicy coś opowiadano.
— Znam tego młodego panicza, który francuzowi tak mocno rękę przyłożył do twarzy! Co się z nim i z tamtymi stało? Nie możecie mnie nauczyć?
— I owszem! — rzekł jeden z grających — ja tu byłem, gdy się ta historya rozegrała. Że francuz dostał po pysku, nie widzę w tém nic zdrożnego. Wyzwali się, chłopak chwat, rozumu go nauczy.
— Czy już pojechał? — zapytał Daliborski.
— Będzie z godzina!
— Z kim?
— Zdaje się, że sam.
Starosta, człowiek bardzo czynny i spieszący się zawsze, widać w Warszawie miał wiele czasu do stracenia, bo się przysiadł do maryasza i przypatrywał grze spokojnie.
Rozmawiano o różnych rzeczach do zmierzchu. W ostatku grający dokończyli puli, rozpłacili się i odeszli, a Daliborski, kazawszy sobie dać lampkę wina, pozostał.
Już i na wieczerzę zaczęli się zbierać goście do dolnéj sali, a Daliborski, niekiedy przez okna niespokojnie wyglądając, siedział i siedział.
Wtém fiakr, jadący noga za nogą, zatrzymał się przededrzwiami gospody i w téjże chwili zewsząd ku niemu służba, z ulicy ludzie, gawiedź wszelaka, zbiegać się zaczęli: hałas się zrobił.
Daliborski wina nie dopiwszy, za czapkę pochwycił i wybiegł. Przechodząc około fiakra, który już tłum otaczał, spojrzał i zobaczył we krwi broczącego, z głową zwieszoną wojewodzica, którego bosy i odarty chłopak, z ulicy pewnie wzięty, podtrzymywał. Twarz była śmiertelnie bladą, usta otwarte, a przez nie ciekła krew spiekła.
Starosta rzuciwszy okiem w głąb powozu i nie chcąc się widać mieszać do téj sprawy, natychmiast się cofnął i przez tłum przebiwszy zniknął.
Tymczasem litościwsi ludzie po doktora posłali, a gospodarz zajął się, lamentując, wydobywaniem z fiakra wojewodzica, który zaledwie znaki życia dawał. Nie był rannym jak zwykle w pojedynku raz tylko, pchnięć kilka w piersi krwią buchało, głowa była poraniona, stan nieszczęśliwego zdawał się zrozpaczonym. Dyszał jednak jeszcze i niekiedy drgał, jakby się chciał porwać.
W tym stanie zniesiono go na górę do izdebki i złożono na łóżku. Opieki żadnéj, oprócz téj, jaką gospodarz mógł dać, nie było. Niewiadomo nawet dokąd się zgłaszać po nią, wojewodzic imienia swojego nie podał, a nikt z obecnych go nie znał.
Daliborski zaś nie musiał się wcale losem rannego zajmować, bo się i sam nie pokazał już więcéj i nikt téż inny nie przyszedł. Szczęśliwym wypadkiem, książę Kazio przejeżdżał przez Tłomackie, gdy skrwawiony fiakr i około niego tłum ciekawych stał jeszcze, a że go każda awantura zajmowała, zatrzymał się rozpytać co to było.
Wiedział, że Wicuś stał pod „Orłem,” tknęło go zaraz, iż ten ranny mógł i musiał nim być. Wpadł więc na górę i zastał zaledwie dyszącego przyjaciela, około którego nawet felczera jeszcze nie było. Niepoobwiązywane rany krwią płynęły.
Książę miał serce złote, widok ten wprawił go niemal we wściekłość i w momencie rozesłał ludzi po doktorów. Interesowanie się, znanego w mieście i lubionego księcia tym rannym, wzbudziło wnet współczucie dla niego.
Przybyły zbawca, chociaż mu bardzo pilno było tam, dokąd jechał, pozostał przy chorym, aż do przybycia najprzód dwu felczerów, a w pół godziny doktora Beckera.
Za owych czasów, gdy spotkania między szlachtą i pojedynki były daleko częstsze, niż dzisiaj, felczerowie nawet mieli wprawę wielką w staraniu około rannych. Pierwszy, który się zjawił, gdy suknie rozpinać zaczęto i obnażono ciało, krzyknął, że niéma ratunku.
Potwierdził to drugi, który nawet nie chciał się zabierać do bandażowania, gdy wreszcie przybywający Becker, w milczeniu głową potrząsłszy, zabrał się sam rany oglądać i obwiązywać. Życia znaki objawiały się jeszcze.
— Mów mi prawdę! — zapytał książę — jest jaka nadzieja?
— Bardzo mała — rzekł flegmatycznie Becker zakasując rękawy. — To nie był pojedynek, ale morderstwo. Rany nie są jedną szpadą zadane. Krwi uszło wiele, a czasu stracono jeszcze więcéj.
I milcząc pochylił się nad napół martwém już ciałem wojewodzica.


KONIEC TOMU I-GO.



SYN
MARNOTRAWNY.
OPOWIADANIE Z KOŃCA XVIII WIEKU.
PRZEZ
Józ. Ig. Kraszewskiego.
(Wydanie Redakcyi Biblioteki Warszawskiéj).
Tom II.
WARSZAWA.
W DRUKARNI JÓZEFA BERGERA.
przy ulicy Elektoralnéj Nr. 14.
1879.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 1 Ноября 1878 года.



I.

Działo się to przed wyjazdem wojewodzica do Warszawy. Zapewne prosta ciekawość tylko skłoniła starostę Daliborskiego, iż znajdując dostarczone mu informacye o stosunkach Wicka niedostatecznemi, zapragnął sam dotrzéć do źródła i przypomniéć się pani Strańskiéj. Wdowa, która go za dawnych czasów pobytu w domu miecznika widywała, choć go zdala na ulicy niekiedy spotkała, stroniła, nieżycząc sobie być poznaną. Daliborski téż jéj nie szukał i zbliżać się nie miał ochoty, dopóki nie wypadła potrzeba.
Dosyć zdziwioną i zmieszaną została pani Strańska, gdy raz wychodząc od swoich kochanych Dominikanów, w progu spotkała Daliborskiego. Chciała go zrazu pominąć jak nieznajomego, ale mecenas się witał.
— Cóżto? pani nie łaskawa mnie sobie przypomniéć.
— A! pan starosta! prawdziwie... — zaczęła uśmiechając się wdowa — nie sądziłam... przepraszam...
— Ja oddawna asanią dobrodziejkę tu widuję, lecz nie chciałem się naprzykrzać. Widzę, że pani musi mieszkać w Lublinie?
— A tak! od niejakiego czasu — bąkała wdowa pomieszana.
— Na dewocyi? — uśmiechnął się mecenas.
— Dla wychowania Helusi — przerwała rumieniąc się Strańska — zawsze w mieście łatwiéj.
To mówiąc, wyszli byli z zakrystyi. Wdowa bardzo wolnym krokiem ciągnęła uliczką, Daliborski uparcie jéj towarzyszył. Strańska nie była z tego niekontenta, znając potęgę stosunków i wpływów młodego jurysty; zresztą, mogły jéj jakieś śmielsze myśli przyjść do głowy, widząc że się tak nią i jéj losem zajmował, a w końcu przedłużając rozmowę, nie myślał ją opuszczać.
Kilka razy stawała chcąc go pożegnać, ale Daliborski oświadczył że radby ją odprowadzić do domu, dodając, że się nudzi, niéma się gdzie rozerwać i radby czasem chwileczkę jaką spędzić u dawnéj znajoméj.
Mógł się zawsze przydać pani Strańskiéj, i nie wahała się go zaprowadzić do dworku. Tu Daliborski, nadzwyczajną czułość okazując dla małéj Helusi, pozyskał sobie więcéj jeszcze serce matki. Strańska wpadła w dobry humor, i dawna poufałość ze starostą wróciła.
Po kilku dniach Daliborski znowu się zjawił na gawędkę i kawę poobiednią, tak że pani Strańska poczęła mieć osobliwsze myśli.
— Jeżeli bałamut chce sobie ze mnie mieć tak, przyjaciółeczkę w kątku, o! to bardzo dziękuję! Powiem słowa prawdy i dam odprawę; a jeżeli seryo coś myśli, to dlaczegóż nie? dlaczego nie? Wolę jego jak starego Melliniego. Ale to chyba nie może być!
Do jaśniejszego wytłómaczenia się nie przyszło jednak i Strańska zaczynała po niejakim czasie powątpiewać, czy stawiąc dilemma z przyjaciółki albo żony, nie omyliła się. Przeczuwała teraz, że adwokat mógł ani o jedném ni o drugiém nie myśleć, a mieć na celu coś trzeciego, dla niej niezrozumiałego.
W jednéj z poufałych rozmów przy kawie, znienacka przyznał się Daliborski, że wiedział o romansie wojewodzica z Pepitą. Probowała wdowa wykłamać się z pośrednictwa, zaprzeczać wszystkiemu, lecz przekonała się wkrótce, że to było niepodobieństwem. Musiała się przyznać. Mecenas tyle okazywał współczucia dla serc kochających, tak się interesował wojewodzicem, objawiając dlań najserdeczniejszą przyjaźń, iż wdowa wreszcie nie widziała potrzeby tajenia się przed nim. Nie badał téż jéj odrazu, tak jak na inkwizycyi: szedł ostrożnie i powoli.
Ulegając w końcu téj wewnętrznéj potrzebie starzejących kobiét, które, gdy nie mogą same prowadzić romansów, niezmiernie się lubują rozprawianiem o nich, Strańska, która podsłuchiwała swoich protegowanych, poczęła się zwierzać z wrażeń przed Daliborskim.
— Powiadam asindziejowi, kochany panie starosto — mówiła mu — że to jest, jak mamcię kocham, romans, jakiego na świecie nie było!
— Dlaczego? — spytał Daliborski.
— Proszę kochanego starosty, ja żyłam na świecie, i, choć sama nie praktykowałam — dodała rumieniąc się Strańska — alem dużo widziała i nasłuchała się między ludźmi. Coś takiego jak oni dwoje ze świecą szukać.
— Ale w czémże? — nalegał starosta.
— Niechno mnie pan posłucha, to zaraz zmiarkuje. Trzeba i jego znać i ją znać. On, to pan wié, łotra kawał, bujna sztuka, a nawykł na wielkim świecie, ładny chłopak, że mu wszystko szło po myśli. Bo jak mamę kocham, na wielkim świecie co się dzieje! co się dzieje!
— A na małym? — przerwał starosta.
— Słowo daję, jak mamę kocham, nie tyle jest awantur. Wiadoma rzecz, na małym świecie zaraz oszkalują i zgubią kobiétę, a na wielkim co jéj to szkodzi, że na nią plotą! Jeszcze więcéj ludzi to przyciąga.
Otóż, co chciałam mówić: on taki impetyk, gwałtownik, choć ja go przestrzegałam, nie chciał słuchać; zrazu się do dziewczęcia rzucił obcesem.
Ale niech pan nie myśli — dodała Strańska — ja krokiem nie odchodziłam od nich. A i bez tegoby się było obeszło, bo Pepita kochać go kocha, no, szaleje, można powiedzieć że ją oczarował; ale takie to dumne i poczciwe, że inaczéj romansu ani nawet chce rozumieć, tylko żeby zaraz do ołtarza i na całe życie.
Zaraz przy drugiém widzeniu się, tak sobie jak najnaturalniéj, wyznawszy mu miłość, poczęła o ślubie. Gdzie i jak on będzie. Ten — osłupiał. Chciał się śmiać, ale się zawstydził. Wszelkie tedy bliższe poufałości Pepita odkłada na — po ślubie, dając mu całego strawnego rękę do pocałowania. Do twarzy ani dotknąć, chyba gwałtem, a ta zaraz w krzyk i mdleje, a potém jeszcze gniéwa się.
Posądzał mnie wojewodzic, że ja jéj daję nauki, że mu przeszkadzam; ażem go wyłajać musiała, bo nieprawda! Taki rozum i statek w téj dziewczynie, że jak stara! powiadam panu.
Gdy go niéma, to się rozpada za nim, że go kocha i życieby dała, a jak przyjdzie, to go trzyma na staję, w przyzwoitéj odległości: ani przystępu!
Uważałam po kilku dniach, że wojewodzicowi się to strasznie nie podobało; chciał nawet pono nastraszyć ją i kilka dni nie był, nie przyszedł. Pepita łzami się zalewała. Gdy wreszcie przybył, rzuciła się, ale jak pan myśli, z czułością? Gdzie tam! Poczęła go łajać po polsku i po włosku, od psów, powiadam panu, od łotrów, od zdrajców; myślałam że on, impetyk taki, gotów awanturę zrobić, a ten stał, stał, słuchał, a potém jak padnie przed nią na kolana: — Moje ty bóstwo! — i t. d.
Wdowa ruszyła ramionami.
— Słuchajże pan to daléj, bo to nie koniec. Tego dnia za karę, jak się uparła ręki mu nie dać, nie dała... A była taka poruszona, że jéj łzy dziurgiem z oczów płynęły. I ten, proszę starosty, waryat, zbój, jak mamcię kocham, od tego dnia spokorniał do niepoznania.
To prawda — mówiła daléj Strańska — że gdy ona mu z oczów schodziła, a sam się ze mną został, buntował się, łajał, odgrażał, a byle ją zobaczył, inny człowiek się z niego robił.
Ja, proszę pana starosty, tak mi Panie Boże dopomóż i mojéj Helusi! gdy się zdecydowałam pomagać im, to nie inaczéj, jak do Sakramentu. Byłabym nie dozwoliła jéj porwać bez ślubu, o! już co tego, tobym była dobrze dopilnowała, dałam sobie słowo; aż okazało się, że ta ani pomocy ani rady mojéj nie potrzebowała. Kochanie kochaniem, a rozum! o to...
Już jakem się przekonała, że tu niéma się o co obawiać, więc czasami, aby im dać więcéj swobody, wyjdę do mojego pokoju, zostawię ich samych, drzwi niby przymknę, sama stanę, słucham i patrzę. To, jak mamcię kocham, satysfakcya było widzieć to dziewczę, bo to, z pozwoleniem pana, smarkate, ledwie wyrosło, a taki w tém jakiś charakter, że, mówię panu, fraszka senatorskie dziecko!
Gdy ja się tylko z pokoju wysunę, on zaraz korzystając, zbliża się. Ale, gdzie!!! ledwie się podsunie, ta już grozi. Dała mu imię pieszczone, licho wié jakie; nazywa go Czenczi, i woła nań:
— Czenczi! proszę przyzwoitym być. Masz rękę do pocałowania i siadaj na swojém miejscu, a siedź spokojnie, bo pójdę.
— Jaka bo ty jesteś niemiłosierna! — woła wojewodzic.
— Powiedziałam ci, że twoją będę, na dobrą i złą dolę, na życie i śmierć — odpowiada Pepita — dotrzymam ci, ale niech nas ksiądz zwiąże i pobłogosławi.
Więc wojewodzic, który jest wyszczekany, jak niemożna lepiéj, nuż dowodzić, że dosyć gdy Pan Bóg słyszy przysięgę; ona, tylko głową kiwa, listek gryzie w ustach, i, swoje a swoje.
— Kiedy się Pana Boga nie boisz — odpowiada — czegóż się masz bać księdza i świadka. Jak ślub weźmiemy, pójdę choć na koniec świata.
Więc, jak mamę kocham, powiadam panu, że czyste komedye, co ja się tu nasłucham i napatrzę!
Przez Strańską dowiedział się starosta o całym biegu romansu, i pilnie śledził wszystkie jego przemiany. Wojewodzic, wedle jéj opowiadania, w końcu złamany zarazem dowodami miłości i tym charakterem kobiéty, która nad nim potrafiła wziąć gorę, ofiarował się żenić, byle kto ślub chciał dać.
Pepita zaczęła nalegać na wdowę, aby ona przez swe stosunki z duchowieństwem, wymogła na którym z dominikanów, aby ich pobłogosławił. Wdowa ostrożnie starać się o to poczęła, mając od wojewodzica zapewnione sto dukatów dla księdza. Szło tylko o to, że wydawszy ostatni grosz na ślub, nie było o czém uciekać, a trzeba było koniecznie uchodzić przed zagniewanym wujem, dopókiby się go nieudało przebłagać.
Wojewodzic więc postanowił jechać do Warszawy, i, jak powiadał, choćby duszę zastawić przyszło, pieniędzy dostać.
O téj podróży, zaledwie uprojektowanéj, Daliborski się zaraz dowiedział od Strańskiéj, która dla niego nie miała tajemnic. Choćby była zresztą chciała co zatrzymać przy sobie, badając ją zręcznie, mecenas w końcu co chciał dobył.
Jednego dnia uwiadomiony, drugiego już był pocztą w drodze do Warszawy.
Widzieliśmy co się tam stało. W Lublinie oczekiwano powrotu, niemając żadnéj wiadomości o wojewodzicu. Pepita codzień przychodziła do wdowy, aby z nią mówić, aby wylać całe serce swoje i niepokojem się z nią podzielić.
— Dlaczego on nie wraca!? — mówiła, ręce łamiąc — dlaczego ja się tak trwożę bez miary. Nie wiem sama czego się lękam, drżę. On tam może znajdzie piękniejsze odemnie, te obrzydłe wielkie panie, które mi go zbałamucić zechcą.
Strułabym go lub zabiła gdyby mnie zdradził! — mówiła do spokojnie głową potrząsającéj Strańskiéj. — Gdyby nie miał być moim, to niczyim; a potém otrułabym się lub zabiła sama, bo ja bez niego żyć nie mogę, i nie chcę!
Z każdym upływającym dniem, w milczeniu głuchém, bez wieści, rósł ten niepokój, niecierpliwość, gorączka. Chociaż Pepita przed wujem starała się ukrywać stan swojego serca, nawet stary zaczynał mieć jakieś podejrzenia.
Jednego dnia przyszedł do Strańskiéj na kawę.
— Moja dobrodziejko — rzekł, całując ją w rękę — jesteś dobrze z tą moją drogą Pepi. Jéj coś jest. Ona cierpi. Starałem się wybadać: milczy. Oczy ma często zapłakane, nie jé, zamyśla się. Zlituj się, moja dobrodziejko, jesteś jéj przyjaciółką, uczyń to dla mnie, wybadaj ją, wyrozumiéj, co jéj jest. Czyby, uchowaj Boże, kochać się miała! Może to tylko zwykła choroba dorastających, bez oznaczonego przedmiotu, może tylko potrzeba kochania?
Strańska była mocno zakłopotana i zawstydzona, starała się uspokoić doktora.
— Panu konsyliarzowi z czułości się przywiduje — mówiła. — Dziewczę, jak wszystkie w tym wieku, ma melancholie, kaprysiki; to ją pan czém zabaw, rozerwij, kup jéj co.
Doktora to nie przekonywało, szeptał coś po włosku pod nosem.
Pepity niepokój w końcu już zdawał się zagrażać chorobą, wdowa nie wiedziała jak ją i czém skłonić do cierpliwości, wyrywała się z pogróżkami rozpaczliwemi.
Tak stały rzeczy tu, gdy Daliborski nazajutrz, po wypadku z wojewodzicem, zobaczywszy go napół umarłego, w fiakrze leżącego, nagle wszystkie swe wizyty pooddawał wieczorem i zapewne dla pilnych interesów do Lublina powrócił.
Trzeciego dnia, wypadkiem tą razą, spotkała się z nim około ratusza Strańska i sama go zatrzymała. Mecenas mało okazywał ochoty do rozmowy, ale wdowa miała jéj wielką potrzebę.
— Żebyś pan starosta wiedział, co ja mam za kłopot z tą dziewczyną, to nie do opisania. Powiadam panu, jak mamę kocham! waryuje!... Wojewodzic pojechał i jak w wodę wpadł; żeby choć słowo napisał.... Miał za dni sześć, siedem powrócić, a tu go jak niéma tak niéma!
Daliborski z jakąś złośliwością niepoczciwą odezwał się szydersko i nielitościwie:
— A jak ma pisać, ciekawym, kiedy może go już na świecie niéma. Wracając z Warszawy, powiadali mi, że go w pojedynku, bez mała, zabito.
Strańska o włos nie padła ze wzruszenia, posłyszawszy to. Uczepiła się mecenasa o szczegóły, gdzie, jak, od kogo to słyszał? ale Daliborski zbył ją ogólnikami:
— Całe życie awanturnikiem był, świerzbiała mu dłoń, naostatku trafiła kosa na kamień... doigrał się!
Ani sposobu było dowiedziéć się więcéj od niego. Starosta zaprzysięgał, że sam nie wié nic nad to, iż w burdzie jakiéjś wojewodzic był śmiertelnie ranny i że mu życia nie rokowano.
Z tą wiadomością, cała wzburzona, wróciła do dworku Strańska. Najwięcéj ją to przerażało, iż znając siebie, wiedziała, że języka za zębami nie utrzyma, wygada się niezawodnie przed Pepitą, a naówczas... Naówczas już niepodobna było nawet przewidziéć, co się stanie!...
Łamała ręce, rozpaczała; doktor się mógł dowiedziéć, zerwać stosunki, oszkalować ją przed ludźmi jako intrygantkę: naówczas musiałaby się chyba wynosić z Lublina.
W tych myślach przebyła dzień, który się jéj nieznośnie wydał krótkim, tak lękała się wieczornego przybycia Pepity. Gdy zwykła jéj godzina nadeszła, Strańska tak pomieszana na jéj spotkanie się wysunęła, iż gdyby nie lekka słabość Helusi, na którą złożyła swój smutek i niepokój, domyśliłaby się może Pepita, iż coś wiedziéć musiała.
Dosyć niezręczna wdowa, sądząc, iż należało powoli przygotować dziewczę, zaczęła najniezgrabniéj napomykać o losach ludzkich, o życia nietrwałości, o wypadkach, do których człowiek zawsze przygotowanym być powinien.
Ta rozmowa wzbudziła podejrzenie w Pepicie, która jak piorunem rażona, rzuciła jéj w oczy, że ona coś wiedziéć musi. Padła przed nią na kolana błagając:
— Mów! jeśli masz litość nademną! Najgorsza wiadomość lepsza od niepewności. Mów! choćbyś mnie ubić miała! mów!...
Obejmowała ją rękami, całowała z płaczem, nagliła, zaklinała. Strańska w końcu wyznała jéj, o czém się przypadkiem dowiedziała od mecenasa.
Pepita słuchała z oczyma suchémi, wstrzymując oddech, bladła, drżała; lecz ani padła, ni omdlała, ni straciła przytomności. Cios był tak silny, iż ją jak w kamień obrócił.
Nie mogła płakać. Stała nieruchoma, bez słowa na ustach, nie okazując napozór bolu; zwolna rękę przyłożyła do serca i oddaliła się ku oknu.
Wdowa, boleści kobiécéj nie pojmująca inaczéj, jak krzykliwą, głośną i patetyczną, nie umiała sobie wytłómaczyć téj, jak się jéj zdawało, obojętności.
Pepita dała się jéj poprowadzić do krzesła, posadzić w niém; cała była zatopiona w sobie. Strańska nie rozumiała jéj, ona nie widziała ani jéj, ani tego co ją otaczało. Mała Helusia sparła się, szczebiocząc, na jéj kolanach: nie postrzegła ulubionego dziecka.
To straszne zdrętwienie trwało długo. Słowa z niéj nie mogła dobyć Strańska. Czuła, że coś się w téj biédnéj głowie musiało ważyć, że myśli straszne i wielkie po niéj się błąkały; lecz na najczulsze zaklęcia i nalegania nie powiedziała nic biédna Pepita. Uścisnęła Strańską, pocałowała ją i zażądała do domu powrócić.
Oczy jéj czarne, stojące słupem, nieruchome, miały taki jakiś wyraz; twarz była tak marmurowo blada, że wdowa zrazu jéj obawiała się puścić i gdy się napierała powracać, w końcu sama ją przeprowadziła.
Tu, Gawłowskiéj szepnąwszy słowo na ucho, oddaliła się. Pepita wprost pobiegła do swojego pokoju i w nim się zamknęła.
Srodze przyszło Strańskiéj tego dnia za lekkomyślność swoję odpokutować. Powróciwszy do domu ogarnęła ją trwoga, rozpacz niemal. Znała gwałtowną miłość dziewczęcia, lękała się, aby na życie się swoje nie targnęła. Wprawdzie zaleciła Gawłowskiéj największą pilność, ale jéj nie mogła wyjawić, jak dalece położenie było groźném.
Przez całą noc prawie, Helusię uśpiwszy, wdowa płacząc i desperując, odprawując na tę intencyą wszelkie nabożeństwa, jakie tylko najskuteczniejsze znała, polecając się wypróbowanym patronom, miejscom świętym i relikwiom, ślubując rozmaite ofiary do cudownych obrazów i ołtarzy, spędziła nie mogąc usnąć. Nad ranem dopiéro zmrużyła oczy, ale we snach prześladowały ją okropności takie, że się zbudziła o brzasku.
Ranek był mglisty i pochmurny, wdowa, któréj ciężko było oddychać, poszła z bawialnego pokoju okna otworzyć w ulicę; jeszcze nawet drzwi domu stały zamknięte, gdy usłyszała dobijanie się do nich. Wyjrzała i zobaczyła Melliniego, bez czapki, w rannym przyodziewku szturmującego do wnijścia. Sama mu pobiegła otworzyć, bo czuła, że się jakieś nieszczęście stać musiało. Stary wpadł jak nieprzytomny, machając rękami, okazując rozpacz, któréj wypowiedziéć nie mógł.
— Pepita! — wołał — Pepi! moje dziecko! moja pociecha jedyna! Niéma jéj! znikła! Złoczyńca jakiś!...
Strańska ledwie go potrafiła usadowić w krześle i do tyla uspokoić, aby jéj wytłómaczył co się stało.
Mówił tak rozerwanémi wyrazy, przerywając sobie ciągle wykrzyknikami rozpaczliwémi, iż dużo czasu było potrzeba, aby nakoniec dowiedziała się z jego mowy, iż Pepita, zabrawszy dosyć znaczny zapas pieniędzy, jaki był u niéj w schowaniu, w nocy znikła z domu.
W ręku trzymał Mellini jeszcze zmiętą kartkę, znalezioną w jéj pokoiku, na któréj napisała słów kilka, błagając o przebaczenie i o litość.
Mellini nie mógł pojąć, zrozumiéć, domyśléć się, jaki był powód tego szalonego kroku. Wiedział, że nic innego, jak gwałtowna jakaś miłość, nie mogło spowodować ucieczki; lecz łamał głowę, kto mógł być tym uwodzicielem. Pepi nikogo nie znała bliżéj, nikt w domu ich nie bywał.
Strańska nie mówiła nic.
W końcu odważyła się zdala zwrócić jego uwagę na to, że ów chory młodzieniec, przyjaciel księcia generała, mógł potajemne zawiązać stosunki z Pepitą, która, jak się domyślała wdowa, dosyć nim była zajętą. Nie przyznała się do pośrednictwa, starała się tylko upewnić doktora, iż, o ile znała Pepi, mógł o nią być spokojnym, bo miłość musiała się zakończyć małżeństwem.
Mellini uderzony był trafnością domysłów wdowy.
— A! nieszczęśliwy dzień ten i godzina — zawołał — kiedym go pod dach mój przyjął. Są więc losy nieuniknione! Dla piękności tego dziecka, aby ją uchować od zetknięcia się z tym zepsutym światem, porzuciłem służbę, dwór, wywlokłem się tu na stare lata. Nieszczęście rzuciło pod nogi jéj wpółzabitego człowieka, nad którym ulitować się było potrzeba, który za ocalone życie miał się na mnie pomścić zabójstwem!!
Mellini płakał jak dziecko...
Strańska powtarzała mu, że się ożeni.
— Ożeni się! — krzyknął w gniewie doktor — cóż mi z tego? Jutro się rozwiedzie, uczyniwszy ją na całe życie nieszczęśliwą, jeśli nie zepsutą i strutą swym oddechem. Wasani ich nie znasz!
Cóż dla tych pół-bogów znaczy biédna dziewczyna? To zabawka, za którą milion dziś dać gotowi, a jutro za okno wyrzucić.
Co mi po jego ożenieniu! Niéma mojéj Pepi! niéma! Wróci inną — ja jéj nie chcę!...
Po długich takich wyrzekaniach jednostajnie się powtarzających, Mellini ledwie się dał odprowadzić nazad do domu, gdzie wszystko szlochało i płakało, chodząc zrozpaczone po panience kochanéj.
Gawłowska dowodziła na swą obronę, że po północy jeszcze, z wieczora pannę widząc niespokojną, chodziła pod drzwi jéj podsłuchiwać, że cicho było w pokoiku i sądziła, że usnęła.
Jedna z dziewcząt, śpiących w kuchni, słyszała wprawdzie późno w nocy, jakby otwierające się drzwi na ulicę, które potém w istocie znaleziono nie zamknięte rano, ale wstać się obawiała.
Mellini nie pojmował w ostatku, jak ona sobie radę dać mogła, przypuszczał wykradzenie; Strańska, która wiedziała, że Pepi wykradła się sama, dziwiła się odwadze jéj jeszcze więcéj.
Ochłonąwszy trochę, Mellini, nie dbając już wiele o żadną kompromitacyą, pobiegł na miasto, rozpytując po sąsiednich dworkach, po ludziach, czy kto uchodzących nie widział. Wkrótce i na Winiarach i po całém mieście nie mówiono tylko o tém. Biegał nieprzytomny zaczepiając wszystkich, rozpytując nieznajomych. Wpadł nawet najniepotrzebniéj do Daliborskiego, chcąc go prosić o pomoc i radę.
Starosta, wyrozumiawszy o co chodziło, nadzwyczajnie się zdumiał. Mellini wprost, już napewno, mówił mu o wykradzeniu siostrzenicy przez wojewodzica.
— Co mi pan mówisz! panie konsyliarzu — odparł z flegmą Daliborski — ja powracam z Warszawy, wojewodzic tam jest, a pewniéj na mogiłkach niż żywy, bo go zakłuto w pojedynku. Sam na oczy moje widziałem trupa.
Doktor nie mógł już nic pojąć. Jeśli więc nie z wojewodzicem, z kim uciec mogła? Dla kogo? Znowu najstraszniejsza niepewność o los Pepity obarczyła go. Było w charakterze Daliborskiego, znęcać się nad ludźmi.
— Niéma wątpliwości — rzekł do Melliniego wprowadziwszy go do gabinetu — że waćpana siostrzenica miała jakieś stosunki z wojewodzicem, który się do niéj wieczorami podkradał. O tém wiedzieli ludzie, tylkoś waćpan był ślepy.
Dobijał doktora, który głowę zwiesiwszy na piersi, siedział półżywy, słuchając.
— Wykraść jéj jednak nie mógł — dokończył mecenas — bo go tu nie było. Chyba się dowiedziała o jego śmierci, gdyż sądzę, że pewnie musiał umrzéć i poleciała go choć w trumnie zobaczyć.
Po téj rozmowie Mellini nie miał siły zawlec się do domu, dobiło go to, iż nawet taki obcy mu zupełnie Daliborski, wiedział o romansie, który pod jego dachem się odbywał, a on nań był ślepym. Zgubę nieszczęśliwego dziecka przypisywał sam sobie.
Gdy się znowu znalazł w swym dworku, Mellini oprzytomniał i ostygł nieco. Nie było wątpliwości, że Pepi musiała zbiedz do Warszawy do chorego czy umarłego. Cóż mu pozostawało nad gonienie dziecięcia i ratowanie go?
Zaledwie myśl tę powziął, natychmiast do wykonania przystąpił. Resztę pieniędzy, pozostawionych w domu, zabrawszy, posłał po pocztę i nie żegnając nawet Strańskiéj, wyjechał do Warszawy.
Zobaczywszy go już odjeżdżającego, wdowa wybiegła, aby się coś dowiedziéć. Mellini ledwie kilką słowy ją zbywszy, pośpieszył w pogoń. Chociaż przepłacał pocztylionów i na chwilę nigdzie nie spoczywał, po drodze nie napędził, ani się mógł cokolwiek dowiedziéć o zbiegłéj.
Siły starego opuściły tak, że w końcu leżąc już na bryczce wieźć się kazał. Pocztylioni, litość nad nim mając, opiekowali się osłabłym i zapominającym o wszelkim posiłku.
Zerwał się dopiéro z téj pościeli, gdy mu oznajmiono, że most już miał przebywać i Warszawa była za nim. W téj wielkiéj stolicy miał wprawdzie, poczynając od księcia i jego matki, bardzo wielu znajomych; lecz do kogóż się miał udać, aby zamiast rady i pomocy nie zostać wyśmianym? Rozgłaszać tak własną hańbę i upokorzenie było nad jego siły.
Pocztylion który go wiózł, nieodbierając na kilkakrotne zapytania odpowiedzi, dokąd go miał zawieźć, z własnego domysłu, zawahawszy się między kapitanową na Miodowéj, a Orłem na Tłumackiem, powiózł go do téj gospody, do któréj najwięcéj zajeżdżało osób.
Mimowolnie oczy Melliniego, który od lat kilku nie widział Warszawy, ściągnęła ulica, któréj nigdy tak ożywionéj, tak wrzącéj jakiémś życiem wezbraném nie widział. Zdało mu się że trafić musiał na jakiś dzień świąteczny, chociaż był on powszednim. Nieustannie pomijać musiał powozy, z których wyglądające twarze wesołe i śmiejące się, swobodną myślą, rozjaśnione, zdały się jego boleści i pognębieniu urągać.
Skromna bryczka pocztowa, pomimo swéj trąbki musiała co moment ustępować z drogi poszóstnym i poczwórnym zaprzęgom, przed któremi pędzili konni, lub gnali laufrowie. W powietrzu czuć było jakąś, rażącą przykro Melliniego wesołość i rozpasanie ochocze. Dzwony biły wieczorne nie tęskną nutą modlitwy, ale tonami tryumfu i wesela; kilku konnych panów minęło go rzucając mu śmiech w oczy.
W niezmiernie wysokiem wisky jechał elegant powożący się sam czterma końmi, które lekki powozik jak piórko niosły. Młodzieniec siedzący na koziołku, głową niemal sięgał okien pierwszego piętra, z których niewieście główki w wielkich fryzurach i jasnych wstęgach uśmiechały mu się.
Zdala słychać było bęben i fujarkę jakiegoś wojska oddziału, mającego wartę zaciągać.
Ledwie się bryczka mogła przecisnąć przez tłumy powozów, pieszych i jeźdźców i już się ku Tłumackiemu zbliżała, gdy usłużni żydkowie poczęli ją otaczać i chwytać za fartuch, za luśnie, i, mimo opędzań pocztyliona zapraszać do różnych gospód po drodze. Jedni gwałtem rwali do Marywilu, drudzy na podwórze, inni do kapitanowéj, a wszyscy zaręczali zgodnie że pod Orłem ani dla muchy miejsca nie było, że w całéj Warszawie nie mogła się już i śpilka pomieścić, tylko tam, gdzie oni prowadzić chcieli.
Pomimo tych zapewnień, doktor dostawszy się pod Orła, otrzymał obietnicę pomieszczenia choć pod dachem. Zwlókł się złamany, nie widząc już nic i nie słuchając co się działo dokoła i zabierał się iść na górę, gdy posłyszał głos nad sobą:
— Mellini! czy mnie oczy nie mylą! a ty co tu robisz? czy chcesz nam chleb odebrać? a to ci mało Lublina?
Tak śmiejąc się witał go stary znajomy, schodzący właśnie ze wschodów doktor Becker.
Żartobliwy ten ton jednak zmienił natychmiast, spojrzawszy na Melliniego baczniéj. Starzec był ledwie żywy, ból, podroż, znużenie siły jego wyczerpały.
— Giacomo? co ci jest? — zapytał chwytając go w objęcia doktor...
— Jestem nieszczęśliwy! jestem najnieszczęśliwszy z ludzi! — jęknął doktor...
— Ty się ledwie trzymasz na nogach!
— Ja się ledwie przy życiu trzymam! — odparł Włoch.
— Ale cóż to jest — począł Becker — pozwól, ja cię tak opuścić nie mogę. Koledzy jesteśmy, chodź, daj mi rękę!
Może ci w czém pomocą być potrafię.
Mellini dawał z sobą robić co chciał litościwy ów towarzysz. Weszli tak na górę, mijając jedne drzwi, Becker wskazał na nie.
— Mam tu chorego — rzekł — porąbanego i pokłótego, tak iż wątpię by wyszedł cało, chociaż natura nadzwyczaj silna. Właśnie od niego powracam, i prawdziwie nie wiem, czy scena, któréj byłem tylko co świadkiem u niego, wyjdzie mu na zdrowie czy go dobije. Godzina temu może, gdym siedział przy łóżku jego opatrzywszy rany i badając gorączkę w pulsie, wtem drzwi się otwierają, wpada kobiéta, cała okurzona podróżą, jak szalona rzuca się na łóżko z krzykiem i... mdleje na jego piersiach. Ledwiem ją ocucił, ledwie téż potrafiłem chorego po tém wzruszeniu niepotrzebném uspokoić. Prawda że dziewczę jak anioł śliczne, że miłość gorąca, ale może mi dobić pacyenta.
Mellini stał, słuchał i nagle rzucił się w objęcia Beckera.
— Jéj imię! na miłość Bożą; jéj imię...
— Pepi! — odparł Becker...
Doktor ściskał go płacząc...
— Życieś mi wrócił! — zawołał...






