Syn niedźwiednika (May, 1926)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Syn niedźwiednika
Podtytuł Powieść z Dzikiego Zachodu
Pochodzenie Syn niedźwiednika
Wydawca Spółka Wydawnicza "ORIENT" R.D.Z.
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „BRISTOL“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Der Sohn des Bärenjägers
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

KAROL MAY


SYN NIEDŹWIEDNIKA
POWIEŚĆ z DZIKIEGO ZACHODU



EAST
Nakładem Sp. Wyd. „ORIENT“ R. D. Z. 1926
WARSZAWA


Składano i tłoczono w Zakł. Druk.
BRISTOL
Warszawa, Elektoralna 31.
Prawo wydawania i tłumaczenia na język polski wszystkich dzieł Karola Maya jest wyłączną własnością Sp. Wyd. „ORIENT“ R.D.Z. EAST w Warszawie, Prosta 17.
Wszelkie inne wydania i tłumaczenia będą prawnie ścigane.
Copyright 1926
by „ORIENT“ WARSAW
Printed in Poland


CZĘŚĆ I
I
NA TROPIE

Niedaleko na zachód od miejsca, gdzie stykają się granice trzech północnoamerykańskich stanów Dakota, Nebraska i Wyoming, jechali któregoś dnia dwaj jeźdźcy, których wygląd w każdym innym zakątku świata budziłby niezawodnie sensację.
Postacie różniły się znacznie. Figura jednego, wybujała ponad dwa metry, była przeraźliwie wychudzona, natomiast drugi był znacznie niższy, ale zato tak gruby, że kształtem niewiele się różnił od kuli.
Mimo to, oblicza obu myśliwych wypadały mniej więcej na jednym poziomie. Fakt ten, napozór niepojęty, tłumaczy się tem, że mały dosiadał wysokiego, silnego kłusaka, wysoki zaś siedział na mule niskim, wątłym napozór. Stąd też rzemienie, które małemu grubasowi zastępowały strzemiona, nie sięgały nawet do brzucha rumaka, podczas gdy długi obywał się bez strzemion, albowiem nogi jego wisiały tak nisko, że mogły dosięgnąć ziemi, choć jeździec nie schodził z siodła.
Właściwie o siodłach w istotnem tego słowa znaczeniu mowy być nie może. Wrzekome siodło małego składało się poprostu ze skóry upolowanego niedźwiedzia, z którego nie zdarto sierści; chudy zaś podłożył starą derę santillo, tak zatłuszczoną i podartą, że w istocie siedział wprost na grzbiecie swego rumaka.
Także ubiory obu miały wielce ciekawy wygląd. Długi nosił spodnie skórzane, uszyte zapewne na miarę o wiele korpulentniejszego mężczyzny, więc nie dziw, że za szerokie. Od zimna i gorąca naprzemian, od suszy i deszczów zbiegły się i zmarszczyły, wskutek czego dolne końce ledwo sięgały kolan. Poza tem miały ten niezwykle tłusty połysk, który świadczył, że właściciel używał ich jako chustki do nosa i serwetki do ust i zwykł wycierać o nie ręce z wszystkiego, czego nie chciał mieć na rękach.
Bose nogi tkwiły w niedającem się opisać obuwiu. Wyglądało tak, jakgdyby nosił je już Matuzalem i jakgdyby każdy z następnych posiadaczy wydzierał po kawałku skóry. Niepodobna było powiedzieć, czy cholewy widziały kiedykolwiek coś w rodzaju pasty lub wosku, ile że błyszczały wszystkiemi kolorami tęczy.
Chudy korpus jeźdźca okrywała skórzana koszula myśliwska, nie znająca ani guzika, ani haftki i, co za tem idzie, odsłaniająca bronzową pierś. Rękawy okrywały zaledwie łokcie, obnażając żylaste i kościste ręce. Bawełniana chusta fantazyjnie okręcała wydłużoną szyję. Sam właściciel nie mógłby już chyba określić, czy miała ongi kolor biały czy czarny, zielony czy też żółty, czerwony czy niebieski.
Ale najbardziej okazały i pyszny był kapelusz, sterczący na wysokiej, śpiczastej głowie. Niegdyś był szary i nosił miano cylindra. Być może, przed niepamiętnemi czasy, wieńczył czcigodną głowę jakiegoś lorda angielskiego, atoli następnie staczał się coraz bardziej po drabinie społecznej, by wreszcie osiąść na głowie myśliwego prerji. Ten miał odmienny gust, aniżeli ów lord Old England. Uważając rondo za zbyteczne, poprostu zdarł je, a pozostawił tylko zprzodu rąbek, gwoli wygodnemu zdejmowaniu w ukłonie. Poza tem, mniemając, że głowa westmana wymaga stałego dopływu powietrza, nożem dokonał mnogich cięć na wierzchu, jako też po bokach tak, że we wnętrzu nakrycia wyznaczały sobie spotkania wschodni wiatr z zachodnim, północny — z południowym.
Gruby powróz, kilkakrotnie przewinięty, służył za pas. Za tym pasem sterczały dwa rewolwery i nóż, poza tem wisiała ładownica, pęcherz do tabaki, odpowiednio zszyta skóra kocia do przechowywania mąki, krzesiwo oraz inne jeszcze przedmioty, których przeznaczenie było tajemnicą dla niepowołanych. Na piersiach spoczywała fajka, zawieszona na rzemieniu, — ale co za fajka! Była arcydziełem własnych rąk myśliwego, który zdążył ją już odgryźć aż do samej główki, wskutek czego składała się jedynie z tej części i z wydrążonego kawałka bzowego drzewa. Posiadacz bowiem i autor owej lulki, jako namiętny palacz, zwykł żuć samą fajkę, skoro zabrakło tytoniu.
