Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



Nazajutrz o godzinie dziesiątéj rano, wprowadzony przez furtkę od pustéj uliczki przez Filipa, wojewodzic szedł cały drżący do ojca. Pałac ten, w którym tyle lat przeżył, gdzie go najcięższe w życiu wypadki spotkały, zkąd go wygnano sromotnie, robił na nim wrażenie dziwne. Zuchwalstwo, ironia, usposobienie zwykłe do szyderstwa, rozpaczliwe fantazye, ustąpiły z jego serca, czuł się rozrzewnionym i smutnym.
Żal mu było ojca. Filip zaręczał, że wojewoda miał przebaczyć i stanąć przy synu, ale możnaż było ręczyć za to, że urok kobiety, dla któréj starzec miał taką słabość, nie owładnie nim znowu? że płacz i łzy go nie odmienią? że wojewodzic, jako rozpustnik i gwałtownik, znowu wygnanym nie będzie?
Wiedząca o téj wyprawie synowskiéj stolnikowa, niby przypadkiem o téj saméj godzinie, przyjechała w odwiedziny do przyjaciółki.
Czy Dosia rada jéj była? o tém trudno było sądzić, ale przyjęła ją bolem głowy, smutkiem i milczeniem.
Z rezygnacyą zaprosiła siedziéć, przemówiła słów kilka, zdawała się czekać końca téj natrętnéj rannéj wizyty. Stolnikowa w stroju negliżowym, z książką od nabożeństwa w ręku, mówiła, że powracała z kościoła i że ją coś tknęło, aby kochaną Dosię odwiedzić.
Gosposia na białéj dłoni sparłszy bolącą główkę, półgębkiem dziękowała.
Wszystkie grzeczne środki pozbycia się nieproszonego gościa zostały wyczerpane. Stolnikowa siedziała, paplała, zabawiała, radziła różne lekarstwa na migrenę, rządziła się po pokoju, ale odjeżdżać nie myślała.
Przymawiała się do... czekolady.