Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Filip posłuchał i zamilkł, miał już odéjść, gdy go za klapę od kontusza chwycił wojewoda i do ucha mu zamruczał:
— Ty wiesz, gdzie on jest? co z nim się stało? co? mów!
Zawahał się Filip.
— Gadaj! — nalegał stary.
— A cóż? włóczy się gdzieś biédactwo, niemając gdzie głowy przytulić. Może nędzę cierpi.
— Zaś! — bąknął wojewoda.
— No, a zkądże ma wziąć na życie? niéma nic, a skórynkami suchemi nie nawykł się żywić, musi cudze kąty wycierać i na łasce się sustentować.
— A zkądże ja mu co wezmę, choćbym chciał — odparł wojewoda — kiedy od ostatniéj choroby kasa u jejmości.
Filip ręką zamachnął.
— A po co pan oddał klucze?
— Kiedym był w gorączce, wzięli mi z pod poduszki — jęknął wojewoda.
— Jakby to się o nie upomnieć nie można.
Stary rękami począł pokusę odpędzać i głowę sparł na dłoni.
Filip odszedł na palcach, przesunął się po pokoju tam i nazad, niby coś poprawiając, ustawiając, przygotowywając dla pana, lecz widać było, że o czém inném myślał. Wreszcie jakby go niecierpliwość wzięła i czasu się obawiał stracić, przybliżył się, pochylił znowu i szepnął:
— On tu jest!
Usłyszawszy to wojewoda, pomimo bezwładności, tak się strasznie żachnął i rzucił, że Filip przestraszony rękami obiema go wstrzymał...
— Gdzie? jak? — wyjąknął bełkocząc.
— Niechno się pan lemoniady napije a uspokoi — dodał Filip. — Po co zaraz tak się burzyć.... Wszak to zaszkodzi...
Chociaż stary odtrącał szklankę, zmusił go Filip, trzymając mu ją przy ustach do napicia się.
Zaledwie łyknąwszy, wojewoda zwrócił ku niemu błagające oczy, ale myśl mu przyszła zapewne, że ktoś nadejść może, gdyż natychmiast wzrokiem ukazał na drzwi, przez które czasem jejmość lub jéj matka, dla przekonania się, iż nikt nie wszedł bez pozwolenia, w czasie uczt i balów, wbiegały.