Należy jednak, ku jego pochwale, dodać, że strój nie ograniczał się na obuwiu, spodniach, koszuli i kapeluszu. O, nie! Nosił poza tem coś, na co stać nie każdego człowieka, mianowicie — — płaszcz gumowy, i to iście amerykański, a więc z gatunku tych, które po pierwszym deszczu kurczą się do połowy swoich pierwotnych rozmiarów. Przeto — nie mogąc go włożyć na siebie — wielce malowniczo, niczem burkę huzarską, zarzucił na ramiona zapomocą sznura. Nadto poprzez lewe ramię i prawe biodro przepasywał się lariatem[1]. Wpoprzek długich, jak wieczność, nóg zawieszona na przodzie strzelba była w rodzaju owych rifles, z których doświadczony myśliwy nigdy nie chybia.
Z wejrzenia niepodobna było określić wieku tego człowieka. Szczupła twarz była poprzecinana niezliczoną ilością zmarszczek i fałd, a jednak wyraz ogólny miał w sobie coś prawie młodzieńczego. Każda zmarszczka uśmiechała się filuternie. Twarz gentlemana była starannie ogolona, nie bacząc na dzikie ustronie, w jakiem się znajdował. Trzeba wiedzieć, że jest to punktem honoru wielu, bardzo wielu westmanów. Wielkie, koloru nieba, szeroko otwarte oczy miały ostre spojrzenie mieszkańców wybrzeży morskich i rozległych równin, lecz malowało się w nich także coś, czego nie wahałbym się nazwać dziecięcą szczerością.
Muł, jak już napomknąłem, wątły był tylko napozór. Nosił swego ciężkiego, kościstego pana nader lekko, a czasem nawet pozwalał sobie na krótkotrwały strajk, prędko zażegnywany mocnym uściskiem długich nóg jeźdźca. Muły takie są bardzo poszukiwane ze względu na ich pewny krok, ale także znane z niesfornych narowów.
Co się tyczy drugiego jeźdźca, to przedewszystkiem zwracało uwagę futro, noszone przez niego w upał. Wprawdzie, kiedy chwilami jakiś żywszy ruch odsłaniał podbicie, okazywało się, że to zewszechmiar czcigodne futro było dotknięte nieuleczalnem wyłysieniem. Miejscami tylko sterczał rzadki, mały kosmyk, jak na nieskończonej pustyni tam i owdzie spotyka się skąpą oazę. Nawet kołnierz i wyłogi były tak przerzedzone, że pozostały z nich nagie, ogołocone plastry. Z pod futra wyglądały z lewej i z prawej strony olbrzymie buty z wyłogami. Na głowie nosił zbyt szeroki kapelusz panama, tak obszerny, że aby patrzeć, musiał zbić go nisko na kark. Rękawy były takie długie, że niepodobna było dojrzeć rąk. W ten oto sposób jedynie twarz jeźdźca była widoczna; juści była to twarz, godna wszechstronnego obejrzenia.
Była również gładko wygolona; ani śladu zarostu. Czerwone policzki świeciły tak pełne, iż nosek napróżno usiłował podkreślić swoje między niemi stanowisko. To samo da się powiedzieć o małych, ciemnych oczkach, schowanych między brwiami a policzkami, a rzucających dookoła siebie dobrodusznie chytre spojrzenia. Naogół czytało się wyraźnie na tem obliczu: — Obejrzyj-no mnie! Jestem małym, przepysznym drabem i łatwo ze mną dojść do zgody, ale musisz być odważny i rozsądny, inaczej nie licz na mnie. —
Teraz oto nadbiega wicher i otwiera naoścież futro małego. Dzięki temu możemy stwierdzić, że pod futrem nosi spodnie z niebieskiej wełny i taką samą bluzę. Za skórzanym pasem, prócz rzeczy, które wyliczyliśmy u długiego jeźdźca, tkwi jeszcze indjański tomahawk. Do siodła przytroczone jest lasso, jak również krótka dubeltówka systemu Kentucky, która w niejednej już walce brała udział.
Co zacz za jedni? Otóż mały nazywa się Jakób Pfefferkorn, a długi Dawid Kroners. Gdybyście wymienili te oba nazwiska jakiemukolwiek westmanowi, squatterowi, czy trapperowi, to, potrząsając głową, powiedziałby, że nigdy w życiu o takich dwóch myśliwych nie słyszał. A wszakże byłoby to niezgodne z prawdą, albowiem obaj są wielce znanymi scoutami; przy niejednem ognisku od wielu lat opowiadano sobie o ich czynach. Nie było wprost zakątka od New Yorku do Frisco[2] i od Jezior Północnych do meksykańskich zatok, gdzieby nie dotarła chwała obu znakomitych myśliwców. To prawda, że nazwiska Jakóba Pfefferkorna i Dawida Kronersa były znane jedynie najbliższym. W prerjach, w lasach odwiecznych, a zwłaszcza wśród czerwonoskórych nie pytają o metrykę, lub świadectwo chrztu; tu każdy otrzymuje nazwisko, odpowiadające jego przeżyciom i właściwościom, przydomek, który wkrótce ruguje nazwisko rodowe.