II.

Pani starościna siedziała przed wielkiém zwierciadłem, była godzina ranna jeszcze; zwiędła twarz staréj zalotnicy właśnie się na wystąpienie w świat przygotowywała. Dwie służebne zajęte były podawaniem rozmaitych kosmetyków, porcelanowych puszek z bielidłem, różem i smarowaniami. Począwszy od oczów, brwi, do ust i podbródka, wszystko potrzebowało restauracyi umiejętnéj. Resztki piękności należało sztuczną podnieść młodością. Pani starościna oczy miała pilno zwrócone na zwierciadło, a własne jéj ręce pracowały nad malaturą, z któréj nie była kontenta, bo się rzucała i krzywiła, gniewając na sługi.
Naprzeciw niéj na berżerce siedziała córka, w rannym jeszcze stroju, spoglądając na matkę z rodzajem politowania. Ona nie potrzebowała jeszcze tych starań aby być piękną, dosyć jéj było lekkiego obłoczku bielidła, niedostrzeżonego pyłku rumieńca, jeśli naturalnego zabrakło po znużeniu życiem pracowitém. Mówiły z sobą po francuzku, aby służące zajęte około starszéj pani, nie zrozumiały rozmowy.
— Stary jest od kilku dni nie swój — mówiła wojewodzina — trochę chory, nogi mu brzękną, ale toby nie było nic; ma jakieś zmartwienie: ja go znam, kryje się z czemś przedemną. Napróżnom mu dała rękę do całowania, co zawsze skutkuje; poślinił, zamrugał, ale się nie przyznał do niczego.
— Ja ci powiadam, to sprawa Filipa tego. On ma za domem konszachty, on mu przynosi jakieś wiadomości o synu; tego trutnia wypędzić potrzeba, bo on nigdy szczerze nam nie będzie życzliwym.
— O! na to wieleby potrzeba — odparła wojewodzina. — Probowałam razy kilka, mówiłam o pensyi, o nadaniu gruntu, o dożywociu. Wojewoda swoje a swoje: „chyba chcecie śmierci mojéj.”
— O! śmierci! to się tak gada! — żywo przerwała starościna. Będzie dwa dni stękał a trzeciego zapomni. Proszę cię, i mnie się zdawało gdy moja Barciszewska szła za mąż, że ja się bez niéj nieobejdę.
— Ale to niedołężny starzec — odparła wojewodzina — zupełnie zdziecinniał.
— Dla tego właśnie i słuchać go nie potrzeba, i nie dawać mu swoim fantazyom dogadzać. Poprostu, innego przyjąć a tego won!
Wojewodzina zamilkła, bawiła się pierścionkiem zdjętym z palca, zamyślona. Po przestanku cicho szepnęła:
— Nie chciałabym, przyznam się mamie, przyprowadzać tego niepoczciwego Filipa do ostateczności: może się wypaplać!
Starościna ruszyła ramionami.
— Któż mu uwierzy! Ze starym należy postępować energicznie.
Wojewodzina zadumała się.
Szło daléj nadzwyczaj powolnie ubieranie staréj lalki, która koniecznie jeszcze piękną być chciała, i w zwierciadle przyglądała się sobie ze stron wszystkich, niekiedy półuśmiechem witając wspomnienia dawne.
— Do kogo się mama tak dziś stroi? — spytała ironicznie córka.
— To moja tajemnica — rzekła stara kokietka. Może téż i ja jeszcze potrafię schwytać drugiego takiego tłustego szczupaka. Kto wié?
— Tylko niechże sobie mama wybierze mniéj zgryźliwego, podejrzliwego, a najlepiéj takiego, któryby już się z krzesła nie ruszał.
Uśmiechały się obie.
— Zobaczysz! wybór mój będzie rozumny!
Zapukano do drzwi, jedna ze sług wyjrzała, i wojewodzinie podała bilecik, która przeczytawszy go, zmarszczyła się i matce podała. Starościna rzuciła nań okiem i zamruczała:
Il a la vie dure!
Spojrzały na siebie, wojewodzina poczęła żywo:
— Ale to niepodobieństwo aby wyżył. Mówiono mi na pewno, że doktor Becker wcale nie ręczył za uzdrowienie. Płuca być mają przebite, krwi stracił wiele.
— Ja ci powiadam — przerwała starościna — że tacy ludzie co są drugim ciężarem, żyją najdłużéj. Ja za nic nie ręczę, gotów wyzdrowieć.
— Nie, to nie może być! — zaczęła z wielkiém poruszeniem mówić wojewodzina. — Pierwszych dni zaręczali wszyscy, qui il etait agonisant.
— Ja temu nie wierzyłam — odparła starościna. Przyznam ci się téż, iż za bardzo niebezpiecznego nie uważam go teraz. Między nim a ojcem rozbrat jest wieczny...
— Ale póki on żyje, ja konać będę — zawołała wojewodzina, na którą cisnęła wejrzenie matka. Ten człowiek, ten człowiek, dopóki on chodzi po ziemi...
— Kochana Dosiu — odezwała się cicho starościna — tyś temu wiele winna.
Wojewodzina miała łzy gniewu w oczach, bilet, który trzymała w ręku zdarła w drobne kawałki. Wśród milczenia chwilowego drugi raz dało się słyszeć do drzwi pukanie, i drugi bilet podano pani wojewodzinie, ale ten był dłuższy i niespokojna poszła z nim do okna, a oczy troskliwéj matki za nią.
Usiłowała widocznie odgadnąć treść téj korrespondencyi, po twarzy córki, która płonęła żywym rumieńcem i bladła... Oczy z pośpiechem przebiegały papier na trzy strony zapisany.
— Cóż za lawina listów dzisiaj! — odezwała się matka, chcąc wywołać tłómaczenie.
Ale czytająca tak była niezmiernie zajęta listem, że nie słyszała głosu matki. Po długiém obracaniu na wszystkie strony, wcisnęła go do kieszeni.
— Cała historya znowu! — zawołała poruszona — ale niéma w tém nic złego... Piękny ów rycerz karczemny, uwiódł sam jakąś dziewczynę, która za nim aż tu wczoraj przyleciała. Scena patetyczna przy łóżku chorego, którego stan się, chwała Bogu, pogorszył znacznie.
— Trzeba żeby kasztelan dziś wieczór, pięknie tę historyjkę ubrawszy, staremu opowiedział; nigdy takich środków zaniedbywać nie potrzeba: nowe uwiedzenie, karczemna zwada, niech zna tego kochanego swojego pierworodnego...
Wojewodzina stała zamyślona.
— Zapewne — odezwała się — a jednak gdy stary jest chory, nie dobrze jest go gryźć i dobijać; mama wié, że na wypadek katastrofy, nasze interesa nie są poregulowane. Doktor powiada że ta pedogra może pójść do góry...
— Ale, moja droga, to téż interesów tak zwlekać i ciągnąć się niegodzi. Czegóż się ociągać? niech sobie ludzie plotą co chcą!
Pedogra może uderzyć bez żadnéj widoméj przyczyny...
— Mówiłam już kilka razy — szepnęła córka — ale żeby doprowadzić do końca, trzebaby z mojéj strony takich ofiar, takich obrzydliwych przymilań, do których ja w téj chwili, doprawdy, nie czuję się zdolną.
Mówiąc to wojewodzina wstrzęsła się cała i plunęła, potém zwróciła ku oknie i zapatrzyła w nie.
— Daliborski jest bardzo zacny człek — dodała zimno starościna — a potém, zdaje mu się że trochę we własnéj sprawie działa. Umiałaś go doskonale usposobić.
Wojewodzina z pogardliwą minką odparła:
— A! mam go już dosyć tego Daliborskiego; prawda, że do czasu go oszczędzać potrzeba, ale tak jest złego tonu, tak trywialny...
— Przecież, kochana Dosiu, i ten był dawniéj w łaskach: tylko się nie gniewaj!
Dwie kobiéty zmierzyły się wzrokiem, wcale nie właściwym matce i córce.
— A jeżeli mama téż ma prawo, wymawiać mi, chwilowe fantazye moje. Któż ich nie miał?
Starościna uśmiechnęła się ironicznie.
— Tak i nawet ja, ale byłam szczęśliwsza.
— Może zręczniejsza — dodała córka.
— Dosiu — krzyknęła matka głosem zmienionym.
— Mamo! — odpowiedziała córka, któréj twarz zaogniła się gniewem.
Usłyszawszy to, służące, widać przywykłe już do podobnych wybuchów pomiędzy starościną a wojewodziną, zwinęły się i pouciekały. Zostały sam na sam z sobą matka z wyrazem szyderstwa na twarzy, córka rozgniewana i czująca się panią w domu. Chwilę milczenie trwało: obu im głosu zabrakło.
— Bardzo mamę proszę — odezwała się z dumą i tonem niemal nakazującym wojewodzina — ażebym więcéj w moim domu nie potrzebowała znosić takich scen!
Starościna odwróciła się do niéj, wstrzymując widocznie gniew, którym wrzała, zaciskując usta i prostując się.
— Jesteś niewdzięczną! — zawołała głosem stłumionym — wyrodném dzieckiem! Gdybym cię nie ratowała, gdybym ja tego małżeństwa nie skleiła, pomyśl coby było! wszystkoś mnie winna. Ratowałam cię od sromu i ty! jakaś!
— Niémamy sobie nic do wymówienia — ze złością syknęła córka — szłam za przykładem mamy dobrodziejki!
Rozśmiała się szatańsko.
— Mama mnie zmusza abym to wypowiedziała... mama...
Nic nie mówiąc już, z załamanemi rękami starościna padła na krzesło.
— Proszę ze mną nie grać żadnych komedyi — dodała zimno córka — to na mnie efektu nie robi żadnego: nadto się znamy.
Postała chwilkę u progu i trzaskając drzwiami, wybiegła.
Starościna pozostała chwilę w krześle, westchnęła, podniosła się, popatrzała w lustro, poprawiła coś we włosach, i niecierpliwie zadzwoniła na sługę.
Garderobiane, które zapewne czekać musiały zawołania, nadbiegły natychmiast, dokończyć toaletę pani. Wdziewano właśnie robron i suknią, gdy wojewodzina zjawiła się w progu...
— Mamo — odezwała się mocno poruszona — wojewoda Mokronoski domaga się gwałtem widzieć ze starym. Głowę tracę co począć. Jestem najpewniejsza że nie bez myśli przybył, czuję że będzie mówił za tym gałganem, że starego zaniepokoi, poruszy. Jestto jego najlepszy przyjaciel... Co ja pocznę?
Matka, pomimo świeżo przebytéj sceny, choć w niéj jeszcze wrzało, odezwała się chłodno:
— Odprawić go!
— Niepodobna! Całe miasto mówić o tém będzie.
— To razem z nim idź do męża i bądź świadkiem rozmowy.
— Chce się widzieć sam na sam.
— Rób co chcesz! — syknęła starościna — mojego rozumu nie potrzebujesz, a rad moich i uwag nie przyjmujesz. Nie chcę się mieszać do niczego.
— Ale, mamo, tu idzie o nas obie! — drżącym głosem dodała młoda.
— Nic innego poradzić ci nieumiem — odezwała się starościna gwałtownie — albo go nie puszczać, lub być przy rozmowie...
Gdy tu trwała jeszcze narada co do wojewody Mokronoskiego, on tymczasem, nie bardzo słuchając służby, napół gwałtem poszedł do pokoju gospodarza i już siedział przy nim.
Byli przyjaciołmi młodości.
Słowo o Mokronoskim. W czasie tym, w którym dwór i społeczeństwo nasze ulegało tak wielkiemu wpływowi Francyi, wojewoda był jednym z tych, co francuzki ton, obyczaj, dowcip, najlepiéj w kraju rozpowszechnili. Część życia spędziwszy za granicą, w służbie francuzkiéj, przyjaciel od serca hetmana starego Branickiego, był późniéj jego prawą ręką i długi czas domownikiem. Gdy Czartoryscy, chcąc sobie pozyskać Branickiego, wydali za starca piękną Poniatowską, sądząc że ona nad nim młodością swą, wdziękiem i rozumem zapanuje, stała się rzecz wcale niespodziewana: hetman ujęty zrazu przez żonę, wkrótce ostygł dla niéj, i nie zmienił ani polityki, ani przekonań. Żona nie potrafiła zapobiedz rozbratowi między familią Czartoryskich i Poniatowskimi. Położenie jéj w Białymstoku, przy całém poszanowaniu, jakie dla niéj miał stary mąż, stało się nieznośnem; kobiéta dumna, odosobniona, opuszczona, znalazła w przyjacielu hetmana Mokronoskim, doradzcę, pośrednika, sługę i... wielbiciela. Mąż patrzał zupełnie obojętném okiem na te stosunki, które trwały do jego zgonu, a po śmierci Mokronoski wziął ślub potajemnie z panią Krakowską.
Siostra królewska oddała mu dawno serce, późniéj rękę, ale tytułu pani Krakowskiéj poświęcić dlań nie chciała. Mokronoski był, o tém wiedzieli wszyscy, morganatycznym mężem siostry króla, miał wielkie znaczenie i zasługiwał na nie rozumem, taktem, wykształceniem, charakterem.
W tych latach trzymał się on dosyć zdala od dworu i polityki, do któréj pani Krakowska mieszała się chętnie, razem z bratem prymasem i całą rodziną, popierając stosunki ścisłe z ambasadorem. Bez pani Krakowskiéj rady, nie stąpił król; opowiadano pocichu, że ona z panią Grabowską, wprzódy niż król, depesze odpieczętowywały, i przez Komarzewskiego zdawały z nich sprawę, gdzie należało. Wojewoda we wszystkich tych intrygach, jakie się naówczas plątać zaczynały, gdy już partya pruska zawiązywać się miała, nie miał prawie udziału. Był to człowiek znużony, wyżyty, zobojętniały, rzeczy widzący dosyć czarno. Oprócz tego, od niejakiego czasu czuł się na zdrowiu gorzéj, i przesiadywał częściéj na wsi, zdala od coraz rosnącego gwaru stolicy. Mało go téż widywał wojewoda i przybycie starego przyjaciela było mu wielce pożądaném.
Przez żonę i matkę jéj odosobniany od świata, zamykany pod pozorem choroby, nie widując nikogo oprócz tych, których dwie jejmoście wybrały, stary nudził się i dręczył. Gdy mu oznajmiono o Mokronoskim, ręce wyciągnął chciwie, usiłował się podnieść z krzesła, wychylił się cały ku niemu, i gdy wszedł rzucił się go ściskać ze łzami, bo łzy teraz bardzo często i łatwo mu z oczów płynęły.
Mokronoski téż poruszony był widokiem chorego, którego jeszcze pamiętał żywszym, chodzącym i nie tak na zdrowiu podupadłym.
— Cóż się z tobą stało! — począł po francuzku, zbliżając się doń ze współczuciem — co ci jest?
— Pedogra!
— Ale my wszyscy ją mamy! — zawołał generał — chyba cię źle kurują, albo młoda żona nadto pieści.
Na wspomnienie żony, uśmiech jakiś dziwny skrzywił usta wojewodzie, i, jak gdyby wywołano ją temi słowy, weszła właśnie pani wojewodzina — z twarzą zarumienioną, z pałającemi oczyma, które jéj po kłótni z matką pozostały. Mokronoski pośpieszył ją powitać z wielką grzecznością, ale chłodno bardzo i ceremonialnie, chociaż młoda pani usiłowała go uśmiechami wymuszonemi skokietować i zyskać. Generał był już syt niewieścich wdzięków, pieszczot i uroków, nie dał się téż ująć łatwo.
— Panie hrabio — szepnęła mu zaraz przy powitaniu piękna wojewodzina, mój mąż jest niezmiernie osłabiony. Pewna jestem że go bytność pańska ożywi i poruszy, ale... żeby nie nadto... Męczy go teraz biédnego wszystko.
Mokronoski słuchał obojętnie, bystro patrząc w oczy mówiącéj.
— Niech się pani wojewodzina nie obawia o jego zdrowie — rzekł — znamy się dawno i blizko. Prosiłbym aby nas samych zostawić, bo mam w moim interesie kilka słów z nim do pomówienia.
Bardzo zręcznie tego krótkiego a parte użył generał, aby się pozbyć wojewodziny, która nie umiała mu odmówić, zawstydziła się, zmieszała i zaleciwszy, nader czule mężowi, aby się nie poruszał i nie męczył, przyczém nawet rączkę dała do pocałowania, co przy gościach prawie zawsze się trafiało, wyszła gniewna i nadąsana.
Starzy przyjaciele zostali sami.
Zdaje się że Mokronoski musiał być doskonale o stanie rzeczy w domu wojewody uwiadomionym; w chwilkę bowiem po wyjściu jego żony, poszedł do drzwi któremi się oddaliła i wyjrzał przez nie, czy ich nie podsłuchiwano: u drugich czuwał Filip.
Na te zapowiadające coś ważnego i tajemniczego przygotowania, chory spoglądał trochę niespokojnie.
Mokronoski siadł przy nim i ujął go za rękę.
— Stary mój — odezwał się — nie widzieliśmy się dawno, a otwarcie z sobą nie mówiliśmy dawniéj jeszcze. Nie gniewaj się na mnie, że się w twoje domowe wmieszam sprawy: jest to rzecz sumienia. Słyszałem żeś się wyrzekł syna z pierwszego małżeństwa?
Stary zbladł usłyszawszy to pytanie i drżący, oczyma obiegając po pokoju, z początku mówić nie mógł. Łzy znowu popłynęły mu z oczów.
— Powiesz mi że na to zasłużył — dodał Mokronoski — nie będę przeczył; musiałeś miéć ważne powody do tak stanowczego kroku. Chłopiec gorączka, szaławiła, nabroił wiele.
— Obraził, prześladował moję Dosię! musiałem — łkając rzekł wojewoda.
— Nie znam bliżéj i nie chcę nawet dowiadywać się przyczyn — mówił Mokronoski. Jestem pewny że twoja żona nie kierowała się nienawiścią, uprzedzeniem, że musiała miéć pobudki napozór słuszne, nalegając na oddalenie go; ale, kochany mój, znam doskonale i z dawna jéj matkę, starościnę, sauf respect, jestto intrygantka, bruljon i... niedobra kobiéta. Jéj to sprawą wszystko. Nie dawaj się jéj zawojować.
Stary wojewoda rozpostarł ręce, oczy podniósł ku niebu, i z głębi piersi westchnął: była to wymowna protestacya, że radby to uczynić a sił mu braknie.
— Wieszże co z nim się dzieje? — zapytał Mokronoski.
Płaczliwym głosem jęknął wojewoda.
— A! wiem! znowu awantura jakaś z prostą dziewczyną i burda w karczmie. Zwalał się już do tyla że po szynkach lega.
— Gdzież zaś! — odparł Mokronoski — nieprawdę ci szeptali. Hulaka jest, prawda, ale nieupadł tak nizko. Ta prosta dziewka jest córką doktora niegdyś Sapiehów, piękna jak anioł. Albośmy to wszyscy tych słabości nie mieli? Ostatnia zaś awantura, którą bodaj że życiem przypłaci...
Wojewoda oczy sobie zakrył.
— Ranny szkaradnie — kończył generał nie rachując się ze słowami — posiekany i pobity, wiesz z jakiego powodu?
Ruszył ramionami stary.
— Ale ja o niczém nie wiem.
— Oto w garkuchni pod Orłem, mówiono głośno o tobie; nie znając go, jakiś błazen Francuz odezwał się uwłaczająco: twój syn dał mu w ucho... Ujął się za ciebie.
Wojewoda spojrzał z radością niemal na mówiącego.
— Miał pojedynek, leży między życiem i śmiercią...
Stary znowu zakrył oczy i jęknął.
— Książę Kazio, ja, i inni pewnie mają o nim i miéć będą staranie: nie opuścim go — mówił Mokronoski — ale ja przyszedłem do ciebie, jeżeli nie natychmiastowego przebaczenia żądając, to opieki, pomocy, nadziei chociażby że się te rzeczy ułożyć dadzą.
Człowiek jest nie tak zły, jak go okrzyczano; ustatkować się może, a gdy się go wszyscy zaprą... przepadnie.
— Prawda! prawda! — gorąco począł wojewoda, chwycił za rękę Mokronoskiego i chciał ją całować: generał go uścisnął.
— Krew ci to twoja! — rzekł.
Stary płakał na nowo; płacz ten był wprawdzie oznaką czułości, ale razem i osłabienia.
— Kochany mój — zaczął głosem przerywanym — dobry mój stary przyjacielu... zrób mi tę łaskę! mów z nią, z Dosią, ona ciebie posłucha... Uczyń to, na rany Chrystusowe!
Mokronoski się zamyślił.
Ciężkie to było zadanie, ale nie uląkł się go stary żołnierz, i człowiek co przebył w życiu wiele.
— Dobrze — rzekł. — Jednakże, ponieważ z kobietami sprawa nie łatwa i czasu zawsze potrzeba aby je skonwinkować, a twój syn leży otoczony obcymi, bez pomocy niczyjéj; daj mu jaki znak współczucia: być może iż i pieniędzy potrzebuje.
Wojewoda przyzwalająco kilka razy głową poruszył i powtórzył gorączkowo nagląc:
— Mów z nią! proszę cię: mów z nią!
Mokronoski pocałował go w czoło, wziął dzwonek ze stolika i poruszył go. Wszedł stary Filip.
— Mój kochany — rzekł do niego — poproś u pani wojewodziny o audyencyą dla mnie.
Skłonił się Filip i wyszedł.
Generał na weselszą umyślnie wpadł rozmowę, począł o Warszawie, o królu, o dworze, nawet o balonie Blancharda, o znajomych, o konjunkturach politycznych. Spodziewał się tém ożywić i zająć chorego, lecz widać było po nim że myślami był przy synu, i niepokoił się o zapowiedziane spotkanie generała z wojewodziną. Oczy roztargnione błądziły ku drzwiom, najmniejszy szelest go niepokoił.
Zamiast Filipa zjawił się w liberyi cytrynowéj wygalonowany lokaj pani wojewodziny, zapraszając do niéj wojewodę.
Mokronoski nie będąc pewnym czy powróci do starego, uściskał go serdecznie, coś mu pocieszającego szepcząc na ucho i wyszedł.
Przez cały szereg pokojów kosztownie świeżo z Anglii sprowadzonemi meblami zastawionych, przeszedłszy, Mokronoski wprowadzony został do gabinetu, w którym już nie sama wojewodzina, ale razem ze starościną na niego oczekiwała.
Zobaczywszy wyfiokowaną matkę, zmarszczył się Mokronoski.
Musiała przeczuwać, że nie będzie jéj rad, pani starościna, gdyż pierwsza ku niemu z nadzwyczajną i wymuszoną podbiegła grzecznością, uśmiechnięta, niby uradowana niezmiernie, papląc tak, że słowa mu się odezwać nie dała.
— Ten kochany wojewoda! i t. d.
Mokronoski zbywał komplementu ukłonami jak lód zimnémi i ceremonialnémi. Im on się stawił chłodniéj, tém starościna natarczywszą była.
— Cieszę się niewymownie, że widzę panią starościnę w tak wyśmienitym stanie zdrowia i jakby odmłodzoną — rzekł naostatek Mokronoski, nie dając się rozruszać i pozostając jak był sztywnym a ceremonialnym. Darujesz mi, starościno, ale ja mam czasu niewiele, a (tu się obrócił do wojewodzinéj, która się zarumieniła mocno) radbym na osobności pomówić z panią dobrodziejką!
Starościna usiłowała to w żart obrócić.
— A toż znowu co? chcesz mi córkę bałamucić, korzystając z tego, że nieboraczek mąż jéj niedomaga. O! przepraszam! ja jako matka, muszę stać na straży.
— Kochana starościno — odparł Mokronoski — dajmy pokój żartom: rzeczy są seryo!...
— Chcesz ją rozwodzić chyba! — dodała grając wesołą niezręcznie starościna.
Mokronoski był widocznie zakłopotany. Zwrócił się do wojewodzinéj:
— Racz mi pani dać kwadrans audyencyi sam na sam — odezwał się z widoczném nieukontentowaniem.
— Ale dlaczegóżby moja matka — sucho odrzekła wojewodzina — nie mogła być świadkiem rozmowy, ja dla niéj niémam tajemnic!...
— To nam utrudni porozumienie — dodał generał.
Starościna zesznurowała usta.
— Widzę, że się mnie generał boisz, albo mi niedowierzasz?
— A! pani dobrodziejko! — odparł grzeczny Mokronoski — ani jedno ani drugie, chciałem raczéj oszczędzić pani chwilkę może niemiłą.
Wojewodzina stała, jakby gotując się do wojny, przeczuwając ją; zbrojna już gniewem, zburzona, czekając tylko okazyi do wybuchu. Matka, znając ją, ciągle oczyma dawała znaki, aby panowała nad sobą.
Mokronoski, zawahawszy się chwilę, przystąpił wprost do wojewodzinéj, zupełnie ignorując już jéj matkę.
— Pani dobrodziejko — rzekł — przyszedłem tu w jéj interesie. Jestem starym przyjacielem tego domu, którego pani stałaś się ozdobą; z wojewodą przyjaciółmi byliśmy od dzieciństwa. To mnie tłómaczy, że popełniam niedyskrecyą.
Idzie mi o to, aby nie szarpano sławy waszéj i nie przypisywano wpływowi pani, tego, co się pewnie, mimo jéj woli stało. Potrzeba wojewodę skłonić do przebaczenia synowi.
Wojewodzina, jak oblana ukropem, zaczerwieniła się straszliwie, spojrzała na mówiącego i odparła stanowczo:
— Nigdy w świecie! Pomiędzy nami dwojgiem musi wybierać: między nim lub mną. Jestto wróg mój, oszczerca, człowiek nie wart litości!...
Starościna przypadła targając za suknią Mokronoskiego:
— Wiész, hrabio — zawołała — ten niegodziwiec, nikczemnik, kochał się w niéj i bez względu na ojca, chciał ją uwieść!
Mokronoski, słuchając, podniósł brwi, wykrzywił usta, miał wyraz twarzy tak niedowierzający, że starościna, choć nic nie powiedział, wybuchnęła:
— Waćpan mi nie wierzysz! tak! to rzecz monstrualna! pojmuję, ale tak było!
Wojewodzina nie zaprzeczała, stała drżąca od gniewu.
— Nie wchodzę w tę materyą tak delikatną, że ona do obcych uszu przystępu miéć nie powinna — odezwał się chłodno — tymczasem możecie panie być spokojne, serce jego zwróciło się gdzieindziéj. Szał czy uniesienie chwilowe przebaczyć mu należy, niéma zresztą potrzeby, aby tu przebywał i mieszkał, niech tylko ustanie skandal. Idzie mi o to zarówno dla niego, jak dla pani; nadewszystko dla starego chorego, mojego przyjaciela, który to rozłączenie ze swym pierworodnym, życiem przypłacić może.
Zwrócił się ku wojewodzinie.
— Gdy jego noga próg tego domu przestąpi — odezwała się — ja wyjdę ztąd nazawsze.
— A!... ręczę! — dodała gwałtownie starościna — że stary, waćpana przyjaciel, który bez syna żył, bez żony jutro umrze.
— Ta zgoda jest w interesie pani wojewodzinéj — rzekł jakby nie słuchając generał. — Powtarzam, mówię w sprawie waszego domu, czci jego i reputacyi.
— Proszęż znów tak się nami nie opiekować — wyrwała się starościna — ja jestem matką, mnie chodzi o opinią dziecka. Waćpan nie znasz tego, za którym przemawiasz!
— To żmija! to padalec! — przebąknęła wojewodzina trzęsąc się. — Na żadną zgodę ja nie pozwalam. Wojewoda raz się go wyrzekł, nie jest mu synem.... Proszę nie wznawiać rzeczy skończonéj.
Mokronoski z góry począł patrzéć na dwie kobiéty zburzone, miotające się, ciskające nań wejrzeniami, pełnémi nienawiści. Nie było już tu nic do zrobienia, westchnął i kapelusz wziąwszy do ręki, do wyjścia się zabierał.
Wojewodzina, choć go odprawiła tak stanowczą odmową, widząc stoicyzm, z jakim ją zniósł, uczuła się niespokojną. Wojewoda już się im kłaniał chłodno, nie mówiąc słowa, gdy nieco ochłonąwszy, zostawiając matkę za sobą, zastąpiła mu drogę i poczęła go przeprowadzać, już zmierzającego do wyjścia.
— Proszę się nie dziwić mojemu uniesieniu — rzekła trochę spokojniéj. Umiem uszanować szlachetne pobudki, które pana do tego kroku skłoniły, ale po tém co zaszło między mną a tym człowiekiem nikczemnym, a o czém ja mówić nie chcę i nie mogę, wszelka zgoda byłaby potępieniem mojém i śmiercią dla mnie...
— Mnie się to wydaje inaczéj — odparł Mokronoski — zrobiłem to, do czegom się czuł obowiązanym. Rzecz skończona!...
Skłonił się zatrzymującéj go oczyma pani i wyszedł szybko.
Starościna, zaledwie go z oczów straciwszy, pobiegła do pokoju zięcia. Od wyjścia Mokronoskiego wojewoda z chustką przy oczach, sparty na ręku, siedział nieruchomie. Zobaczywszy starościnę począł ocierać łzy szybko.
— A to prawdziwe nieszczęście z takimi kochanymi przyjaciółmi — zawołała od progu starościna. Poco było puszczać go tutaj, żeby waćpana chorego nękał swémi niedorzecznémi propozycyami!
Nie otrzymawszy żadnéj odpowiedzi, poczęła żywo przechadzać się po pokoju, gdy i córka, z rumieńcami wypieczonémi na twarzy wpadła wprost, biegnąc do męża.
— Śliczną historyą nam wyprawił ten nieproszony przyjaciel — poczęła dysząc z gniewu. Miał impudencyą do mnie z tém przyjść i dawać mi nauki, których nie potrzebuję.
Pewnieś go waćpan przysłał? — krzyknęła ręką wskazując na zbolałego starca.
— Ale ja o niczém niéwiem! — wyparł się wojewoda. — Dosiu, serce moje! ja, ja... ale nie gniewaj-że się.
— Jak się mam nie gniewać, kiedy to dowodzi, że waćpan zawsze marzysz jeszcze o zgodzie z synem, na którą ja póki żywa nie pozwolę! Pomiędzy mną a nim masz do wyboru.... Mówiłam ci to raz!
Wojewodzina, z rękami ku twarzy starego wyciągniętémi, stała zdając się mu grozić. Wojewoda usiłował ręce jéj pochwycić, ale zaledwie dotknął ich, wyrywała mu z wyrazem oburzenia.
W ostatku, gdy dwie kobiéty zobaczyły go drżącym i chwytającym się za piersi, a twarz jego okrytą sinością, która uderzenie krwi niebezpieczne oznaczała, ulękły się, umilkły i starościna zadzwoniła, wołając, aby doktora sprowadzono.
Czas było w istocie, gdyż wojewoda mówić już nie mógł, głowa zwisła na piersi.
Wojewodzina wybiegła jak oszalała, oskarżając matkę, matka obwiniając córkę. Życie wojewody było im jeszcze potrzebném i nie czułość, ale interes wywołał tę trwogę. Poruszono dom cały, przeklinając Mokronoskiego.
Szczęściem wysłani po doktora powrócili z nim prędko, a pierwszym jego przepisem było, ażeby oprócz Filipa nikt do pokoju chorego nie wchodził. Znano stosunki domowe. Wojewoda pozostawszy sam, odetchnął i uspokoił się, atak nie był na ten raz niebezpiecznym, a uwolnił go od wymówek i sekatury....
Uspokoiły się téż dwie panie, a przybycie gości, przynoszących z sobą rozrywkę, wkrótce rozproszyło chmury z czoła gospodyni i jéj matki.... Posyłano tylko dowiadywać się, co się dzieje z wojewodą. Doktor nakazał absolutny spoczynek.






III.

