Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Napisze do księcia generała, przyśle — rzekł Paliszewski.
Starosta się rozśmiał.
— Tęgiś! — rzekł. — Książę przyparty do kąta, w żywe oczy, juści da ostatniego dukata, a na listy ani grosza. Sam potrzebuje i niéma. Matka się z królem poróżniła, król nie da. Lipski i Mierzejewski wszystkie źródła kredytu wyczerpali, Kodeńszczyzna zadłużona, a tu sejm, na który ogromnych sum potrzeba! Tęgiś!
— Więc — dodał po małym przestanku Daliborski — niech się kawaler rozkocha, rozpłomieni; panny nie dostanie, gdy pieniędzy miéć nie będzie. Wówczas i ojca sprzeda i zrobi co mu każą.
Młody jest, panna piękna, a miłość sumieniu milczéć każe. Chybaby miał pieniądze! — westchnął starosta.
— Dużo ich niéma, a traci wiele — rzekł Paliszewski.
— Więc, cierpliwości! Żeby mu się tylko z panną udawało, o czém nie wątpię. Kawaler ładny, panicz, wisus; taka kuropatewka co siedziała w krzaczku, niepodobna, aby sobie nim głowy nie zawróciła.
Paliszewski, słuchając z admiracyą wywodów szwagra, wyrażał całą postawą głęboką cześć, jaką czuł dla jego geniuszu.
Wstał pan starosta.
— Idź spać, a z oka go nie spuszczaj: postawimy na swojém.