Kroners był stuprocentowym Yankee i nosił nazwę Długiego Davy. Pfefferkorn pochodził z Niemiec, na imię mu było Jakób, ale zgodnie z korpulencją został przezwany Grubym Jemmy. Jemmy po angielsku Kuba.
A zatem byli obaj znani jako Davy i Jemmy i trudno było znaleźć na West człowieka, któryby nie mógł opowiedzieć tej lub owej dykteryjki o czynach bohaterskich obu jegomości. Uchodzili za nierozłącznych towarzyszy. Przynajmniej nikt nie przypominał sobie, aby widział ich kiedykolwiek zosobna. Kiedy Gruby podchodził do obcego ogniska, odrazu oczami szukano Długiego, a skoro Davy wchodził do store, sklepu, aby nabyć prochu i tabaki, wnet pytano, czego pragnie dla Jemmy.
Nierozłączne też były rumaki oba jeźdźców. Wielki kłusak mimo największego pragnienia nie piłby z żadnego strumyka ani rzeki, gdyby wraz z nim nie nachylił się nad wodą pysk muła, ten zaś nie skubałby nawet najrozkoszniejszej trawy, gdyby tamten nie fyrknął lekko, jakby szepcząc: — Zeszli z nas i smażą krzyżówkę bawolą, a więc i my możemy sobie podjeść, gdyż przed późnym wieczorem zapewne się stąd nie ruszą! —
Nigdy żadnemu z tych zwierząt nie wpadło na myśl opuszczać towarzysza w biedzie. Ich panowie wzajemnie ocalili sobie życie wiele, wiele razy. Bez namysłu jeden rzucał się za drugiego w największy wir niebezpieczeństw. Tak samo wierzchowce nieraz sobie pomagały, kiedy trzeba było wyciągnąć kamrata z opresji, lub obronić silnemi, ostremi kopytami wobec wroga. Ta czwórka ludzi i zwierząt tworzyła solidarny zespół, zawsze występujący razem.
Obecnie oto pędzą w kierunku północnym. Rano koń i muł piły wodę i skubały tłustą trawę dosyta, obaj zaś jeźdźcy również się napili i spożyli udziec jeleni, którego resztę dźwigał kłusak. A zatem nie można powiedzieć, aby głód im doskwierał.
Tymczasem słońce dosięgło zenitu, poczem powoli zaczęło się zniżać. Było wprawdzie nader gorąco, ale dął oświeżający wietrzyk. Przetykany mirjadami kwiatów kobierzec traw nie miał jeszcze bronzowego, spalonego odcienia jesieni; cieszył oko świeżą zielonością. Rozsypane po rozległej, dalekiej równinie góry skaliste, kształtu olbrzymich stożków, oświetlone skośnemi promieniami słońca, na zachodnich stronach błyszczały gorącą wspaniałością kolorów, które na wschodzie przechodziły w coraz ciemniejsze i głębsze tony.
— Jak daleko jeszcze pojedziemy dzisiaj? — zapytał Gruby po wielogodzinnem milczeniu.
— Tak daleko, jak codzień, — odparł Długi.
Well! — roześmiał się Mały. — A zatem do miejsca obozowiska?
Ay! — Master Davy zwykł zamiast yes używać starej formy ay. — O, tak! Zawsze był nader oryginalnym człowiekiem ten Długi Davy.
Znów upłynęła chwila. Jemmy obawiał się otrzymać ponownie taką samą odpowiedź. Oglądał kolegę zpodełba swojemi chytremi oczami i szukał okazji do zemsty. Wreszcie cisza zaczęła ciężyć Długiemu. Wskazał ręką w kierunku jazdy i zapytał:
— Czy znasz tę miejscowość?
— Jeszcze jak!
— No? Cóżto za miejscowość?
— Ameryka.
Długi z niezadowoleniem pociągnął nogę i kopnął wierzchowca. Poczem rzekł:
— Złośliwy drab!
— Kto?
— Ty!
— Ach! Ja? Jakto?
— Mściwy!
— Wcale nie. Skoro mi zadajesz głupie pytania, nie widzę powodu, dla którego miałbym ci dawać dowcipne odpowiedzi.
— Dowcipne? O biada! Ty i dowcip! Tyle w tobie mięsa, że niema miejsca na dowcip.
Oho! Czy zapomniałeś, co przebyłem tam, na starym lądzie?
Ay! Jedną klasę gimnazjum? Tak, wiem o tem. Nie mógłbym zapomnieć, gdyż przypominasz mi trzydzieści razy na dzień.
Gruby uderzył się w piersi.
— Bo muszę — rzekł. — Właściwie mówiąc, powinienem powtarzać czterdzieści czy pięćdziesiąt razy dziennie, albowiem jestem człowiekiem, którego nie potrafisz nawet godnie uszanować. A poza tem przebyłem nie jedną, ale pełne trzy klasy!
— Na resztę nie starczyło oleju w głowie...
— Cicho bądź! Nie starczyło pieniędzy, rozumu było aż nadto. Zresztą, wiem o co ci chodzi. Nie zapomnę tak łatwo tej miejscowości. Wszak tam, po tamtej stronie wyżyn, poznaliśmy się po raz pierwszy.
Ay! To był paskudny dzień. Wystrzeliłem cały proch, a tymczasem ścigali mnie Siouxowie. Nie mogłem dalej umykać, powalili mnie. Atoli wieczorem tyś przybył z wyręką.