Strańska oczom wierzyć nie chciała, ujrzawszy dnia jednego brykę zajeżdżającą przed dworek, z któréj wysiadł najprzód doktor Mellini, a po nim Pepi. Nie miała ona żadnych wiadomości z Warszawy i zobaczywszy ją powracającą, załamała ręce, domyślając się, iż narzeczony umrzéć chyba musiał. Wicek leżał wprawdzie chory jeszcze, cierpiąc ciężko, ale o życie jego nie rozpaczano.
Gdy Mellini zajechał wypadkiem pod Orła, ledwie od godziny była Pepi przy chorym. Wojewodzic zobaczywszy ją przy sobie, wzruszony był nadzwyczajnie; dziewczę zaklinało się że go nieopuści: w tych pierwszych chwilach uniesienia, doktor wszedł jak widmo straszliwe... Padła na kolana przed nim siostrzenica, usiłując go przebłagać.
Mellini już miał obmyślony tryb postępowania, wiedział że gwałtownością nie pokona dziewczęcia, znalazł się bardzo rozumnie.
— Zrobiłaś mi przykrość — odezwał się łagodnie — ale ja więcéj winienem niż ty... Nie przepraszaj mnie. Uczyniłaś wybór, rzecz jest skończona.
— Nikt nie winien oprócz mnie — przerwał chory — spodziewam się zmazać winę moję...
Tak rozpoczęta rozmowa, którą jak najchłodniéj starał się prowadzić Mellini, skończyła się zgodą i pojednaniem. Dozwoliwszy czas jakiś posiedzieć przy chorym siostrzenicy, doktor zabrał ją z sobą, ażeby spoczęła.
Łagodność wuja, któréj się wcale nie spodziewała, przejęła biédną dziewczynę taką wdzięcznością, że mu się całkiem oddała.
Nazajutrz i dni następnych, doktor z siostrzenicą czuwał sam nad chorym, opatrywał rany, ale zarazem Beckera namówił, aby on wymagał oddalenia panny, dopókiby wojewodzic nie wyzdrowiał. Umiał sprawę tak prowadzić Mellini, tak wmówić w swą Pepi potrzebę powrotu, iż się nareszcie zgodziła oczekiwać na narzeczonego w Lublinie. Wojewodzic miał przybyć tam, skoroby mu stan zdrowia ruszyć się dozwolił.
Z niezmierną zręcznością prowadził całe te rokowania przebiegły Włoch, wcale co innego mając na myśli, niż to czém siostrzenicę uspokajał. Miał nadzieję, że to niefortunne małżeństwo rozerwać potrafi, że wojewodzic bałamut zapomni Pepity, a ona opłakawszy go, inny wybór uczyni. Z planem tym wiązały się rozmaite poboczne, do wykonania jego obmyślone środki. Mellini chciał powróciwszy do Lublina, rzucić ustronny dworek, przenieść się do miasta, dom otworzyć, dać czuć że wyposaży Pepi bogato, i spodziewał się że ktoś inny się jéj trafi.
— Żebym ją zaś miał dawać na stracenie w pański dom, takiemu rozpuszczonemu chłopcu, który jéj wiary nie dotrzyma, i wprowadzi ją w świat, w którym się ona popsuć musi! nigdy w świecie! Pepi się uniosła, pierwsza gorączka przeszła. Na wybryk ten nikt zważać nie będzie... Znajdę jéj innego męża.
O tém wszakże nie mówił Mellini i rolę swoję odegrywał z niezwykłą charakterowi swemu chytrością. Pepi, którą zapewniono że wojewodzic żyć będzie, dała się wziąć wujowi, była pewną że jéj ukochany słowa dotrzyma. Była prawie szczęśliwą, bo o szczęściu marzyła, a marzenie o niém, często rzeczywistość przechodzi!
Mellini rozpytywał ostrożnie Pepi, jakim sposobem mogły się zawiązać stosunki z wojewodzicem, ale, oszczędzając Strańską, nie wydało jéj dziewczę.
Gdy bryka zaszła i wdowa zobaczyła przybywających, paliła ją żądza okrutna dowiedzenia się co się stało, obawiała się jednak narazić na jaką nieprzyjemność od doktora. Cichaczem na zwiady wysłała służącą, a niebawem i Pepi nadbiegła do niéj, rzucając się jéj na szyję.
Spłakały się najprzód obie, potém rozmowa poczęła w ten sposób, że wdowa z niéj nic zrozumieć nie mogła; naostatek z obłamków i wykrzykników dowiedziała się o rzeczy, nie mogąc tylko pojąć jakim sposobem Mellini przebaczył, zgodził się na wszystko, i stał tak powolnym.
— A! — zawołała Pepi — bo ty nie wiesz jak złote serce ma ten mój wuj drogi, ty go nie znasz... Ja padam na twarz przed jego anielską dobrocią: nie uczynił wymówki, przycisnął do piersi, przebaczył, pobłogosławił.
Nastąpiły zapytania nieskończone o zdrowie wojewodzica, o jego usposobieniu, czy przyrzekł małżeństwo i kiedy ono nastąpić miało.
— Ja powróciłam robić wyprawę — mówiła Pepi — bo rozumiesz to, że idąc za takiego pana, muszę mieć paradną! a! bardzo paradną! Wujaszek daje pieniędzy ile zechcę a sam mi to powiedział. A! ten wujaszek, jam go nigdy sobie takim nie wyobrażała, ja go nie znałam!
Mówiono o wyprawie razem i o kochanku, jak ją przyjął wojewodzic, jak się mu rzuciła na piersi, jak krew mu z ran płynęła, jak oczy łez miał pełne, a potém jak się żegnali, i kiedy miał przybyć niezawodnie, aby rekonwalescencyą tu przy niéj przesiedzieć. Pepi utrzymywała, że wojewodzic był do niepoznania zmieniony, łagodny, i rozkochany więcéj jeszcze.
Jasna przyszłość otwierała się przed oczyma pięknéj Pepi, która ledwie nie dziękowała Opatrzności iż się tak wszystko dziwnie a szczęśliwie dla niéj składało. Dwie przyjaciółki nagadać się z sobą nie mogły, nacieszyć sobą, a te miejsca tak pamiętne dla Pepi we dworku, obudzały wspomnienia i powiększały jeszcze jéj miłość dla nieobecnego... Strańska pod wrażeniem téj historyi, prawie do wiary niepodobnéj, stała milcząca i słuchała szczebiotania Pepi. Ta z godzinę posiedziawszy pobiegła do wuja.
Wdowa gotową była skład osobliwy okoliczności przypisywać swojemu nabożeństwu na tę intencyą z nowenną odprawionemu.
Nazajutrz wracając z miasta wstąpił do niéj doktor Mellini, uderzyło ją że stary przyjaciel wcale tak szczęśliwym się nie wydawał z tego wszystkiego jak rozkochana Pepi. Nie wygadywał się bardzo, wzdychał, uśmiechał ironicznie.
Wdowa mu winszowała.
— Winszować nie ma czego — odpowiedział. Gdybym miał do wyboru, wolałbym ją był wydać za poczciwego felczera niż za potłuczonego wojewodzica; ale sobie wybrała: trudno... My głupi starzy wyobrażamy sobie że młodą dziewczynę możemy dopilnować! Ja miałem téż tę illuzyą. Chwała Bogu, drugiéj do strzeżenia nie mam: rzecz skończona.
Strańska, niezapominająca o własnym interesie, napomknęła o tém, jak doktor, po wyjściu siostrzenicy za mąż, zostanie osamotniony.
— Cóż robić! zostanie mi Gawłowska — rzekł śmiejąc się Mellini — no, i szpica sobie wezmę do kompanii, aby mi zbyt nudno nie było.
Strańska miała nadzieję innego obrotu rzeczy, dodała więc:
— Spodziewam się że sąsiad wówczas i o mnie będziesz więcéj pamiętał, a moję samotność rozrywał, przychodząc codzień na kawę.
Mellini się skłonił.
— Moja mościa dobrodziejko! z największą wdzięcznością, byle złe języki się na nas nie uwzięły, i nie posądzano mnie że się o Helusię staram.
— Helusia ma siódmy rok!
— To niéma nic do tego! — odparł doktor — wiadomo że starzy lubią się zawsze żenić z jak najmłodszemi. Ojciec pana wojewodzica naszego, lat ma pod siedmdziesiąt, a żona mało co nad dwadzieścia!
Strańska słuchała, doktor pobaraszkowawszy trochę, pożegnał ją. W parę dni potém dowiedziała się wdowa z wielkim bolem serca, iż pono straci sąsiadów, gdyż doktor najął kamienicę przy ulicy Grodzkiéj, i tam się miał przenosić, utrzymując że to dla wojewodzica czyni... W ciągłym był teraz ruchu, bo i pacyentów nie zaniedbując, przenosinami był zajęty, i kupował wiele rzeczy do nowego domu, i znajomości robił chętne, zwłaszcza osób średniego stanu, gdy dawniéj stronił od nich i unikał.
Zapewne z téj zmiany systemu wynikło, że po powrocie, bez żadnego interesu zaszedł raz do Daliborskiego. Mecenas był uwiadomiony o wypadkach warszawskich, bo pisane gazetki dochodziły go dwa razy na tydzień, a w nich mieściły się nowinki wszelkiego rodzaju, rad był jednak z ust doktora dowiedzieć się o szczegółach. Winszował mu zimno zięcia, chociaż nie taił że z nim będą mieli wiele do czynienia, nim go na swe kopyto nabiją.
Panu staroście, chociaż nie wydawał się z tém wcale, nie w smak szło to wszystko.
— Jestto zapewne — odezwał się do doktora, powinszowawszy mu — bardzo świetny maryaż dla siostrzenicy pana konsyliarza; senatorska familia, ani słowa, ale, między nami powiedziawszy, młodzieniec potrzebuje się utemperować: ojciec go znać nie chce, majątku niéma.
— O majątek mi nie idzie — odparł Mellini z trochą dumy — niedarmo się całe życie pracowało; kilkadziesiąt tysięcy czerwonych złotych dam Pepi, majątki teraz tanie: piękne dobra kupić możemy.
— Ani słowa — odpowiedział Daliborski — ja sam, gdybyś asan dobrodziéj seryo o kupnie zamyślał, nastręczę mu posiadłość w najlepszéj glebie za bezcen.
— Tymczasem jeszcze myślę temporyzować — rzekł doktor z ukłonem.
— I lepiéj — pochwalił mecenas — na rozpatrzeniu się nie traci. Niechno wyzdrowieje wojewodzic, niech się jego interesa wyklarują...
— Onci żadnych niéma, kiedy mu ojciec nie daje złamanego szeląga — rozśmiał się Mellini.
— Tak! co się tyczy majątku, ten on już stracił, nim go do rąk dostał — rzekł mecenas — ale jest tam inna okoliczność. Naraził się macosze, a to jest jéjmość zawzięta i mogąca mu szkodzić na każdym kroku. Lękam się, abyś pan konsyliarz nie miał z téj okazyi wiele jeszcze utrapienia. Z człowiekiem téż wybujałym, rozpuszczonym, nim się go obuzda, będzie roboty dużo.
Darujesz mi, pan konsyliarz — dodał starosta — iż tak otwarcie się przed nim wyrażam, ale z życzliwości to czynię.
Doktor począł dziękować, uściskali się razy kilka. Mecenas niekoniecznie pochlebnie i z przekąsem odzywał się o młodéj wojewodzinie, dał téż do zrozumienia Melliniemu, że téj wielkiéj nienawiści wojewodzinéj dla pasierba przyczyną była pono, jak ludzie mówili, wielka miłość. Ztąd wziął assumpt do ubolewania nad tém, że wojewodzic był bałamut wielki i że uczuciom jego najgorętszym trudno było bardzo zaufać.
Mecenas prowadził to bardzo zręcznie i dziwiło go, że na doktorze nie czynił wrażenia, jakie się wywrzéć spodziewał.
Mellini w duchu myślał sobie, że z tego wszystkiego nic nie będzie, że małżeństwo się przewlecze, a zapowiedziane kilkadziesiąt tysięcy dukatów, nowego ściągną konkurenta.
Tak się rozstali. Po wyjściu doktora Daliborski wziął mocno na uwagę, jak szkodliwym być mógł ów maryaż wojewodzica dla jego nieprzyjaciółki.
Człowiek się mógł, pod wpływem żony i nowego trybu życia, ustatkować, stać się przyzwoitym obywatelem i być żywém obwinieniem wojewodzinéj; tego małżeństwa, mówił w duchu, nie potrzeba dopuścić, bo wojewodzic ocaleje, a ocaléć nie powinien, gdyż to dla jéjmości wieczną będzie groźbą.
Co się tyczy środków przeszkodzenia małżeństwu, Daliborski, troskliwy o dobro swéj klientki, miał ich szukać jeszcze, a niebędąc wybrednym w wyborze, znaleźć się je spodziewał. Kilkadziesiąt tysięcy czerwonych złotych, o których mówił doktor, mocno mu utkwiły w pamięci. Można było doktora, mało obeznanego z wartością dóbr, wpędzić na mieliznę i skorzystać. To téż do pogardzenia nie było.
Daliborski ze wszech względów znajdował właściwém zbliżyć się do doktora, obudzić w nim zaufanie i spodziewał się wpływ wywiérać. Wyobrażał go sobie daleko dobroduszniejszym, niż był w istocie.
Pepita prawie codzień teraz pisywała listy do narzeczonego, wuj nie śmiał jéj tego zakazywać. Wojewodzic pisać nie mógł, bo jeszcze ręką prawą nie władał, ktoś jednak zawsze uproszony, dawał o jego zdrowiu wiadomość.
Czuwano nad nim aż nadto, bo i wojewodzina miała pilne oko. List Daliborskiego trafił bardzo do jéj przekonania, ona także chciała małżeństwu przeszkodzić, w interesie jéj było, aby ojciec nie posłyszał o nim nic dobrego i coraz się bardziéj odstręczał. Wpływała na to nieznacznie, ażeby choroba i kuracya się przedłużały.
Ale krew tych królów gockich bajecznych, która płynąć miała w żyłach wojewodzica, młodość jego, prędzéj niż chciano, dźwigały go z posłania. Zaczynał się przechadzać po pokoju, choć z trudnością. Im więcéj mu zdrowia i życia powracało, tém się nudził straszliwiéj. Nawiedzali go wprawdzie niekiedy przyjaciele i znajomi, lecz ci, jak książę Kazio niemieli czasu siedziéć długo.
Właśnie w tych czasach spodziewane otwarcie sejmu, przygotowane wydanemi listy Kołłątaja do Małachowskiego nastąpiło. Książę nad wszelkie spodziewanie, razem z Arystydesem wybrany został marszałkiem sejmowym. A że rozrywek, do których był nawykł, wyrzec się nie mógł, całe dnie prawił mowy i laską stukał, a całe nocy w wesołém spędzał towarzystwie i ledwie mimojazdem, wpaść mógł na maleńką chwilę. Naówczas ledwie się uścisnęli strasburscy koledzy i rozstawać musieli. Rozrywano księcia marszałka, którego wszyscy kochali, bo choć płochym był, jak znaczniejsza część ówczesnéj młodzieży, serce miał poczciwe i charakter szlachetny.
Sejm ten zaraz w początkach tak gorąco zaprzątał wszystkich, iż nie było człowieka, coby czynnym będąc lub nie, widzem nie był namiętnym i słuchaczem chciwym. Obok spraw najwyższéj wagi, tysiące drobnych intryg się osnuwało, małżeństw kojarzyło, knuło rozwodów, bałamuctw rozwijało w cieniu.
Warszawa pełną była cudzoziemców ciekawych i wyzyskujących natłok ten a rozgorzenie umysłów.
Rzecz niesłychana, nie do wiary, wiekami u nas niepraktykowana, zaprzątała ludzi: przyjaźń z Niemcem i przymierze z Brandeburczykiem. Najrozumniejsi ludzie zdawali się wierzyć w jego możliwość i zaręczać za szczery afekt, jaki następca Fryderyka II okazywał dla Rzeczypospolitéj. Obałamucenie tém było tak wielkie, tak powszechne, iż w końcu niedowiarków nawet nawracało.
Milczący, ciężki, niesmaczny, stojący dotąd w cieniu Bucholtz, poczynał odegrywać jakąś rolę. Obiecywano mu przydać żwawszych adjutantów. Starosta Hamersztyński, teść jego, z którego wszyscy się byli naśmiewać przywykli, zyskiwał na wadze i powadze. Zwrot to był tak osobliwy, iż poważniejsi a zimniejsi usuwali się, aby z nim nie walczyć, a na ustroniu go przeczekać. Ale co było żwawszego, ciekawszego, chciwego wrzawy, zabaw, wrzątku a tłumu biegło do Warszawy i przepełniało ją.
I stało się, że jednego rana, gdy pani wojewodzina robiła toaletę, nakazawszy, aby do starego jegomości nikt bez jéj wiedzy wpuszczanym nie był, otwarły się drzwi jéj buduaru i ze śmiechem wbiegła skacząc, młoda, śliczna osóbka, upojona weselem, roztrzpiotana, rzucając się na jéj szyję.
— A co? — krzyknęła! — a co? widzisz! i ja jestem w Warszawie! Raz się trzeba było z téj tyranii mężowskiéj wyzwolić! Dałam mu abszyt! Adieu!
Osóbka ta, woniejąca, śmiejąca się cała, bo począwszy od oczów i ust, aż do drobnych nóżek, wszystko się w niéj śmiać zdawało, była jak cukierek różowa, śliczniuchna, wdzięczna, miała w sobie coś kwiatka i coś ptaszka, coś i dziecka, coś motyla, a okrutnie wiele trzpiota.
Zaledwie uścisnąwszy wojewodzinę, furknęła po pokoju, zaczęła chwytać i rzucać porozkładane suknie, porwała grzebyk z tualety aby poprawić fryzurę, flakonik aby go powąchać, drugi raz uścisnęła Dosię, powiedziała jéj że wypiękniała i pokręciwszy się tak, padła nareszcie na krzesełko, na ktorém siedząc, nóżkami tupała, rączkami rzucała, tak jéj trudno było usiedziéć spokojnie.
Cacko to było ta kobiécina. Mała, ale jak laleczka zręczna, pyszczek różowy, oczki czarne, włosy krucze, płeć śnieżna. Z Dosią wojewodziną wychowywały się niegdyś w sąsiedztwie, byty serdecznémi przyjaciółkami. Lat kilka jednak się już nie widziały. W téj chwili zwano tę śliczność panią stolnikową, a poufali jéj imię Amalii, spieszczali na Malinkę. W istocie lepiéj jéj nazwać nie było podobna: była to jagódka dojrzała.
Widok jéj trochę dziwne wrażenie uczynił na wojewodzinie, była jéj rada i zakłopotana. Malinka bowiem w całém znaczeniu tego wyrazu była, un enfant terrible, podpatrzéć umiała wszystko, wyszperać, domyślić się i wygadać. Żadna potęga w świecie ślicznych jéj ust zamknąć nie mogła. Śmiertelny grzéch własny umiała wypaplać. Przy najlepszém sercu była to istota najsłabsza w świecie, grzesząca bez świadomości grzéchu i duchowny jeden owych czasów powiedział o niéj, że stolnikowa tyle była winna, w tém co popełniała w ciągu życia, co wróble i sroczki.
Dla jéj niezrównanego wdzięku i naiwności, ludzie jéj przebaczali wszystko.
Zaledwie usiadła, gdy załamawszy rączki już świegotać poczęła.
— Moja Dosiu, moja Dosiu! ty chyba niémasz pojęcia, jak ja jestem nieszczęśliwa.
— Ty!
— Ja! a! ja! Wystaw sobie, jak to niedawno, gdyśmy były pannami i gdy w nas obu kochał się wojewodzic.
Wojewodzina się mocno zarumieniła.
— Ale proszę cię! on się nigdy nie kochał we mnie! — przerwała.
— Wiém, wiém, że tego teraz mówić niewolno, gdyż ci wypadło pójść za jego ojca; ale proszę cię, jużci szalał za tobą... Ze mną sobie żartował, choć ja! a! ja to się w nim doprawdy kochałam! A! taki był śliczny. Proszęż cię, w ciągu tych kilku lat, wiész! trzech mężów miałam. Jak cię kocham, trzech! A oto trzeciemu dałam abszyt, bo mnie znudził śmiertelnie.
Wojewodzina przerwać chciała, nie dała jéj mówić Malinka.
— Posłuchaj tylko. Pierwszy, to wiész, tego mi opiekun narzucił; z góry wiedziałam, że z nim żyć nie będę, alem się potrzebowała raz uwolnić i wyjść w świat. Szczęściem, że w intercyzie było dobre zastrzeżenie na wypadek rozwodu, we dwa tygodnie ułożyłam się tak, żeby on sam zażądał rozstać się. Odetchnęłam... Drugiego, zdaje mi się, żeś nie znała, byłto ten poczciwy kasztelanic S...., który tak się kochał we mnie, żem się ulitowała. Niczego był, tylko taki miał nałóg, że coraz to jednę stronę twarzy marszczył i pociągał. W końcu mi to tak na nerwy działało, żem mu powiedziała, że umrę, jeżeli mnie nie uwolni. Ale to poczciwości człowiek był, bo i zapis mi zrobił i śliczne brylanty darował, no i poszedł sobie.
Stolnik, trzeci, który mi już kością w gardle siadł, gdziem oczy i rozum miała, gdym go sobie wzięła? Statysta, pedant, nudziarz i, co najgorzéj, taki zazdrosny, powiadam ci, taki zazdrosny, że mnie do rozpaczy przyprowadził. Do nikogo się uśmiechnąć, z nikim pogadać; zaraz fochy, wyrzuty, dąsy, gniewy.... Bardzo mi się podobał Francuz, który był w sąsiedztwie: wesoły, wyśmienity człowiek! bawił mnie, ale zresztą — co mi tam! Zrobił mi historyą, złapawszy dwa listy i dowiedziawszy się, żem mu parę razy w lasku dała rendez-vous! Nakoniec musiałam mu powiedziéć słowa prawdy! Kiedy tak, to tak! Bywaj zdrów! adieu! i oto mnie masz!...
O! teraz, daję słowo, nie rychło się dam wciągnąć i już nie zrobię tego głupstwa, żebym szła za mąż. Chcę użyć swobody. Z trzech rozwodów mam tyle, że mogę na czwarte małżeństwo poczekać...
Wojewodzina słuchała zmieszana trochę, stolnikowa mówiła ciągle.
— Podziękuj-że mi, pierwsza moja wizyta do ciebie! Zmiłuj się, mów, ucz mnie, kieruj, poddaję się pod twoję komendę. Bądź moją mistrzynią!
Wojewodzinie uśmieszek politowania zarysował się na ustach.
— A! ty trzpiocie kochany! a któż potrafi pokierować takim powiewem wiosennym. Jesteśmy rówieśnice, a ja przy tobie starą się wydaję.
— Gdzież tam! gdzież tam! — zawołała Malinka — patrzże, już mi te dwa dołki, które kawalerowie tak adorowali, zaczęły znikać: twarz mi się wyciąga.
— Śliczna jesteś — zaprzeczyła wojewodzina.
— No, ale mówmy o tobie! o tobie! — przerwała stolnikowa. — Myślałam, że zwaryuję, gdym się dowiedziała, że poszłaś za wojewodę. Nie chciałam wierzyć, pamiętając to okno.
Wojewodzina syknęła i blada, zmarszczona, pogroziła jéj palcem.
— Moja matka chciała koniecznie tego maryażu — szepnęła pocichu.
— A z wojewodzicem cóż się stało? Chyba sobie w łeb strzelić musiał — zawołała Malinka.
Dosia wojewodzina nie odpowiedziała na to pytanie, spuściła oczy. Widać było, że przed gadatliwą, przyjaciółką, nie chciała się spowiadać, ani z uczuć, ani z wypadków.
Zrobiła minkę smutną.
— Wielką mi łaskę uczynisz — poczęła po namyśle — gdy o nim i o wszystkiém dawném nie będziesz więcéj wspominać. Pojmujesz sama, jakto dla mnie rzecz przykra, bolesna enfin nie mówmy o tém.
Obwiniają mnie ludzie i on pewnie także, żem go z ojcem poróżniła, chociaż ja, ja sobie nic a nic do wyrzucenia niémam. Ale stało się, że ojciec go wydziedziczył, wypędził, on sam najwięcéj winien temu.
Stolnikowa słuchała dziwnie.
— Cóż się z nim stało?
— A! prawdziwie nie wiem! — odparła wojewodzina. — Ojciec śmiertelnie zagniewany.
Chwilę milczenia przerwała Malinka.
— Mój Boże! coto za położenie twoje. Ja nie wiem, czy kiedy co podobnego nawet w romansach się trafi!
I powtórzyła: — ale cóż się z nim stało?
— Mówiono mi, bo ja tam dobrze nie wiem — odezwała się zcicha wojewodzina — że się strasznie rozpuścił.
— A! to z desperacyi, biédaczysko!
— Teraz pono porąbany leży gdzieś chory w Warszawie — dokończyła wojewodzina!
— Tu! w Warszawie! porąbany! — zakrzyknęła stolnikowa.
Trudno odgadnąć, jaki w tém interes miała macocha, lecz popatrzywszy na stolnikową, zdawała się myśl jakąś nawiązywać i mówiła żywiéj:
— Ja nic nie wiem, nie mogę wiedziéć i nie chcę, ale matka mi wspomniała, że miał jakiś nieszczęśliwy romans z córką doktora, że go zmuszają do ożenienia z nią, że dziewczyna aż tu za nim przyleciała. Był bez nadziei życia, teraz się ma lepiéj.
— Nic nie wiesz, a wszystko wiesz! — przerwała stolnikowa śmiejąc się. — O! że ja się dowiem o wszystkiém dokładnie, za to ręczę! Przecie jestem obowiązana, bo trochę się i we mnie kochał.
Zaczęła się śmiać mocniéj.
— A co ja! to szalałam i byłabym cię wówczas z zazdrości zabiła, gdybym siłę miała.
Wojewodzina z ironicznym uśmiechem szepnęła:
Et l'on revient toujours...
— On ze mną nigdy przecie nie był tak blizko, jak z tobą — odezwała się Malinka — wszystkiego raz tylko, roztrzpiotawszy się mnie pocałował. Myślałam że zemdleję... Dziś jeszcze ten pocałunek czuję.
— Łatwo go możesz odnowić — szydersko syknęła wojewodzina, zaczęła coś poprawiać około stroju i zwróciła rozmowę.
— Więc myślisz zamieszkać w Warszawie?
— Dopóki mi się nie znudzi — odpowiedziała pani stolnikowa. — Trzeci dzień jestem, wydaje mi się zachwycająca. Byłam wczoraj w teatrze; a! co za tualety! jaki parter! ile młodzieży! Byłam nie bardzo ubraną, musiałam się kryć w loży. Teatr wyborny. Mówiono mi, że jest heca: ja pasyami lubię hecę! Niech sobie mówią co chcą, to porusza ogromnie, a ja lubię, gdy mnie co mocno porusza.
— Na wzruszeniach pewno ci zbywać nie będzie! — dodała wojewodzina — na zabawach także. Często po dwa i trzy bale mamy jednego wieczora, a przyjęć bez końca...
— Ty bywasz wszędzie?
— Jestem zmuszona! — krzywiąc się rzekła wojewodzina.
Une douce violence! — uśmiechnęła się stolnikowa. — I w zamku?...
— A jakże!
— U pani Krakowskiéj? U hetmanowéj, u ks. marszałkowéj?
— Wszędzie! — zimno rzekła wojewodzina.
— Jaka ty jesteś szczęśliwa! — poczęła Malinka. — Ja dopiéro nowicyat muszę zacząć odbywać, ale nie desperuję!
Uśmiechnęła się, spoglądając we zwierciadło, które jéj odpowiedziało, że miała zupełną słuszność.
Chciała coś jeszcze zagadnąć o wojewodzica, gdy drzwi się otworzyły i wyfiokowana już, weszła starościna. Nie poznała zrazu, czy udała, że nie poznaje stolnikowéj, która się jéj ze zwykłą swą trzpiotowatością przypomniała.
Starościna przyjęła ją zimno i ceremonialnie: gość ten nie był jéj do smaku. Bała się paplarstwa o przeszłości, któréj stolnikowa żywym była świadkiem.
— Jakże mam cię tytułować? — odezwała się — bo doprawdy nie jestem pewna? Podobnoś się rozwiodła?
— Dwa razy, a dla trzeciego rozwodu przybyłam właśnie — wesoło odparła stolnikowa. — Ale bo ci mężczyźni są doprawdy nieznośni. Tak, na krótko une liaison ephemère, jeszcze się przeżyje, a wiekuisty związek niemożliwy. We dwa tygodnie ja już każdego tak znam, że nim usta otworzy, wiem co powié. Jakże tu z nim żyć. Zaczynają od ubóstwienia a kończą na grubiaństwie: doprawdy wołałabym odwrotnie!...
Rozśmiała się sama z konceptu, ale postrzegłszy, że dwie panie były jakieś chmurne i zimne, dłużéj już bawić nie chciała.
— Pani stolnikowa... myśli zabawić w Warszawie? — spytała starościna.
— Całą zimę; potém, zobaczę! Doktor mi radzi, żebym bardzo nie utyła, wcześnie pić karlsbadzkie wody. A! ja się tak lękam utycia! Z moją maleńką figurą, byłabym jak gałeczka z chléba.
A croquer! — grzecznie dodała starościna.
Odprowadzona do drzwi, ale nie zapraszana, trochę urażona, oddaliła się pani stolnikowa. Siadając do karety, myślała:
Sont elles devenues bégueles! co się to z nich porobiło! Mniejsza o to! Nie bardzo mnie one chcą znać, to się ja bez nich obejdę!
I rozśmiała się do siebie piękna Malinka, a że patrzała na ulicę, przechodzący wzięli pewnie uśmiech za rzuconą im przynętę i postawali na chodnikach. Śmiejąc się mocniéj jeszcze, stolnikowa schowała się w głąb powozu.






IV.

