Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— O! śmierci! to się tak gada! — żywo przerwała starościna. Będzie dwa dni stękał a trzeciego zapomni. Proszę cię, i mnie się zdawało gdy moja Barciszewska szła za mąż, że ja się bez niéj nieobejdę.
— Ale to niedołężny starzec — odparła wojewodzina — zupełnie zdziecinniał.
— Dla tego właśnie i słuchać go nie potrzeba, i nie dawać mu swoim fantazyom dogadzać. Poprostu, innego przyjąć a tego won!
Wojewodzina zamilkła, bawiła się pierścionkiem zdjętym z palca, zamyślona. Po przestanku cicho szepnęła:
— Nie chciałabym, przyznam się mamie, przyprowadzać tego niepoczciwego Filipa do ostateczności: może się wypaplać!
Starościna ruszyła ramionami.
— Któż mu uwierzy! Ze starym należy postępować energicznie.
Wojewodzina zadumała się.
Szło daléj nadzwyczaj powolnie ubieranie staréj lalki, która koniecznie jeszcze piękną być chciała, i w zwierciadle przyglądała się sobie ze stron wszystkich, niekiedy półuśmiechem witając wspomnienia dawne.
— Do kogo się mama tak dziś stroi? — spytała ironicznie córka.
— To moja tajemnica — rzekła stara kokietka. Może téż i ja jeszcze potrafię schwytać drugiego takiego tłustego szczupaka. Kto wié?
— Tylko niechże sobie mama wybierze mniéj zgryźliwego, podejrzliwego, a najlepiéj takiego, któryby już się z krzesła nie ruszał.
Uśmiechały się obie.
— Zobaczysz! wybór mój będzie rozumny!
Zapukano do drzwi, jedna ze sług wyjrzała, i wojewodzinie podała bilecik, która przeczytawszy go, zmarszczyła się i matce podała. Starościna rzuciła nań okiem i zamruczała:
Il a la vie dure!
Spojrzały na siebie, wojewodzina poczęła żywo:
— Ale to niepodobieństwo aby wyżył. Mówiono mi na pewno, że doktor Becker wcale nie ręczył za uzdrowienie. Płuca być mają przebite, krwi stracił wiele.
— Ja ci powiadam — przerwała starościna — że tacy ludzie co są drugim ciężarem, żyją najdłużéj. Ja za nic nie ręczę, gotów wyzdrowieć.