Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Hm! — odezwał się stary — wyście mi ją gorszą wypowiedziały ledwie z kobierca zszedłszy. Ja właśnie że pokoju chcę, kazałem mu tu przyjść i stanąć. Niewoli mam dosyć. Skosztowałem słodyczy opieki waszéj i kwituję z niéj.
— Waćpan wiész czém mu to grozi? — krzyknęła starościna — my jednéj godziny tu nie pozostaniemy dłużéj, my jedziemy natychmiast. Proces! zobaczymy co on na wierzch dobędzie.
— Zaprawdę, rzeczy ciekawe — przerwał wojewodzic spokojnie — lecz będziemy się starali bronić potrosze...
Starościna zakryła sobie oczy tragicznym gestem.
— Taka to wdzięczność! — krzyknęła — taka nagroda za poświęcenie.
— Pani dobrodziejko — odezwał się wojewodzic — prosiłbym o oszczędzanie mojego ojca. Mamy obietnicę procesu, pomieści się w nim wszystko.
Wskazał z grzecznym ukłonem na drzwi, które Filip otwierał. Starościna rzuciła się gwałtownie, plunęła i wypadła z pokoju z wrzaskiem.
Wojewoda siedział blady, zdawało się z poruszenia ust, że się modlił; twarz miał zmienioną. Podano mu wody, siadł syn przy nim, przystąpił Filip i poczęli go uspokajać.
W drugim końcu pałacu, doktor prawie oszalałą wojewodzinę trzeźwił i z serdecznego śmiechu, w który wpadła, starał się związywaniem ręki wyprowadzić. Posłano do apteki po krople, cały dom, jakby się ziemia pod nim wstrzęsła, zawrzał, poruszył się, ludzie potracili głowy. Starościna biegała wołając o konie.
Daliborski rad był jakoś zmitygować, parlamentować, ale mówić mu niedawano.
— Ani godziny więcéj! — wołała starościna — zaprzęgać! pakować! Jedziemy!
— Pani starościno dobrodziejko — odparł sturbowany mecenas — mam sobie za obowiązek panią ostrzedz, że gdy się raz wyjedzie ztąd, powrócić będzie trudno...
Wojewodzina także wołała: — jechać! ja tu pozostać nie chcę i nie mogę!
Wśród tego zamieszania, stolnikowa, która nic poradzić nie mogła, zakręciła się i znikła. Miała powóz gotowy, pośpieszyła z ranne-