Wojewodzic powoli przychodził do zdrowia, nie groziło mu już niebezpieczeństwo, ale doktorowie długą rekonwalescencyę zapowiadali. Siły były wyczerpane życiem nad miarę nieopatrzném, wyszafowaném z rozrzutnością rozpaczliwą, jakby go się pozbyć chciał Wicek.
Wśród leczenia przypadały rozmaite niespodziane komplikacye, polepszenie zmieniało się w stan groźny niemal, w skutek nieustannych wybryków.
Zaledwie mogąc się poruszać wojewodzic, potrzebował wrócić do tego trybu życia, do którego był nawykłym. Młodzież przychodziła do niego grać, siadywano nocami, szanse gry burzyły go i poruszały do zbytku. Nie mógł się wstrzymać od kieliszka, gdy go widział przed sobą, a nie mógł gości nie poczęstować. Najpilniejsza straż nie pomagała z człowiekiem gwałtownym i samowolnym.
Naostatek to co tu i owdzie słyszał o ojcu, o macosze, o niewoli, w jaką popadł wojewoda, o upokorzeniu jego i zdziecinnieniu, o tém co się pod jego dachem działo i pod bokiem, czasem go niemal do wściekłości przyprowadzało.
Unikano z nim rozmowy o tém, lecz że cała Warszawa zajęta była historyą młodéj wojewodzinéj, obijało się coś zawsze o jego uszy.
Miłość téż szalona, namiętna dla pięknéj Pepi, nie dawała mu jeszcze spoczynku: dziewczę wywierało na nim wrażenie, jakiego w życiu nie doznał. We wszystkich, mnogich swych miłostkach i stosunkach dawał się wieść zmysłom pan wojewodzic, tu zmysły wprawdzie poczęły, ale serce biło i cała dusza drgała wspomnieniem Pepi.
Nie wierzący w poezyą i ideały, zepsuty Wicek wierzył w to dziewczę jedno na świecie i miał dlań cześć jakąś.
Panowała nad nim, który był nawykł drugim panować. Tęsknił za nią. Dwa momenty szczególniéj tkwiły w jego pamięci: chwila, gdy po dniach kilku niebytności wrócił do dworku Strańskiéj, przejęty gniewem wściekłym dziewczęcia, i ta, gdy ją ujrzał w Warszawie u łoża swojego, rzucającą mu się na pierś skrwawioną.
Nawykły wszystko w żart obracać, na te dwie życia godziny poglądał z powagą i smutkiem. Wchodząc sam w siebie, czuł może, iż takiego przywiązania nie był wart i że mu odpowiedziéć sercem nie potrafi. Wspomnienie Pepi miłe dlań było i straszne... Jakie na takich początkach miało się rozwinąć życie? Nie groziłoż ono kajdanami i niewolą?
Wojewodzic, mimo téj obawy, pragnął powrócić do niéj. Listy, które pisała, to go niepokoiły, to uspakajały, a utrzymywały w myślach o Pepi.
Stosunek ten cały płocho rozpoczęty, mający być dodniowym, zaczynał zasłaniać całą przyszłość. Zatém szło wyrzeczenie się wszystkiego, do czego nałogiem był przyrósł, począwszy od płochych towarzyszów, gry i kieliszka, do miłostek poczętych i kończących się śmiechem, a gorycz i wstręt zostawujących po sobie.
W godzinach, gdy samnasam został, wojewodzic dobywał listy Pepi i czytał. Rad był je niemal w śmiech obrócić, a nie mógł; tryskało z nich uczucie namiętne, wyrażające się tak gorąco, że w niém i on gorzał jak w Nessusa szacie. Często nie doczytawszy, zniecierpliwiony sam na siebie, listy rzucał do szuflady, wstydząc się poruszenia, którego doznał.
Żadna zmiana w człowieku, który w ogóle mało i z trudnością się zmienia, albo raczéj modyfikuje tylko, żadna zmiana łatwo nie przychodzi. W świecie fizycznym zwierzęta, gdy linieją, ptastwo gdy się pierzy, słabnie; człowiek, gdy zrzuca z siebie nawyknienia stare, pada téż pod wysiłkiem, jakiego ta metamorfoza wymaga.
Wojewodzic bolał, chociaż zmiana w nim zapowiadała się dopiéro nie będąc dokonaną, zaledwie nazwać się mogąc rozpoczętą.
Niepokój nim owładał.
Wśród nocy zrywał się, myślał, badał, nie poznając sam siebie. Chciał powracać do niéj i lękał się.
Drugą troską, piekącą, było położenie ojca, który go odepchnął. Niémiał doń żalu, bo znał, iż to uczynił mimowoli, podbechtany, zmuszony, cierpiąc na tém. Nie szło mu o odzyskanie należnego stanowiska w świecie, bo o to dbał bardzo mało. Kochał ojca i żałował go.
Ten upadek starca, którym dwie nielitościwe niewiasty pomiatały, do wściekłości go przyprowadzał. Pół słowami mówiono o tém przy nim ostrożnie, nie śmiał rozpytywać, aby nie oszaleć.
Jednego wieczora o mroku, gdy sam jeden pozostawszy, na łóżku leżał i dumał, skrzypnęły drzwi i jakaś postać nieznana nieśmiało się wsunęła. Ponieważ pod „Orłem” włóczyło się mnóstwo faktorów natrętnych i wszelakiéj gawiedzi, wojewodzic pokorną jakąś figurkę postrzegłszy we mroku, począł od tego, że jéj precz iść kazał.
Rozkaz ten się nie spełnił i ów gość, zamiast posłuchać, krokiem niepewnym począł się do łóżka przybliżać. W pokoju ciemnawo było i wojewodzic dopiéro, podniósłszy się, poznał starego Filipa, ze złożonémi jak do modlitwy rękami podchodzącego ku niemu.
Stary sługa ze wzruszenia mówić nie mógł: drżał, płakał. Rzucił się do nóg paniczowi, który go chciał w objęcia pochwycić.
— Filip! — zawołał — możeż to być!
— Cicho! na rany Pańskie! a nuż mnie tu kto pozna i zobaczy... Paniczku, cicho! Ledwie się wyrwałem na kwadransik, a jeżeli śpiegi za mną poszły, to mnie dziś jeszcze precz wyrzucą.
To mówiąc, Filip z trwogą zawrócił się i drzwi zamknął na rygiel.
Wojewodzic stał patrząc nań poruszony.
— Paneczku! a jakże z tobą? na Boga!.. ranny! posiekany! Te monstra kobiéty już się cieszyły, że z tego nie wyjdziesz...
— Ano! widzisz! wylizałem się potrosze — odparł udając wesołość wojewodzic. Licho mnie nie weźmie. Pokrzywy, choć je tępią, nie niszczeją.
Stary westchnął.
— Co się z ojcem dzieje? mów o ojcu! mów!
— Ano! paneczku, najprzód! — odezwał się szukając w zanadrzu Filip — najprzód jedno: wojewoda u mnie pożyczył, dał mi skrypt na to, jak Boga kocham! oto te dwieście czerwonych złotych i kazał, abym ja je paniczowi dał, ale od siebie!
— Daj ty mi pokój!
— A! to nic nie pomoże, musisz wziąć! — odezwał się Filip i rzucił na stół dwa rulony.
— Mówże, co się z ojcem dzieje! — naglił wojewodzic.
Filip się zawahał.
— A coto pomoże boleć i lamentować, już nas nic z téj babilońskiéj niewoli nie wyzwoli.
— Tak! z babiéj, z babiéj — powtórzył wojewodzic — lecz, któż wié? kto wié? dziwniejsze się rzeczy dzieją. Mów mi całą prawdę!
— Co ja ciebie mam gryźć, paniczyku mój złoty! — całując go w rękę rzekł Filip.
— Gryź! mówię ci, gryź! Może na to poradzimy!
— Zagryziesz się — odparł sługa.
— Nie żałuj mnie! mów! chcę i potrzebuję wiedziéć. Biedzę się z myślami, może się co da zrobić!
Filipowi oczy się rozśmiały.
— Słuchaj paneczku — zawołał. — Gdybym tego na własne oczy nie widział, na uszy moje nie słyszał, a w sercu nie odbolał, tobym nazwał szelmą, kłamcą tego, coby mi to opowiadał.
Niewola! rzekłem i jest niewola! a jak się z niewolnikiem obchodzą? Gdyby nie litość sług, pierwszych wygódby niémiał. Na pokojach balują i wyprawiają hece, jéjmoście się fertyczą z gachami po nocach, a u nas świécy kawałka często braknie i niéma komu w piecu zapalić.
A potrzeba pokazać gościom, że wojewoda szczęśliwy, że jak pączek opływa w pieszczoty, to go ubiorą, to się jéjmość rozpada, w czoło całuje, ręce podaje, po głowie głaszcze, opowiada niestworzone rzeczy, jak chorego po nocach dogląda. Wszystko kłamstwo wierutne! Na moje uszy słyszałem, jak go płaczącego i jęczącego zfukała: „milcz, stary grzybie!”
Zabrali mu klucze, pieniądze, wszystko; grosza do dyspozycyi niéma: teraz jeno konszachty i narady, aby resztę majątków na jejmości imię przepisać. A jak się przymizdrzy do niego, co zechce to zrobi. Stary za chwilkę, co jéj rękę potrzyma, niebaby się chyba wyrzekł, tak, z pozwoleniem, oczarowała go. Co chcą robią! co chcą!
Sam słyszałem, jak radziły, że byle zapisy porobił, doktora tak często nie potrzeba!
Wojewodzic pięście zacisnął.
— Mów! mów! — powtarzał — to zbrodnia! to się musi odmienić! to doszło do kresu...
Filip płakał i chustką łzy ocierając mówił daléj:
— Cóż już nad to powiedziéć więcéj. Włosy na głowie powstają, pomyślawszy o tém. Nikogo do niego nie dopuszczą bez pozwolenia, żadnego mu listu oddać niewolno.
Podsłuchują podedrzwiami, rewidują pod poduszkami.
— A on to znosi? — zapytał wojewodzic.
Filip ręce złożył.
— A! to biédne, poczciwe panisko! Pobożny jest, więc mówi: „za grzechy moje pokarał mnie Bóg.” Ino bywa różnie: czasem go zniecierpliwią do tyla, że się oburzy; wybuchnąć chce, to go albo zakrzyczą lub zagłaszczą, aby był cicho. Staremu sił zabraknie i po wszystkiem. Nie śmie pisnąć.
— Nigdy nie wspomniał o mnie? — zapytał wojewodzic.
— A! niéma dnia, żeby, choć imienia wymówić nie śmie, o coś mnie nie zagadnął, co ja wiem, że panicza tyczy.
Ale baby przeklęte mu w uszy tkają, że taki, owaki; że to zbroił znowu, że na niego cały świat pluje: że nie wart, aby imię nosił poczciwe!...
Jak niéma prawdy, skłamią, co im to kosztuje? Stary się wypłacze, a choćby nie chciał wierzyć, coś zostanie w nim...
— A! na mnie téż nietrudno co powiedziéć! — przerwał Wicek z goryczą — ja się za anioła nie sprzedaję. Dyabłem mnie ta kobiéta zrobiła, ta! ta! która z moich rąk wprost poszła z ojcem do ołtarza?!
Filip sobie oczy zakrył.
— Ztąd ta nienawiść i prześladowanie — dodał wojewodzic — wié ona że w méj mocy jest, więc zgubić mnie chce.
Przeszedł się po izbie mrucząc.
— Paneczku, mityguj się: dopust Boży tę siłę nieczystą w dom nasz wprowadził, łaska Boża wyzwolić nas może. No! i wyzwoli! — dodał — bo wojewoda niedługo wieczny, a one go dobiją.
— Piękne tam téż życie być musi — dodał wojewodzic — bo że go sobie te jejmoście nie żałują, to pewna! ho! ho!
— Sodoma i Gomora! — zawołał Filip stłumionym głosem. — Starościna udaje młodą, a wojewodzina....
Ręką zamachnął. — Co się tam gachów roi i jakich!
Nie dopowiedział Filip. W izbie robiło się ciemno, czas téż upływał, powracać musiał. Przyszedł w rękę pocałować panicza i chciał odejść.
— Filipie mój! — zawołał wojewodzic poruszony odprowadzając go do drzwi — śmiało ojcu oczy otwieraj, niech pozna i uczuje z kim ma do czynienia, a, słuchaj! powiedz mu, niech skinie, niech pozwoli, ja go uwolnię! ja!
Uderzył się w piersi.
— Niechaj się mnie nie boi — dodał wojewodzic — pójdę potém precz, jeśli mnie nie zechce, ale go oswobodzić potrzeba! Srom dla nas!...
Nie umiał Filip odpowiedziéć na to, zaszlochał, ucałował rękę, ścisnął kolana i wyszedł.
Szczęściem dla wojewodzica, tego wieczora nikt nie nadszedł do niego, mógł więc samnasam wydychać smutek, ukoić rozpacz i oburzenie; myśli nawet o Pepi ustąpiły politowaniu nad ojcem.
Pragnął zdrowia co rychléj, bo w gorącéj wyobraźni swéj marzył o wyzwoleniu wojewody.
Część dnia nazajutrz w tych myślach upłynęła. W godzinie, gdy zwykle obiadował, już mu z dołu przyniesiono nakrycie i siąść miał do samotnego stołu, gdy lokaj przez drzwi napół otwarte, podał mu kartkę drukowaną.
— Pani się pyta, czy może oddać wizytę?
— Jaka pani u licha? — spytał nieubrany i skłopotany wojewodzic.
Spojrzał na bilet, na którym stało: „Stolnikowa...” ołówkiem dopisano bez ortografii: „dawna znajoma chce się przypomniéć.”
— Ale ja jestem nieubrany.
— Pani mówi, że od chorego nie wymaga tualety.
Wojewodzic ledwie miał czas narzucić na siebie turecki szlafrok, którym go Kazio obdarzył, gdy już w korytarzu zaszeleściała suknia, zastukały koreczki i tuż wbiegła maleńka owa laleczka śliczna, którąśmy widzieli u wojewodzinéj. Wbiegła, stanęła w progu, wyciągnęła rączki obie.
— Poznajesz mnie? niewdzięczniku! — poczęła. — A widzisz, tyś o mnie zapomniał, ja dotąd cię w głębi serca mojego noszę!
— Stolnikowo dobrodziejko! — zaśmiał się rozweselony chory — w głębi serca! zmiłuj się! tylu już tam musi na mnie spoczywać, że mnie uduszą!
— A! jaki złyś się zrobił! — odparła stolnikowa szukając krzesła, które jéj podał gospodarz.
Mnie mówili „strasznie ranny,” a chwała Bogu, już nawet trochę jest rumieńca! Nic ci nie będzie.
— Rumieniec to pani z sobą przyniosłaś — rzekł wojewodzic — wykwitł z radości, żeś pani o mnie nie zapomniała, choć pani...
— Bo waćpan jesteś bałamut! — odparła stolnikowa poprawiając tualetę — jak chcesz żeby o tobie pamiętano, kiedy ty o wszystkich zapominasz!..
O! ja wiem wszystko! wszystko! wszyściuteńko! wiem. Śliczne rzeczy!
I niedokończywszy obejrzała się.
— Ale jakże ty możesz mieszkać w takiéj dziurze! pfe! W jakiéjś oberży, na piętrze!
— Stolnikowo dobra — rzekł gospodarz — wedle stawu grobla! Pani to chyba niewiesz nic! Nie jestem wojewodzicem, niémam złamanego szeląga i naprawdę powinienbym pójść do szpitala: Łazarza ze mnie zrobili.
— Kto? chyba waćpan sam! — zawołała Malinka.
— Ja tylko dopomogłem — rozśmiał się wojewodzic. — Głównym sprawcą mojego nieszczęścia, domyślisz się kto jest!
— Nie potrzebuję się domyślać!
Ale, bo pfe! co się to porobiło! — szczebiotała piękna jejmość — pfe! Myślisz, że ja nie wiem o tém oknie... Pfe! i potém, żeby się stary z nią żenił! Jakżeś dopuścił?
— Miałem odwagę heroiczną powiedziéć mu wszystko, dostałem za to w twarz od ojca; zrobiono mnie potwarcą, kłamcą, chciwym majętności. Starościna umiała chodzić około interesu córki i swojego, a takiemu łotrowi jak ja, nikt nie wierzył.
Uśmiechnął się wojewodzic.
— A! to są okropności! okropności! — zaszeptała piękna Malinka. — Chyba lepiéj o tém zapomniéć! Mówmy o czém inném...
— Mów pani o sobie?
— To także smutne dzieje — odezwała się wdzięcząc i oczki swe zapuszczając w wejrzenie wojewodzica, który stał wpatrując się w nią pilnie. Ja także jestem okropnie, okropnie nieszczęśliwa: trzech mężów!..
— Pogrzebałaś pani! — wybuchnął wojewodzic — w tak krótkim czasie!
Stolnikowa rozśmiała się serdecznie.
— Ale gdzież zaś! Żyją, zdrowi wszyscy trzej! Dwóch jest w Warszawie i z tymi jaknajlepiéj jestem; apres tout, wcale dobre ludziska, tylko znów na mężów, to co innego! Trzeci, pewnie w tych dniach dla rozwodu przyjedzie.
— Trzy razy rozwiedziona? — zapytał uśmiechając się wojewodzic — ale to sztuka w tak krótkim czasie.
— I sztuka było przeżyć te wszystkie przejścia! — westchnęła biédna rozwódka. — To téż straciłam cerę, świeżość...
Wojewodzic pochwycił ją za rączkę.
— Chcesz pani chyba, abym się unosił nad nią!
— A dlaczegóż nie! unoś się! — odezwała się stolnikowa. Niémam nic przeciwko temu! Ja bo się kiedyś w waćpanu kochałam szalenie, gdyś był Dosią zajęty. A zazdrosnam była!
Potrząsła główką.
— Ale my już obojeśmy starzy! przeżyliśmy dużo.
— Ja, nawet zawiele! — rzekł wojewodzic.
— A ja? wiesz? dużo, dużo i z tego wszystkiego niéma nic. Ani chwilki szczęścia. Świat mi obrzydł.
— O klasztorze myślisz, stolnikowo kochana — śmiał się gospodarz — to zawcześnie.
— A! ktoby tam o nim myślał. O! nie — prawiła stolnikowa. — Przyjechałam się rozerwać. Dałam sobie słowo, że teraz tak rychło już za mąż nie pójdę! bo to nudna rzecz.
Obejrzała się po pokoiku.
— Pfe! jakbo mieszkasz! — poczęła po chwilce. — Tak mi waćpana żal! Ale, a propos: byłam u Dosi.
Wojewodzic, który stał pochylony przy niéj, odprostował się.
— Winszuję — rzekł zimno.
— Jużciż za złe mi téj ciekawości brać nie można. Byłam ciekawa po prostu! Co się z téj twojéj Dosi zrobiło!
— Mojéj! — krzyknął wojewodzic ramionami wzruszając.
— A jużciż! przedemną niéma sekretu! Szpiegowałam was, bom była zazdrosna.
— Pozwól pani stolnikowo — przerwał opryskliwie wojewodzic — bym dla jéj ciekawości dodał, iż ta moja Dosia, dziś macocha, chciała mnie otruć czekoladą, a parę razy zbójów nasyłała na moje życie!
Krzyk się dał słyszéć i stolnikowa oczy sobie zakryła. Gdy się odważyła spojrzéć na wojewodzica, ujrzała go z uśmiechem ironicznym stojącego przed sobą spokojnie.
— Niestety! takie to bywają te piękne, zachwycające, romansowe Dosie, gdy im idzie o pochwycenie fortuny... Czekolada dostała się pieskowi, ale nie ręczę, żeby, gdy pan wojewoda stanie się zawadą, gdy od niego wszystko wyłudzą, jemu jéj nie podano!
Wstrzęsła się piękna pani.
— A! nie mów! dreszcze po mnie przechodzą! — odezwała się cicho.
— Po mnie płomienie chodzą — dodał wojewodzic.
Zamilczeli.
— Stolnikowa myślisz tam bywać? — zapytał gospodarz.
— Ja? myślałam! — szepnęła kobiéta.
— Bywaj pani i owszem! — rzekł wojewodzic — bywaj! możesz mi dopomódz do dobrego uczynku...
— Z duszy-serca, tylko czekolady tam pić nie będę! — zaśpiewała stolnikowa. — A! i wiesz co? ja do intryg żadnych niémam talentu.
— Bo tu nie potrzeba intrygi żadnéj — rzekł wojewodzic. — Posądzać was nie będą o nic, możesz czasem zbliżyć się do ojca mojego, możesz mu szepnąć słówko, być pośredniczką między mną a nim.
Stolnikowa zdawała się namyślać trochę, oczy skierowała bardzo czułe na wojewodzica, wyciągnęła rączkę ku niemu i szepnęła:
— Będziesz mną kierował!
— I całe życie wdzięcznym jéj będę! — dodał wojewodzic.
Chociaż stolnikowa zarzekała się intrygi, choć się trochę obawiała czekolady, jednak nadzieja wspólnéj jakiéjś roboty, która ją mogła zbliżać do tego niegdyś ukochanego w młodości, wielce się jéj uśmiechała!
Nie byłaby się może zgodziła miéć go czwartym mężem, ale jako przyjemne intermezzo, przyjacielski, platoniczny stosunek z człowiekiem tak... interesującym, dosyć jéj był przyjemnym. A przytém, maleńka rola w dramacie, w téj tragedyi domowéj, dla niéj, niémającéj teraz żadnéj passyi i żadnego zajęcia oprócz prozaicznego rozwodu, nie była do odrzucenia.
Zaczęła więc szeptać na ucho coś wojewodzicowi z żywością wielką. Chciała wiedziéć godziny, w których mogła dla narady się z nim, widywać bez świadków i t. p.
— Ale! kochana stolnikowo! — rzekł w końcu wojewodzic trzymając jéj rączkę niewyrywającą mu się wcale — cóż ludzie powiedzą?
— Niech sobie gadają! — odparta piękna pani. — Cóż mnie to szkodzi, jestem tak jak rozwiedziona. Jeżeli po mieście szeptać będą...
— To dójdzie do wojewodzinéj — przerwał Wicek — stracisz pani u niéj zaufanie i wstęp do jéj domu.
— Więc — rzekła smutnie — jakoś to inaczéj obmyślić trzeba.
Znowu szeptano długo, naradzano się jeszcze, gdy utrapiony garson z restauracyi wpadł z barszczem na talerzu.
Stolnikowa zerwała się przestraszona. Zdaje się, że pakty jakieś zawarte zostały, bo wojewodzic odprowadził ją do sieni i z wielką wdzięcznością, po kilkakroć rączki ucałował.
Rozjaśniło mu się w oczach i poweselał znacznie.
Po obiedzie, jadący na sesyą do zamku, wpadł książę marszałek. Na dole chłopak mu, uśmiechając się, wydał sekret, że jakaś piękna pani karetą przyjeżdżała z wizytą do chorego.
— Więc już kobiéty przyjmujesz! — odezwał się książę w progu. — Któżto był? wojewodzicu?
Nie było na rękę przyznawać się wojewodzicowi, ale z księciem nie potrzebował się taić.
— A! to ta śliczna małpeczka, którą mi już pokazywano! — rzekł książę. — Zmiłujże się, bądź ostrożnym: trzy razy się rozwodziła pono, łapie mężów jak muchy i puszcza ich wyssawszy.
— Ale ze mnie niéma co ssać! — rozśmiał się ranny.
— Życie! i to coś warto! — odparł marszałek.
— Moje niewiele.
Rozmowa się zmieniła, książę chcąc wypocząć po sejmowych rozprawach, rad powtarzał plotki. Prawił więc o ostatniéj konkiecie ks. ex-podkomorzego, o ślicznéj Juźce, o Blanchardzie, o śpiewaczce włoskiéj, o awanturze w teatrze i o wieczorze w Foksalu.
Po chwilce już go niebyło, karetka toczyła się ku zamkowi.
Wieczorem list przyniesiono od Pepi. Wojewodzic wziął go do rąk z jakąś obawą i długo nie mógł otworzyć. Czego się lękał, samby był powiedziéć nie umiał. Przywiązania, które go czyniło niewolnikiem, uczucia, co go miało oderwać od życia, do jakiego nawykł. Listy Włoszki nie były sentymentalne wcale, a jednak gorąco go przejmowały. Opisywała w nich życie swoje, śmiejące się nadziejami. Wszystko w téj czynnéj główce było z góry ułożone. Zajęcia dnia całego, zabawy we dwojgu, przechadzki, miejsce, jakie miał w tém szczęściu wyznaczone, doktor poczciwy.
Liczyła dnie, wyrachowywała kiedy prawdopodobnie ślub miał nastąpić; spodziewała się, tęskniła, ale często wymykało się słówko dziecięce, wesołe...
Wojewodzicowi gorzały policzki czytając, biło i razem ściskało się serce. Widział przed sobą tę śliczną Pepi, zakładającą mu na szyję, na ręce, ukwiecone kajdany; widział siebie w téj smętnéj kamienicy lubelskiéj, zamurowanego jak pszczoła w miodzie, zestarzałego, obezwładniałego, zmienionego. To mieszczańskie spokojne szczęście napełniało go strachem. Co ono z niego zrobić miało?
Czasem nawet jak błyskawica przelatywała myśl wyrzeczenia się Pepi, lecz wnet stawała ona przed nim z wdziękiem dziewiczym, z tą miłością gwałtowną, aż do szału, z poświęceniem bezprzykładném, i mówiło mu serce, że takiéj drugiéj nie znajdzie na świecie.
— Ale ja nie jestem do szczęścia stworzonym! — mówił sobie. — Jam stworzenie drapieżne, którego przeznaczenie krew i łzy przelewać, a śmiechem je witać.
Jastrzębie się nie żenią z gołębicami.
Wiedział zarazem, że ta gołębica w rozpaczy mogła się stać orlicą; pamiętał jéj łajanie, przypominał jéj ucieczkę i łzy. Był jak człowiek, co się ma puścić na morze i w chwili gdy się chce rzucić na fale, odchodzi go męztwo.
Walka ta z samym sobą wyczerpywała go, byłby może nie zniósł jéj dłużéj, gdyby myśl wyswobodzenia ojca nie zajęła go równie silnie, goręcéj może i na czas jakiś nie wygnała z głowy natrętnych marzeń o przyszłości...
Do miłości dla ojca, łączyła się, trzeba wyznać, nienawiść i chęć pomszczenia się na niegodziwéj kobiécie. Kilka dni rozmyślań doprowadziły go do nakreślenia jakiegoś planu. Potrzeba było staremu oczy otworzyć, dać mu poznać tę kobiétę, dla któréj miał taką słabość, graniczącą już z upodleniem.
Lecz jak dostąpić do ojca? W obozie nieprzyjacielskim był tylko jeden Filip, uzbrojony wielką miłością i poświęceniem. Na panią stolnikową, pomimo jéj dobréj woli i przyrzeczeń niewiele można było rachować. Wojewodzic czuł, choć jéj oddawna nie widział, że trzpiotowatości lat młodzieńczych nie straciła, rozwinęła ją jeszcze na swobodzie.
Niechęć ku Dosi mogła ją uczynić gorliwą, ale niezręczną. Lada połechtanie wywoływało u niéj wybuch, a raz otwartych ust już żadna siła zamknąć nie potrafiła. Był to więc pomocnik, z którym jak z obosieczną bronią, bardzo ostrożnie trzeba się było obchodzić.
Gdy wojewodzic tak rozmyślał nad wyzwoleniem ojca, szczęśliwy traf niespodzianie miał mu przyjść w pomoc.
Wojewoda, pomimo zgryzot i utrapień, przy troskliwéj kuracyi, począł się miéć znacznie lepiéj. Obrzęknienie nóg zchodziło, siły przybywały i Filip z każdym dniem postrzegał w panu oznaki blizkiego uzdrowienia. Z pomocą jego mógł się już przechadzać po pokoju a odzyskawszy władze ruchu, swobodniejszą nieco myśl, mimowolnie zaczynał wracać do obyczajów swych dawnych, z tych czasów, gdy opieki nie potrzebował.
Zwolna wprawdzie, ale stary się potrosze emancypował. Powrót ten do zdrowia, któremu obie kobiéty przez wielką troskliwość i obawę zaprzeczały, starając się utrzymać wojewodę nieruchomego w krześle, był z jednéj strony pożądanym dla nich, z drugiéj niewygodnym. Dawał czas do wyrobienia zapisów, ale zrywał pęta, które na starca czasu choroby włożono.
Zaraz w pierwszych dniach, gdy mu się polepszyło i sam zaczął dysponować ludźmi, starościna usiłowała temu zaprzeczyć i protestować; wojewoda zbył ją grzecznie, lecz swoje zrobił. Padł popłoch na obie jéjmoście, wpadła wojewodzina, chcąc w imię szacownego zdrowia, wszelkich zajęć interesami i dyspozycyi wzbronić: wojewoda się nie dał.
— Ależ, droga Dosieczko moja, nie róbcie bo mnie lalką, aby się ludzie nie śmieli. Czuję się lepiéj i wiem co mogę. Daj mi łapcię do pocałowania i nie turbuj się. Doktor nietylko że nie broni, ale nakazuje mi dystrakcyą.
— Jegomość zamiast dystrakcyi będziesz miał zmartwienie i nowéj choroby napytasz! — odparła jéjmość. — Cóż tak pilnego? Przecież i ja i mama wszystkiemu rady damy, a na wiarę zasługujemy, i mama nawykła do interesów. Niech jegomość wypocznie, ozdrowieje...
— Ano, proszę cię, złota moja Dosieczko, królowo moja droga, nie sprzeciwiaj mi się! — rzekł wojewoda. Nikt lepiéj około własnych interesów nie chodzi, jak sam pan. Nie ujmuję starościnie wcale, a przecież i bez jéj frasunku podołam brzemieniowi. Wy się bawcie, niech mama dobrodziéjka dobrego czasu zażywa.
— Jegomość jesteś uparty! — zawołała Dosia gniewnie — a doktor niewiele okazał rozumu!..
Przecież ja z troskliwości o jego zdrowie to czynię...
— Nózie twoje radbym ucałować, królówko moja! aniołku mój! — wołał wojewoda wyciągając ręce ku niéj; na co odpowiedziano wycofaniem się — daj mi się rządzić jako chcę. Będzie z tém wszystkim lepiéj!..
Pierwsze te symptomata emancypacyi, wprawdzie musiały uledz naciskowi obu kumoszek, które starego zakrzyczały, zahukały i kazały odpoczywać, ale zdrowie coraz wracało i wojewoda, choć najniższy żony sługa, już się swobodniéj zaczynał obracać.
Dawał sam rozkazy w domu, posyłał Filipa: częstokroć dyspozycya pani wbrew woli pana była przeciwną. Następowały konflikty, które się w pokoju chorego wrzawą i kłótnią kończyły, jeżeli kłótnią nazwać się mogło łajanie pani, a chwytanie jéj rączek i pieszczoty starego, które ona odpychała, nie kryjąc się ze wstrętem dla niego.
Wieczorami, gdy największe życie wrzało w pałacu, gdy pełno było gości, wojewodę, pod pozorem potrzeby wypoczynku, zamykano na klucz w jego samotnym pokoju.
Najściślejszy dozór zaczynał jednak okazywać się niedostatecznym, bo z każdym dniem chory czuł się silniejszym i większych prerogatyw domagał.
Kobiéty, które rachowały na to że się z krzesła nie ruszy, były przerażone tém, iż już mówił o wyjeździe z domu, bytności na zamku i odwiedzaniu znajomych.
Żona naprzemiany grozą i łagodnością starała się go przykuć do domu: zaczęto naradzać się i przemyślać. Dopóki wojewoda był w kurateli wszystko szło gładko, jak skoro się począł wyzwalać, tysiąc niebezpieczeństw zagrażało. Ludzie mogli go buntować, mogli mu gdzie podprowadzić syna, namówić go do zgody, a wówczas wojewodzina czuła się zgubioną.
Niepokój opanował kobiéty i Dosia musiała napisać do Daliborskiego, by w pomoc i na radę przybywał. Szło o przyśpieszenie zapisów, które, gdyby raz miały moc prawną, z resztą niewiele je co obchodziło!
Polepszenie bardzo znaczne wywołało zmianę nagłą w postępowaniu jéjmości, która po gniewach i fukaniach, stała się bardzo czułą. Te pieszczoty, którémi starca otaczała przez dni kilka i obsypywała do zbytku, miały ten skutek jednakże, iż wojewoda zapadł znowu.
Symptomaty groźne wracały, doktor przywołany przez Filipa nadbiegł w porę i surowe jego przepisy zapobiegły zapowiadającéj się recydywie. Trzy dni na dyecie przebywszy znowu w krześle i zamkniętym pokoju, wojewoda doznał polepszenia, ale posmutniał mocno.
I znowu potrosze rządy chwyciły kobiéty, aby mu oszczędzić troski; stary jednak dopytywał niespokojnie i zdawał się zupełnéj abdykacyi nie chciéć dopuścić.
Słowem, wojna się przeciągała.






V.

