Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

połknięta, i doktor nastawiwszy ucha, chwycił niém wyraźne nawoływanie siebie.
Zdziwiło go to i przestraszyło razem. Był to głos Pepity: nie mógł się omylić. Cóż się jéj stało? Była więc w niebezpieczeństwie? wzywała ratunku!
Nie troszcząc się o dworek stojący otworem, ani o ubranie swe do wyjścia niezbyt właściwe, doktor jak stał rzucił się biedz o ile mógł w stronę, z któréj go wciąż wołanie dochodziło.
Biedz właściwie nie mógł, bo i wiek i otyłość dawno mu wszelką myśl biegu z głowy wybiły; szedł jak mógł najśpieszniéj, potykając się w mroku, co chwila zagrożony upadkiem, wywijając rękami rozpaczliwie, które mu do utrzymywania równowagi posiłkowały.
Zdyszany, coraz prędzéj krocząc po kamieniach i dziurach, które ostatnia ulewa powybijała, doktor ujrzał nareszcie postać w bieli stojącą u węgła domu z załamanemi rękami. Dom ten był znaną dobrze winiarnią Seliga Pesztaner’a, i, co rzecz była naówczas prawie nie praktykowana, paliła się przed nim latarnia. Niedaleko od niéj stała Pepita, dzięki Bogu na oko cała, zdrowa... i sama jedna.
Doktor odetchnął, zbliżywszy się dopiero dostrzegł że przed nią leżało coś na ziemi, ku czemu piękna Pepita zwracała coraz oczy, a ile razy spojrzała, jęk się z jéj piersi dobywał.
Doktor już miał połajać swoję ukochaną że mu takiego strachu narobiła, gdy Pepita, zobaczywszy go, wołać poczęła:
— Chodź prędzéj! na miłość Boga! Jakież nieszczęście się tu stało! Prędzéj! prędzéj!
Mellini już śpieszniéj iść nie mógł, tchu mu brakło, zbliżył się do latarni: pod słupem jéj ujrzał leżącego człowieka. Cały blask nie zbyt rzęsisty zapalonych dwu świeczek u góry, padał na piersi i twarz tego nad którym stała Pepita.
Sądził z razu doktor że miał do czynienia z pijanym tylko; ale w téj chwili ośmielone dziewczę krzyknęło i pochyliło się nad leżącym.
Mellini dostrzegł dopiero że głowa i piersi omdlałego czy dogorywającego człowieka całe krwią były zbroczone. Był to obraz, który nietylko słabe, litościwe dziewczę mógł przejąć zgrozą i natchnąć miłosierdziem.
Padające na twarz światło dawało rozpoznać śliczną głowę młodzieńca, jakoby z marmuru wykutą, rysów tak szlachetnych, tak artystycznie pięknych, że doktor mający we krwi swéj włoskiéj poczucie