Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Bo siostrzenica doktora oczarowała mnie. Wiész, że poprzysiągłem rodzajowi niewieściemu zemstę.
— Słyszałem.
— Ta musi pierwsza paść ofiarą.
— A ja ci powiem — odezwał się książę — że doktor cię gotów struć, gdy mu się na oczy nawiniesz. Dziewczyna wściekle piękna, ale życia znowu nie warta.
— Ale moje życie nic nie warte! — zawołał Wicek. — Zostanę tu. W Warszawie gdy się o mnie dowié macocha, nasadzi na mnie zbirów, życia nie jestem pewny...
Wyrwawszy się wojewodzicowi, książę wziął się za boki i śmiać począł.
— Pleciesz!
— Na ten raz nie zmyślam, i daję słowo, że Dosia jest zdolną się do tego posunąć. Miałem dowody. Do Warszawy powrócę, gdy się uspokoi, że mnie już na świecie niéma, i żem z desperacyi sobie gdzieś w łeb strzelił, — tymczasem... Pepita musi być moją.
— Żenić się myślisz? — spytał książę.
— Gdzie zaś! mszczę się! — odparł szydersko wojewodzic.
— Waryat jesteś, wojewodzicu duszy mojéj!
— W mojém położeniu istotnie zwaryować można! — zakończył wojewodzic — ale jeszczem nie zwaryował...
Rozmawiając tak, doszli do gospody. Wojewodzic wstąpił jeszcze na śniadanie do starego kolegi, odebrał dług kartowy, i pożegnawszy go, śpiewając, puścił się w ciemną uliczkę poza Dominikanami.