Kilka miesięcy upłynęło. Zima miała się ku końcowi, Warszawa, choć zawsze ludna, mieniała gości, z których jedni odjeżdżali na wieś, drudzy na ich miejsce przybywali, lecz nawet po odroczeniu sejmu nie zmniejszył się napływ do stolicy.
Początek narad, pierwszy akt tego dramatu dziejowego, rozkołysał bardziéj jeszcze umysły, rzucił na stół tyle projektów, tyle reform, tyle zuchwałych planów zupełnego przeistoczenia wiekowéj Rzplitéj, iż cały kraj został niemi wstrząśnięty. Chodziło już nie o przemianę aliansów i traktatów, ale o całkowite przerobienie tego organizmu zużytego wiekami, a połatanego w ostatnich czasach dosyć niezręcznie. Nie tajono się z tém, że chciano monarchii dziedzicznéj, zniesienia liberum veto, reorganizacyi sejmów, przyznania praw włościanom, nadania swobód miastom; słowem, rzeczy niebywałych, monstrualnych, na których odgłos, partya republikańska o zgubę swobód wiekami zdobytych, krzyczała. Zcicha mówiono już nawet o wyprzedaży starostw i odjęciu ich teraźniejszym posiadaczom, ale tak strasznéj groźbie nikt jeszcze nie wierzył.
Szczęsny Potocki z powodu aliansu pruskiego, który mu się zgubnym wydawał, cofał się już nadąsany od udziału w obradach; inni jak Branicki i Rzewuski rzymskiéj republiki i prerogatyw szlacheckich bronili: obozy przeciwne się zarysowywały. Król stał jeszcze, wahając się między nimi, ale widoczném już było, że się pochyli tam, gdzie więcéj znajdzie siły, energii i życia.
Może sobie pochlebiano, że przeciwnicy nawrócić się potrafią, boć Ignacy Potocki, wódz reformatorów, stawał w obozie hetmana, który był przewódzcą opozycyi, a Stanisław Potocki gonił do Tulczyna za Szczęsnym! Tymczasem upojeni otrzymanémi zwycięztwy, hugoniści posuwali się śmiało daléj, tak daleko, że nie wszyscy zdążali za niemi.
Jak ogromną rolę grały wśród tych intryg politycznych kobiéty, dziś się to do wiary nie wydaje podobném. W białych sukniach z szarfami ponsowémi, zawczasu zapełniały galeryą sejmowéj sali a mówcy wejrzeniami i przyklaskiwaniem zagrzewani, pod ogniem czarnych i niebieskich źrenic, szli do ataku z bohaterskim zapałem. Lecz i poza obrębem sali obrad, salony pań służyły za ogniska, w których się dla konferowania z obojętnymi przeciwnikami spotykano. Na tém terytoryum neutralném, u ks. Dessau, u hetmanowéj Ogińskiéj, u Czartoryskich, u Mniszchów, dawni znajomi i krewni, choć innych przekonań, schodzili się z nieprzyjaciołmi sejmowymi, tu ich nawracano potrosze, a czego nie dokazały argumenta, często uśmiech kobiécy i dowcip mógł dokonać. Bawiono się wyśmienicie.
Starzy zapijali węgrzyna pod „Okrętem” na Starém-Mieście, młodzież grała na złotych i srebrnych salach Ryocour’a, wyprawiano uczty w Foksalu, tłoczono się na reduty w Radziwiłłowskim pałacu, a król pomiędzy Łazienkami a zamkiem, umęczony się przejeżdżał, starając napróżno wszystkie żywioły przeciwne pojednać i złączyć. Próżne to było staranie.
Pomiędzy pięknémi paniami najszaleńszéj, nieustającéj zabawie oddanémi, latającémi bez spoczynku, ukazującémi się wszędzie, uśmiechającémi wszystkim, otoczonémi rojem wielbicieli, stolnikowa była jedną z najwybitniejszych.
Właściwie nikt powiedziéć nie mógł, po któréj stała stronie, komu posługiwała; była ze wszystkiemi dobrze, potrafiła się dostać na zamek i król wielkie jéj oddawał pochwały; jeździła na wieczory do ambasadora, zapoznała się z panią Oborską i wcisnęła na niedzielne przyjęcia do prymasa, ale zarazem bywała u Potockich, u Czartoryskich i w ogóle gdzie tylko drzwi znalazła otwarte.
Polityczni pracownicy posługiwali się nią tak, jak czasu wojny gołębiem posłańcem; do jéj skrzydełek przywiązywali wiadomostkę, a ona niosła ją z sobą, sama o jéj ważności nie wiedząc.
Nie zwierzano się jéj tajemnic, lecz gdy trzeba było w świat puścić wieść lub groźbę, szeptano je stolnikowéj do ucha.
O niéj to opowiadano naówczas, że raz przy wieczerzy, u księżnéj generałowéj znalazła się razem ze wszystkimi trzema odprawionymi ex-mężami swoimi, z którymi była tak dobrze, tak przyjacielsko, a oni tak jéj nadskakiwali, jak gdyby nazad do dawnych więzów powrócić chcieli. Posługiwała się nimi chętnie i na żadnego nic nie mówiła złego. O czwartym nie zdawała się myśléć, bo jéj bardzo dobrze było na swobodzie. Pocichu mówiono, że się zajmowała mocno nieszczęśliwym wojewodzicem, ale Wicek nie był partyą dla niéj.
Nie zaniedbywała téż wojewodzinéj, która ją z wielką oględnością i dosyć chłodno przyjmowała, co nieprzeszkadzało stolnikowéj natrętnie się tu ze swą przyjaźnią narzucać, wciskać i przesiadywać, zbliżając, gdy było można do pana wojewody.
Podejrzliwém okiem spoglądała Dosia, na tę czułość dla jéj starego męża, gniewała się, a awantury o to zrobić nie śmiała. Wojewoda po ostatniéj chorobie dźwignął się był znacznie; musiał wprawdzie wdziać buty aksamitne, ale chodził w nich dosyć żwawo, ruszał się, wyjeżdżał z domu, widywał ludzi i znacznie wyemancypował; śpiegowano go troskliwie na każdym kroku, a salonowe śpiegi ścigały go wszędzie gdzie mogły; bywały starcia w domu na cztery oczy, wojewodzina jednak nie śmiała zrażać go obejściem się zbyt surowém, bo nieszczęsne zapisy nie były jeszcze porobione. Przygotowywano starca do podpisania ich i zeznania przed aktami. Daliborski albo przesiadywał w Warszawie, lub przylatywał na wezwanie, nic dokonać nie mogąc. Usiłował sobie pozyskać zaufanie starego, i pierwszy raz w życiu, cała jego zręczność i takt okazały się bezskutecznemi.
Wojewoda miał trochę uporu w charakterze, właściwego naturom słabym, które go biorą za energią. Dawniéj powziąwszy wstręt do tego parweniusza, kręcącego się po salonach, wśrubowującego wszędzie, nie dawał się ująć ani pochlebstwy, ani świetną jego wymową.
Nazywał go pocichu — frantem. Osobliwym téż trafem właśnie, admiracya wojewodzinéj dla mecenasa, zdawała się od niego odstręczać jegomości. Gdy pani go wychwalała, wojewoda milczał, i po długich nawracaniach, konkludował:
— Złota rybko, jéjmościuniu, jestto frant! tak mi Panie Boże dopomóż!
Wojewodzina tém niespokojniejszą była o siebie i zapisy, że wojewodzic przychodził zupełnie do zdrowia; tu i owdzie się już z ręką na chustce pokazywał, mogli go ludzie z ojcem sprowadzić. Miał, jak mówiono silne poparcie u osób wysoko stojących, książę Kazio zwał się przyjacielem jego, marszałek Małachowski go zapraszał do siebie, bywał u Potockiego w arsenale...
Zmieniono taktykę i gdy w początkach chciano owo małżeństwo z córką doktora rozerwać, teraz Daliborski był za tém, aby je przyśpieszyć, i w ten sposób wojewodzica z Warszawy wyciągnąć. Całe prowadzenie sprawy pani wojewodzinéj, przy pomocy matki i Daliborskiego, mimo pozornéj ich przebiegłości, nie odznaczało się zręcznością ani logiką.
W niepokoju o swą przyszłość piękna Dosia zmienia coraz i tryb postępowania i plany i narzędzia. Z wojewodą to była czułą do zbytku, to nieznośną, opryskliwą i nieszczędziła mu najprzykrzejszych wyrzutów.
Ogarniały ją trwogi, podejrzywała niewinnych ludzi, a prześlepiała tych co jéj szkodzili. Widmo wojewodzica widziała wszędzie za sobą.
W istocie Wicek pozdrowiawszy znacznie, choć jeszcze dawnych sił i zdrowia nie odzyskał, za namową przyjaciół i stolnikowéj, która go pod bokiem mieć chciała, wyniósł się z pod Orła na Krakowskie-Przedmieście, zbliżył do pałacu ojca, a, złożyło się tak, niby przypadkiem, że w domu drugim tuż, miał stolnikową. Ta go opanowała zupełnie, bawiło ją że go protegowała, bawiło że bałamuciła i, jak mówiła, rozkochiwała...
Wojewodzic nie kochał się wcale, ale bałamucić dawał chętnie. Prawdziwa jego miłość lepsza, poczciwsza dla Pepi, znacznie była ostygła. Pisywał do niéj, obiecywał powrót, zwłóczył, i za przyczynę dawał obowiązki swe względem ojca, którym poprzysiągł zadosyć uczynić. Być bardzo może, iż długo nie widząc Pepi, obawiając się tego małżeństwa, które mogło z niego spokojnego i szczęśliwego prozaicznie uczynić człowieka, wojewodzic szukał już środków do potargania węzłów, co go z Włoszką łączyły.
Listy jéj były zawsze gorące i pełne wiary, jego coraz chłodniejsze i krótsze.
Co się działo z Pepi? opowiedzieć trudno. Była zajętą swym narzeczonym, rozkochaną w nim, robiła wyprawę, stroiła dom, żyła cała w przyszłości. Wuj tymczasem coraz to kogoś wprowadzał do domu, po większéj części młodych ludzi. Miał do tego zawsze jakieś powody, wyszukiwał czémby się usprawiedliwić. Pepi przyjmowała tych gości wesoło, obojętnie, ale z taką dumą odstręczającą, że się żaden bardzo zbliżyć nie ośmielił.
Wszyscy ci miejscy i wiejscy panicze wydawali się jéj zbyt powszedniemi ludźmi, obok tego ideału, jakim był Wicek.
Często śnił się jéj jeszcze leżący bez ducha pod latarnią, to blady i ranny, gdy doń z Lublina przyleciała do Warszawy. Jéj przywiązanie dziewicze, oddaleniem rosło. Wymarzony bohatér zyskiwał na niém, stroiła go kwiatami własnéj wyobraźni. Przytomny byłby ją zraził może, daleki wydawał się jéj tém, czém go sama stworzyła...
Wuj czasem probował napomykać o lekkomyślności wojewodzica, o jego płochym charakterze, o pogłoskach które chodziły o życiu jego w Warszawie. Pepi brała go w obronę gorąco i niedopuszczała nic powiedziéć przeciw swemu narzeczonemu.
Mellini nie chciał się jéj wbrew sprzeciwiać, znając charakter, lecz swoje zrobił. Z młodzieży zwabionéj umyślnemi jego niedyskrecyami, najwięcéj mu się podobał młody lekarz Krakowianin, który odbywszy nauki za granicą, przybył do dalekich krewnych w Lublinie. Mellini poznał go wypadkiem, wciągnął do swojego domu i wszelkiemi możliwemi sposobami starał się go zatrzymać. Był to młodzian cichy, skromny, bojaźliwy, małomówny, uczony i rozumny, ale się nie popisujący ni z nauk, ni z rozumem; przystojny bardzo i do zbytku łagodnego charakteru. To niezawadne, dobre stworzenie, ciche, Pepi przyjmowała równie chłodno jak innych, lecz znośniejszym jéj był ów pan Biernacki niż inni.
Miał to za sobą, najprzód że nie okazywał jéj takiego zajęcia jak drudzy, nie wzdychał, nie nadskakiwał. Doktor jako z kolegą młodszym był z nim bez ceremonii, a tak układał rzeczy, że — Biernacki się musiał zakochać. Postawił téż na swojém: młody lekarz był z uwielbieniem dla Pepi, szalał, ale wiedząc iż była narzeczoną, bo ona sama o tém często umyślnie mówiła, starał się nie dać poznać po sobie, że się zakochał. Grał rolę przesadnie zimną i poważną.
Niema pono na świecie kobiéty, nawet najniedoświadczeńszéj, któréjby instynkt nie dał odgadnąć tego, który kocha. Udawanie się na nic nie zdało. Pepi z pewnością się domyśliła uczuć młodego gościa, ale że tak przyzwoicie je tłumił w sobie, szacowała go za to, i była mu dosyć przyjaźną; wybrała go nawet sobie potrosze za powiernika i mówiła z nim chętnie o narzeczonym i przyszłości. Biernacki, który sam już nie miał najmniejszéj nadziei, znajdował jakąś przyjemność w towarzystwie dziewczęcia, słuchał, patrzał, napawał się jéj wdziękiem i to mu starczyło. Doktor Mellini, jak tylko złapał go, natychmiast ważne jakieś wymyślał zatrudnienie i wychodził z pokoju, nie powracając rychło.
Pepi czasem mu wymawiała że jéj zostawiał doktora do bawienia.
— Alboż cię on nudzi?
— Nie, ale mnie męczy trochę.
Siedzi milczący, uśmiechający się, jak piesek któremu służyć kazano; mało mówi, a ja muszę ciągle szczebiotać.
— To bardzo przyzwoity człowiek — dodawał doktor.
— Widać, i bardzo stateczny, i rozumny i wszystko co wujaszek chce; ale mi przeszkadza, bo ja wolę być sama.
Gdy wojewodzic przychodzić już zaczął do zdrowia, i piękna Dosia coraz się więcéj trwożyła; Daliborski urządził się tak aby raz wróciwszy z Warszawy, oddać wizytę Melliniemu, i zasiąść z nim na rozmowę, obok pokoju, w którym, niby nie wiedział że się Pepi znajdowała.
— Powracam z Warszawy — odezwał się głośno — o! hałaśliwo tam i wrzawliwo, życie płynie strumieniem złotym. Aż człowiekowi żal że tam mieszkać nie może.
A po przestanku dodał:
— Zdaleka widywałem pana wojewodzica, choć rękę nosi na chustce i pobladł trochę, ale wydał mi się wcale zdrów, i na prawdę nie rozumiem tego że do narzeczonéj nie śpieszy...
Doktor milczał, a mecenas dodał ze śmiechem:
— Zwyczajnie młodość! Chce się użyć świata, póki służą lata. Gdy się ożeni, klamka zapadła, tymczasem się wyhula.
Tu, niby ciszéj, dodał:
— Mówią o amorach licznych, osobliwie ze stolnikową, przy ktoréj, bodaj czy nie w jednéj kamienicy mieszka, i albo ona u niego lub on u niéj, po całych dniach i wieczorach. A to kobiécina cale niebezpieczna! trzech mężów już przez kij przesadziła, nie licząc intermedyów i przekąsek... cha! cha!
Doktor wskazał na drzwi, mecenas usta zatulił kułakiem, robiąc minę skonfundowaną; ale Pepi słyszała wszystko.
Wzięła to za potwarz wprost, o któréj natychmiast chciała napisać wojewodzicowi, że w nią nie wierzy. Zarumieniła się, pogniewała, ale na plotkarza tylko. Była pewną, że narzeczony jéj zdradzić nie mógł, bo swoję miłość czuła gorąco, i wierzyła iż podobną wzbudzić musiała.
Wzmógł się jéj wstręt do Daliborskiego. Mellini śledząc skutków późniéj, przekonał się że wrażenie było wcale inne niż się spodziewał. Zachwiać sercem jéj nie mogło nic, nawet listy krótkie, żartobliwe, chłodne wojewodzica; mówiła sobie że sprawa ojca była pierwszą, a ona? — czekać mogła. Czekać z nadzieją, jest prawie szczęściem.
W rozmowie z Biernackim tegoż dnia po obiedzie, rozwiodła się szeroko o plotkach, o ludziach co je nosili, i o niegodziwym obyczaju powtarzania ladajakich ulicznych wieści.
Ponieważ dawno bardzo nie widziała Strańskiéj, a młody lekarz jéj nie starczył na powiernika, pobiegła do niéj skarżyć się na niegodziwość ludzką.
Wdowa, choć się nie sprzeciwiała Pepicie, nie podzielała jéj ufności i spokoju.
— E! już to, powiem ci, kochanie moje, że wojewodzicowi do zbytku wierzyć nie można. Wielu to ja takich znałam! mój Boże! Co to póki im przedmiot na oczach, to zakochane jak koty: a niechno w stronę ujdą, do pierwszéj lepszéj małpy się mizdrzą.
— Ale on! on takim nie jest! — zawołała Pepi. On mnie kocha nie miłością co jak słomiany ogień płonie i gaśnie, ale stałą i wiekuistą, jak ja!
— Jak ty! ale ty jesteś kobiétą — przerwała Strańska — my kobiéty kochamy zawsze stale, a ci paskudni mężczyźni...
Pepi się rozśmiała.
— Nie mów! moja droga, nie chcę nic na niego słyszeć. Ja mu wierzę! wierzę! wierzę!
— A jak cię zdradzi? — spytała wdowa.
Pepi długo myślała, brwi się jéj namarszczyły; wyciągnęła rękę drżącą:
— Wiész, wiész co zrobię? — zawołała — zabiję go i... umrę sama!
Strańska rzuciła się ją ściskać, zatulając jéj usta.
— Nie plećże!
— Mówię i przysięgam że to uczynię! — dodała Pepi. — Nie wiem czy potrafię go zabić, ale że umrzéć będę umiała, bądź pewną.
Wdowa się przelękła gwałtowności, z jaką te słowa wymówiła Pepi.
— Dzięki Bogu, niémam jeszcze powodu ani rozpaczać, ani myśléć o śmierci! To wszystko niepoczciwe bajki!
Wdowa miała pewne instrukcye od doktora, który potajemnie jéj polecił działać ostrożnie przeciw wojewodzicowi; lecz spełniała to polecenie bardzo niezręcznie i niezbyt gorliwie, a ile razy odezwała się z czémś dwuznaczném, Pepi jéj wyrzucała że własne dzieło burzyć chciała.
Z energiczném dziewczęciem trudno było co począć. Tegoż wieczora długi list napisała do wojewodzica, opowiedziała mu co przywiózł mecenas i swoję rozmowę ze Strańską. Mówiłam jéj, że gdybyś mnie zdradził, ciebie zabiję i sama umrę, bo takby się stało; ale nie wątpię o tobie.
Wojewodzic otrzymawszy list, podobno cały dzień go nosił w kieszeni, niemając czasu czy ochoty przeczytać; wieczorem dopiéro rzucił nań okiem i pogróżki zabójstwa i śmierci uśmiech wywołały mu na usta.
— Dziecko! — rzekł w duchu. — List rzucił do biurka i nie myślał już o nim, a w kilka dni odpisując nań, ani wspomniał o treści.
Przyjaciele starali się, ale napróżno zbliżyć go do ojca. Wojewoda, choć kochał syna, choć słabość miał do niego, z całą namiętnością starca, bezrozumną, przywiązał się do żony. Pewnym był że wojewodzic zawinił, gotów był potajemnie coś dla niego uczynić, ale ani się z nim widziéć, ani jawnie przebaczyć mu nie chciał.
W Dosi widział bóstwo, na którém skazy nie było; tłumaczył sobie jéj kaprysy, przebaczał fantazye, obejście się z sobą uniewinniał i... szalał.
Ile razy go kto ze starych przyjaciół zagadnąć probował o syna, natychmiast przybierał twarz posępną i albo rozmowę zwracał, lub żegnał się i milczał uparcie. Na nalegania silniejsze odpowiadał wreszcie sucho, jedném tylko:
— Niémam syna! niémam syna!
Dochodziło to uszów wojewodzica.
— W ten sposób nigdy się stary nie da przekonać ani nawrócić ku mnie — powiadał — potrzeba, ażeby wprzód tę kobietę nieszczęsną, tego szatana poznał czém jest. Dopóki nie zobaczy zdrady jawnéj, słowa próżne!
Ona ostrożna, to pewna, ale czasem i traf bywa mądry, a losowi pomagać potrzeba.
I uśmiechał się dwuznacznie. W Filipie starym miał pomocnika, lecz sługa musiał téż postępować nadzwyczaj oględnie, bo kilka razy, choć ukochany, miał wytartą kapitułę. Z powrotem do zdrowia, wracały czułości dla kochanéj Dosi, które wojewodę śmiesznym czyniły. Jéjmość się ich umiała pozbywać nadzwyczaj zręcznie, sadzała go do kart, dawała mu ludzi do bawienia, którzy go trzymali godzinami na rozmowie; udawała chorobę aby odpoczywać, a gdy się nazywało że spoczywała, i stary chodził na palcach, zalecając ciszę, wojewodzina w karetce po mieście biegała, lub swoich poufałych, serdecznych gości przyjmowała w zamkniętym apartamencie.
Stolnikowa bywała tu niemal codzień, starała się wkraść w łaski starego przymilając mu się, i do pewnego stopnia dosięgła czego pragnęła. Wojewoda się bawił z nią, całował po rączkach, odmładniał przy niéj, ale gdy puściła słówko jakieś mogące się do Dosi stosować, natychmiast ostygał i poważniał. Pomimo to udało się Malince zwrócić jego podejrzenia na kilku mężczyzn, z których się wyśmiewała, że się w Dosi kochali napróżno. Stary był zazdrosny niezmiernie, lecz, jak większa część zazdrośników, podejrzéwał zawsze niewinnych, a ślepym był dla winowajców. Z tego zaślepienia poczęści go wyprowadzać się starała stolnikowa.
— Mój kochany wojewodo — mówiła mu, oczkami go wabiąc — my kobiecięta biédne nie możemy być bez kochania. Jesteśmy do tego stworzone. Mąż to sobie mąż, tego się szanuje, weneruje i ma w zapasie, ale niepodobna wymagać ażebyśmy się wyrzekły fantazyjek i łapania na wędkę.
— A acani dobrodziejka to praktykujesz? — śmiał się wojewoda.
— Ja? naturalnie; Dosia téż i wszystkie wiele nas jest...
— Tylko proszę o wojewodzinie...
— Mój wojewodo — paplała stolnikowa — myśmy się razem wychowywały, ja ją znam lepiéj niż siebie. Ho! ho! nic złego nie mówię, broń Boże! ale filucik! filucik...
— Acani dobrodziejka ją w tém przechodzisz — rzekł wojewoda.
— Nic, a nic! Co do filuteryi ja się z nią mierzyć nie mogę: mistrzyni w tém jest.
Zasępił się wojewoda; po każdéj rozmowie ostygał dla stolnikowéj, gniewał się na nią, a gdy potém przybyła znowu i przymiliła się do starego, umiała go udobruchać, chwytał ją za rączki, śmiał się, bawił, był jéj rad. W ostatku budziła jego ciekawość, chciał się coś z niéj dowiedziéć, rodziły się podejrzenia. A najgorszym znakiem dla wojewodzinéj to było, że o swych rozmowach ze stolnikową nie mówił i wypytywany fałszywą z nich zdawał sprawę.
Podejrzenia rosły w nim. Odpędzał je: powracały. Filip, któremu się nie przyznawał, schwytał go kilka razy na tém, że na palcach chodził śpiegować podedrzwi pokojów żony.
— E! cobo to pan wyrabia! — rzekł mu za drugim razem — tylko się jegomość przeziębi i choroby napyta. Poco? naco? proszę jegomości...
— Milczałbyś — odparł zasępiony stary — i nie odpowiadał kiedy nie pytają. Wścibiać nos, zasię: słyszysz!
— Juści słyszę — rzekł Filip — ale ja nosa nie wścibiam, tylko mi o pańskie zdrowie idzie.
Raz jakoś przyszło do awantury, ale ta się tryumfem wojewodzinéj skończyła. Stary przypadł około północy do drzwi jéj pokoju, posłyszał śmiechy i głosy; zaczął bić, stukać: wojewodzina wyszła razem z matką i straszliwe gromy padły na starego, który na kolanach Dosię przepraszać musiał. Złajany, zagrożony, powrócił do pokoju i chory w łóżko się położył.
Daliborskiego, który podówczas był u pani, wypuszczono tylnemi drzwiami, starościnę naprzeciw mieszkającą przywołano i piękna Dosia przybrała się w szatę męczennicy. Nieszczęśliwy wojewoda rozchorował się na dobre, przez dni dwa żona mu się nie pokazywała. Fukano, dąsano się, ale że zawsze jeszcze szło o zapisy, wrota do zgody były otwarte. Filip, który doskonale wiedział co się w domu działo, nieśmiejąc nic panu mówić, śmiał się.
— Niechbo jegomość i nie probuje już — rzekł gdy wojewoda pozdrowiał — na co się to zdało? Gdzie to słychana rzecz, żeby mężczyzna nie dał się oszukać gdy kobieta zechce! Ja tam, uchowaj Boże, na jasną panią nie mówię nic! Ale tylko powiem jegomości jedno, że gdyby tam sześciu gachów było, wszystkichby było gdzie przyprzątnąć, nimby jegomość tam doszedł. Pokoje starościny tuż, szaf jest dosyć, zakamarków i schodki tylne.
Wojewoda tak straszne oczy zrobił, że Filip dodał wnet:
— Proszę jaśnie pana, ja nie wiem najmniejszéj rzeczy, ale se gadam aby się gadało. Trzeba jejmości wierzyć i nie frasować się, bo to się już na nic nie zdało! — Stary nieodpowiedział ani słowa.
W kilka dni złożyło się inaczéj a niedobrze dla wojewodzinéj. Miała być reduta i maski, wojewoda téj zabawy nie lubił, bo się na balach maskowych trafiały rożne historye. Matki traciły córki, a córki nie mogły się czasem, aż pod koniec maskarady matek dopytać. Wojewodzina mówiła że nie lubi maskarady. Dnia tego miała migrenę i poszła spać zawcześnie. Nazajutrz téż wyglądała blado.
Wieczorem przybyła stolnikowa i w rozmowie głośnéj spytała wojewodzinę, co się z nią stało po spotkaniu na maskaradzie... (Na chwilkę odjęła była maseczkę piękna Dosia, aby odetchnąć i na to nadeszła stolnikowa). Zapytana głośno wojewodzina, zrazu zbladła i zmieszała się, potém coś niewyraźnego odpowiedziała. Stary dostrzegł że się zmieszała, bo ją schwytano na kłamstwie. Po odjeździe stolnikowéj przyszło do tłumaczenia bardzo niezgrabnego. Starościna wzięła całą winę na siebie, ona córce kazała towarzyszyć sobie.
Wojewoda znalazł się z taktem, zmilczał, nie dąsał się, lecz czuć było, że to w nim utkwiło. Piękna Dosia dnia tego czulszą się dlań stała niż dawniéj, troskliwą, serdeczną. Pocichu narzekała przed nim na matkę i jéj płochość, wyznawała że starościna poniekąd jest dla niéj ciężarem, że chciałaby prowadzić życie spokojniejsze i t. d. Czy w ten sposób podejrzenia odwróciła, sama nie była pewną. Daliborski bawił teraz ciągle w Warszawie, zapisy były przygotowane, ale o nich nie wypadało rozpocząć ani interesowanéj Dosi, ani prawnikowi. Starościna to wzięła na siebie. Umiała nawet skorzystać z maskarady i spowiedzi córki.
Dobrawszy sobie chwilę właściwą, gdy pewną była że rozmowy nikt nie przerwie, zasiadła z powagą wielką naprzeciw wojewody.
— Mój drogi zięciu — odezwała się — potrzebuję się z tobą sercem otwartém rozmówić. Dałam ci co miałam najdroższego: perełkę, skarb, klejnot, kobietę jakiéj drugiéj równéj niéma. Niemożesz powiedziéć abyś nie był szczęśliwym: wszyscy ci zazdroszczą.
Ja tu z wami dosiaduję, choćbym i chciała wyjechać, choćbym ją porzucić samą mogła, nie mam siły. Ona ci poświęciła swą młodość, uczyńże téż dla niéj co należy: pojadę spokojna.
— Pani starościno dobrodziejko — odparł wojewoda — ale zapisy są porobione!
— Mój wojewodo! czyż to są zapisy jakich ona warta? Cóż z tą twoją fortuną poczniesz? Córka wyposażona, syna niemasz; komuż to zostawisz? na co ci to?
Wojewoda zaczerwienił się mocno i począł bełkotać:
— Ale, proszęż, bardzo proszę mnie to samemu zostawić: to do mnie należy!
Był obrażony.
— Ja matką jestem! — dodała starościna,
— A ja mężem, mościa dobrodziejko! i dzięki Bogu, jutro umierać nie myślę.
— Nikt nie wié kiedy umrze! — odparła matka.
— Otóż to jest — rzekł wojewoda — a gdyby się Bogu podobało powołać jejmość przedemną, jabym został bez kawałka chleba.
— Przecież dożywocie...
Wojewoda nie dał dokończyć i powtórzył bardzo gwałtownie:
— Proszę mnie to zostawić!
— Jużciż w tych rzeczach waćpanu nikt gwałtu nie uczyni, — z przekąsem się odezwała starościna — powiem tylko jedno, że gdybym ją była chciała wydać za starego X., ofiarował się jéj wnet oddać wszystko. Uniosłam się szlachetnością i afektem asindzieja dla Dosi.
— Mościa dobrodziejko! — przerwał podnosząc się stary, ale rozgniewana matka już była wyszła.
W kwadrans nadbiegła żona niezmiernie zagniewana na rodzicielkę swą, że bez jéj wiedzy, niepotrzebnie niepokoiła wojewodę, niewiedziéć jakiemi propozycyami. Była temu zupełnie przeciwną, niechciała żadnych zapisów, nie żądała ich nigdy, boby i ludzie jéj dobrą sławę szarpali, oskarżali ją o chciwość.
— Jeślim poszła za jegomości — dodała — to przez szacunek i przywiązanie, a o majątki nie dbam. Uchowaj Boże nieszczęścia, nie będę potrzebowała nic, bo pójdę do klasztoru.
Rozpłakała się, wojewoda się rozszlochał, nastąpiła scena niewymownéj czułości: Dosia padła w objęcia męża, który w téj chwili byłby jéj oddał wszystkie skarby świata. Zapomniał o podejrzeniach, zazdrości, gniewie, o starościnie i... królową swą po nogach w końcu chciał całować, ale tego nie dokazał, bo własnych ugiąć nie mógł.






VI.

Zima w tym roku srogą była, ale płaciła za nią wiosna, bo gdy raz się zjawiła z ciepłym swoim oddechem, wszystko się jakby cudem zaczęło rozwijać w oczach i rośliny zdawały śpieszyć, aby czas powetować stracony. Ogrody w okolicach Warszawy, których naówczas tyle było, stroiły się już w liście i kwiaty. Nigdy może namiętność żadna tak u nas nie opanowała możniejszych, jak naówczas manja zakładania i przyozdabiania ogrodów, dzikich promenad, francuzkich wykwintnych szpalerów i rabatów, oranżeryj i trebhauzów. Należało do dobrego tonu, było dowodem wykwintnego smaku rysować planty parków, zakładać w lasach przechadzki i stroić krajobrazy najdziwaczniej częstokroć. Budowano, jak się dowcipnie wyraził Krasicki, który sam na ogrodomanię chorował, piramidy z chrustu; stawiano gołębniki w kształcie świątyń, wznoszono nowe ruiny, murowano kastele, chińskie domy i chatki wiejskie, w których wnętrzu ściany były zwierciadlane.
Słynęły naówczas opiewane przez poetów, ks. Czartoryskiéj wiejskiego pozoru, Powązki; sadził się na najdziwaczniejsze koncepta na Szulcu książę eks-podkomorzy, siedm lat pracując nad sypaniem gór i kopaniem podziemiów; księżna marszałkowa cuda kosztowne robiła w Mokotowie, choć miały pozór dość skromny, a nie licząc już wielkich panów i Szulce i Teppery i Riancour i Cabrit i Liszkiewicz mieli ogrody, miał go Bacciarelli (pod Belwederem), miał kawaler Maisonneuve i nazwał Rozkoszą, tak jak Poniński swoję posiadłość Sansgène.
Wysadzano się na fontanny, kaskady, świątynie, groty, łaźnie i t. p. Właśnie tak zwani państwo hrabiowstwo Tomatysowie urządzali się w Królikarni, nie chcąc prawdziwym panom ustąpić w niczém. Tomatys, który dużo wygrywał, a bogaciał w oczach, chciał uchodzić za bogatszego niż był, musiał więc mieć w Królikarni wszystko, co miała księżna marszałkowa w Mokotowie i Czartoryscy w Powązkach. Chwalono gust pięknéj właścicielki i wytworność, z jaką się Królikarnia stroiła. Między innémi był tam już i zbiór pięknych obrazów, bronzy, popiersia i obicia kosztowne. Zkąd to wszystko pochodziło, wiedział jeden Pan Bóg, a drugi hrabia Tomatys.
Pani stolnikowa, mająca pasyą do wszystkiego co modne, kochała się w ogrodach. Roiła już, że kiedyś u siebie (gdy będzie miała wielkie dobra i pałac) cudowny park założy, chciała więc widziéć co było na okół Warszawy i obiegła już najsławniejsze ogrody, tylko jéj Królikarnia Tomatysów została.
Spotkawszy się więc, z zawsze jeszcze piękną, bo umiejącą jedyny swój skarb, wdzięki pielęgnować, hrabiną, stolnikowa się téj zaprosiła do Królikarni na piękne popołudnie dnia wiosennego.
Pani Tomatys właśnie tego samego poobiedzia zaproszoną była do Tepperów, żałowała więc mocno, iż służyć nie będzie, ale zapewniła stolnikową, że w ogrodzie i pałacyku gospodarować może i rozpatrywać się jak zechce.
Trochę urażona piękna Malinka tém, że sobie z nią nie czyniono ceremonii, właśnie dlatego wybrała ten dzień, by okazać, iż jéj wcale niechodziło o widzenie gospodyni. Niejedna już taka owacya spotkała piękną, ruchomą, gadatliwą i zalotną Malinkę. Kobiéty się jéj obawiały, bo im mężczyzn bałamuciła straszliwie, ze śmiałością i cynizmem nawet, pod te czasy niesłychanym. Wojewodzina téż pocichu psuła interesa przyjaciółce, z przekąsem się o niéj odzywając. Trzej odprawieni mężowie świadczyli niekoniecznie pochlebnie o stolnikowéj, choć wszyscy byli jéj przyjaciołmi i wzdychali do niéj zdaleka.
Stolnikowa dopiéro w Warszawie się przekonała, że wypadało zmienić nieco tryb postępowania, aby w towarzystwie, zresztą nadzwyczaj pobłażającém, uzyskać nieco poważniejsze stanowisko.
Postrzegła, że na wieczorach w domach, w których bywała, płocha tylko młodzież dwór jéj i otoczenie stanowiła, a kobiéty widocznie od niéj unikały.
Z początku na przebój iść chciała, lecz przekonała się, że się to na nic nie przyda. Przyszły refleksye, pociekły może łzy pocichu, nie wiedziała co z sobą zrobić, pod czyją rzucić się opiekę. Z mnogich wielbicieli nikt na seryo po rękę nie sięgał, choć wszyscy się o łaski dobijali: to ją gniewało.
Chciała naprzekór wszystkim wydać się za mąż. Z przyjaciół żaden się nie dawał zaprowadzić do ołtarza. Tymczasem pierwsza owa dziecinna jeszcze miłość dla wojewodzica, powróciła, rozwinęła się i serce zajęła mocniéj, niż się ono zajmować było zwykło. Z początku urok wspomnień przywiązywał ją do niego, potém jako prześladowany, nieszczęśliwa ofiara, jako znienawidzony przez Dosię, interesował ją mocno; naostatek ujął ją tém, że był niezupełnie do innych podobny i obchodził się z nią inaczéj. Kawalerowie inni prawili słodycze, palili kadzidła; wojewodzic czasem bywał brutal i niegrzeczny, ale w nim czuć było namiętną naturę. Nie wchodzono ściśle w to, czy serce biło, czy zmysły grały pieśń weselną.
Stolnikowa czuwała nad chorym, donosiła mu co się działo w pałacu ojca, biegała za jego interesami, pośredniczyła, przynosiła plotki, najęła mu mieszkanie w kamienicy sąsiedniéj, natrętnie się narzucała. Wojewodzic ją niemal tak traktował jak dobrego koleżkę, ale go i bawiła i potrzebną mu była i nałóg sobie zrobił z codziennego jéj towarzystwa.
Stosunek to był osobliwy, zrazu przyjacielski, potém coraz poufalszy, dotąd beż żadnych na przyszłość widoków. Stolnikowa zapóźno się postrzegła, że ona, co się nie kochała nigdy na dłużéj jak na dni kilka, zakochała się naprawdę w wojewodzicu. Była pewna że to przejdzie jak migrena, lecz żadne środki nie pomagały, owszem przywiązanie rosło i gdy czasem dni kilka nie widziała swojego protegowanego, o całym świecie zapominając, leciała go szukać.
— No! to go wezmę! — powiedziała sobie ze zwykłą lekkomyślnością. Jak zechcę, to się ze mną ożeni, a tę tam jakąś donzellę, doktorównę, porzucić musi. Jemu téż tęskno za mną, a gdy jesteśmy razem, o całym świecie zapominamy. No! to go wezmę.
Właśnie tego dnia, gdy w Królikarni być miała, postanowiła rozmówić się z wojewodzicem. Posłała do niego zawczasu służącego, aby się natychmiast stawił. Wicek z sąsiedniéj kamienicy miał dwa kroki do sąsiadki, która na niego czekała niecierpliwie, kręcąc się po pokoju, przeglądając w zwierciadłach, poprawiając włosy i kręcąc na palcach pierścionki. Chociaż wojewodzic natychmiast posłusznym był rozkazowi, niecierpliwa Malinka zaskoczyła go w progu wymówką:
— Ale, jaki bo jesteś ślamazarny! jakto można kazać na siebie czekać tak długo! Wiesz, że ja czekać nie lubię!
Wojewodzic się uśmiéchnął.
— I jeszcze wymówki! — zawołał — porzuciłem wszystko, śpiesząc na rozkazy mojéj bogini!
Dygnęła mu za boginią.
— Zjemy naprędce co w kuchni jest, powóz zadysponowany i jedziemy do Królikarni. Sama nie pojadę; z babami jeździć nie lubię. Pojedziemy sobie we dwójko, tête à tête. Dobrze?
Tomatysów niéma! Posłuchamy w ogrodzie słowików, pobiegamy i mam z moim panem do pomówienia!
— Wszystko to wybornie uprojektowane, kochana stolnikowo, dobrodziejko moja — rozśmiał się wojewodzic — ale, co ludzie powiedzą, gdy my tak w czułéj parze będziemy jeździli? hę? Mnie to nie szkodzi! a acani dobrodziéjce!
— Mnie to wcale nie frasuje! — przerwała stolnikowa. — Cały świat wié, że ja się żywo zajmuję losem pana wojewodzica. Będą może waćpanu zazdrościć, ale co mi tam! Ja mam nadzieję, że mi się nareszcie kiedyś oświadczysz!
— Niestety! ja się po cztery razy na dzień oświadczam, a stolnikowa zapomina o tém — rzekł wojewodzic — oświadczam się z adoracyą, z pasyą, z uwielbieniem, z ubóstwieniem!..
— Tratata! ale nie z tém, czego ja chcę! Nie!
— Stolnikowo dobrodziejko! — rzekł wojewodzic otwarcie. — Jużciż mnie za męża chciéć nie możesz. Najprzód, że ze mnie o ile kochanek wyśmienity, o tyle mąż będzie najniegodziwszy; powtóre, goły jestem jak święty turecki, a jéjmość nawykłaś pieniądze wyrzucać przez okno jak ja: naostatek jestem zaręczony!..
— To niech cię kto wyręczy! — rozśmiała się stolnikowa — a czemu mybyśmy się nie mieli pobrać?
— Kochana stolnikowo! — odparł wojewodzic — na co się to nam zdało! Pomiarkuj! Każdy z twoich pierwszych trzech mężów był daleko na męża lepszy, niż ja, a wszystkicheś precz poodganiała! Pobralibyśmy się dziś a za tydzień znowu do konsystorza! Z temi trzema, widzisz kochana pani, to było łatwo, bo oni mieli czem zasypać rozwód, a ja?
Spoważniała nagle piękna Malinka, ton się jéj szyderski nie podobał.
— Daj pokój! — przerwała — wiesz, że ja się w waćpanu kochałam, chodząc jeszcze w spodeńkach! Miłość ta, zamiast wywietrzéć, urosła. Chcę się dla ciebie zupełnie odmienić, będę robiła pończochę! Słowo daję! a starego wojewodę tak osaczę, tak napadnę, że nam majątek musi dać. Ot, jakie są moje projekty.
Wojewodzic wstał, z przesadzoną grzecznością, szyderską, idąc do pocałowania ręki.
— Kochana stolnikowo! lepiéj my o tém nie mówmy! dalipan, toby niémiało sensu!
— Chyba że się kochasz w téj przebrzydłéj Włoszce, któréj ja oczybym wydrapała! — zawołała Malinka.
— A! żem się kochał szalenie i że mi się z tego coś zostało w sercu, nie wypieram się! — rzekł wojewodzic.
Stolnikowa ruszyła ramionami.
— A jednak kochasz i mnie, bo, słowo daję, są chwile! a... są chwile!..
Uderzył w ręce wojewodzic i począł się śmiać.
— Jakże to takiéj Malinki nie kochać i nie paść przed nią. Drugiéj takiéj na świecie niéma! Ale, moja śliczna pani! tyś nigdy za mąż iść nie powinna. Wierzaj mi! Ani ja na męża, ani ty na żonę nie jesteś stworzoną. Małżeństwo przecie, to przykucie do łańcucha, a my oboje niewoli nie znosimy...
— A! taki! ty się ze mną ożenić musisz! — zakończyła tupiąc nóżką stolnikowa.
A teraz do stołu! coprędzéj przekąsimy i do Królikarni!
— Jestem na rozkazy — podając rękę i prowadząc do jadalnego pokoju zakończył wojewodzic.
No! ale cóż tam słychać u mojéj mamy dobrodziéjki?
Tak szydersko macochę nazywał.
— Wojewoda podobno znowu nie domaga — odezwała się Malinka — o ile się ja mogłam dowiedziéć, zaszło coś między małżeństwem. Siedzi tam ciągle mecenas z Lublina.
— Wiem, ten, który mnie namawiał, abym ojcu proces wytoczył — rzekł wojewodzic. — Przyjemny człek! uczciwy człek! Czekam tylko pierwszéjlepszéj okazyi, aby mu kości połamać!
— Gdyby mogli, dawnoby mi tam dom wypowiedzieli — mówiła daléj stolnikowa — ale ja dla miłości wojewodzica, który się ze mną żenić nie chce, tak lawiruję, tak się czynię słodką, dobrą, że nie sposób mnie wypędzić!
Wojewodzic w rękę pocałował, otrzymał uśmieszek, a stolnikowa ciągnęła:
— To tylko biéda, że ze starym wojewodą samnasam, prawie mi niepodobieństwem jest się rozmówić. Jeśli nie Dosia, stoi starościna na straży. Czasem słówko jakie bryznę, coś mu powiem o przeszłości, ale muszę być niezmiernie ostróżną.
— Ostrzeżże, przy zręczności wojewodę — dorzucił Wicek — że ów Daliborski amantem jest, a kto wié, czy nie przyszłym nagotowanym mężem, gdy się im biédnégo mego starego dobić uda!
— Przeciwko amantowi niémam nic! — rzekła stolnikowa — to rzecz pewna, że albo był, lub jest, lub będzie; co się tyczy projektów marjażu, przeczę! Dosia wyżéj patrzy. Zrobi mu nadzieję! a! to pewna, ale że nie dotrzyma, gardło daję!
— Na to się i ja piszę! — rzekł wojewodzic.
Rozmowa się przeciągnęła tak przez obiad cały, konie i powóz stały już przed kamienicą; natychmiast więc, korzystając z pięknéj pory zawinęła się stolnikowa, pośpieszając z wyjazdem. Wojewodzic nie dając się prosić, siadł z nią razem. Ruszono do Królikarni.
Nie upłynęło pół godziny po wyjeździe obojga państwa, gdy cała długą, czarną chustką i zasłoną okryta, kobiéta zjawiła się przed kamienicą, w któréj mieszkał wojewodzic. Twarz miała osłoniętą, rysów jéj przez gęstą krepę dostrzedz nie było można, z postawy jednak zdała się młodą, a piękna i kształtna postać, poruszała się żywo bardzo. Zdawała się śpieszyć, popatrzała na numer domu i wbiegła do sieni. Chłopak, który posługiwał wojewodzicowi, stał właśnie podedrzwiami. Było to dziecko miasta, swawolne, służbą u pana swawolnego téż do reszty popsute.
Kobiéta głosem wzruszonym wielce, spytała go o wojewodzica.
— Toć mój pan, toć ja go znam i wiem. A cóż pani chce od niego?
— Chcę się z nim widziéć! — drżącym głosem odezwała się kobiéta.
— Ale! to już chyba dziś z tego nic nie będzie! — rzekł chłopak. — Niéma pół godziny, jak siedli do karety z panią stolnikową, w któréj się mój pan pono kocha albo i żeni. Słyszałem jak dysponowali do Królikarni. To oni tam, po ogrodzie, jak wezmą chodzić, będzie tego do nocy. A jak wrócą, pan będzie jadł kolacyą u swojéj, to daj Boże, aby po północku wrócił!
Rozśmiał się, wyszczerzył zęby, ręką usta zakrył i patrząc na zakwefioną kobiétę, ciekawy chłopak usiłował rozpoznać jak téż wyglądała: z za zasłony dwoje tylko oczów błyskało.
Kobiéta stała słupem, skamieniała, lekkie drżenie poruszało jéj ręce. Chłopak przyglądał się, nie pojmując milczenia.
— Pojechali do Królikarni, pewno do ogrodu, bo ta jéjmość naszego pana, ona tu zaraz wedle nas, obok mieszka, dlatego żeby bliżéj była wojewodzica; strasznie się w ogrodach kocha: mało nie codzień do jakiegoś ogrodu.
Kobiéta nie odpowiadała jeszcze. Wyrwało się jéj z ust wreszcie słabym głosem:
— Królikarnia! Daleko?
— E! na piechotę daleko! — rzekł chłopak. A jeśli pannie, czy tam pani, bo ja jéj honoru nie wiem, pilno, toć fiakier za talarka zawiezie!
Zwróciła się kobieta, niepewna co ma począć, spojrzała w ulicę. Właśnie przejeżdżał wolny fiakr, powali się wlokąc. Zawahała się nieco i skinęła nań.
Chłopak grzeczny podbiegł jéj powóz otworzyć.
— W ogrodzie ino szukać! — dodał — tam się oni obójko najdą, napewno!..
I fiakr posunął się ku Królikarni.






VII.