— Tak, bydlaki rozpalili ognisko, które można było zobaczyć aż hen, z Kanady. Nie dziw, że zobaczyłem i podkradłem się pokryjomu. Ujrzałem pięciu Siouxów nad spętanym białym. A jakże, ja nie wystrzeliłem uprzednio całego prochu. Dwóch runęło, a trzech drapnęło, nie wiedzieli wszak, że mają tylko jednego, jedynego przeciwnika. Dzięki temu odzyskałeś wolność.
— Odzyskałem wprawdzie wolność, ale byłem zły na ciebie, jak sto djabłów!
— Zato, że zraniłem, a nie zakatrupiłem obu Indsmanów, — tak. Ale Indsman jest także człowiekiem i nigdy mi w głowie nie postało zabijać kogoś, kiedy nie jestem do tego bezwzględnie zmuszony. Jestem Europejczykiem, a nie kanibalem.
— A takim to ja niby jestem, co?
Hm! — mruknął Gruby. — Teraz się zmieniłeś, ale dawniej, jak wielu tobie podobnych, byłeś zdania, że należy co rychlej wytępić wszystkich czerwonoskórych. Musiałem cię nawrócić na swoje poglądy.
— Tak, wy, Europejczycy, jesteście osobliwymi ludźmi. Łagodni, miękcy, jak mało, a jednak w potrzebie nie ustępujący innym dzielnym ludziom. Chcielibyście dotykać wszystkiego przez jedwabne rękawiczki, a mimo to umiecie uderzać kolbą, kiedy się wam wreszcie zdaje, że należy się bronić. Wszyscyście tacy, nie wyłączając ciebie.
— Cieszę się wielce, że tak jest, a nie inaczej. Ale spójrzno, tam, zdaje się, widzę ślady w trawie!
Osadził konia na miejscu i wskazał w kierunku skały, u której stóp biegła po trawie długa, ciemna linja.
Davy także osadził konia, oczy przysłonił ręką i badał wskazane miejsce, potem zaś odezwał się:
— Będziesz mnie mógł zmusić do zżarcia centnara mięsa bawolego, jeśli to nie jest ślad.
— Ja to samo sądzę. Czy zechcemy dokładniej zbadać, Davy?
— Zechcemy? Jakże można mówić o chęci, kiedy jest mus?! W tej starej prerji nie można lekkomyślnie wymijać żadnego śladu. Trzeba zawsze wiedzieć, kogo się ma przed i za sobą, bo może się łatwo zdarzyć, że ktoś, kto położy się żywy, rano wstanie martwy. A zatem naprzód!
Dojechali do skały i zatrzymali się, badając ślad oczami znawców. Jemmy zeskoczył z konia i ukląkł na trawie. Jego stary kłusak, jakgdyby obdarzony ludzkim rozumem, położył pysk na trawie i cicho parsknął. Muł podszedł również, machał ogonem, strzygł uszami i zdawał się badać trop.
— No? — zapytał Davy, któremu czas się dłużył. — Czy to aż tak ważne?
— Tak. Tędy jechał Indjanin.
— Tak mniemasz? To byłoby dziwne. Wszak nie jest to teren myśliwski żadnego indjańskiego szczepu. Z czego wnosisz, że to Indjanin?
— Ze śladów kopyt poznaję tresurę indjańską.
— Wszelako mógł indjańskiego konia dosiadać biały.
— To samo i ja pojmuję, ale... ale...
Potrząsnął głową, szedł przez parę chwil za śladem i zawołał:
— Chodź za mną! Rumak był niepodkuty i nader znużony, a jednak musiał pędzić w galopie. A zatem jeździec bardzo się śpieszył.
W tej chwili Davy zszedł z muła. Rezultat badań kolegi był bardzo poważny i skłaniał go do podjęcia badań na własną rękę. Szedł za towarzyszem, obydwa zaś zwierzęta stąpały za nimi, jakgdyby to się samo przez się rozumiało. Zrównawszy się z Jemmy, Davy ruszył wzdłuż tropu.
— Ty, — rzekł po chwili — zwierzę istotnie było zmachane, gdyż bardzo często się potykało. Nader ważne powody musiały skłaniać jeźdźca do wypędzania tchu z biednego konia. Więc albo uciekał przed pościgiem, albo musiał co rychło stanąć u celu.
— To ostatnie jest słuszne.
— Jakto?
— Od jak dawna datuje się trop?
— Od dwóch godzin niespełna.
— Podzielam twoje zdanie. Nie widać śladu prześladowców. Aliści, kto ma przewagę dwóch godzin, czy musi na śmierć zajeżdżać rumaka? Poza tem jest tu tyle rozrzuconych skał, że nietrudno wyprowadzić prześladowców na manowce, zakreślając niepostrzeżenie łuk, lub jadąc w kółko. Czy nie tak?
— Tak. Nam naprzykład wystarczą dwie minuty fory, aby odesłać prześladowców do domu z długiemi nosami a sztywnemi rękami. Godzę się z tobą. Ten jegomość musiał za wszelką cenę dotrzeć szybko do celu. Ale gdzie należy go szukać?
— W każdym razie niedaleko stąd.
Długi ze zdziwieniem spojrzał na Grubego.
— Dzisiaj jesteś naprawdę wszechwiedzącym! — rzekł.
