Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Żadnych ekwiwoków, panie konsyliarzu! — odparł wojewodzic — jest przytomny, czy nie? Robią go waryatem, czy i pan także?
— Nie! — odparł doktor zmieszany.
Wojewodzic garść dukatów wysypał na stół.
— Proszę mi napisać świadectwo! — rzekł.
Młody doktor zawahał się i potrząsł rękami.
— Pocóż to świadectwo? — zapytał.
— Ono mi jest potrzebne, to moja sprawa! — rzekł wojewodzic — ja je miéć muszę.
— Pan pojmujesz! — odezwał się ocierając czoło Niemiec — ja mówię to co dziś jest, przewidziéć nie mogę, co się stanie.
— Ja téż potrzebuję świadectwa na to, co jest dziś! — dodał wojewodzic — i powtarzam panu, że go potrzebuję koniecznie.
Doktor jeszcze się chciał wymawiać, gdy wojewodzic dołożył:
— Pan mi go napisać musisz, jako uczciwy człowiek!
Nacisk położony na ostatnie wyrazy, podziałał mocno na doktora, który siadł pisać natychmiast.
Po odczytaniu skryptu, wojewodzic rękę mu podał.
— Nie używaj pan, proszę, tego papieru, chyba w ostateczności — szepnął lekarz skłopotany.
— Nie obawiaj się pan, użyję go tak, iż pana nie skompromituję.
I wyszedł.