Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zaledwie usłyszał w przedpokoju chodzenie nowego kamerdynera, gdy zadzwonił.
Z obojętną miną wszedł zawołany.
— Słuchajno — odezwał się wojewoda głosem rozkazującym — czuję się dziś lepiéj, jeżeliby kto z gości się do mnie zameldował... przyjąć. Rozumiesz?
Służący zdumiał się bardzo.
— Ale.... — przerwał.
— Ale tu niéma: słyszysz dyspozycyą i spełnij co ci kazano.
Wskazał na drzwi.
Niespodzianém tém wystąpieniem nadzwyczaj zdziwiony kamerdyner, poszedł o niém donieść wojewodzinie, która wziąwszy z sobą matkę, wpadła do pokoju męża.
Spojrzawszy nań dostrzegła w nim zmianę. Starościna się zbliżyła.
— Cóżto, pan wojewoda jakieś wydaje rozkazy, bez względu na to co doktor nam za dyspozycye zostawił? Cóżto to jest?
Wojewoda podniósł głowę i niby się nawet uśmiechnął, czego dawno na jego ustach nie widziano.
— To mości dobrodziejko, znaczy, że się czuję zdrowszym, i że doktora się radzić a u jéjmości pozwolenia się dopraszać nie widzę potrzeby!
Kobiéty spojrzały po sobie.
— No, tak — mówił wojewoda — dosyć téj kurateli, chcę moję wolą mieć... i... kwita.
Żona ruszyła ramionami i odezwała się zimno:
— To są zachcianki i fantazye, choroby właśnie dowodzące. My wiemy co doktor nakazał.
— Dajże mi acani pokój i z doktorem i z tą swą czułą opieką: mówię że mam tego dosyć.
— Co waćpanu jest? — zawołała starościna.
Rozdrażniony wojewoda na to zapytanie, wystawił ogromny czerwony język.
— Patrzajże asindźka żem zdrów?
Starościna odskoczyła: kobiéty stały niewiedząc co mówić i co robić.
— I proszę — dodał stanowczo wojewoda, — abym na obiad dostał nie waserzupkę, jajko i skrzydełko od kury, ale kawał mięsa. Co u licha, głodem mnie morzycie?