— Aby to odgadnąć, nie trzeba być wszechwiedzącym. Wystarczy troszkę się namyślić.
— Tak! Ale ja myślę i nadaremnie.
— Nie dziw.
— Jakto?
— Jesteś za długi. Zanim namysł dojdzie od tropu do głowy, mogą upłynąć lata. — Powiadam, że cel tej jazdy nie jest zbyt odległy, w przeciwnym bowiem razie jeździec oszczędzałby konia.
— Tak! Słyszę uzasadnienie, lecz nie mogę pojąć.
— No, zmiarkujno sobie: gdyby ten człowiek miał do odbycia jeszcze dzień jazdy, musiałby bezwzględnie dać kilkugodzinne wytchnienie swemu koniowi, a następnie dopiero okupiłby zwłokę. Natomiast jeśli cel był bliski, to jeździec mógł ufać, że, mimo zmęczenia, koń jego dobiegnie jeszcze w ciągu dnia dzisiejszego.
— Posłuchaj, mój stary Jemmy, to, co mówisz, brzmi nader prawdopodobnie. Po raz drugi przyznaję ci słuszność.
— Ta pochwała jest zbyteczna. Kto włóczył się przez lat trzydzieści po sawanach, ten mógł wpaść także raz jeden na mądrą myśl. Nasz jeździec jest niewątpliwie gońcem. Czas naglił. Miał nader ważną misję. Indsman tutaj, na ustroniu, jest według wszelkiego prawdopodobieństwa gońcem między Indsmanami i dlatego utrzymuję, że wpobliżu są także inni czerwoni.
Długi Davy gwizdnął cicho i potoczył wzrokiem dokoła.
— Fatalnie, w najwyższym stopniu fatalnie! — mruknął. — Ten drab przybywa od Indjan i mknie do Indjan, A zatem znaleźliśmy się pomiędzy nimi, nie wiedząc, gdzie sterczą. Łatwo możemy się natknąć na hordę i zanieść na jarmark nasze skalpy.
— Należy się tego obawiać. Musimy jechać tropem.
— Słusznie. W takim wypadku my wiemy, że oni są przed nami, ale oni nie wiedzą o nas a zatem mamy nad nimi przewagę. Ale jestem ciekaw, z jakiego to szczepu Indjanin?
— Ja także. Niesposób odgadnąć. Tam na górze w północnym Montana mieszkają Czarne Stopy, Piganowie oraz Indjanie Krwi. Lecz ci nie schodzą do nizin. Nad Missouri obozują Riccarees, którzy tak samo nic tu nie mogą szukać. Siouxowie? Hm! Czy słyszałeś, aby ostatnio wykopali topór wojenny?
— Nie.
— Nie będziemy chwilowo w głowę zachodzić, ale musimy być ostrożni. Znajdujemy się w miejscowości dobrze nam znanej i, jeśli nie popełnimy głupstw, nic nam złego stać się nie może. Chodź!
Dosiedli wierzchowców i pojechali tropem, nie spuszczając zeń oka, ale jednocześnie oglądając się na wszystkie strony, aby zawczasu dojrzeć ewentualne niebezpieczeństwo.
Upłynęła może godzina i słońce schyliło się jeszcze niżej. Wiatr wzmagał się, a skwar dnia chłódł coraz bardziej. Niebawem spostrzegli, że Indjanin jechał stępa. Na nierównem miejscu koń jego potknął się i runął na kolana. Jemmy zeskoczył na ziemię i jął badać miejsce.
— Tak, to Indsman, — oznajmił ostatecznie. — Zeskoczył na ziemię. Mokasyny miał ozdobione szczeciną jeża morskiego. Tu oto leży odłamana igła. A tu... ach, ten drab musiał być jeszcze nader młody.
— A to czemu? — zapytał Długi, który został na mule.
— To miejsce jest piaszczyste, wskutek czego stopa jego zostawiła dokładny odcisk. Jeśli nie mam przyjąć, że to była squaw...
— Bzdury pleciesz! Kobieta samaby się tu nie zapuściła.
— W takim razie jest to młokos, prawdopodobnie najwyżej osiemnastoletni wyrostek.
— Tak, tak! To brzmi groźnie. U niektórych plemion właśnie tacy młokosi są wywiadowcami. Musimy się mieć na baczności.
Ruszyli dalej. Dotychczas jechali po kwietnej prerji, teraz jednak gdzie niegdzie ukazywały się krzewy, z początku pojedyńcze, a następnie już w grupach. Zdala wznosiły się drzewa.
Przybyli na miejsce, gdzie, jak poznać było, jeździec na czas krótki zeskoczył z siodła, aby dać wypoczynek zwierzęciu, następnie poszedł pieszo naprzód, prowadząc zwierzę za uzdę.
Coraz częstsze krzewiny nie pozwalały ogarniać okiem całej okolicy, wobec czego trzeba było podwoić czujność. Davy jechał naprzedzie, a Jemmy za nim. Naraz rzekł Grubas:
— Ty, Długi, to był kary rumak.
— Tak? A skąd wiesz?
— Tu na krzewie wisi włos, wydarty z ogona.
Ay! A więc wiemy coś jeszcze, jednakże nie mówmy tak głośno! Łatwo możemy się natknąć na ludzi, których zobaczymy niewcześniej, aż umrzemy od ich kul.
— Nie lękam się tego. Mogę polegać na moim rumaku. Parsknie, skoro zwącha wroga. A zatem spokojnie naprzód!
