Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przez korytarz tylko był pokój, jeden z tych, w których Daliborski klientów przyjmował. Stanęli tu. Odwrócił się mecenas do skrybenta.
— Cóżeś robił?
— A co jaśnie pan starosta przykazał.
— Masz co do powiedzenia?
— Jużci się znajdzie.
Poszli razem do okna, aby ich u drzwi nie podsłuchano. Pusterski cichym głosem począł:
— Jak się wylizał, proszę jaśnie starosty!
— Toś już mówił.
— Ale ja nie o tém powiem co dawniéj. Był książę generał...
— Wiem.
— Ciągle z sobą chodzili cały czas. U doktora jakąś awanturę zrobili, bo doktor ze swoją panną z domu uciekł, i nie wrócił aż nazajutrz. Książę pojechał, a on się został. Pieniędzy mu Fajwel dał na skrypt księcia.
Mecenas głową pokiwał.
— No, cóż więcéj?
— A teraz bałamuci wdowę tę, co pan wié, co ona nie wdowa, tylko co pana miecznika....
Rozśmiał się pogardliwie Daliborski i popatrzał na raportującego, który głowę i oczy spuścił.
— To nie może być — odezwał się żywo — tam innego coś być musi. Tyś ślepy.
Pusterski usta otworzył.
— No, to się okaże — szepnął.
— Ma pieniądze? — spytał mecenas.
— Jeszcze tam coś jest; ano, widać że na coś mu potrzebne, bo chowa i skąpi, nie tak jak bywało.
Tu przerwawszy sobie mowę, dotknięty zarzutem ślepoty, Pusterski odezwał się:
— Kiedy ja go widziałem, jak się z wdową u Dominikanów schodzili. Raz ją przeprowadzał uliczką, a ja za słupem stał. To ją schwycił wpół i plasnął, aż krzyknęła.
Mecenas się śmiał słuchając.
— To niéma nic — rzekł — tam się musi co innego święcić. Dawno on tam chodzi?