Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/284

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Cóż u licha? pojedynek? — zawołał wojewoda zmieszany. — Na miłość Bożą!
— I nie pojedynek — odparł Wicek smutnie. — Niech się kochany ojciec nie frasuje. Wszystko się to rychło wyjaśni, dziś... nie mogę więcéj powiedziéć.
— Nawet ojcu?
— Nawet ojcu! — dodał całując go w rękę wojewodzic.
Wojewoda nieco się okazał niespokojnym, nie pytał jednak więcéj. Uderzającém dlań było, że syn miał postać smutną jakoś i zadumaną. Wieczerzę razem zjedli, przy któréj o rzeczach obcych mówiono. Przyszedł do niéj pan skarbnik Rzeczycki, którego wojewodzic sprowadził umyślnie dla towarzystwa ojcowskiego, człowiek podeszły już, stateczny i niegdyś domownik wojewody. Syn troskliwie mu po wieczerzy zdał wszystko, co się ojca tyczyło.
Gdy pora przyszła, w któréj wojewoda odchodził na spoczynek, Wicek go przeprowadził do sypialnego pokoju. Tu żegnali się raz jeszcze.
Ucałowawszy ręce ojca, Wicek mu padł do nóg, poruszony jakoś dziwnie, co starego wielce zaniepokoiło.
— Ponieważ się rozstajemy, choć na krótko — rzekł — jeszcze raz chcę kochanego ojca przeprosić za dawne winy moje. Znam to i czuję, że się wiele nagrzeszyło!
— Daj pokój! wszystko zapomniane! Poco o tém już mówić! zapomnijmy — rzekł rozczulony stary. — Jedź, kiedy konieczna jest potrzeba i powracaj co prędzéj. Tęskno mi będzie za tobą. Siedźmy razem, jam niedługowieczny, szkoda i chwili postradać!
Wojewodzic pożegnawszy się wyszedł szybko; widać i po nim było wzruszenie wielkie. Nazajutrz rano, gdy Filip wszedł do starego, pierwsze jego pytanie było:
— A panicz?
— E! gdzie już! do dnia wyjechał. Coś go pędziło. Całą noc się pakował i oka nie zmrużył. Właśnie wstawałem, kiedy już ruszał od bramy.
Stary w stronę wrót zrobił za synem krzyż święty i zamilkł posępnie.