Długi Davy ruszył naprzód, aby się po chwili zatrzymać.
— Do wszystkich djabłów! — krzyknął. — Coś się tutaj zdarzyło!
Grubas rozpędził konia i po kilku krokach znalazł się poza krzewinami. Przed nimi wznosiła się jedna z owych stożkowatych skał, których tutaj było mnóstwo. Ślad zmierzał aż do tej skały i wił się tuż koło niej, poczem naraz odbiegał na prawo pod ostrym kątem. Obaj myśliwi spostrzegli to odrazu, ale zobaczyli coś nadto: mianowicie z drugiej strony skały wybiegły odmienne ślady, które następnie się zeszły z tropem Indjanina.
— Co o tem myślisz? — zapytał Długi.
— Że za tą skałą obozowali jacyś ludzie, którzy, ujrzawszy Indjanina, zaczęli go ścigać.
— Słusznie. Być może, są już zpowrotem.
— Albo może część tych ludzi została za skałą. Zatrzymaj się w zagajniku! Wsunę nos do tego kąta.
— Nie wsuwaj go przypadkiem do naładowanej flinty, która pragnie wystrzelić!
— Ani myślę, gdyż twój nosal bardziejby się do tego nadawał.
Zeskoczył z konia i oddał Długiemu cugle kłusaka, poczem co sił pomknął ku skale.
— Szczwany lis! — wykrzyknął zadowolony Davy. — Podkradanie się wymagałoby za wiele czasu. Trudno wprost uwierzyć, aby ten grubasek potrafił tak sadzić!
Przybywszy do skały, Mały powoli i ostrożnie posuwał się naprzód i znikł za wysuniętym kantem. Ale wkrótce znów się ukazał i mrugnął na Długiego, ramieniem opisując łuk w powietrzu. Davy zrozumiał, że nie powinien jechać wprost ku skale, podążył więc drogą okrężną przez zagajnik, aż natrafił na ślady, które poprowadziły go do Jemmy’ego.
— Co powiesz? — zapytał Mały, wskazując przed siebie.
Niedawno był tu rozbity obóz. Na ziemi leżało jeszcze kilka żelaznych garnków, wiele motyk i łopat, młynek do kawy, moździerz, rozmaite małe i większe paczki — nie widać było jednak śladu ogniska.
No — odparł zagadnięty, potrząsając głową, — ci, którzy się tutaj zagospodarowali tak wygodnie, są zapewne wielce nieroztropnymi ludźmi, albo też nie mają zielonego pojęcia o dzikim Zachodzie. Widać ślady piętnastu koni, ale żaden nie był przynukany. Jak się wydaje, niektóre były juczne. Te także pojechały. Ale dokąd? Zupełnie niezdarne gospodarstwo! Należałoby tych gospodarzy porządnie obić.
— Tak, zasłużyli na to. Z takim zasobem doświadczenia puszczać się na Daleki Zachód! Wprawdzie nie każdy mógł być w gimnazjum...
— Jak ty — wtrącił Długi.
— Jak, jak ja. Ale trochę dowcipu i namysłu każdy powinien posiadać. Nic nie podejrzewający Indjanin zbliżył się do skały, lecz, zobaczywszy ich, uznał za stosowne wyminąć, i wskutek tego cała czereda puściła się za nim w pościg.
— Czy aby obejdą się z nim wrogo?
— Naturalnie, wszak inaczejby go nie ścigali. Dla nas może to mieć przykre następstwa. Czerwonoskórzy nie bardzo się kłopocą, czy zemsta ich trafia winnego, czy niewinnego.
— Musimy więc co rychlej doścignąć ich i zapobiec nieszczęściu.
— Tak. Niedługo będziemy musieli pędzić, gdyż niedaleko ujechał Indjanin na swoim wyczerpanym koniu.
Ponownie dosiedli wierzchowców i galopem pomknęli śladem, pomnożonym wielu odciskami kopyt, wybiegającemi na prawo i lewo, a pochodzącemi od jucznych koni. Po krótkiej chwili Jemmy osadził swego bieguna. Usłyszał jakieś głosy i zaszył się w zagajnik, w czem naśladował go Davy, Obaj wytężyli słuch. Słyszeli rozgwar wielu głosów.
— To oni — oświadczył Mały. — Głosy się nie zbliżają, a zatem oddział jeszcze nie wraca. Czy podkradniemy się, Davy?
— A jakże. Przynukamy konie.
— Nie, to nas może zdradzić. Musimy je tak przywiązać, aby nie mogły ruszyć się z miejsca.
Przynukać jest to wyrażenie trapperskie i oznacza związanie koniowi przednich nóg, aby mógł stawiać tylko drobne kroczki. Czyni się to w miejscach bezpiecznych, w przeciwnym razie przywiązuje się konie do drzew lub kołków, specjalnie wbijanych w ziemię. Myśliwi zazwyczaj mają przy sobie w tym celu śpiczaste kołki.
A więc obaj nierozłączni przywiązali swoje zwierzęta do krzewów i skradali się w kierunku, skąd dobiegały głosy. Niebawem dotarli do rzeczki, a raczej strumyka, teraz bardzo płytkiego, aczkolwiek wysokie brzegi świadczyły, że na wiosnę skupiał się tutaj ogrom wody. Strumyk zakreślał łuk. Wewnątrz łuku stało i siedziało dziewięciu dziko wyglądających ludzi. Pośrodku leżał młody Indjanin, o tak spętanych kończynach, że nie mógł się poruszyć. Po drugiej stronie strumyka, nad wysokim brzegiem, leżał rumak czerwonego, drżąc i dysząc ciężko. Konie prześladowców stały wpobliżu panów.
