Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



Wojewodzic powoli przychodził do zdrowia, nie groziło mu już niebezpieczeństwo, ale doktorowie długą rekonwalescencyę zapowiadali. Siły były wyczerpane życiem nad miarę nieopatrzném, wyszafowaném z rozrzutnością rozpaczliwą, jakby go się pozbyć chciał Wicek.
Wśród leczenia przypadały rozmaite niespodziane komplikacye, polepszenie zmieniało się w stan groźny niemal, w skutek nieustannych wybryków.
Zaledwie mogąc się poruszać wojewodzic, potrzebował wrócić do tego trybu życia, do którego był nawykłym. Młodzież przychodziła do niego grać, siadywano nocami, szanse gry burzyły go i poruszały do zbytku. Nie mógł się wstrzymać od kieliszka, gdy go widział przed sobą, a nie mógł gości nie poczęstować. Najpilniejsza straż nie pomagała z człowiekiem gwałtownym i samowolnym.
Naostatek to co tu i owdzie słyszał o ojcu, o macosze, o niewoli, w jaką popadł wojewoda, o upokorzeniu jego i zdziecinnieniu, o tém co się pod jego dachem działo i pod bokiem, czasem go niemal do wściekłości przyprowadzało.
Unikano z nim rozmowy o tém, lecz że cała Warszawa zajęta była historyą młodéj wojewodzinéj, obijało się coś zawsze o jego uszy.
Miłość téż szalona, namiętna dla pięknéj Pepi, nie dawała mu jeszcze spoczynku: dziewczę wywierało na nim wrażenie, jakiego w życiu nie doznał. We wszystkich, mnogich swych miłostkach i stosunkach dawał się wieść zmysłom pan wojewodzic, tu zmysły wprawdzie poczęły, ale serce biło i cała dusza drgała wspomnieniem Pepi.
Nie wierzący w poezyą i ideały, zepsuty Wicek wierzył w to dziewczę jedno na świecie i miał dlań cześć jakąś.