Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



Rany tego nieszczęśliwego wisusa, wedle wyrażenia doktora, nie były tak straszne, jak się w początku wydawały. Krwi mu zbiegło dużo, cięcie w głowę było silne i mogło być niebezpieczne, gdyby się do kości dostało; szczęściem skórę tylko rozpłatało i wstrząśnięcie na mózg nie podziałało. Inne rany, których było kilkanaście na ramionach, plecach i piersiach, po dobrém opatrzeniu mogły się pogoić prędko. Pierwszego dnia leżał jak odurzony chłopak, dostał potém silnéj gorączki, w któréj śpiéwał, krzyczał, wyrywał się, miotał, łajał, ale po śnie głębokim i orzeźwiającym trzeciego dnia był już przytomny.
Gdy doktor przyszedł do niego, zastał go z obwiązaną głową, ale siedzącego na łóżku, jak gdyby się wybiérał w drogę.
Teraz dopiéro, gdy był już panem siebie i twarz do naturalnego swego wyrazu wróciła, doktor mógł się mu lepiéj przypatrzéć. Nadzwyczaj pięknych i regularnych rysów fizyognomia, miała wyraz osobliwy lekceważenia, goryczy razem i szyderstwa, pańskości jakiéjś i pogardy samego siebie.
Popatrzał na Melliniego uśmiechając się.
— A to pan byłeś łaskaw? — przebąknął.
Doktor, milcząc, głową poruszył.
— Jakie bo to ja mam szalone szczęście — dodał z ironią ranny; — ta szuja mnie pokiereszowała wszetecznie, a los chciał aby się to stało o trzy kroki od domu doktora. Saperlo He!
Wykrzyknik francuzki trochę zdumiał Melliniego.
— Z kimże mam honor? — spytał cicho, wpatrując się w niego.
— Daj-że pokój doktorze — rozśmiał się zagadnięty — ja nie jestem już z tych, z którymi się ma honor, ale których dyabli hodują.
Bądź jednak spokojny, bylem się trochę wylizał, ruszę w świat.