Niedawno założony ogród w Królikarni, na który Tomatys wiele stracił, chcąc go wodą przyozdobić, nie miał w sobie nic tak dalece osobliwego, oprócz kuchni do nowego pałacyku należącéj, na wzór grobowca Cecylii Metelli (Capo di Bove) zbudowanéj. Ścieżki wiły się wśród winnic, bo te mieć téż koniecznie chciał hrabia, ulic topolowych, brzeziny, olch z dawnego lasku pozostałych i zarośli jeszcze nie bujnych. Wedle ówczesnéj mody, kilka chatek i galeryi pokrytych słomą, na słupach z drzewa z korą opartych, rozrzuconych było po parku.
Stolnikowa ze swym towarzyszem, powóz zostawiwszy u wjazdu, poszła pieszo. W pałacyku oglądanie obrazów i mieszkania wytwornie umeblowanego, gabinetu saméj pani, całego w jedwabiach i muślinie, niewiele zabrało czasu.
Stolnikowa ciekawą była ogrodu, a ogród był — w nadziei. Smutnie wyglądały pokopane rowy i sadzawki, w których cale wody nie było, gdyż źródła znalezione nie dopisały; za to egzotyczne krzewy rozsypane po parku, właśnie zabierające się kwitnąć i kwitnące, zachwycały Malinkę. Powietrze było wonne, samotność dozwalała jéj bałamucić jak chciała wojewodzica, który zawsze napół seryo, pół żartami jéj odpowiadał. Stolnikowa powracała ciągle do pierwszéj swéj propozycyi rannéj, ażeby się z nią ożenił.
Przesunęli się tak zwolna po parku, poglądając na okolicę, ku któréj gdzieniegdzie przecięte były widoki, i natrafili na budowelkę otwartą, z któréj część Mokotowa widać było. Stała tu pod daszkiem na słupach z korą olchowych, ławka otoczona wkoło bzami i akacyami. Stolnikowa zmęczona trochę, usiadła, wojewodzic obok niéj. Tak byli żartobliwą rozmową i sobą zajęci, że ani śpiewu ptasząt, ni rozmaitych gwarów z dali dochodzących nie słyszeli. Wojewodzic trzymał malutką rączkę pięknéj pani i patrzał jéj w oczy.
— Powiadam ci — mówiła stolnikowa — że nie masz nic lepszego do zrobienia, jak się ze mną ożenić. Do twojego charakteru nikt w świecie lepiéj nie przypada. Proszę cię, co tam jakaś Włoszka, mieszczanka, córka doktora! Ani to wychowane jak my, ani żyło w naszym świecie! Zamkną cię, zardzewiejesz, przepadniesz, albo się będziesz musiał zerwać z łańcucha.
Sam mi mówisz, że chociaż ją kochałeś, już ci ta miłość wywietrzała z serca i głowy!
Dziewczynę wydadzą za cyrulika... i po wszystkiém. — Rozśmiała się wesoło.
— Nie idzie tu o doktorównę — odparł wojewodzic — choć naprawdę żal mi jéj, bo jeszcze bardzo czułe listy pisuje, choć ja jéj krótko i zimno odpowiadam; ale, moja stolnikowo, ty z nikim nie wyżyjesz długo. Już te kilka miesięcy cośmy z sobą przebyli, prawdziwy cud!
— Żaden cud! — zawołała żywo Malinka — bo ja nikogo nigdy tak nie kochałam jak ciebie!
I rzuciła mu się na szyję.
Ale w tejże chwili krzyknęła, spostrzegłszy że o parę kroków przed nimi stoi postać jakaś czarna, zakwefiona, nieruchoma. Zajęci sobą, nie widzieli jéj, chociaż, nie kryjąc się wcale, przed nimi stała już chwilę długą, i całą rozmowę doskonale słyszeć mogła.
Postać ta nieporuszona jak posąg, wkuta w ziemię, drgnęła i ręką podnosząc kwef z twarzy, na piersiach skrzyżowała dłonie. Oczy jéj czarne patrzały z dziwnym wyrazem na siedzących, była w nich boleść i — pogarda. Coś tak dumnego, pańskiego miała w sobie, jakby się czuła wyższą nad tych dwoje robaków, istotą z innego świata.
Wejrzenie jéj padło na kobiétę pomieszaną, wojewodzic chciał się zerwać z ławy, i zawołał:
— Pepi!
Ręką jakby go odepchnąć chciała, wskazała ażeby się nie zbliżał.
— Pepi! — powtórzył zmieszany wojewodzic.
Milczenie trwało długą chwilę, stolnikowa chwyciwszy silnie za rękę wojewodzica, trzymała go nie puszczając od siebie, odzyskała już była przytomność i śmiałość całą, ciekawie wpatrując się w kobietę, w któréj odgadywała rywalkę.
Przestrach jéj przeszedł, była prawie rada, iż się historya z doktorówną w ten sposób rozwiązywała, odgadła w niéj bowiem Włoszkę wprzódy, nim wojewodzic imię wymówił.
Śmiałe dziewczę zmierzywszy oczyma wojewodzica, z palca zdjęło pierścionek powoli i rzuciło mu go pod nogi.
Drugą ręką dobyła potém puginał, który miała u pasa; błysło ostrze, popatrzała nań, i cisnęła go téż na ziemię.
— Nie! — zawołała — nie jesteś wart tragicznéj śmierci, tylko wzgardy, i ja się dla ciebie nie zabiję, bo moje życie dać za miłość takiego człowieka, nadtoby było.
Bawcie się państwo!
Ironicznie rozśmiała się, i krokiem pełnym powagi, zwolna zwróciła się w boczną ulicę i znikła.
Wojewodzic zburzony chciał biedz za nią, stolnikowa z krzykiem porwała go, uczepiła się, chwyciła tak silnie, iż ruszyć się nie mógł.
Upadł na ławkę z ustami wykrzywionemi uśmiechem gorzkim.
— Stolnikowo! rany moje! dusisz mi rękę. Nie ucieknę przecie, gonić jéj już nie będę. Co się stało, to się stało!
To mówiąc, schylił się wojewodzic, podniósł pierścionek, który na palec włożył, wziął sztylet, opatrując go z ciekawością i zawinąwszy wsunął do kieszeni.
Stolnikowa drżała przestraszona, nawet jéj długo słów brakło.
— Prawdziwa Włoszka — odezwała się nareszcie — chciała we krwi waćpana zmazać własną omyłkę... Ale muszę jéj oddać sprawiedliwość: bardzo piękna. Cieszy mnie, żeś waćpan miał dobry gust. Na scenie wydawałaby się wcale niczego, szalałaby za nią młodzież. I teraz po niefortunnie zakończonym romansie, nie pozostaje jéj nic, tylko się wprosić do teatru... Dydonę grać będzie ładnie!
Wojewodzic zadumany dawał jéj szczebiotać. Pomimo płochości jego, scena ta krótka silne na nim uczyniła wrażenie; pogarda, którą mu dziewczę rzuciło w oczy, piekła go jak policzek. Czuł, że ją kochał znowu.
Stolnikowa spojrzawszy na niego, może odgadła co się w duszy działo i chciała go rozerwać.
— Siedzisz waćpan zawstydzony i zmortyfikowany — poczęła — jakby się coś najokropniejszego stało, a powinieneś mi podziękować, że z méj łaski zostałeś od więzów wolny, które mu ani honoru nie czyniły, ani szczęścia nie zapewniały.
Doskonała aktorka! jak ona to wydeklamowała! Słowo daję, jabym tak nie potrafiła! Rzuciłabym się do oczów... pokąsałabym. A ta stanęła wyprostowana, poważna, udrapowała się tragicznie, i dała nam scenę!!
Poczęła się śmiać, wojewodzic wcale nie miał ochoty jéj naśladować.
Zaczynało się zmierzchać.
— Doktorówna musiała powrócić do miasta — odezwała się stolnikowa — a i nam czas, bo ja dziś muszę być jeszcze w dwu miejscach: jedźmy!
Wojewodzic machinalnie podał jéj rękę, ale był dziwnie milczący.
Malinka szukając po głowie sposobu rozchmurzenia go, nie znalazła innego nad — wino! Postanowiła go u siebie przyjąć podwieczorkiem i upoić.
Posunęła się żywo ku powozowi, a towarzysz wlókł się za nią posłuszny.
— Ale, mój wojewodzicu, nie bądźże parafianinem, i nie przybieraj takiéj miny, d’un chevalier de la triste figure! Ja tego nie lubię, i to nie jest w twojéj naturze. Jesteś wolny, masz dobrą przyjaciółkę we mnie; z ojcem zrobimy zgodę, pobierzemy się i pojedziemy do Paryża!
Prawda? — spytała, wdzięcząc się.
Na wszystko to wojewodzic uśmiechał się z goryczą. Prawie ust nie otwierając, dojechał wsunięty w głąb powozu, aż do stolnikowéj, i chciał zaraz iść do siebie, ale go gwałtem wciągnęła na górę.
— Nie puszczę cię, słowo daję — zawołała — musisz mnie odprowadzić i posiedzieć trochę. Ja, choć udaję wesołą, jestem niezmiernie poruszoną.
Natychmiast na wschodach szepnęła lokajowi słówko o podwieczorek i wino, które przyniesiono nim zrzuciła z siebie palatynkę. Zobaczywszy butelki i kieliszki, wojewodzic rzucił się na nie.
— Genialny pomysł! — zawołał — na taki frasunek nié ma na świecie lepszego lekarstwa jak rozum zalać.
— Na taki frasunek — szepnęła stolnikowa — wiész co najlepsze? drugie kochanie. Po kobiécie pocieszyć może tylko kobiéta. Zresztą, wszakżeś jéj już miał dosyć.
Wojewodzic się oburzył.
— Ja jéj nie miałem wcale! — zakrzyknął — końce palców jéj rączek musiałem całować, a zbliżyć się nie było wolno.
— Cha! cha! cha! — zaśmiała się, w ręce klaszcząc stolnikowa — Mówże to sobie komu chcesz, tylko nie mnie.
Wicek ramionami potrząsł: pił, wychylił trzy kielichy jeden po drugim, padł na kanapkę, sparł głowę na ręku i dumał. Stolnikowa przyniosła mu czwarty kieliszek.
— Pij, bo jesteś tragiczny! — rzekła — zaczynasz być nudny: nie poznaję cię. Ten wyraz: pogarda z ust dziewczyny uwiedzionéj...
— Ale, do trzystu tysięcy! — krzyknął wojewodzic — ja jéj nie uwiodłem; ona mnie wodziła, a zawiodła oto, gdzie waćpani widzisz, do tego, że mnie pożegnała — policzkiem!
— Wołałbyś sztyletem? — zapytała Malinka.
— Zapewne, że wolałbym — rzekł wojewodzic — wątpię, żeby mnie zabiła, a tak....
Spuścił głowę. Stolnikowa spoić go koniecznie chciała, i postawiła na swojém. Milczenie długie przerwał świstaniem i śpiewem, wreszcie zwykłém szyderstwem.
— Powiedz mi — odezwał się — przyznaj się, tyś ją tak zręcznie do Królikarni pokierowała? Zkądże mogła wiedzieć żeśmy tam byli?
— Ja? — krzyknęła stolnikowa — ja? co ci się dzieje! Poprzysięgam na cienie moich trzech żyjących mężów, nie ja! Tak znowu wyrafinowaną intrygantką nie jestem; ale z łatwością odgadnę, kto nam się nią przysłużył. Twój Karolek stał w bramie, gdyśmy do Królikarni jechać kazali, słyszał. Jestem pewna, że przybyłéj narzeczonéj musiał wskazać gdzie cię szukać.
Nie chcę pod ciężarem tak szkaradnego podejrzenia pozostać ani chwili.
Zadzwoniła.
— Wołać Karolka!
Zwołano do salonu chłopaka.
Wojewodzic podniósł ciężką głowę.
— Słuchaj — rzekł — pytał cię kto o mnie?
— A, panna czy pani jakaś — rzekł chłopiec.
— Cóżeś jéj powiedział?
— Co prawda, że pan z jaśnie panią do Królikarni pojechali.
Wojewodzic się skrzywił.
— Słuchajże, bałwanie — rzekł — abyś na drugi raz wiedział, że gdy cię kto pyta o mnie, kobiéta czy mężczyzna, niepowinieneś nigdy wiedzieć gdzie ja jestem.
Weź swoje manatki, zabieraj się żywo, i żebym cię gdy powrócę nie zastał, bo ci kości połamię! Zmykaj, pókiś cały...
Karolek tak dobrze znał swojego pana, iż sobie dwa razy tego mówić nie dał; nie pokłoniwszy się nawet, drapnął za drzwi.
Stolnikowa wybiegła przez litość i wdzięczność dać mu parę talarów na drogę.
Wojewodzic na kanapie siedząc, zdrzemnął się czy zadumał, ale na żadne już pytanie odpowiedzi nie dawał. Piękna pani wysunęła się na palcach z pokoju, chcąc się ubrać na wieczór, a gdy wróciła do salonu, już w nim nie zastała nikogo.






VIII.

Wypadek w Królikarni nie pociągnął żadnych widomych następstw za sobą, nie zmienił stosunków; wojewodzic tylko mniéj poufałym i czułym był dla stolnikowéj, która podwajała starań, aby go sobie pozyskać. Zerwałby był z nią może, gdyby mu nie była tak potrzebną w pałacu ojca. Z Filipem widywał się bardzo rzadko, ona mu prawie codzień o macosze, o ojcu przynosiła wiadomości. Nikt nad nią zręczniéj nie umiał śpiegować pięknéj Dosi, któréj wszystkie stosunki były stolnikowéj wiadome. Przez modniarkę, która chodziła do pałacu, potrafiła sobie pozyskać jednę ze sług wojewodzinéj, dziewczę ciekawe, zepsute i chciwe grosza. Basia ta zawsze na zwiadach i posłuchach, wiedziała kto i kiedy bywał, chwytała nawet kawałki rozmowy, odnosząc ją wiernie stolnikowéj. A że pochlebstwem umiała się wkupić w łaski pani i starościny, nic jéj nie uszło.
Wojewodzic więc miał najdokładniejsze wiadomości o tém, co się w pałacu działo, o naradach matki z córką, o projektach prawnika, o środkach obmyślanych przeciw staremu; mógł więc pokierować Filipem, ostrzedz i zapobiedz wielu projektom.
Filip, choć sługa pokorny, miał wiele przywilejów starych, wiernych przyjaciół, a choć człek bardzo prosty, w przywiązaniu dla pana czerpał pewną przebiegłość, i umiał nic nie mówiąc, powiedzieć wiele, natrącić o tém i owém, uwagę obudzić i skierować.
Wszystkie usiłowania teraz zwrócone były na to, ażeby wojewodzie, dosyć o zdrowie bojaźliwemu, wmówić chorobę, potrzebę spoczynku, niebezpieczny wpływ powietrza.
Wojewodzina postarała się o to, pod pozorem nieskuteczności kuracyi, ażeby zmienić lekarza. Nowo instalowany był z jéj ręki, młody cudzoziemiec, dla którego nietylko dukaty wojewodziny, ale jéj uśmiech i wyzywające wejrzenie wielki urok miało. Akomodował się jéj we wszystkiém i podzielał przekonanie czułéj małżonki, że dla skołatanego życiem starca, spokój był nadewszystko potrzebnym, towarzystwo nużącém, odosobnienie najlepszém lekarstwem.
Zwolna więc zasadzono w krześle znowu pana wojewodę i rozciągnięto nad nim czułą opiekę.
Daleko z tém pani było wygodniéj. W salonie nawet do gości nie życzył nowy lekarz często bywać i przesiadywać długo.
Wojewoda, któremu zapisano miksturę, został zmuszony, pod groźbą najstraszniejszych następstw, zamknąć się z nią i z Filipem w swoim pokoju; tu zaś wpuszczano tylko afidowanych, innych gości odprawiając tém, że pan jest chory.
Staremu chorobę wmówić jest rzeczą w świecie najłatwiejszą, a gdy najlżejsze symptomaty niezdrowia posługują, wyobraźnia na nich dopełnia reszty. Wojewoda sam się już uznawać zaczynał słabszym.
Starościna codzień ubolewała nad cerą jego twarzy, żona się niepokoiła, wojewoda kazał Filipowi podawać zwierciadło i znajdował że istotnie wyglądał fatalnie.
Filip ruszał ramionami.
— Imaginacya, proszę jaśnie pana. Pan zdrowszy niż był; nowemu doktorowi niewiedzieć co się przywiduje... at!
— A ty to masz być rozumniejszy od niego! — mruczał wojewoda.
— Ja tam do rozumu żadnego niémam pretensyi — mówił Fiiip — a do doktorskiego temci mniéj, a no jegomości służę, niewypominając, czterdzieści lat, to mu z twarzy czytam jak z książki.
Filip kazał sobie panu język pokazać. Wzdychając dopełnił tego stary.
— Język czyściuteńki! a jak pan ma, uchowaj Boże, chorzeć, zawsze obłożony. To konował nie doktor.
Pomimo wielkiéj powagi Filipa, doktorska auctoritas przemagała, wojewoda nie wychodził.
Wieczorem się aż posprzeczali starzy przyjaciele, i Filip, co się mu nader rzadko przytrafiało, uniósł się.
— At! — rzekł półgłosem — to są babskie konszachty. Doktora odmienili, aby ten młody śpiewał co mu każą. A jejmościom, choćby obu, z tém wygodniéj gdy pana do niewoli wsadzą, bo się w pałacu rządzą gdyby szare gęsi, noc a dzień kogo chcą przyjmują — i gżą się.
Ostatni wyraz rozgniewał wojewodę, który zań złajał okrutnie Filipa, jak śmiał coś podobnego powiedzieć na wojewodzinę.
— Bo prawda! — zawołał rozjątrzony Filip.
Chciał nawet zaraz tego wieczora za służbę dziękować, ale gdy do téj ostateczności przyszło, oba się popłakali, i Filip pozostał.
Zdaje się, że to słowo, wyrzeczone w pasyi, utkwiło w pamięci wojewody. Powtarzał ciągle pocichu: — I gżą się! gżą!
Jejmość téż raz zamknąwszy męża z pomocą doktora, mniéj mu potrzebowała okazywać czułości, do któréj zmuszanie się wiele ją kosztowało. Rąk nawet nie dawała całować, wprost mówiąc staremu, że je ślini.
Wojewoda nic nie odpowiedział, spuścił głowę, a po wyjściu jejmości powtórzył Filipowe — I gżą się!
Czasami do jego pokoju aż dochodziły śmiechy z salonu, gdy się tam weseléj a huczniéj zabawiano niż zwykle; naówczas wojewoda chmurny, mruczał: — I gżą się!
W istocie w pałacu było wesoło: owa próba wymożenia zapisów, która się nie powiodła, nie zasmuciła zbytnio wojewodziny. Daliborski mówił, że pierwsze lody były złamane, a resztę musiano zostawić czasowi i powolnemu działaniu na umysł starego. Zdaje się, że miano osnuty plan tajemny jakiś, misterny bardzo, który zachowywano w największéj tajemnicy.
Wojewoda chorował tymczasem, trochę przez imaginacyą, trochę z nudów i niewoli; lecz że w istocie czuł się silniejszym, niż mu okazywać było wolno, klauzura niezmiernie ciężyła. Przykrzył sobie tém szczególniéj, że i żonę rzadko widywał i przyjaciół, a znajomych mu odprawiano. Filip o tém wiernie donosił.
— Był tam dziś kto? — pytał smutnie stary.
— A było! było i niemało! Dowiadywali się o pana, dobijali się, ale niepuszczono.
— Któż był? — badał wojewoda.
— Generał Komarzewski, generał Stępkowski, marszałek Raczyński, starosta Hamersztyński: albo to zliczyć!
Wojewoda się zżymał. Byłby choć plotki jakie mógł posłyszeć, coś się o sejmie dowiedziéć.
Między gośćmi trafiali się tacy zabawni ludzie, jak Benedykt Hulewicz, jak szambelan Trembecki, jak ks. Jezierski, który choć do innego należał obozu, był starym znajomym wojewody, jeszcze z czasu gdy służył wojskowo i bawił się prawem.
Wojewoda skarżył się potém starościnie:
— Moja mościa dobrodziejko, cóżto ja moribundus jestem, czy claustratus, że do mnie nikogo nie puszczają?
— A kogóż niepuszczono?
— Mnóstwo ludzi było.
— A któż o tém jegomości mówił?
— Kto? kto? — odpowiadał stary, niechcąc denuncyować Filipa. — Nic niéma do tego kto mi to mówił, dosyć że byli goście i poszli z kwitkiem precz.
Obie jéjmoście Filipa przeklinały. Jak tu się go zbyć z domu? Probowano, wojewoda jak mur stał: — Chyba mojéj śmierci chcecie! Filip mi oczy zamknie.
Tymczasem stary sługa, na którego się odgrażano, krzywiono, udawał że nic nie widzi i nie rozumié. Swoje robił.
Pani wojewodzina, choć rzadko wpadała do pokoju męża, i to na krótko, więcéj wyręczając się matką, dostrzegła z obejścia się wojewody, z jego mowy i miny, że stary był zmieniony. Wprawdzie najmniejsza okazana mu czułość, przywracała humor i czyniła go natrętnym znowu, lecz wogóle posępny był, milczący, zrażony.
— Kwasi się, to się kwasi! — mówiła obojętnie. — Jak zechcę, bylem skinęła, będzie takim jak był! A znowu czułości tych jego znieść niepodobna, bo mi obrzydliwość robią.
Był to więc stan jakiegoś przejścia. Starościna miała na oku starego jakiegoś wdowca, za którego się wydać myślała; wojewodzina zajmowała się to Daliborskim, to młodziuchnym kasztelanicem, świeżo z Paryża przybyłym, którego rozrywano sobie nawzajem, a ona miała szczęście go zdobyć na najsłynniejszych pięknościach, ubiegających się o przyjaźń jego. Kasztelanic szalał tak za boską Dosią, jak niegdyś wojewodzic, gdy była panną. Uwzięła się go pozyskać sobie nie przez miłość dlań, nie przez fantazyą, wprost tylko aby mieć tryumf i rywalkom pokazać co może.
Dziwne to były czasy i obyczaje. Z pewną ostentacyą ciągnięto kasztelanica do pałacu, nietylko nie czyniąc tajemnicy z jego wizyt w różnych porach dnia, wieczora; ale umyślnie się popisując z tém, że go przyjmowano sam na sam, gdy nikt inny przypuszczany nie był.
Starościna dopomagała w tém córce, a gdy złośliwsze panie dawały jéj do zrozumienia, że wojewodzina się kompromitowała, ruszała ramionami.
Ma très chère! — odpowiadała z przekąsem — My nic nie mówimy o innych; niech każdy patrzy siebie. Żeby téż Dosi, która się poświęciła niedołężnemu starcowi, nie wolno było trochę się pośmiać i poweselić.
W dniach gdy wielki salon mozajkowany, w którym zwykle przyjmowano we środy i soboty, bywał zamknięty, wojewodzina poufałe gronko miewała w swoim apartamencie. Mały salonik zielony przytykał do buduaru, poprzedzającego sypialnią pani. Korytarzyk tylko dzielił go od wielkich apartamentów. Na ten korytarzyk wychodziły drzwi z salonu małego i sypialni, ale te bywały zawsze zamknięte i wchód do wojewodziny w te dnie stanowiły małe wschody boczne.
Jednego wieczoru, gdy w pałacu było pusto, a Filip pana starego zostawił z różańcem w ręku, siedzącego jeszcze na łóżku po północy, bo go sen nie brał, poczciwy stary około pierwszéj ogarnął się, niespokojnym będąc o wojewodę, i poszedł na palcach zobaczyć czy téż usnął.
W apartamencie wojewodziny jeszcze ktoś był obcy, i, jak się Filip wyraził, jeszcze się gżono.
Sługa miał zwyczaj, zlekka drzwi uchyliwszy, podsłuchać i zajrzeć. Wojewoda śpiąc zwykle mocno chrapał. Nie słysząc tego głosu zwiastującego sen, Filip wejrzał czy jeszcze się różańcem zabawia, i przy świetle nocnéj lampki nie mogąc dojrzeć nic, wszedł na palcach.
Skierował się wprost do łóżka, ale jakiż był przestrach jego, gdy na niém miejsce tylko wysiedziane zobaczył: wojewody nie było.
Obejrzał się wkoło, i teraz dopiero przekonał się, że drzwi sypialnego pokoju, prowadzące do dalszych apartamentów, stały otworem. Świéca woskowa zagaszona, którą zwykle przy łóżku stawiano, znikła. Rozglądając się daléj, zobaczył że i butów rannych i szlafroka tureckiego nie było.
Ponieważ wojewoda nigdy a nigdy w nocy nie ruszał się sam z pokoju, a wyjście ztąd prowadziło do wielkiego salonu, Filip osłupiał, niemogąc pojąć co się stało ze starym. Jeżeli potrzebował czego, mógł go zawołać, bo Filip spał obok, i dzwonek od łóżka wojewody miał pod głową.
Chwilę długą stał sługa, niemogąc się zoryentować co pocznie... Strach ogarniał go coraz większy. Pochwycił świécę na kominie stojącą, zapalił ją ręką drżącą u lampki, i przez drzwi otwarte poszedł szukać pana.
Z sypialni wychodziło się do małego gabinetu o jedném oknie, stanowiącego rodzaj przedpokoju; za tym szedł pokój duży, zwany biblioteką, bo w nim stało parę szaf z książkami, pokój bilardowy, gdyż ta gra w modzie być zaczynała, i król dla emocyi, chętnie w nią grywał. Za bilardem była owa wielka sala mozajkowana, pokój gry, gabinet i wyjście z niego na korytarzyk, dzielący od apartamentu pani.
Ze świécą w ręku Filip przechodził z kolei wszystkie te pokoje, rozpatrując się w nich, ale wojewody nigdzie nie znalazł. Drzwi tylko zwykle zamykane, między pokojami, stały wszystkie otworem. Doszedłszy do gabinetu od korytarza, Filip uczuł mocny swąd, jakby zgaszonéj świécy woskowéj.
Przez drzwi roztworzone ciągnął wiatr z korytarza i wschodów, Filip musiał osłonić świécę, aby mu jéj nie zgasił. Z progu już ujrzał coś na ziemi leżącego, i nogą potrącił o srebrny lichtarz, w którym świécy knot jeszcze niedogasły, kopcił. Trochę daléj podedrzwiami apartamentów pani leżał bez zmysłów wojewoda.
Co go tu sprowadziło? co posłyszał czy zobaczył, iż go jak piorunem raziło? Któż odgadnie. W pokojach pani rozlegały się jeszcze śmiechy i śpiewy. Ktoś towarzysząc sobie na klawicymbaliku, wyśpiewywał francuzką piosenkę.
Ale Filip nic nie słyszał; z krzykiem przypadł do leżącego pana, podnosząc głowę jego. Wojewoda dawał jeszcze znaki życia. Stary wołał co sił miał.
Stała się najprzód cisza w pokojach, potém bieganina, i kobiéty wypadły zdziwione i wylękłe.
Nie czas było dochodzić jakim sposobem znalazł się tu wojewoda, najpilniejszą rzeczą było przenieść go do sypialni na łóżko i posłać po doktora. Widać, że musiał jeszcze pozostać ktoś z gości u wojewodziny, gdyż kareta jego w czwał popędziła po lekarza, i w kilkadziesiąt minut była z nim nazad.
Doktor nie mówiąc słowa, co rychléj krew puścił. To ocaliło życie panu wojewodzie, a że atak był pierwszy i ratunek dość prędki, nie pozostało nawet żadne sparaliżowanie po nim. Stary osłabiony mocno, nadedniem mowę i zupełną przytomność odzyskał.
Lecz pierwszy użytek jaki z niéj zrobił, był: że żonie wskazał, aby z pokoju wyszła.
Zmieszana mocno piękna Dosia chciała się opierać, gdy doktor dał jéj znak, ażeby się nie sprzeciwiała. Wojewoda odprawił tak samo starościnę.
Dwie kobiéty powzięły ztąd przekonanie, iż stary zmysły utracił i oszalał. Chciały przynajmniéj wmówić to wszystkim, aby tym sposobem wytłómaczyć swe wygnanie.
Niespokojna wojewodzina poprobowała nazajutrz znowu wsunąć się do sypialni męża, lecz poruszył się tak gwałtownie, ukazując na drzwi, iż uląkłszy się, uciekła.
Zresztą milczący był wojewoda, i oprócz słów kilku koniecznych do służby, nie mówił nic. Doktor probował rozmowy, i miał sobie polecone wybadanie go, ale i z nim stary mówić nie chciał. Zbył go kilką słowy. Zresztą najzupełniéj przytomny, okazywał nawet więcéj energii niż zwykle.
Wypadek ten przeraził niezmiernie dwie kobiéty. Po cichéj z doktorem naradzie, sztafetę posłano po Daliborskiego, a że w mieście rozeszła się wiadomość o chorobie starego, i wizyty kondolencyjne płynęły, piękna Dosia przyjmowała je z powagą wielką, ze smutną twarzą, opowiadając, iż wojewoda miał atak apopleksyi, i po nim jeszcze niezupełnie odzyskał przytomność.
Starościna szeptała otwarciéj daleko, bijąc się po czole, że był mente captus. Spodziewano się, iż to ominie go; lecz tymczasem korzystając z władzy jaką dawała choroba, wojewodzina chciała zaraz Filipa wypędzić, mając nań jakieś podejrzenie, że panu towarzyszył w nocnéj przechadzce, ale lękano się jego języka.
Wojewoda téż ani na moment nie dawał mu się oddalać od siebie.
Choroba, zamiast go osłabić, wywołała w nim zmianę nadspodziewaną: stał się gwałtownym, niecierpliwym i despotycznym.
Następnych dni wojewodzina po razy kilka ukazywała się we drzwiach, za każdą razą odpędzana w sposób tak brutalny, iż z trwogą uciekała. Starościna parękroć sprobowawszy, nie śmiała się już ani zbliżyć.
Obie odchodząc powtarzały: „zwaryował!”
Doktor, gdy o tém mówiły, chcąc go nakłonić aby był tegoż zdania — milczał. Wojewoda w istocie najzupełniejszą miał przytomność, lecz powziął do żony niewypowiedziany wstręt, z którym się wcale nie ukrywał.
Położenie groźném się stawało. Nadjechał Daliborski i złożono radę.
Przed tym przyjacielem domu potrzeba było wyznać wszystko.
Wzięła to na siebie starościna.
— Jesteśmy w przykrém położeniu z tym przeklętym starcem — rzekła. — Przyznam się waćpanu, że gdybym była mogła przewidziéć co nas z nim czeka, nigdybym Dosi za niego nie wydała.
Koniec końców, rzecz taka: co mam przed waćpanem taić? Dosia miała u siebie kasztelanica, który się w niéj zakochał do szaleństwa. Zasiedział się tu do późna, nie można się go było pozbyć: swawolił, śpiewał. Wojewoda podejrzliwy i zazdrosny, podszedł w nocy podedrzwi, coś podsłuchał, — ja tam nie wiem, i padł rażony apopleksyą. Nie jesteśmy jeszcze pewni, czy ten łajdak Filip był z nim, bo to do niego podobne, czy późniéj nadszedł (tak się on tłómaczy); dosyć że gwałtu narobił, krew puszczono i odratowano go, ale obrzydły ten grzyb ani na oczy już niechce dopuścić ni mnie, ni żony. Woła: „precz! precz!” i wygania. Ja powiadam że waryat. Niéma innego sposobu tylko go zamknąć w domu i za waryata ogłosić.
Spojrzała na starostę, który włosy pogładzał i dumał.
— Co pan na to?
— A zapisy? — odparł — z nich więc nic nie będzie?
— Tu więcéj idzie niż o nie! — zakrzyknęła starościna — jeśli my go nie zamkniemy, on nas powypędza.
Po tym wstępie nadeszła dosyć zmieszana wojewodzina.
— Stary z zazdrości miał wizye jakieś — poczęła żywo. — No, cóż z tego że był kasztelanic. Mama przecie siedziała w drugim pokoju. Cóż tak zdrożnego? Żartowałam z niego, nic więcéj... Nudny jest. Tymczasem teraz historyą mamy wcale nieprzyjemną.
Starościna wtrąciła gwałtownie:
— Wszystko to przez tego gałgana, pochlebcę, zdrajcę, który nas nienawidzi, tego Filipa: on sprawcą całego nieszczęścia. Zechcemy co począć z wojewodą; póki on tu jest, niemożna nic: zdradzi, wypowie, gotów poleciéć ze skargami głupiémi choć do króla.
— Wojewoda go na chwilę od siebie nie puszcza — przerwała wojewodzina.
— Najprzód się go trzeba pozbyć — kończyła matka — to pierwsza rzecz, potém doktora pozyskać, naostatek go zamknąć: co będzie, to będzie.
— Odprawienie Filipa niełatwe! — potrząsając głową szepnęła wojewodzina.
Daliborski słuchał i ważył.
Dobre dwie godziny radzono, rachowano, omawiano sprawę, posłano po doktora. Mecenas z nim zamknął się w gabinecie i siedział z pół godziny; wyszli z niego oba zasępieni i dopiéro po odjeździe pana konsyliarza, opowiedział starosta, iż do pewnego stopnia na niego można było rachować, lecz w warunkach, jakie zakreślił.
Lekarz chciał o ile możności pozostać biernym w téj sprawie. Radził ze swéj strony, gdy cokolwiek sił nabierze chory, wytłómaczenie się żony, porozumienie z mężem i pojednanie, choćby kosztem jakiéj sceny gwałtownéj; utrzymywał bowiem, że jako szalonego zamknąć go było trudno. Radził téż Filipa, jako niepotrzebnego świadka odprawić.
Daliborski wziął to na siebie.
Postarano się najprzód o niemłodego już sługę, który miejsce jego miał zastąpić. Cały dzień jeden zajął egzamin kandydata i instrukcye.
Gdy wszystko przygotowaném już było, mecenas posłał po Filipa.
Stary, nie domyślając się o co chodziło, przyszedł jak stał w kapocie szaréj, z chustką i tabakierką w ręku.
Daliborski chodził po pokoju.
— Jest wolą pani wojewodziny! — rzekł surowo — abyś się waćpan od usług wojewody uwolnił. Wpływ jego jest choremu szkodliwy.
Filip niezrozumiał.
— Jak? jak? — zapytał z flegmą.
— Masz waćpan pensyą dożywotnią zapewnioną taką, jaką brałeś! — dodał mecenas — i jesteś odprawiony.
— A któż-to mnie odprawia? — odezwał się Filip.
— Pani wojewodzina.
— Pani wojewodzina mnie nie przyjmowała i odprawiać niéma prawa — rzekł Filip.
— Co do prawa, zostaw asan nam, rozsądek o tém! — odparł mecenas. — Życzyłbym, nie stawiąc daremnego oporu, wynieść się, jeśli waćpan nie chcesz się dostać pod areszt i straż marszałkowską.
— Tak? — zawołał Filip.
— Tak! — potwierdził mecenas.
Nie mówiąc słowa, blady stary sługa zabierał się wychodzić.
— Za pozwoleniem! — dodał Daliborski — uprzedzam acana, że do wojewody iść mu niewolno. Wszystkie jego rzeczy są spakowane na wozie, proszę się natychmiast oddalić i nie pokazywać tu więcéj, pod rygorem kary najsurowszéj.
Wysłuchawszy tego Filip miał się ku drzwiom. O siebie mu nie szło bynajmniéj, serce miał rozdarte tém, co jego pana czekało. Gwałtowne to oddalenie zwiastowało jakiś krok zuchwały, przy którym świadka się obawiano.
Wyszedłszy do sieni, Filip się jeszcze namyślał co pocznie, gdy go dwu drabów, już nań oczekujących, zaprosiło z sobą. Wóz upakowany stał w dziedzińcu.
Za starym sługą zamknęły się wrota pałacu.
Daliborski zdecydował, że pozbycie się jego było konieczném, a plotki jakie mógł siać po mieście, nie groziły niczém, boje łatwo było odeprzéć, tłómacząc zemstą za daną odprawę. Miasto zresztą zbyt było innémi sprawami zajęte, ażeby miało zważać na gadanie starego biédaka.
Gdy się to działo w boczném skrzydle pałacu, nowy kamerdyner na palcach wchodził do pokoju wojewody. Zobaczywszy go chory osłupiał.
— Acan tu co robisz? — spytał.
— Jestem dany do usług jaśnie pana! — odezwał się przybyły. — Pan Filip nagle mocno zachorował (tak mówić mu kazano), już dwa razy krew puszczano, ale nieprzytomny i bezwładny.
Kamerdyner nowy układny był wielce i nadskakujący.
Wojewoda zerwał się, sądząc, że istotnie chory Filip leży w przedpokoju; oznajmił mu nowy, iż go zawieziono do Szarytek.
Z niedowierzaniem przyjął tę wiadomość wojewoda, milczał długo, w głowie mu się to niemogło pomieścić: Filip przed chwilą zdrowiuteńki, uśmiechnięty, posługiwał mu.
— Kiedyż zachorował? — spytał.
Kamerdyner dosyć zręczną ułożył bajeczkę. Starzec patrzał mu w oczy, był wzruszony tak, że drżał cały; opanowała go trwoga jakaś, żal, smutek, i podparty na ręku, niepatrząc na przybysza, pozostał aż do wizyty doktora.
Doktor, niechcąc się mieszać do sprawy sługi, o chorobie jego udał zupełną niewiadomość. Obiecał dowiedzieć się, pójść, radzić, a tymczasem nakazał spoczynek i unikanie wszystkiego, co mogło zbytecznie poruszać.
Nowy kamerdyner tak instynktowo wstrętliwym był wojewodzie, iż nie dając mu sobie służyć, odprawił go do przedpokoju.
Wielki i stanowczy krok został zrobiony; wojewoda już niémiał przy sobie nikogo i był na łasce pań, które go wzięty w niewolę. Opinią publiczną zwolna przygotowywano do tego, ze atak apopleksyi pociągnął za sobą lekkie obłąkanie i słabomyślność.
Filip wyrzucony tak nagle i niespodzianie, potrzebował na to czasu by się opamiętać i obmyśleć co pocznie. W pierwszymlepszym zajeździe kazał zrzucić swoje rzeczy, a sam tegoż wieczora poszedł do wojewodzica.
Działo się to w kilka dni po scenie w Królikarni. Mimo starań stolnikowéj, aby zatrzéć jéj wrażenie, wesoły Wicek chodził struty.
Upajała go dla rozweselenia, pił chętnie, ale stawał się potém nieznośnie szyderskim, grubianinem i brutalem. Mówił jéj wbrew takie rzeczy, że nawet ona ich znieść obojętnie nie mogła.
Był nieswój, zmieniony i nic go już w świecie nie zdawało obchodzić, oprócz losu ojca i pragnienia zemsty nad macochą.
Unikał tłumnych towarzystw i jeżeli go nie wciągnęła do siebie stolnikowa, siedział w domu sam lub drzemał po dniach całych. Leżał właśnie na łóżku, gdy w progu Filip, blady i zmieniony się zjawił.
— No, jak się masz stary?
Nie było długo odpowiedzi.
— Co ci to? — zapytał wojewodzic.
— Mnie, nic! — rzekł sługa — ja gotów jestem każdéj godziny stanąć przed sądem Bożym, więc się i śmierci nie boję. Naszemu panu grozi nieszczęście jakieś; nie chcieli miéć świadka: precz mnie wypędzili!
O chorobie ojca i o jéj przyczynie wojewodzic był uwiadomiony z odgłosu publicznego, bliżéj nie znał okoliczności, bo Filip od tego wypadku na krok nie mógł wojewody odstąpić. Teraz dopiéro opowiedział wszystko ze szczegółami.
Wojewodzic załamał ręce nie z rozpaczy, ale z gniewu.
Do późnéj nocy siedzieli z sobą, nic postanowić nie umiejąc.
Nazajutrz Filip wrócił raniuteńko, radzono niemal dzień cały. Po obiedzie stolnikowa pojechała w odwiedziny do Dosi i mimo swych przywilejów przyjaciółki młodości, nie została przyjętą, ani przez nią, ani przez starościnę.
Po mieście mówiono, że wojewoda jest niebezpiecznie chory i nie przy zmysłach.
Filip był tego zdania, iż szybko bardzo coś poczynać było potrzeba, bo staremu groziło niebezpieczeństwo. Może być że za jego poradą wojewodzic pojechał do młodego lekarza, który teraz zastępował Beckera.
Cudzoziemiec to był, potrzebujący karyery, chętnie się akomodujący możnym klientom, ale ostrożny i nie przechodzący granic, których przestąpienie groźném staćby się mogło.
Wojewodzic znalazł go w domu i począł od powiedzenia mu nazwiska. Byli samnasam. Sama powierzchowność młodego panicza mogła uprzedzić doktora, że miał do czynienia z człowiekiem zuchwałym, z którym ostrożnie obchodzić się było potrzeba.
— Nazwisko moje, a zapewne i historya moja nie jest panu obcą — odezwał się przybyły. — Ojca mojego, wojewodę, masz waćpan w kuracyi. Będę lakonicznym i otwartym. Mnie z domu wygnała intryga kobiéty, która wprzód, nim została moją macochą, była moją kochanką. Chcą opanować starca, aby owładnąć majątkiem. O majątek mi nie idzie. Ogłaszają wojewodę waryatem. Prawda, że małżeństwo podobne zmysłów człowieka pozbawić może, ale wiem, że ojciec mój jest przytomnym.
Odpędzono jego starego sługę, aby zbrodni nie miéć świadka, waćpana, panie konsyliarzu, zechcą wciągnąć w tę brudną sprawę. Przyszedłem go przestrzedz, iż się narazisz na potępienie publiczne.
Doktor rzucił się przestraszony.
— Jestem lekarzem — zawołał — ale do żadnych intryg nie mieszam się i nie wiem o nich.
— Więc poświadczyć możesz, iż wojewoda jest w pełném posiadaniu przytomności i zmysłów.
— O ile chory nim być może — odparł doktor.
— Żadnych ekwiwoków, panie konsyliarzu! — odparł wojewodzic — jest przytomny, czy nie? Robią go waryatem, czy i pan także?
— Nie! — odparł doktor zmieszany.
Wojewodzic garść dukatów wysypał na stół.
— Proszę mi napisać świadectwo! — rzekł.
Młody doktor zawahał się i potrząsł rękami.
— Pocóż to świadectwo? — zapytał.
— Ono mi jest potrzebne, to moja sprawa! — rzekł wojewodzic — ja je miéć muszę.
— Pan pojmujesz! — odezwał się ocierając czoło Niemiec — ja mówię to co dziś jest, przewidziéć nie mogę, co się stanie.
— Ja téż potrzebuję świadectwa na to, co jest dziś! — dodał wojewodzic — i powtarzam panu, że go potrzebuję koniecznie.
Doktor jeszcze się chciał wymawiać, gdy wojewodzic dołożył:
— Pan mi go napisać musisz, jako uczciwy człowiek!
Nacisk położony na ostatnie wyrazy, podziałał mocno na doktora, który siadł pisać natychmiast.
Po odczytaniu skryptu, wojewodzic rękę mu podał.
— Nie używaj pan, proszę, tego papieru, chyba w ostateczności — szepnął lekarz skłopotany.
— Nie obawiaj się pan, użyję go tak, iż pana nie skompromituję.
I wyszedł.






