Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kto wié jak wojewoda długo pociągnie — dodała z przerażającym chłodem — tacy ludzie żyją czasem bardzo długo. Póki on i syn są na świecie, ja na nim spokojną chwili jednéj być nie mogę. Mogą się zbliżyć! Są usłużni przyjaciele! o! znam ich! są starzy domu rezydenci, służba...
Lecę co najspieszniéj do Warszawy, lękając się starego pod wpływem obcym zostawić.
— O! o wpływ żaden lękać się pani nie możesz — wyrzekł mecenas — jeden jéj uśmieszek, a mieć go będziesz u nóg swoich.
Kobiéta się wzdrygała i ręce załamała.
— A! to życie moje! ta męka, to obrzydzenie które mi ono sprawuje!
Mecenas głową potrząsnął.
Jako człowiek praktyczny wtrącił pocichu:
— A zapisy, porobione?
— O te się moja matka przy intercyzie starała — poczęła głosem zimnym wojewodzina — ale naówczas nie wypadało ani jéj ani mnie nalegać na nic więcéj oprócz zwykłéj oprawy. Ludzie i tak wołali że mnie oddają mu dla pieniędzy. Ale cóż to jest ta mizerna oprawa! Ja muszę na nim wymódz zapisy całego majątku! Cała ta fortuna nieopłaci tego co ja doświadczyłam z nimi!
Wstrzęsła się. Daliborski wtrącił:
— Jabym się pani mojéj i do tego mógł przydać z czasem. Użyłbym wpływów. To trzeba robić przez uboczne drogi, pani nic o tém wiedzieć nie powinnaś.
— Tak, ale najprzód z tą żmiją, z tym zbrodniarzem skończyć potrzeba! — krzyknęła wojewodzina. Że go ci nie zabili! że go nie zabili!
Wymówiła to tak jak gdyby w wyrazach mieszczących śmierć w sobie, nie było nic ani strasznego ani wstrętnego. Daliborski popatrzał na nią z rodzajem podziwu i zdumienia.
— Proszę mnie nie obwiniać o okrucieństwo — dodała wojewodzina — ja się bronię. Tu o moje téż idzie życie. Jedno jego słowo potwarcze, a jestem zgubiona!
— Niechże się pani wojewodzina nie irytuje — powtórnie odezwał się mecenas — Wszystko się zrobi wedle jéj rozkazów. Mamy do czynienia z człowiekiem, który jest samego siebie największym nieprzyjacielem, a dla nas najlepszym przewodnikiem.