Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



Pani starościna siedziała przed wielkiém zwierciadłem, była godzina ranna jeszcze; zwiędła twarz staréj zalotnicy właśnie się na wystąpienie w świat przygotowywała. Dwie służebne zajęte były podawaniem rozmaitych kosmetyków, porcelanowych puszek z bielidłem, różem i smarowaniami. Począwszy od oczów, brwi, do ust i podbródka, wszystko potrzebowało restauracyi umiejętnéj. Resztki piękności należało sztuczną podnieść młodością. Pani starościna oczy miała pilno zwrócone na zwierciadło, a własne jéj ręce pracowały nad malaturą, z któréj nie była kontenta, bo się rzucała i krzywiła, gniewając na sługi.
Naprzeciw niéj na berżerce siedziała córka, w rannym jeszcze stroju, spoglądając na matkę z rodzajem politowania. Ona nie potrzebowała jeszcze tych starań aby być piękną, dosyć jéj było lekkiego obłoczku bielidła, niedostrzeżonego pyłku rumieńca, jeśli naturalnego zabrakło po znużeniu życiem pracowitém. Mówiły z sobą po francuzku, aby służące zajęte około starszéj pani, nie zrozumiały rozmowy.
— Stary jest od kilku dni nie swój — mówiła wojewodzina — trochę chory, nogi mu brzękną, ale toby nie było nic; ma jakieś zmartwienie: ja go znam, kryje się z czemś przedemną. Napróżnom mu dała rękę do całowania, co zawsze skutkuje; poślinił, zamrugał, ale się nie przyznał do niczego.
— Ja ci powiadam, to sprawa Filipa tego. On ma za domem konszachty, on mu przynosi jakieś wiadomości o synu; tego trutnia wypędzić potrzeba, bo on nigdy szczerze nam nie będzie życzliwym.
— O! na to wieleby potrzeba — odparła wojewodzina. — Probowałam razy kilka, mówiłam o pensyi, o nadaniu gruntu, o dożywociu. Wojewoda swoje a swoje: „chyba chcecie śmierci mojéj.”