Ci panowie nie sprawiali dobrego wrażenia. Prawdziwy westman z pierwszego rzutu oka mógł się domyślić, że ma przed sobą szajkę z gatunku tych, z którymi na West rozprawia się sędzia Lynch.
Jemmy i Davy przykucnęli za krzewiną i przyglądali się całej scenie. Mężczyźni rozmawiali pocichu. Zapewne naradzali się nad losem jeńca.
— Jak ci się podobają? — zapytał szeptem Grubas.
— Tak samo, jak tobie, to znaczy, że wcale nie.
— Mordy do policzkowania! Żal mi tego biednego czerwonego chłopca. Do jakiego zaliczyłbyś go plemienia?
— Nie zdaję sobie z tego dokładnie sprawy. Nie jest wymalowany, nie ma też żadnych innych oznak. Pewną jest rzeczą, że nie jechał ścieżką wojenną. Czy weźmiemy go w opiekę?
— Rozumie się, gdyż nie sądzę, aby dał jakiś powód tym ludziom do wrogich wystąpień. Chodź, zamienimy z nimi kilka słów!
— A jeśli nas nie usłuchają?
— W takim razie mamy do wyboru albo użyć siły, albo chytrością zmusić ich do posłuszeństwa. Nie lękam się tych drabów, lecz czasem trafia nawet kula tchórzliwego łotra. Nie damy po sobie poznać, że przyjechaliśmy na koniach; poza tem nadejdziemy z przeciwległej strony rzeczki, aby nie zmiarkowali, żeśmy odwiedzili ich obóz. — —



II
HOBBLE-FRANK

Obaj myśliwi wzięli do rąk strzelby i podkradli się drogą okrężną do strumyka. Zestąpili do wody, przeszli w bród i wspięli się na przeciwległe wybrzeże. Teraz znów zakreślili łuk i dotarli do strumyka w miejscu, gdzie się naprzeciw znajdowali nieznajomi. Ujrzawszy ich, jęli udawać, że się zdumieli obecnością ludzi.
Halloo! — zawołał gruby Jemmy. — Cóżto takiego? Sądziłem, żeśmy tu sami na tej błogosławionej prerji, a oto natrafiamy na cały meeting. Mam nadzieję, że wolno nam będzie wziąć w nim udział.
Ci, którzy leżeli na trawie, zerwali się na równe nogi i pospołu z innymi wrazili spojrzenie w obu przybyłych. W pierwszej chwili zdawało się, że nie byli zbudowani tą niespodziewaną wizytą, aliści, obejrzawszy postacie i ubiór obu myśliwych, wybuchnęli grzmiącym śmiechem.
Thunder-storm! — odezwał się jeden z nich, który dźwigał na sobie cały magazyn broni. — Cóżto takiego? Czy urządzacie podczas pełnego lata zapusty i maskaradowe zabawy?
Ay! — potwierdził Długi. — Brakuje nam jeszcze kilku błaznów, dlatego przychodzimy do was.
— W takim razie przyszliście pod zły adres.
— Nie sądzę!
Mówiąc to, jednym krokiem swych długich nóg przeprawił się przez wodę, drugim wspiął na brzeg i stanął wobec swego rozmówcy. Grubas w dwóch susach stanął przy nim i rzekł:
— Tak, to my. Good day, messurs! Czy nie macie przypadkiem dobrego trunku?
— Oto woda! — brzmiała odpowiedź nieznajomego, który wskazywał na strumyk.
Fie! Czy mniema pan, że zechcę zmoczyć się wewnątrz? Ani się śni wnukowi mego dziadka. Jeżeli nic lepszego nie macie, to możecie spokojnie wracać do domu, gdyż tak piękne ustronie nie jest odpowiedniem dla was miejscem!
— Pan zaś uważa prerję za szynk?
— No tak! Pieczenie latają koło nosa. Trzeba je tylko kłaść na ogień.
— Panu, zdaje się, bardzo to dogadza!
— Myślę! — roześmiał się Jemmy, gładząc się po brzuchu.
— A czego pan ma zbyt wiele, tego zdaje się brak pańskiemu towarzyszowi.
— Ponieważ dostaje tylko połowę wiktu. Mogę chyba nie dorzucać, że na tem nie traci jego uroda, gdyż zabrałem go ze sobą jako straszydło, aby odganiać od siebie niedźwiedzie i Indsmanów. Ale za pańskiem pozwoleniem, master... co pana właściwie sprowadziło ku tej pięknej wodzie?
— Nic nas nie sprowadziło. Samiśmy znaleźli drogę.
Towarzysze roześmieli się z tej odpowiedzi, którą uważali za nader dowcipną. Atoli gruby Jemmy rzekł całkiem poważnie:
— Tak? Istotnie? Tegobym po panu nie przypuścił, gdyż twarz pańska nie wskazuje zgoła, abyś mógł bez pomocy znaleźć drogę.
— A pańskie oblicze stwierdza, że nie zobaczyłbyś drogi nawet, gdyby ci nos do niej przytknięto. Jak dawno właściwie opuścił pan szkołę?