IX.

Do króla w czasie tego sejmu trudno się było dostać. Nawet gdy posiedzeń nie było, gdy posłowie się rozjeżdżali, przygotowywało się tyle rzeczy, tyle wpływów krzyżowało się na dworze, taki był nacisk petentów, agentów, obywateli z prowincyi, tyle projektów się obrabiało na naradach tajemnych z Ignacym Potockim, ks. Pinolim, Kołłątajem, Lucchesinim i Buchholtzem, iż król czasu tchnąć niémiał. Ścigano go w Kozienicach, nie dawano pokoju w Łazienkach, zabiegano drogę, gdy w Skierniewicach prymasa chciał odwiedzić, lub w Sielcach panią hetmanową.
Król stawał się popularnym, jak nigdy nie był, ale brzemię téj popularności ciężyło na nim. Gdy w sali audyencyonalnéj czekała szlachta i honoratiores, często nawet który z posłów zagranicznych, starosta piaseczyński przez garderobę wprowadzał na ciche posłuchanie protegowanych i protegowane.
Częstokroć jednego dnia musiał Stanisław August całą swą poliglotyczną umiejętność okazać, mówiąc z jakim Coxem po angielsku, z Francuzami w ich języku (a ten najmilszym mu był ze wszystkich), z Włochami, z Rosyanami i Niemcami.
Nie kosztowała go ta nadzwyczajna uprzejmość, którą okazywał wszystkim w ogóle, lecz umysł się ważył, tysiąca przedmiotów zmuszony dotykać, a z każdym chcąc się pokazać oswojonym.
Jak języki tak nauki i najróżnorodniejsze przedmioty, król z encyklopedyczną łatwością pojęcia przyswajał sobie do tyla, że mógł o nich rozprawiać, nienarażając się na śmieszność. Z Poczobutem i Śniadeckim przypatrywał się słońca zaćmieniu z równém zajęciem, jak w fabrykach tkaninom, jak w kuźniach żelaznym sprzętom, w Kozienicach broni, w szkole doświadczeniom fizycznym, a potém haftom uczennic ks. Jabłonowskiéj. Wszystko go interesowało: gramatyka Kopczyńskiego, kanał Ogińskiego, Bogusławskiego teatr, muzyka włoska i filozofia. Dyletantyzm naukowy i artystyczny daléj posuniętym być nie mógł, nieszczęściem i w polityce i w sztuce militarnéj był król téż dyletantem.
Wojewodzicowi zdawało się, że w sprawie ojca, prywatna z królem rozmowa mogła mu być pomocną. Wojewoda był zawsze wiernym sługą króla i trzymał się dworskiéj partyi. Przekonał się jednak wojewodzic, że przystęp do monarchy nadzwyczaj był trudnym.
Chociaż po powrocie z Strasburga przez jakiś czas bawiąc w Warszawie, nim go osławiono i nim się sam w oczach ludzi skompromitował, wojewodzic miał wiele znajomości; ci dawni życzliwi przyjaciele, protektorowie, teraz w ulicy udawali, że go nie poznawali, odwracali głowy, a w domu ich nigdy nie zastawał.
Wiedziano o tém, że ojciec się go wyparł i wierzono, że się to nie mogło stać bez powodów ważnych, bez ciężkiéj winy syna.
Stolnikowa, pragnąca go sobie pozyskać, pobiegła szukać dróg do króla i trafić na nie nie mogła, gdy powiedziała dla kogo je chciała otworzyć.
Księcia marszałka w Warszawie nie było. Wojewodzic postanowił pukać do wszystkich drzwi i począł od ambasadora. Tu przystęp był prawie tak trudny, jak do N. Pana, a gdy się wreszcie dostał, zbył go generał ruszeniem ramion, odpowiadając ironicznie, iż sam teraz nie bardzo z dworem był dobrze.
— Pójdź waćpan do Lucchesiniego i Buchholtza — rzekł żegnając.
Buchholtz — ciężki, milczący, zawsze roztargniony, flegmatyczny Niemiec, odmówił pod pozorem że się w to nie wdaje.
Lucchesiniego, który był bardzo w modzie naówczas, nie znał wcale wojewodzic; byłto człowiek nowy: de passage.
Austryacki de Caché, dawniéj widywany, wymówił się tém, że bardzo małe miał stosunki. W istocie ks. Czartoryski słusznie zwrócił jego uwagę na to, że partya austryacka w Polsce składała się cała „ze mnie, ciebie i mojego pieska.”
Plenipotent zakonu maltańskiego, kawaler de Maisonneuve, do którego umyślnie pojechał na Rozkosz wojewodzic, bo z nim kiedyś hulali razem i byli bardzo dobrze, choć poufałym był w Łazienkach, a wszechmogącym u ks. marszałkowéj, tak był zajęty komedyą francuzką, któréj się uczył, że chwileczki czasu niémiał.
W ostateczności wojewodzic trafił do Ryksa, zaklinając go na wszystko w świecie, aby króla o kwadrans posłuchania błagał w interesie ojca. Starosta piaseczyński, dobry człek, uczynny gdy mógł, dał się ubłagać. Naturalnie posłuchanie to mógł otrzymać wojewodzic, przechodząc przez garderobę i w chwili gdy król się ubierał. Często nawet i w tych godzinach pani Krakowska czytywała mu depesze lub król listy dyktował, trzeba więc było wybrać moment spoczynku.
Przez trzy dni z rzędu wojewodzic zrezygnowany chodził tylnémi wschodami i siedział w garderobie. Raz miał za towarzysza bogatego Izraelitę z Hamburga, drugi raz niegdyś ładną, mocno wybieloną osóbkę, która patrząc w okno wzdychała; trzeciego dnia go wpuszczono.
Z króla właśnie zdejmowano pudermantel, w atmosferze jeszcze się unosiły mgły i obłoczki pudru, woniejącego jasminem.
Stanisław August nie był już naówczas tym cudnie pięknym młodzieńcem, który w czasie koronacyi, całéj płci niewieściéj głowy zawracał; znać w nim jednak było i krew pańską i dawną piękność pełną uroku, słodyczy i uprzejmości. Słodycz ta teraz wycisnęła się na obliczu w ten sposób, iż zpod niéj troska i zasępienie przeglądało. Była maską włożoną dla świata. Zręczna postawa, śliczne ręce, oczy pełne wyrazu, czyniły króla jeszcze przystojnym mężczyzną, choć włos mu siwiał i cera zdradzała znużenie wielkie.
Nikogo nie było w gabinecie królewskim, oprócz Ryksa, który wprowadziwszy wojewodzica, natychmiast się cofnął.
Król przybrał twarz prawie surową, co u niego było nader rzadkiém. Patrzał roztargniony i niespokojny na zegar, dając do zrozumienia, iż mało miał czasu.
— Najjaśniejszy Panie! — odezwał się wojewodzic — ojciec mój szczycił się kiedyś łaską W. Kr. Mości.
— I nie postradał jéj, nie! — odparł król sucho.
— Przychodzę w jego sprawie, błagać opieki króla.
— W jego sprawie? — przerwał Stanisław August. — Jeśli się nie mylę, między wojewodą a waćpanem, z winy jego własnéj, wszystko zostało zerwaném?
— Z winy mojéj po części, ale bardziéj jeszcze przez niecną intrygę kobiéty, która...
— Proszę, bardzo proszę! — przerwał król — nic uwłaczającego pani wojewodzinie nie mówić. Znam ją i szacuję!
— Zatém nic chyba W. K. Mość mówić mi nie dopuścisz! — rzekł wojewodzic. — Ojca mojego wzięto w kuratelę, ogłaszają go niemal waryatem, trzymają w zamknięciu, odebrano mu ostatniego przywiązanego sługę.
Król mocno brwi zmarszczył i kilka razy odetchnął głośno.
— Ale to są!... to są przesadzone, urojone, potwarcze pogłoski! — odezwał się. — Zamiast opiekować się ojcem, co nie jest w naturze rzeczy, lepiéjbyś waćpan uczynił, zajmując się sam sobą: to mu radzę i życzę.
— Jeżeli W. K. Mość raczysz opiekę swą rozciągnąć nad wojewodą! — rzekł kłaniając się głosem poruszonym wojewodzic.
— On opieki nie potrzebuje! — odparł król surowo — ma ją w przywiązanéj i zacnéj małżonce, któréj waćpan ocenić nie umiałeś!
— N. Panie! — rzekł zburzony wojewodzic — mogłem ją lepiéj ocenić niż ktokolwiekbądź, bo nim została moją macochą, znaliśmy się bardzo zblizka.
Usłyszawszy to, król nogą uderzył w podłogę.
— Mości panie! — zawołał — ce n'est pas d’un ga’anthomme, podobne mówić rzeczy, których ja słuchać nie chcę i nie mogę!
Wojewodzic wyprostował się, twarz jego zapaliła gniewem i ironią, nie zwykł był od kogokolwiekbądź znosić podobnych przymówek. Z dumną postawą, ukłoniwszy się zaledwie, zabierał się ku drzwiom, gdy król, zawsze chcący sobie raczéj ujmować, niż zrażać do siebie ludzi, łagodniejąc odezwał się:
— Nie bierz mi asindziej za złe tego, co w najżyczliwszy dla niego sposób powiedziane zostało. Jestem ojcem waćpana, z urzędu mego tak, jak wojewoda ze krwi: mówię i karcę po ojcowsku, ale z miłością w sercu.
— Okażże ją W. K. Mość nie dla mnie — odparł wojewodzic — ale dla znękanego starca!
Bądź mu ojcem, odwiedź go, posłuchaj!
Król się zamyślił.
— Waćpan jesteś poruszony, zirytowany nad miarę, masz do pani wojewodziny niechęć za odepchniętą miłość występną.
— N. Panie! — przerwał ironicznie wojewodzic — wówczas gdym miał nieszczęście kochać ją, miłość moja występną nie była, bo ojca mojego nie znała, a odepchnięty nie zostałem.
Król coś niezrozumiałego zamruczał.
— Proszę! proszę!.. ja tego słuchać nie mogę. Uspokój się asindziej; spodziewam się, że wojewodzie żadne nie grozi niebezpieczeństwo... To są plotki przedpokojowe (des caquets d'antichambre), które waćpanu usłużni przynoszą.
Spojrzał na zegarek, Ryks się już we drzwiach pokazywał. Król skinął głową i popatrzywszy za odchodzącym, westchnął.
Dano mu znać, że Lucchesini oczekiwał w sali audyencyonalnéj. Zbierało się właśnie na ów sławny alians z Prusami, w którym wszystkie korzyści były dla Prus, a wszystkie ciężary dla Rzplitéj. Stanisław August pośpieszył naprzeciw markiza.
Lecz tego samego wieczora pani wojewodzina odebrała bilecik od generałowéj Grabowskiéj, z przypiskiem własnoręcznym króla, donoszący jéj o posłuchaniu i danéj odprawie. Podanie głosi, że gdy młody naówczas Kościuszko królowi się miał przyznać, że chce wykraść pannę Sosnowską, Stanisław August pośpieszył o tém dać znać ojcu. Niebezpiecznie więc było go brać za powiernika. Wdzięczna twarzyczka pani wojewodziny była królowi miłą, brał więc stronę jéj przeciwko pasierbowi, który, oprócz tego, dobréj sławy nie używał.
W pałacu bilet pani Grabowskiéj, chociaż oględnie napisany, wywołał najokropniejszą burzę. Starościna i jéj córka odgrażały się przeciwko wojewodzicowi, pałając taką zemstą, że, gdyby tylko środki miały potemu, najokropniejszych skutków spodziewać się było można. Gdyby najmniejszy pretekst posłużył, wojewodzina wtrąciłaby go była do więzienia, skazała na śmierć.
Z gniewu płakała i rzucała się jak dziecko, ale co tu było poczynać? Starościna, równie przestraszona, doradzała jakieś pośrednictwo i układy; córka czuła, że żadne skarby w świecie rozjątrzonego śmiertelnie Wicka nie będą mogły ująć i uspokoić. Była to walka, w któréj jeden z zapaśników paść musiał. Cały wieczór zszedł na lamentach i odgróżkach. Daliborski chodził zamyślony, bo i on nic radzić nie umiał.
Nazajutrz rano, pomimo najściślejszego nadzoru nad wojewodą, do którego już nikogo, oprócz doktora i to w towarzystwie jednéj z pań nie dopuszczano, stała się rzecz prawie nie do wiary, a stała tak niepostrzeżenie, iż nikt o tém nie wiedział.
Między godziną dziesiątą a jedenastą zwykle służba jadała na dole śniadanie, nowy kamerdyner wojewody zchodził także do stołu i na swém miejscu zostawiał chłopca, który te obowiązki pełnił już za czasów Filipa. Z sieni, przez którą wchodziło się do pokojów, zajmowanych przez wojewodę, drzwi boczne, nigdy niezamykane, prowadziły do ogródka, wychodzącego w ciasną uliczkę, ciągnącą się za murem posesyi, prawie zawsze pustą.
W murze była stara furtka zamknięta na klucz, z wyjściem na uliczkę. Wywożono nią śmiecie i liście z ogrodu. W biały dzień, o dziesiątéj godzinie, Filip znalazł się u owéj furtki, którą od lat wielu doskonale znał; podważył ją trochę do góry, poświdrował w zamku, otworzył, wszedł, i wprost udał się do mieszkania wojewody. Żywéj duszy nie było ani w ogrodzie ani w sieniach, a chłopak siedzący na straży, nie ruszył się zobaczywszy Filipa idącego śmiało do pokoju pana, w przekonaniu, że stary sługa powrócił.
Filip wszedł do pana swego, jak gdyby nic się nie zmieniło. Na widok jego, wojewoda, trochę silniejszy, tak się uradował, że się z krzesła zerwał i kilka kroków postąpił. Głosu mu zabrakło z radości.
— Filip! zdrów! a! Bogu dzięki! Toś wyzdrowiał!
I śmiał się.
— Et! et! — odezwał się stary podchodząc na palcach. — Ja nigdy nie chorowałem, tylko mnie precz wygnano, bom zawadzał.
Wojewoda ręce załamał.
— Jakżeś się teraz tu dostał? — zawołał przestraszony.
— Przez ogród się wkradłem, i zaraz nazad muszę uchodzić, aby mnie tu nie pochwycono! Tak! tak! jegomościuniu — dodał — do tegośmy doszli, z pozwoleniem, przez pańską... powolność. Baby górę wzięły, mnie won, a jegomości do niewoli! Daléj, daléj, — zawołał rozjątrzony Filip — jeszcze to pana czekać może, że dadzą czekoladki, jak paniczowi!
Jak mi Bóg miły! E! już za nic nie ręczyć!
Przestraszone oczy obrócił ku niemu wojewoda, dając znaki, aby milczał. Westchnął i łzy mu się potoczyły.
— Słuchaj stary, — rzekł głosem przerywanym — niech się nademną grzesznym dzieje wola Boża! Zginę, to zginę, bom zasłużył. Lepiéjbym ja przepadł, niż żeby na dom padła plama. Czuję ja teraz i wiem co się dzieje, wiem że ja tu zawadą we własnym domu, i co te kobiéty tu wyrabiają i co gadają o mnie.
Słyszałem ci to ja na własne uszy, ale oskarżając żonę obwiniłbym siebie... Dziéj się wola Twoja, Panie, i przyjm co cierpię za grzechy moje...
Uderzył się w piersi, i spuścił głowę.
— E! co bo pan mówi! — przerwał Filip, — rzeczy nie są zdesperowane, jegomość dla jednéj baby szalonéj żebyś miał ginąć! Po co! za co? albo to ona do familii należy? Każdemu się trafi, że się na białéj-głowie omyli, bo umieją one dobrze przypochlebić się, gdy potrzeba. Żeby zaś za omyłkę taką zaraz szyję dać!
— A cóż pocznę? co pocznę? — odezwał się stary z cichym jękiem — mnie oni obtoczyli jak niedźwiedzia w jamie: ani ruszyć! Krzyknę, powiedzą żem waryat; zagniewam się, wołają szalony; wyrywać się chcę, zamkną na klucz: słudzy ich, doktor im nie mnie służy... Cóż pocznę! niech już ginę — dodał z rezygnacyą. — Życia we mnie nie wiele, jakem sobie posłał tak śpię!
Filip się zbliżył i począł szeptać do ucha:
— Niech jegomość nie desperuje. Jest sposób na to: ja sam nic nie zrobię, ale z wojewodzicem we dwu staniem i baby w Kawysz przepędzim! Tak mi Boże dopomóż!
Stary dał znak ręką aby mówił ciszéj jeszcze, lecz chciwie, cały drżący obrócił się ku niemu.
— Jak wy tego możecie dokazać? — spytał, a w oczach widać było jakby promyk nadziei.
— Niech się jegomość o to nie pyta, proszę być dobréj myśli — dodał Filip. — O jedno idzie, ażeby gdy się tu pan wojewodzic zjawi, jegomość go nie wyklinał, nie łajał, nie pędził. Stanie on zemną przy jegomości, a, tak mi Boże dopomóż, we trzech my tu przepędzimy i baby i ich dwór i zauszników...
— Ależ doktor! doktor! — rzekł wojewoda — co mnie, słyszę, waryatem ogłasza.
— Będzie on śpiewał inaczéj — począł Filip szybko, oglądając się i lękając, aby go nie pochwycono. — Czasu nie mam, tyle jegomości tylko powiem, niech będzie dobréj myśli i do jutra rozkazuje tak, aby poczuli, że przecie pan się woli swéj nie wyrzekł: my jutro tu będziemy z paniczem...
To mówiąc, pana w rękę i w ramię pocałował, wyślizgnął się cicho, chłopcu dał dwuzłotówkę szepcząc: — Nie mów nikomu, żem tu był — i zniknął.
W pana wojewodę duch inny wstąpił. Przed godziną siedział jak zabity, z głową spuszczoną, wpół śpiący; teraz oczy mu biegały, prostował się, ruszał i nabrał fantazyi.
Zaledwie usłyszał w przedpokoju chodzenie nowego kamerdynera, gdy zadzwonił.
Z obojętną miną wszedł zawołany.
— Słuchajno — odezwał się wojewoda głosem rozkazującym — czuję się dziś lepiéj, jeżeliby kto z gości się do mnie zameldował... przyjąć. Rozumiesz?
Służący zdumiał się bardzo.
— Ale.... — przerwał.
— Ale tu niéma: słyszysz dyspozycyą i spełnij co ci kazano.
Wskazał na drzwi.
Niespodzianém tém wystąpieniem nadzwyczaj zdziwiony kamerdyner, poszedł o niém donieść wojewodzinie, która wziąwszy z sobą matkę, wpadła do pokoju męża.
Spojrzawszy nań dostrzegła w nim zmianę. Starościna się zbliżyła.
— Cóżto, pan wojewoda jakieś wydaje rozkazy, bez względu na to co doktor nam za dyspozycye zostawił? Cóżto to jest?
Wojewoda podniósł głowę i niby się nawet uśmiechnął, czego dawno na jego ustach nie widziano.
— To mości dobrodziejko, znaczy, że się czuję zdrowszym, i że doktora się radzić a u jéjmości pozwolenia się dopraszać nie widzę potrzeby!
Kobiéty spojrzały po sobie.
— No, tak — mówił wojewoda — dosyć téj kurateli, chcę moję wolą mieć... i... kwita.
Żona ruszyła ramionami i odezwała się zimno:
— To są zachcianki i fantazye, choroby właśnie dowodzące. My wiemy co doktor nakazał.
— Dajże mi acani pokój i z doktorem i z tą swą czułą opieką: mówię że mam tego dosyć.
— Co waćpanu jest? — zawołała starościna.
Rozdrażniony wojewoda na to zapytanie, wystawił ogromny czerwony język.
— Patrzajże asindźka żem zdrów?
Starościna odskoczyła: kobiéty stały niewiedząc co mówić i co robić.
— I proszę — dodał stanowczo wojewoda, — abym na obiad dostał nie waserzupkę, jajko i skrzydełko od kury, ale kawał mięsa. Co u licha, głodem mnie morzycie?
— Z rozkazu doktora!
— Chyba razem z nim uplanowaliście mnie głodem umorzyć — zaczął żywo wojewoda — a żebym się nie skarżył przed ludźmi, drzwi zamykacie i nie każecie dopuszczać nikogo. Z samych nudów licho weźmie człowieka. Wy się tam sobie zabawiacie i zajadacie, a ja w karceresie i na suchotach!
Mowa ta była w ustach wojewody smutnego i milczącego, tak nie zwyczajna, iż kobiétom wydała się jakby istotnie mową obłąkanego.
— Śliczne i grzeczne rzeczy z ust waćpana słyszę! — odezwała się starościna. Tegośmy się doczekały.
— A tak! a tak! — odparł wojewoda — czasy komplementów i grzeczności przeszły, trzeba i prawdę posłyszéć. Domagam się wiktu jakiego chcę, bo siebie i swoje zdrowie znam, i swobody, bo do niéj mam prawo... Ot co!
Obejrzał się dokoła, kobiéty nie mogąc pojąć zkąd to na niego przypadło, stały w niepewności jak sobie poradzą.
— Formalny bunt! — uśmiechnęła się wojewodzina.
Stary począł fałszywie poświstywać, a świstanie starościna wzięła za obrazę osobistą. Świstać przy niéj było zniewagą. Zarumieniła się cała. Uderzyła palcem w czoło, pokazując na niego córce.
— Niéma co z nim mówić: chodźmy!
Wojewodzinie zdawało się, że go może umityguje.
— Ale jakiż powód do tego jakiegoś wyzwierzenia się na nas — zapytała. — Cóż się stało nowego!
— Nowego, nic: starego było tyle, przyzbierało się kropla po kropli, że się w końcu z naczynia polało — rzekł drżącym głosem wojewoda. Nie trzeba nigdy miary przebierać. Zapewne asindźce wypadnie mieć po mnie drugiego a może i trzeciego męża, otóż, pamiętaj asińdźka, że z najgłupszym nawet ostrożną być potrzeba.
Odwrócił głowę.
— Franciszek — krzyknął na sługę — do kuchni idź, aby mi punkt o południu, dobry bulion i sztukę mięsa dali: słyszysz!
Franciszek na panią spojrzał, ale ta była tak zmieszana i wystraszona, że nie mówiąc nic, skinęła na matkę i wyszła.
— Co mu się stało! — powtarzały obie. — Co to jest?
Daliborski czekał w apartamencie pani, po wnijściu ich do pokoju domyślił się jakiéjś katastrofy.
— Formalnie sfiksował! — zawołała wojewodzina. — Ani z nim gadać, ani przystąpić; nic słuchać nie chce i impertynencye prawi: rozkazuje, fuka.
— Ale jakaż przyczyna nagła téj zmiany? Wszak był spokojny i zrezygnowany?
— Jeszcze dziś rano! — potwierdziła starościna. Chodziłam do niego, prawie się nie odzywał, przeciwko niczemu nie protestował.
— Coś zaszło — rzekł Daliborski — ktoś musiał być!
Zawołano Franciszka. Ten się zaklinał na wszystko, iż żywéj duszy do wojewody nie puszczał, krokiem od niego nie odchodził, i na kwadrans się na śniadanie oddalając, chłopca w przedpokoju posadził. Przyciągnięto i chłopaka, ale ten wyląkłszy się, rozpłakany, do niczego się nie przyznał. Stróż śpiący w bramie zapewniał téż, że nikt, oprócz domowych, na dziedziniec pałacowy wpuszczony nie był.
Nagły ten bunt przechodził pojęcie. Strwożona pani wyprawiła własną karetę po doktora.
Rozprawiano żywo, niemogąc się zgodzić na nic. Wojewodzina z wypieczonemi rumieńcami biegała po pokojach podrażniona i zburzona, odgrażając się niewiedzieć na kogo. Matka jéj nie mogła uspokoić, bo i jéj odpowiadała niegrzecznościami.
— Niech mi mama da pokój — wołała — wszystko to z jéj łaski! Nieszczęśliwy dzień i godzina, gdym na próg tego przeklętego domu stąpiła! Łzy tylko i żółć piję.
Nadjechał doktor, sztywny jakiś, i nie swój. Otoczono go kołem, zwiastując mu, że wojewoda łajał, dokazywał, rządził się. Chciano go prowadzić natychmiast: prosił, ażeby sam mógł iść do chorego.
Gdy wszedł, zastał go wistocie nie zwyczajnie ożywionym.
— A co! — powitał go od progu — pewnie nastraszono konsyliarza, bo to nie waćpana godzina.
Jako żywo nie gorzéj mi, ale lepiéj, i to zapewne zawdzięczam jego miksturom: Bóg zapłać!
— Pani wojewodzina jest niespokojna — wtrącił niemiec.
— Żem zdrowszy? — rozśmiał się wojewoda. — Uspokójże ją asińdziéj, choroby jeszcze jest dosyć, by miała co pielęgnować, ale niech mnie głodem i rekluzyą nie kurują!
Czy to konsyliarz zakazałeś aby gości nie puszczano?
— Ja? — odparł doktor, ramionami ruszając. Zbyt wrzawliwego towarzystwa i męczenia się nie radzę, ale rozerwania się nie bronię.
— Powiedzże to magnifice! — rzekł wojewoda. — A dyeta?
Doktor coś począł o niéj długo, widać było że chciał interpretacyi szerokie zostawić pole.
Pomówiwszy chwilę, doktor wrócił do wojewodzinéj.
— Jakżeż go pan znalazł? — spytała.
— Ożywionym — odparł niemiec, — nie gorzéj, owszem lepiéj.
— Ale niespełna rozumu! słowo daję — wtrąciła starościna — pomieszanie ma. Jedno się drugiego nie trzyma, dziś prawi co innego, jutro naodwrót. Gorączkę czuć w nim... Jest fiksat.
Wojewodzina pytająco spojrzała na doktora. Daliborski także. Konsyliarz milczał, ściąwszy usta.
— Że nie jest w zupełném posiadaniu zmysłów — odezwała się wojewodzina — to pewna.
Doktor milczał jeszcze.
— Cóż pan mówisz? — spytał mecenas.
— Nie mówię nic — rzekł niemiec.
— No, ale gdyby koniecznie trzeba powiedziéć? — dodał Daliborski.
Czekano w milczeniu.
— Nie umiałbym zdecydować o tém i skłonniejszybym był przyznać, że jest przytomnym.
Starościna z gniewu uderzyła w ręce.
— Ale konsyliarz sam byłeś tego zdania — zawołała.
— Ja nie miałem żadnego zdania — począł niemiec flegmatycznie. Widuję chorego rzadko i na krótko, spuszczałem się w tém na obserwacye osób, żyjących ciągle z wojewodą. Co do mnie, ja tu nie widzę najmniejszego śladu pomieszania.
Wojewodzina, która po mieście głosiła wcale co innego, ulękła się i zagniewała.
— A! to coś nowego! — ozwała się z przekąsem — to coś nowego?
Doktor stał nieporuszony, jak gdyby nie słyszał; wyjął zegarek, spojrzał nań i widocznie dłuższéj unikając rozmowy, skłonił się, zabierając wychodzić.
Daliborski pogonił za nim; dwie jéjmoście zostały same.
— Kto tu winien, ja nie wiem! — odezwała się starościna — że nie ja, to pewna!
— Szłam przecież za radą waszą! — ironicznie, złośliwie odezwała się córka.
— Przepraszam — odparła dumnie starościna — mój plan i rada była wcale inną. Życzyłam go ugłaskać, pieścić, a waćpaniś go tylko draźniła. Ledwie udobruchanemu prawiłaś grubiaństwa: masz, coś posiała.
— Czułości było dosyć, mam ich już po póty! — zawołała, na gardło ukazując wojewodzina. — Sprawia mi obrzydzenie ten stary grzyb: wolę gdy się gniewa.
— No, to masz czegoś chciała! — rzekła matka.
Poczęła się wzdłuż i wszerz przechadzać po pokoju, oczekując powrotu Daliborskiego, który się zjawił z miną posępną.
— Doktor — rzekł — na nic się nie zdał; potrzeba myśléć o innym. Młody jest, nie ma doświadczenia, lęka się. Z nim nic zrobić nie można. Lękam się nawet, ażeby po mieście nie rozgłaszał, że stary zdrów i zupełnie przytomny.
— Niech paple co chce! — krzyknęła wojewodzina w pasyi. Prędzéj mnie uwierzą niż jemu. Wszystko mi jedno.
Na tę rozmowę wpadł Franciszek strwożony, opowiadając, że dwu panów przybyło z wizytą do wojewody i odprawić się nie dawali.
Byli to dwaj znajomi wojewody, których stolnikowa namówiona przez wojewodzica, nasłała z tém, aby się bodaj gwałtem dobijali, mówiąc, że wiedzą, iż wojewoda jest zdrów.
Wojewodzina wybiegła sama do salonu, każąc ich prosić do siebie. Byli to pan kasztelan sieradzki i starosta wielewizki, oba w wieku wojewody, ludzie poważni i odważni.
Obu ich wojewodzina nie znała. Kasztelan jéj siebie i towarzysza prezentował, przyjęła ich cała zaczerwieniona i gniewna.
— Powiedziano mi, iż waćpanowie dobrodzieje życzyliście sobie usilnie widziéć się z mężem moim; bardzo przepraszam, że ich żądaniu zadość uczynić nie mogę. Najlepiéj znam stan zdrowia męża mojego: doktor mu nakazał absolutny spoczynek.
— Powiadają jednak... — począł kasztelan.
— Mogą powiedziéć co chcą! — przerwała gwałtownie piękna Dosia — ja lepiéj panów od innych poinformować mogę. Sługa uniżona!
I wyszła.
Kasztelan wyprostował się i wolnym krokiem wyszedł za drzwi, prowadząc za sobą starostę.
— A co, mosanie, osóbka ładna, ale dla takiego starego jak nasz poczciwy wojewoda, trochę temperament zażywy. Uważałeś asindziéj, jak to to się komosiło!
— Żywe srebro! — odparł starosta.
— A tak, żywe srebro, merkuryusz — dodał kasztelan — asindziéj wiesz, iż to venenum straszne. Boję się, aby wojewoda zażywszy go dobrą dozę, nie gęgnął.
Rozśmieli się oba, ruszyli ramionami i poszli.






X.

