Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

do siebie i wydał ją tu za mąż, a gdy owdowiała, z córką ją wziął do siebie, naostatek po jéj śmierci opiekował się Pepitą.
Człowiek był niezwyczajny, umysłu przenikliwego, spokojnego ducha, usposobienia szyderskiego, pod spodem Włoch, na wierzchu trochę Niemiec, wreszcie długim pobytem w Rzeczypospolitéj spolaczały. Język włoski, który nadzwyczaj kochał, pomógł mu swym dźwiękiem do dobrego wyuczenia się po polsku. Mówił bardzo dobrze i poszewki niemieckiéj wcale w nim czuć nie było. W dodatku Niemców nie lubił i prześmiewał ich, ale i Polakom z nim nie lepiéj się działo.
Żartował sobie z nich, choć sympatyi dla nich miał więcéj.
Mellini nie żenił się nigdy. Znano go z różnych dziwactw a nadewszystko z wielkiéj serca dobroci, która zdawała się być w ciągłéj sprzeczności z językiem.
Na ludzi wygadywał co mógł najgorszego, posługując się wielkim zapasem włoskich przysłowiów, które wtrącał do każdéj prawie rozmowy; mimo to każdego nieszczęśliwego ratował i był dla téj biédnéj natury ludzkiéj tak pobłażającym jak nikt.
Dla niego wszystko było wytłumaczoném. W żywe oczy prześmiewał każdego, za oczyma uniewinniał. Niekiedy był tak nieopatrznie prawdomówny, że sobie robił nieprzyjaciół. Mówiono że i ze dworu Sapieżyńskiego, po długich latach służby i przyjaźni, wynosić się musiał w końcu coś językiem nagrzeszywszy.
Mellini jeśli kogo kochał w świecie więcéj niż w ogóle wszystkich, to może swoję wychowankę Pepitę. Najprzód przypominała mu ona matkę, potém siostrę, nareszcie jedną ją miał na świecie. Co porzucił niegdyś w Dreznie powinowatych, powymierało wszystko: był sam. We Włoszech z familii co się zostało, w tak biédnym było stanie i ciała i ducha, iż z nią obcować nie mógł. Posyłał im zapomogi, raz nawet podróż przedsięwziął do Medyolanu dla widzenia jakichś krewnych, ale wróciwszy nie mówił o nich ani słowa nikomu, nawet Pepicie.
Pod okiem wuja, trochę dziwaka, dziewczę wychowało się jakoś także nie zwyczajnie. Najprzód długo dosyć dawał jéj dziczéć prawie, chcąc, jak mówił, nieprzeszkadzać naturze w rozwinięciu się jéj z całą potęgą. Gdy, mimo to, dziecko okazywać zaczęło zdolności wielkie, uczył ją sam i dawał nauczycieli, nie żałując na to. Ale uczył szczególniéj tego, do czego dziecko samo miało popęd i ochotę. Cieszył się