Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jakże mam cię tytułować? — odezwała się — bo doprawdy nie jestem pewna? Podobnoś się rozwiodła?
— Dwa razy, a dla trzeciego rozwodu przybyłam właśnie — wesoło odparła stolnikowa. — Ale bo ci mężczyźni są doprawdy nieznośni. Tak, na krótko une liaison ephemère, jeszcze się przeżyje, a wiekuisty związek niemożliwy. We dwa tygodnie ja już każdego tak znam, że nim usta otworzy, wiem co powié. Jakże tu z nim żyć. Zaczynają od ubóstwienia a kończą na grubiaństwie: doprawdy wołałabym odwrotnie!...
Rozśmiała się sama z konceptu, ale postrzegłszy, że dwie panie były jakieś chmurne i zimne, dłużéj już bawić nie chciała.
— Pani stolnikowa... myśli zabawić w Warszawie? — spytała starościna.
— Całą zimę; potém, zobaczę! Doktor mi radzi, żebym bardzo nie utyła, wcześnie pić karlsbadzkie wody. A! ja się tak lękam utycia! Z moją maleńką figurą, byłabym jak gałeczka z chléba.
A croquer! — grzecznie dodała starościna.
Odprowadzona do drzwi, ale nie zapraszana, trochę urażona, oddaliła się pani stolnikowa. Siadając do karety, myślała:
Sont elles devenues bégueles! co się to z nich porobiło! Mniejsza o to! Nie bardzo mnie one chcą znać, to się ja bez nich obejdę!
I rozśmiała się do siebie piękna Malinka, a że patrzała na ulicę, przechodzący wzięli pewnie uśmiech za rzuconą im przynętę i postawali na chodnikach. Śmiejąc się mocniéj jeszczcze, stolnikowa schowała się w głąb’ powozu.