Nazajutrz o godzinie dziesiątéj rano, wprowadzony przez furtkę od pustéj uliczki przez Filipa, wojewodzic szedł cały drżący do ojca. Pałac ten, w którym tyle lat przeżył, gdzie go najcięższe w życiu wypadki spotkały, zkąd go wygnano sromotnie, robił na nim wrażenie dziwne. Zuchwalstwo, ironia, usposobienie zwykłe do szyderstwa, rozpaczliwe fantazye, ustąpiły z jego serca, czuł się rozrzewnionym i smutnym.
Żal mu było ojca. Filip zaręczał, że wojewoda miał przebaczyć i stanąć przy synu, ale możnaż było ręczyć za to, że urok kobiety, dla któréj starzec miał taką słabość, nie owładnie nim znowu? że płacz i łzy go nie odmienią? że wojewodzic, jako rozpustnik i gwałtownik, znowu wygnanym nie będzie?
Wiedząca o téj wyprawie synowskiéj stolnikowa, niby przypadkiem o téj saméj godzinie, przyjechała w odwiedziny do przyjaciółki.
Czy Dosia rada jéj była? o tém trudno było sądzić, ale przyjęła ją bolem głowy, smutkiem i milczeniem.
Z rezygnacyą zaprosiła siedziéć, przemówiła słów kilka, zdawała się czekać końca téj natrętnéj rannéj wizyty. Stolnikowa w stroju negliżowym, z książką od nabożeństwa w ręku, mówiła, że powracała z kościoła i że ją coś tknęło, aby kochaną Dosię odwiedzić.
Gosposia na białéj dłoni sparłszy bolącą główkę, półgębkiem dziękowała.
Wszystkie grzeczne środki pozbycia się nieproszonego gościa zostały wyczerpane. Stolnikowa siedziała, paplała, zabawiała, radziła różne lekarstwa na migrenę, rządziła się po pokoju, ale odjeżdżać nie myślała.
Przymawiała się do... czekolady.
Wojewodzina usłyszawszy to żądanie, zarumieniła się mocno; widać w niéj było tłumiony gniew: szarpnęła za sznur od dzwonka tak, że go urwała i kazała czekolady przynieść.
Czekoladę wzięła za przymówkę, chodziły wieści o tym napoju, podanym niegdyś wojewodzicowi, o którym on twierdził że suczka się nim otruła. Stolnikowa, któż wié, umyślnie zapewne wybrała czekoladę, aby tę plotkę przypomniéć i nią przyjaciółkę ukąsić.
A gdy ją przyniesiono, piła tak powoli, chrupała biszkopciki tak od niechcenia, że wojewodzina patrzéć na to nie mogła.
W téj saméj chwili otworzyły się drzwi pokoju wojewody i syn wszedł; krokiem chwiejącym się postąpił ku ojcu, który do niego ręce wyciągał, i rzucił mu się do nóg ze łzami.
Wieki już, od dzieciństwa pono wojewodzic łez nie znał. Otwarły się nagle te upusty niebieskie i lżéj mu się zrobiło na sercu: uczuł się mężnym a silnym.
— Wicek! tu, w ramiona moje! — wołał stary — na szyję!
Ściskali się, a Filip téż łzy ocierał u progu.
Mówić nie mogli, na cóżby się tu słowa zdały!
Gdy wchodzących Filipa i panicza zobaczył chłopak posadzony na straży, przestraszony wczorajszém badaniem, pierzchnął wprost do Franciszka z wieścią, że jakichś dwu, ktoś z Filipem, poszli gwałtem do starego pana. Kamerdyner rzucił jedzenie, zerwał się i wpadł jak oszalały do pańskiego pokoju. Otwierał drzwi, ale przy nich stojący Filip, powiedział mu zimno:
— Idź acan, jesteś tu niepotrzebny.
Franciszek mógł tylko dostrzedz kogoś obok wojewody, siedzącego na krześle: poleciał do pani.
Niezważając już na przytomność stolnikowéj, zawołał w progu stanąwszy:
— Proszę jaśnie pani! jacyś ludzie! jacyś goście u wojewody! Nie wiem, jak weszli. Boże mnie skarz, gwałtem!
Wojewodzina, już i tak gniewna, rzuciła stolnikowéj: „przepraszam” i pobiegła jak bezprzytomna. Potrzeba było przechodzić ogromny szereg pokojów: nie uspokoiło ją to wcale, nie ochłonęła; owszem, gniéw jéj wzrastał, miała mocne postanowienie zrobienia... awantury. Dopadła tak drzwi pokoju wojewody, otwarła je z łoskotem, spojrzała i... skamieniała.
Wojewoda siedział rękę trzymając na ramieniu syna opartą, rozjaśnioną miał twarz, uśmiechały mu się usta. Spostrzegłszy wojewodzinę, nie zmieszał się wcale.
Jakiś czas stała nie mogąc się ruszyć kobieta, bladła i krwią się oblewała: wzgardliwie patrzał na nią wojewodzic.
Wtém, śmiało przestąpiła próg.
— Panie wojewodo — zawołała wskazując na syna — albo ja, albo on.
Głos jéj drżał...
— Ja albo on, musimy ztąd iść precz; pod jednym dachem z tym... z tym... (wyrazu nie znalazła w myśli) pod jednym dachem my żyć nie możemy.
— Nie zmuszam — odezwał się wojewoda.
— Ja ojca nie opuszczę — rzekł wojewodzic. Cierpiał dosyć on i ja.
Wzrokiem piorunującym rzuciła na nich obu wojewodzina i chwiejąc się, chwytając drzwi, wyszła.
Panowało milczenie. Słychać było chód jéj niepewny, to przyśpieszony, to wolny i... ucichło wszystko. Filip poszedł flegmatycznie ku drzwiom, które zostały otwarte i zamknął je.
Wróciwszy do swojego pokoju, wojewodzina padła na kanapę, gniew ją dusił, krzyknęła i dostała rodzaj epileptycznego ataku...
Rzucono się ratować, w czém i stolnikowa była pomocą, ale że ta ranna godzina sprowadzała zawsze doktora, przybył w porę i zamiast do wojewody, pobiegł do pani.
Starościna rozpadała się tu nad córką krzycząc i lamentując, lecz jak tylko mogła ją powierzyć lekarzowi, porzuciwszy chorą, pobiegła do wojewody.
Chód kobiecy i szelest sukni usłyszawszy stary, chciał kazać drzwi na klucz zamknąć; ale się wzięto do tego zapóźno: starościna w sukni potarganéj, z włosami rozpuszczonemi, z pościeraną twarzą, z któréj bielidło poschodziło miejscami, odkrywając żółte odrażające plamy, wleciała straszna jak harpia, wprost biegnąc z pięściami na wojewodę.
Zatrzymała się jednak o kilka kroków.
— Waćpan mi córkę zabijasz! — krzyknęła. Zbójca jesteś! Waćpan wiesz jaka była umowa, i ten (wskazała na wojewodzica), ten miał iść precz, na zawsze, ten!... Waćpan nam wypowiadasz wojnę!
— Hm! — odezwał się stary — wyście mi ją gorszą wypowiedziały ledwie z kobierca zszedłszy. Ja właśnie że pokoju chcę, kazałem mu tu przyjść i stanąć. Niewoli mam dosyć. Skosztowałem słodyczy opieki waszéj i kwituję z niéj.
— Waćpan wiész czém mu to grozi? — krzyknęła starościna — my jednéj godziny tu nie pozostaniemy dłużéj, my jedziemy natychmiast. Proces! zobaczymy co on na wierzch dobędzie.
— Zaprawdę, rzeczy ciekawe — przerwał wojewodzic spokojnie — lecz będziemy się starali bronić potrosze...
Starościna zakryła sobie oczy tragicznym gestem.
— Taka to wdzięczność! — krzyknęła — taka nagroda za poświęcenie.
— Pani dobrodziejko — odezwał się wojewodzic — prosiłbym o oszczędzanie mojego ojca. Mamy obietnicę procesu, pomieści się w nim wszystko.
Wskazał z grzecznym ukłonem na drzwi, które Filip otwierał. Starościna rzuciła się gwałtownie, plunęła i wypadła z pokoju z wrzaskiem.
Wojewoda siedział blady, zdawało się z poruszenia ust, że się modlił; twarz miał zmienioną. Podano mu wody, siadł syn przy nim, przystąpił Filip i poczęli go uspokajać.
W drugim końcu pałacu, doktor prawie oszalałą wojewodzinę trzeźwił i z serdecznego śmiechu, w który wpadła, starał się związywaniem ręki wyprowadzić. Posłano do apteki po krople, cały dom, jakby się ziemia pod nim wstrzęsła, zawrzał, poruszył się, ludzie potracili głowy. Starościna biegała wołając o konie.
Daliborski rad był jakoś zmitygować, parlamentować, ale mówić mu niedawano.
— Ani godziny więcéj! — wołała starościna — zaprzęgać! pakować! Jedziemy!
— Pani starościno dobrodziejko — odparł sturbowany mecenas — mam sobie za obowiązek panią ostrzedz, że gdy się raz wyjedzie ztąd, powrócić będzie trudno...
Wojewodzina także wołała: — jechać! ja tu pozostać nie chcę i nie mogę!
Wśród tego zamieszania, stolnikowa, która nic poradzić nie mogła, zakręciła się i znikła. Miała powóz gotowy, pośpieszyła z rannemi wizytami i opowiadaniem sceny, któréj przypadkiem, świadkiem była. Wymawiając wyraz ten, uśmiechała się dwuznacznie.
W kilka godzin potém cała Warszawa wiedziała, że pani wojewodzina opuścić miała, albo téż opuściła już dom mężowski i że prawdopodobnie proces rozwodowy jest nieunikniony.
Chociaż piękna stolnikowa opowiadając to, okazywała jawnie sympatyą dla starego wojewody i jego syna, stało się jednak że miasto niemal całe wzięło stronę... pięknéj Dosi.
Tak było. Znany hulaka, syn marnotrawny, nie miał u nikogo łaski, sprawa jego była u wszystkich zawczasu przegraną. Obwiniano starego wojewodę o niedarowaną słabość, z jaką naprzód dał się powodować żonie, potém rzucił w ręce syna.
Pobudek do śmiałego kroku, nie w miłości synowskiéj szukano, ale w interesach majątkowych.
Słowem piękna Dosia wychodziła z téj sprawy ofiarą nieszczęśliwą, nad którą się wszyscy litowali.
Ale, tak bo była piękną!...
Przed wieczorem, jak zapowiedziano, obie kobiety opuściły pałac. Opóźnił się tylko wyjazd z powodu, że starościna wszystko, aż do makat ze ścian pozabierała. Ładowano wozy, nikt się nie sprzeciwiał; zabrano sprzęty, schwycono kasę, zapakowano srebra i kosztowności.
Filip ośmielił się przebąknąć coś o tém panu, wojewoda odpowiedział:
— Daj brać co chcą!
Zabrała téż starościna tak troskliwie srebra, że dla jegomości do wieczerzy łyżki pożyczyć musiano.
Wojewodzic uśmiechał się.
Późnym już wieczorem, oznajmiono przybycie mecenasa Daliborskiego, który chciał się rozmówić z panem wojewodą albo z synem.
Stary był tak zmęczony, iż Wicka prosił o wyręczenie.
W wielkiéj sali czekał nań mecenas, chodząc kroki żywémi z głową spuszczoną.
— Czém służyć mogę? — rzekł ironicznie wojewodzic.
— Przychodzę bez żadnéj misyi! — odparł Daliborski. — Szczycę się łaską pani wojewodziny i jéj zaufaniem, czułem się w obowiązku, jako przyjaciel...
— Przyjaciel? — podchwycił sceptycznie wojewodzic, powtarzając parę razy ten wyraz. — Ale o cóż idzie?
— O uniknienie skandalu! — rzekł Daliborski. — Chwilowe nieporozumienie między małżeństwem wszędzie się trafia. Możeby się dały sprawy ułożyć bez procesu i konsystorza.
Wojewodzic pilno słuchał, usta gryząc.
— Cóż daléj?
— Nie będzie się wojewodzina sprzeciwiać wydziałowi fortuny dla acana dobrodzieja..., a w pewnych warunkach, podyktowanych stanem rzeczy, małżeństwo mogłoby znowu się połączyć. Waćpan dobrodziej mógłbyś miéć u ojca swe godziny.
Wojewodzic słuchał, wyśmiewając się zlekka i prychając.
— Jestto bardzo piękny projekt! — rzekł — bardzo piękny, godzien acana dobrodzieja, ale nie do wyegzekwowania. Mój ojciec na własne uszy słyszał zdanie, jakie o nim wydała pani wojewodzina, w sypialnym pokoju swym siedząc z kasztelanicem. Nawiasowo dodam, że było to w uroczystéj godzinie, gdy kury piać zwykły, z północy... Dekret ten na siebie ferowany posłyszawszy, czuje się skazanym na rozłączenie się z piękną panią, która mężów sobie kopami znaleść będzie mogła. Dixi!
Skłonił się. Daliborski poprawił chustkę białą na szyi, chrząknął, popatrzał, mruknął coś i wyszedł.
Następnych dni stolnikowa, która wiele pomagała wojewodzicowi, co chwila go u siebie oczekiwała, niecierpliwiąc się, że nie przychodził.
W pałacu było wiele do czynienia. Wojewoda ciągle chciał miéć syna przy sobie, a wojewodzic téż nie śpieszył zbytnio do pięknéj Malinki, która go nazywała niewdzięcznikiem.
Druga próba zgody nastąpiła w kilka dni ze strony króla.
Przysłał on szambelana Kickiego do wojewody, aby mu uczynił właściwe refleksye i wyraził życzenie N. Pana. Rozmowie téj wojewodzic przytomnym nie był, stary wojewoda musiał w niéj otwarcie położenie swe odmalować i historyą całą opowiedziéć, gdyż po powrocie i sprawozdaniu Kickiego, gdy starościna w zastępstwie choréj córki pobiegła do zamku, król przyjął ją lodowato.
Sprawy wojewodzinéj, którą dawniéj brał do serca mocno, już się teraz nie podejmował.
— Raczcie mnie od pośrednictwa uwolnić! — rzekł do starościnéj — nie byłem dobrze informowany. Widzi mi się teraz, że córka acani dobrodziejki ma téż sobie trochę do wyrzucenia.
Tu odetchnął znacząco.
— Pewną jest rzeczą, że pięknym paniom wiele, wiele przebaczać należy; jednakże ma to swe granice, ma granice... Kochana starościno, byłyście nieostrożne! nieostrożne!.. Ja już w to wchodzić nie mogę, chociaż serdecznie życzę, aby się to pacyfikowało! pacyfikowało! Darujesz acani dobrodziejka, czekają na mnie!
I król się wymknął.
Proces rozwodowy rozpoczęto.
W kilka dni, pani stolnikowa niedoczekawszy się niewdzięcznika, posłała bilecik pełen wykrzykników i znaków zapytania.
Wojewodzic wieczorem pojechał do niéj.
— Witam tryumfatora! — zawołała we drzwiach go spotykając Malinka. — Widzisz! jeżeli nie wszystko, to połowę twoich sukcesów mnie winieneś! podziękujże przynajmniéj.
Wyciągnęła rączkę, którą wojewodzic ucałował, ale smutny był.
— Ale cóż ci jest? nie mógłbyś miéć kwaśniejszéj miny, gdyby ci się nie udało. Co ci jest?
— Nic mi nie jest, kochana stolnikowo; nie znasz mnie: ja kiedy jestem bardzo nieszczęśliwy, jestem wesół jak dyabeł, a gdym szczęśliwy bardzo, na płacz mi się zbiera.
— Pleciesz bez sensu! — zawołała stolnikowa. — Siadaj! Zjesz u mnie kolacyą! niechże cię mam choć godzinę.
— A ojciec? — spytał wojewodzic — on tam będzie niespokojny.
— Jużciż, mnie się coś poświęcić godzi! ja zawsze, zawsze uparcie sobie powiadam, że ty taki się ożenisz ze mną!
— Nie! — rzekł wojewodzic sucho.
— Dlaczego?
— Dlatego, że się wcale i nigdy nie myślę żenić! — począł Wicek. — Napatrzyłem się tyle małżeństw, że mi od tego gust odpadł zupełnie.
— Brzydzisz się kobiétami?
— Gdzie zaś! adoruję je! — rzekł wojewodzic — ale małżeństwo zdaje mi się nad siły ludzkie. Anioły mogłyby się żenić, ludzie nie są dosyć anielscy, ażeby byli godni takiego związku.
Znów stolnikowa powtórzyła: — pleciesz!
— Stolnikowo najdroższa! — odezwał się wojewodzic — cóżem ja winien, iż tego sakramentu nie czuję się godnym? Przystępować do ołtarza z tą pewnością, że się krzywoprzysięże, brzydka rzecz.
Ruszyła ramionami Malinka.
— Ja za siebie nie ręczę! — dodał wojewodzic. — Kochałem się szalenie w Pepi, przy niéj omałom się nie zmienił na uczciwego i porządnego człowieka i... i zdradziłem ją dla twojéj różowéj buzi.
Buzia jest śliczna, ani słowa, ale...
— Jam tamtéj aktorki nie warta! — z gniewem zawołała stolnikowa.
— Nie gniewaj się! Każda z was jest w swoim rodzaju perfekcyą, ale Pepi była pączkiem, ty różą rozwiniętą i...
— Impertynent! — krzyknęła gospodyni i skrzywiła się do płaczu.
Nie chcę cię znać! ale pamiętaj! pamiętaj! będziesz mnie kiedyś żałować.
— Z pewnością! — odparł wojewodzic — bo, słowo daję, adoruję cię! Ale żenić się, to zupełnie co innego. Nie mogę! Daję ci słowo, że się nie ożenię! O cóż ci idzie?
Stolnikowa spojrzała niedowierzająco i potrząsła głową.
— Czekaj! — zawołał ze smutną ironią Wicek — cofam słowo! Powiadają, że się cnoty i wady po ojcach dziedziczy, ojcowskie cnoty chciałbym miéć, ale, kiedy on téj Dosi dał się opętać, czyż ja za siebie ręczyć mogę?
— Co za nieszczęście, że ja niémam tego daru opętania! — westchnęła stolnikowa.
Wojewodzic wstał i podszedł ku niéj.
— Kochana stolnikowo! nie gniewaj się! Słowo ci daję, chwila do projektów małżeńskich była źle wybrana. Sama spostrzegłaś, że jestem w usposobieniu niezwykłém. Życie mi się jakoś znudziło, dopiąłem celu, ojciec wolny, niémam co robić!
— Właśnie dlatego powinieneś się ożenić! — przerwała uparta stolnikowa.
Wojewodzic śmiać się począł.
— Prawda, jutro musiałbym być o jejmość zazdrosnym, a pojutrze się z amantem jéj strzelać!
Mimowoli Malinka się uśmiechnęła, ramionami poruszyła, pogroziła na nosie i może przez pewne wyrachowanie, dla obudzenia zazdrości, dodała:
— Pewnie już słyszałeś, że kasztelanic, który się tak kochał w Dosi, przeszedł do mnie!
Spojrzała tryumfująco.
— Więc kochana stolnikowo — skonkludował wojewodzic — daleko będzie lepiéj; każ się jemu ożenić z sobą i niech on o mnie będzie zazdrosny: dasz mi piękniejszą rolę.
Chciał ją w rękę pocałowawszy odchodzić, ale go powstrzymała i nie puściła.
— Czegóż tak pilno? — zapytała.
— Zapomniałem właśnie powiedziéć o tém, że mam polecenia od ojca, z którémi jutro jechać muszę. Gospodarowano u nas tak, że jeśli rychło nie zapobieżym, grozi majątkom ruina.
Wyjeżdżam na Podole.
— Jakto? jutro? jutro? nie opowiedziawszy się! tak niespodzianie! — wołała stolnikowa. — Ale to nie może być! Ja nie pozwolę!
— Muszę! — rzekł Wicek. — Wypadło to i dla mnie niespodzianie. Dziś jeszcze muszę się rozmówić z ojcem.
Stolnikowa była prawie gniewna.
— To wygląda mi, jak gdybyś uciekał odemnie! — odezwała się.
— Niestety! prędzéj że ja sam od siebie uciekam! — smutnie dodał Wicek. — Ale to właśnie najtrudniejsze zadanie!
Rozeszli się tak, wojewodzic chłodny, Malinka zagniewana i podrażniona. Różne myśli chodziły jéj po głowie, wszystkie nie do wykonania. Łzy jéj stały w oczach; wojewodzica miała za straconego, a czuła, że go jednego kochała. Innemi bawiła się; dla tego jednego byłaby poświęciła wiele, nawet cząstkę płochości swojéj.
Wieczorem wojewodzic, który już dwór ojcu, towarzystwo, opiekę i cały tryb życia urządził tak, aby się napaści od starościny i wojewodziny obawiać nie potrzebował, przyszedł i całując w rękę wojewodę oznajmił mu, że na parę dni wyjechać musi.
Podróż na Podole, o któréj mówił stolnikowéj, była zmyśleniem, gdyż stary zapytał zdziwiony:
— Dokądże to i po co asindziéj chcesz jechać?
— Mam bardzo pilną potrzebę na dni kilka: muszę! — odezwał się wojewodzic. — Chciałbym moje dawne, różne zobowiązania, interesa poułatwiać, aby się czuć swobodnym.
Byli sam na sam, mogli więc mówić otwarcie.
— Potrzebujesz pieniędzy? — zapytał wojewoda.
— Nie! — rzekł syn — nie są to zobowiązania pieniężne, ale... honorowe.
— Cóż u licha? pojedynek? — zawołał wojewoda zmieszany. — Na miłość Bożą!
— I nie pojedynek — odparł Wicek smutnie. — Niech się kochany ojciec nie frasuje. Wszystko się to rychło wyjaśni, dziś... nie mogę więcéj powiedziéć.
— Nawet ojcu?
— Nawet ojcu! — dodał całując go w rękę wojewodzic.
Wojewoda nieco się okazał niespokojnym, nie pytał jednak więcéj. Uderzającém dlań było, że syn miał postać smutną jakoś i zadumaną. Wieczerzę razem zjedli, przy któréj o rzeczach obcych mówiono. Przyszedł do niéj pan skarbnik Rzeczycki, którego wojewodzic sprowadził umyślnie dla towarzystwa ojcowskiego, człowiek podeszły już, stateczny i niegdyś domownik wojewody. Syn troskliwie mu po wieczerzy zdał wszystko, co się ojca tyczyło.
Gdy pora przyszła, w któréj wojewoda odchodził na spoczynek, Wicek go przeprowadził do sypialnego pokoju. Tu żegnali się raz jeszcze.
Ucałowawszy ręce ojca, Wicek mu padł do nóg, poruszony jakoś dziwnie, co starego wielce zaniepokoiło.
— Ponieważ się rozstajemy, choć na krótko — rzekł — jeszcze raz chcę kochanego ojca przeprosić za dawne winy moje. Znam to i czuję, że się wiele nagrzeszyło!
— Daj pokój! wszystko zapomniane! Poco o tém już mówić! zapomnijmy — rzekł rozczulony stary. — Jedź, kiedy konieczna jest potrzeba i powracaj co prędzéj. Tęskno mi będzie za tobą. Siedźmy razem, jam niedługowieczny, szkoda i chwili postradać!
Wojewodzic pożegnawszy się wyszedł szybko; widać i po nim było wzruszenie wielkie. Nazajutrz rano, gdy Filip wszedł do starego, pierwsze jego pytanie było:
— A panicz?
— E! gdzie już! do dnia wyjechał. Coś go pędziło. Całą noc się pakował i oka nie zmrużył. Właśnie wstawałem, kiedy już ruszał od bramy.
Stary w stronę wrót zrobił za synem krzyż święty i zamilkł posępnie.






XI.

Dawni znajomi ledwie teraz mogli doktora Melliniego poznać w człowieku zżółkłym, wychudłym, gniewnym, nieprzystępnym, a często jakby nieprzytomnym. Losy nieszczęśliwéj Pepity tak nań podziałały, iż przed czasem postarzał a raczéj zgrzybiał. Nie chciał nawet już praktyki, odsyłał chorych, opryskliwie mówiąc pacyentom, że sam doktora potrzebował.
Wszystko mu się nie wiodło, ani ów doktor Biernacki, ani żaden z młodzieży nie potrafił pozyskać serca Pepi i zatrzéć w pamięci jéj wojewodzica.
Czekała ciągle na niego, przygotowywując się do wesela. Jakaś tajemnicza ręka nadesłała jéj list bezimienny, opisujący życie narzeczonego w stolicy, romans jego ze stolnikową, przebywanie u niéj i kończyła życzeniem, aby Pepi zapomniała o bałamucie, który jéj nie był wart.
Po odebraniu tego listu, Pepi zamknęła się u siebie, napisała kartkę do wuja, wyszła nazajutrz, niby tylko do przeciwległego kościołka Ś. Michała i nie powróciła. Około południa dopiéro, Mellini niespokojny, wbiegłszy do jéj pokoiku, znalazł list do siebie i natychmiast w pogoń się puścił do Warszawy.
Pepi miała około sześciu godzin do wyprzedzenia go, tak że Mellini, mimo największego pośpiechu, przybył do stolicy, nie wiedząc gdzie jéj szukać, już naówczas, gdy dziewczę, wróciwszy z Królikarni, błądziło samo, nie wiedząc co z sobą zrobi, po Krakowskiém Przedmieściu.
Myślą jéj było szukać klasztoru jakiegoś i zamknąć się w nim.
Doktor, szukający mieszkania wojewodzica, spotkał ją nawpół obłąkaną w ulicy. Zobaczywszy go, rzuciła mu się na szyję i nic nie mówiąc, płakała długo. Ledwie nieledwie Mellini potrafił ją uprosić, aby się dała na spoczynek gdzieś zaprowadzić, a cały wieczór spędził na dowodzeniu, iż miała obowiązki względem niego i powinna była z nim powrócić do domu.
Więcéj podobno niż argumenta pomogło jakieś zdrętwienie i apatya, w którą popadła Pepi. Dała się więc wziąć, dała zawieźć, ale gdy się zbliżyli do Lublina, zapragnęła powrócić nie do nowego domu przy ulicy Grodzkiéj, w którym jéj przygotowania ślubne przykre robiły wrażenie, ale do dworku na Winiarach. Zgodził się na to Mellini. Znowu więc całe dawne gospodarstwo potrzeba było instalować po staremu. Pepi zamknęła się w swoim pokoiku, i przepędzała całe dnie samotnie, chodząc po nim lub w jakiémś marzeniu półsenném. Trudno jéj było powrócić do życia. Strańska odwiedziła ją z początku z kondolencyą przychodząc, Pepi zamknęła jéj usta, nie dała mówić, nie chciała słuchać skarg, w ostatku na zaproszenie do niéj, potrząsnęła głową odmawiając wręcz: łatwo się było domyśleć dlaczego.
Tak przechodziły tu dnie smutne, a Mellini zgryziony tém się tylko pocieszał, iż na naturę ludzką zmienną i działaniu czasu oprzeć się niemogącą, rachował.
Pepi nie chciała już ani brać lekcyi śpiewu, ani dotknąć klawicymbała, nie mogła się wziąć do żadnéj roboty, z myślami swemi chodziła dnie całe. Strańska, sama wielce pobożna, ciągnęła do kościoła, lecz dawszy się wziąć Pepi, siedziała w nim nieporuszona, nie mogąc się modlić — i płakała. Nic nie pomagało.
Jednego wieczora, gdy tak chodziła po swéj izdebce, a Melliniego w domu nie było, cień jakiś przemknął się jéj przed oknami, którego ruch i kształt ją przeraził. Pobiegła do drzwi aby je zamknąć, lecz zapóźno: otworzono je gwałtownie i wojewodzic stanął przed nią.
Na widok jego Pepi przybrała postawę tak dumną i groźną, iż, choć nie odezwała się ani słowa, dosyć jéj było, by za próg wyrzucić zuchwalca.
Ręką drżącą pokazała mu na drzwi.
Wojewodzic blady, z twarzą już nie szydersko się uśmiechającą, ale ponurą i zasępioną, jakąś zarazem spokojną i beznamiętną, stanął w progu.
— Nie przychodzę ani się usprawiedliwiać, ani prosić o przebaczenie — rzekł. Chociaż jestem napozór winnym, w sumieniu czuję się czystym. Chcę pannę Pepi pożegnać: tak! pożegnać raz jeszcze i na zawsze. Wybieram się w bardzo daleką drogę, z któréj się zwykle nie powraca.
Dwa słowa, Pepi — i wszystko się skończy....
Pepi cofnęła się parę kroków ku oknu, nie raczywszy nic odpowiedzieć. Spojrzała nań z pogardą i dumą. Chciała być obojętną, ale pierś jéj poruszała się silnie i drżała cała.
Wojewodzic wszedł do pokoiku... wchodząc zatoczył się jak pijany, i padł na krzesło, włosy poprawiając machinalnie. Pot zimny kroplami mu się lał z czoła.
— Dwa słowa, Pepi — rzekł poważnie. Mogłaś mnie osądzić przeniewiercą spotkawszy z tą kobieciną, któréj ja anim nie kochał nigdy, ani o niéj myślał. Była mi potrzebną, pomagała do uwolnienia ojca. Ale tłómaczenie wyda ci się fałszywém jak ja; to téż nie przywiązuję do niego wagi: mówię, abyś wiedziała o tém.
Uznałaś mnie za to winnym śmierci, a potém pogardziłaś i sztylet, który miał służyć do ukarania mnie, rzuciłaś mi pod nogi...
Prawdziwy włoski i bardzo ładny sztylet — dodał szydersko — szkoda go było zostawić tak na ziemi. Podniosłem go i odnoszę... a, żebyś była przekonaną jak mi zawsze miło spełnić każdą wolę twoję... patrz!
To mówiąc dobył sztylet i podniósłszy rękę, ze śmiechem gorzkim i dzikim, wbił go sobie w pierś: — krew trysnęła. Pepi, która stała u okna nie spoglądając na niego, odwróciła głowę gdy rękę podnosił; rzuciła się ku niemu i, niemogąc już zapobiedz silnie wymierzonemu razowi, osłabiła go przynajmniéj. Wyrwała mu natychmiast z piersi żelazo, rzuciła je, i na ramionach jego z krzykiem zawisła.
Głos ten wszystkich z całego domu ściągnął, zbiegły się kobiéty, posłano naprzeciw doktora: Pepi klęcząc, cisnęła rękami pierś zranioną, aby krew utamować...
Wicek choć ciężko ranny, szczęściem nie wbił sobie sztyletu, jak wymierzył, między żebra; silnie schwycona ręka ośliznęła się po kości z żelazem, a krew wylana miała zmazać winę...
Gdy Mellini nadbiegł zdyszany, bo mu sługa drogę zabiegła, dając znać o przypadku, pierwszą rzeczą dlań było rozerwać suknie i ranę opatrzeć. Szczęściem, cudem, niebezpieczną nie była. Pepi raz jeszcze ocaliła mu życie.
Na tém samém łóżku, na którém go złożono niegdyś napół żywego, porąbanego przez palestrantów, spoczął teraz znowu, a zamiast felczera siadła Pepi doglądać chorego.
W kilka dni potém uspokojony Mellini, przyszedł rano do chorego, z miną wypogodzoną.
— Zmiłujcie się już, pobierzcie się i niech raz temu koniec będzie. Cosa fatta capo ha.
Jak sobie z życiem potém radzić będziecie, nie moja rzecz. Pepi może dokaże tego, że się asindziéj ustatkujesz, albo się wreszcie wyleczy z wielkiéj miłości, co zawsze na dobre wyjdzie.
— Ja wprawdzie — rzekł wojewodzic — nie wybrałem się tu żenić ale miałem umrzeć i uwolnić cię raz na zawsze od wszelkiéj troski... Stało się lepiéj, więc wesele chyba privatissime odbędziemy, bez wszelkiego występu i ceremonii.
— Ale, choćby oto w tym pokoju — zawołał Mellini — byle znowu jakie bałamuctwo nie stanęło na przeszkodzie.
— Potrzebuję błogosławieństwa ojcowskiego — rzekł wojewodzic.
— Hm! — rzekł doktor — nie jestem przeciwko żadnemu błogosławieństwu, chociaż jako lekarz nie mam wielkiéj ufności w jego siłę, ale zawsze jestto specyfik łagodzący i uspakajający. Z tém wszystkiem mnieby się zdawało, że czy je asindziéj weźmiesz na czczo, (to jest przed ślubem) czy po nim — wyjdzie na jedno...
Mellini tak się nowych komplikacyi lękał, że z pomocą pani Strańskiéj skłoniwszy księdza definitora od Dominikanów, aby ślub dał, z zaledwie przygojoną raną wojewodzica do ołtarza poprowadził. Świadkami było dwu doktorów, bo i Biernacki, na wyjezdném już do Krakowa, musiał spełniać ten dla siebie nie miły obowiązek, i dwu palestrantów. Wieczorem w bocznéj kaplicy, połączył państwa młodych ks. definitor, a w dworku przygotowana wieczerza na kilka osób, wcale ślubnych godów pozoru nie miała.
Jednakże wina starego, ks. definitor, świadkowie, trochę pan młody, wypili parę gąsiorków. A co było najgodniejszém uwagi, to że pani Strańska, osoba poważna, szczególniéj gdy duchowni byli przytomni, namówiona do pokosztowania starego węgrzyna, mocno sobie podochociła.
Była w takim jakimś humorze, iż wesoło rozmawiając na uboczu z doktorem, wpół żartem mu oświadczyła, że mimo wstrętu do małżeństwa, gdyby on się starał o nią, dalipanby wyszła za niego. Osłupiał doktor, podziękował jednak, ale od téj pory trzymał się od niéj zdaleka, i mówił cicho: „osoba niebezpieczna.”
Wojewodzic list naprzód wyprawił do ojca, na który jaka nadeszła odpowiedź, nikt nie wiedział. Jak skoro doktor osądził że jechać mogą, państwo młodzi natychmiast się puścili do Warszawy.
Przyjęcie wojewody zrazu nieco sztywnego i jakby zafrasowanego, było serdeczne. Nadzwyczajna piękność synowéj, jéj powaga i wdzięk wprędce go za serce ujęły. Zapomniał, że była doktora siostrzenicą i że na zapytanie: kto ją rodzi? nie mógł dać zaspokajającéj odpowiedzi.
— Kobiéta śliczności, i co się zowie pięknie wychowana, a charakter, klękać i bić czołem! mosanie — mówił stary...
Żeby człowiek nie wiedział, iż przodków niéma, królewnąby ją można sądzić.
Toż samo wrażenie uczyniła wojewodzicowa, gdy się poraz pierwszy pokazała w teatrze. Król był w loży i został nią zachwycony.
— Wojewodzic ma dobry gust, kobiéta jak z włoskiego obrazu zdjęta, Rafaelowska Madonna!
Unosili się wszyscy. Chciano piękną, młodą panią pociągnąć w towarzystwo i zawieźć do zamku; lecz wojewodzic, po naradzie z ojcem, oświadczył iż na wieś wyjeżdżają.
Choć się więc podróż zwlekła, wizyt nie oddawano.
Dnia tego, gdy wojewodzicowa raz pierwszy ukazała się w loży, była na spektaklu i piękna Dosia z matką, otoczona licznym dworem wielbicieli: można sobie wystawić jak ztamtąd na wojewodzicową patrzano.
Stolnikowa na kilka dni przedtém, opuściła Warszawę, udając się do Eger, dokąd i kasztelanic podobno wyruszył...


∗                                                            ∗

Na tém skończym opowiadanie nasze, nie sięgając głębiéj w życie wojewodzica, który się wprawdzie znacznie zmitygował i spoważniał, ale przestać być sobą nie mógł. Co piękna Pepi miała w życiu do zniesienia z nim, do nas już nie należy. Była téż energicznym charakterem zbrojną do walki i umiała jéj podołać. Jak w pierwszych dniach żaden blask w stolicy nie olśnił jéj, żadna wrzawa nie zmieszała; tak późniéj przygody życia znalazły przygotowaną zawsze do odparcia ciosów i gotową na wszystko, co spaść mogło na nią.
Pani eks-wojewodzina, po ukończeniu rozwodowéj sprawy, niebawem wyszła zamąż za niemłodego bardzo kasztelana, wprzódy jeszcze asystując do ołtarza matce, która się téż za bogatego cudzoziemskiego kupca uszlachconego wydać umiała.
Małżeństwo to było nieszczęśliwe, gdyż okazało się, że kupiec którego głoszono bogaczem, w istocie blizkim był bankructwa i rachował na starościnę, starościna zaś liczyła na niego. Małżeństwo w przeciągu kilku tygodni rozprzęgło się, gdyż małżonek zniknął, a starościna zgryzłszy się, zachorowała i umarła. Lepiéj powiodło się wojewodzinie, bo przeżyła drugiego męża i odziedziczyła po nim znaczną fortunę. Synek, jedynak, nadzwyczaj troskliwie wychowany, do którego zawsze kilku guwernerów było w domu, tak ją zajmował, że zamąż już wychodzić nie myślała.
Starosta Daliborski, który się zawiódł fatalnie na swych rachubach, zerwawszy z piękną Dosią, zwrócił gdzieindziéj opiekę, serce i nadzieje. Niemłoda już wdowa księżna *** powierzyła mu swe interesa, które tak gorliwie prowadził, iż połowa dóbr księżnéj przeszła na jego imię. Zmuszony był je nabywać ratując swą klientkę; czyniło mu to największą przykrość, lecz poświęcić się musiał, raz wziąwszy to brzemię na siebie. Zmarł, pańską pozostawiając fortunę, z późnego ożenienia zostawując syna i córkę, którzy już do złotéj księgi wielkich rodzin należeli.
Fortuna kołem się toczy, mówili ojcowie nasi!


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.