Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rozśmiał się, wyszczerzył zęby, ręką usta zakrył i patrząc na zakwefioną kobiétę, ciekawy chłopak usiłował rozpoznać jak téż wyglądała: z za zasłony dwoje tylko oczów błyskało.
Kobiéta stała słupem, skamieniała, lekkie drżenie poruszało jéj ręce. Chłopak przyglądał się, nie pojmując milczenia.
— Pojechali do Królikarni, pewno do ogrodu, bo ta jéjmość naszego pana, ona tu zaraz wedle nas, obok mieszka, dlatego żeby bliżéj była wojewodzica; strasznie się w ogrodach kocha: mało nie codzień do jakiegoś ogrodu.
Kobiéta nie odpowiadała jeszcze. Wyrwało się jéj z ust wreszcie słabym głosem:
— Królikarnia! Daleko?
— E! na piechotę daleko! — rzekł chłopak. A jeśli pannie, czy tam pani, bo ja jéj honoru nie wiem, pilno, toć fiakier za talarka zawiezie!
Zwróciła się kobieta, niepewna co ma począć, spojrzała w ulicę. Właśnie przejeżdżał wolny fiakr, powali się wlokąc. Zawahała się nieco i skinęła nań.
Chłopak grzeczny podbiegł jéj powóz otworzyć.
— W ogrodzie ino szukać! — dodał — tam się oni obójko najdą, napewno!..
I fiakr posunął się ku Królikarni.