Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/127

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    Zabłąkał się potém w salonie od grupy przechodząc do grupy, wsunął do pokoju bocznego, do sieni, w korytarz i znalazł się, widać oswojony dobrze z miejscowością, w garderobie wojewodziny.
    Tu paliła się tylko mdłém światłem jedna lampa alabastrowa u sufitu zwieszona. Wielkie zwierciadło w ramach porcelanowych obrzucone zasłoną koronkową, stało naprzeciw drzwi, parę sof po bokach, berżerka i krzesła. W pokoju nie było nikogo, lecz natychmiast prawie wbiegła wojewodzina. Zbliżyła się do stojącego starosty zdyszana, ledwie mogąc mówić ze wzruszenia.
    — Jestem przekonana, że znowu się coś knuje przeciwko mnie. Musiałam natychmiast nakazać w domu nadzwyczajną pilność, aby nikogo nie dopuszczano do wojewody i oko miano na Filipa. Filip dziś był na mieście.
    Chodzić zaczęła żywo po pokoju.
    — Jego nienawiść dla mnie równa się mojéj — zawołała — wiem, że na wszystko gotów; ja téż wszelkiemi sposobami bronić się muszę.
    — Mnie się zdaje — odezwał się dosyć chłodno, nieco obrażony Daliborski — że tu poprostu idzie o pieniądze. Nie może wykraść panny, niemając ich.
    — A scheda? a proces? Więc nieużyliście tego środka? — ze śmiechem złym zawołała wojewodzina.
    — I owszem — odparł Daliborski — ale przeciwko ojcu, niéma siły coby go popchnęła, nawet namiętność dla téj dziewczyny.
    — A waćpan, człowiek rozumny i doświadczony, wierzysz w to, że on ojca kocha. On! on! co nigdy nie kochał nikogo!
    — Prócz pani — wtrącił Daliborski.
    — Mnie! — impetycznie i bez wstydu zawołała kobiéta. — Mnie chciał mieć, ale nie kochał. Za grosz w nim serca!...
    Uśmiechnął się Daliborski: wojewodzina patrząc na wystygnięcie jego, burzyła się coraz więcéj. Był to rodzaj pojedynku: starosta chłodem walczył, ona ogniem. Dał się jéj wygniewać, wiedząc, że na ostatku pomocy jego potrzebować będzie.
    Tak się stało, gniew się w łzy rozpłynął: załamała ręce.
    — Cóż począć? co robić!? Ja niemogę żyć, póki on tu jest.
    Starosta wytrzymawszy dosyć długo, zbliżył się z cichym szeptem, którego musiała słuchać cierpliwie. Uspokoiło ją to nieco, po-