— Nie byłem jeszcze w szkole, gdyż nie osiągnąłem wymaganej miary, ale spodziewam się od pana nauczyć tyle, że przynajmniej będę mógł powtórzyć tabliczkę mnożenia Zachodu. Czy chce sir być moim nauczycielem?
— Nie mam czasu. Wogóle mam ważniejsze kłopoty na głowie, niż wpędzenie ludziom rozumu.
— Tak! Cóżto za kłopoty?
Obejrzał się i, udając, że dopiero teraz ujrzał Indjanina, zawołał:
Behold! Jeniec czerwonoskóry!
Cofnął się jakgdyby przerażony. Mężczyźni roześmieli się, ten zaś, który dotychczas rozmawiał i który był zapewne przywódcą, rzekł:
— Nie wpadaj w omdlenie, sir! Kto jeszcze nigdy w życiu nie widział takiego draba, tego może łatwo ogarnąć niebezpieczny strach. Tylko z biegiem czasu można się oswoić z takim widokiem. Zakładam się, że nie spotkał pan jeszcze w życiu Indsmana?
— Widziałem już niektórych oswojonych, ale ten oto wydaje mi się dzikim.
— Tak, nie zbliżaj się doń aby za bardzo!
— Czy to takie straszne? Wszakże spętany...
Chciał się zbliżyć do jeńca, ale herszt zastąpił drogę:
— Wara od niego! On pana niech nie obchodzi! Poza tem muszę wreszcie zapytać, kim jesteś i czego chcesz.
— Możecie się bezzwłocznie dowiedzieć. Mój przyjaciel nazywa się Kroners, a ja Pfefferkorn. My...
— Pfefferkorn? Czy to nie jest nazwisko szwabskie?
— Za pozwoleniem pańskiem, owszem.
— A niech was licho! Nie znoszę ludzi z waszej zgrai!
— To jest rzecz pańskiego gustu, który nic dobrego nie zakosztował. A co do zgrai, to proszę, nie mierz mnie według swej własnej miarki!
Powiedział to tonem innym zgoła, niż dotychczas. Nieznajomy najeżył brwi i zapytał groźnie:
— Co pan przez to rozumiał?
— Prawdę. Nic ponadto.
— Za kogo nas pan poczytuje? Wyciągnij nóż!
Sam chwycił za nóż, który tkwił za pasem. Jemmy machnął pogardliwie ręką i odparł:
— Pozostaw w spokoju swój knife, master! Nie przerazisz nas. Obszedł się pan ze mną po grubjańsku, nie powinieneś się zatem spodziewać, że cię opryskam wodą kolońską. Nic na to nie podołam, że się panu nie podobam, i ani myślę dla pańskich kaprysów ubierać się na tem odludziu we frak i rękawiczki. Tu nie stanowi strój, ale człowiek. Odpowiedziałem na pańskie pytanie, a teraz zkolei chcę wiedzieć, kim wy jesteście.
Nieznajomi byli zdumieni pełnym godności tonem Małego. Wprawdzie niektórzy chwycili za noże, ale mężna postawa grubaska stropiła ich całkiem. Przywódca odpowiedział:
— Nazywam się Brake, to wystarczy. Nazwisk ośmiu pozostałych i tak nie zdołacie zapamiętać.
— Zapamiętać — owszem, ale skoro pan sądzi, że mogę ich nie znać, ma pan słuszność. Dość mi pańskiego nazwiska, bo kto spojrzy na pana, zmiejsca się domyśla, jakiego ducha dziećmi są pozostali.
— Człowieku! Czy to obelga? — krzyknął Brake. — Czy chce pan, abyśmy chwycili za broń?
— Nie radzę! Mamy dwadzieścia cztery strzały rewolwerowe i dostaniecie co najmniej połowę, zanim zdążycie skierować w nas swoje pałąki. Uważacie nas za nowicjuszów, ale mylicie się bardzo. Jeśli chcecie próbować — owszem, nie mamy nic przeciwko temu!
Z błyskawiczną szybkością wyciągnął oba swoje rewolwery, a i Długi Davy nie pozwolił się ubiec. Skoro Brake sięgnął po swoją strzelbę, leżącą na ziemi, Jemmy ostrzegł:
— Zostaw flintę na miejscu! Jeśli jej dotkniesz, zwąchasz się z moją kulą. Tak brzmi prawo prerji. Kto pierwszy spuści kurek, ten ma prawo, ten rozkazuje!
Nieznajomi byli tak nieroztropni, że, widząc zbliżających się obcych, nie podnieśli broni. Teraz nie ważyli się jej dotknąć.
’sdeath! — zaklął Brake. — Następujecie na nas tak, jakgdybyście chcieli nas wszystkich połknąć!
— Ani nam to w głowie nie postało. Jesteście za mało dla nas apetyczni. Chcemy się tylko dowiedzieć, co wam wyrządził ten Indjanin.
— Czy to was obchodzi?
— Owszem. Jeśliście go schwytali bez powodu, ściągacie niebezpieczeństwo zemsty na każdego niewinnego białego. A więc, dlaczegoście go schwytali?
— Ponieważ tak się nam podobało. Jest to czerwony hultaj. Dostateczny powód.
— Ta odpowiedź wystarczy nam. Wiemy teraz, że ten człowiek nie dał powodu do wrogiego wystąpienia. Zresztą, zapytam też jego.
— Zapytać? Jego? — roześmiał się szyderczo Brake i cała kompanja wtórowała śmiechem. — Nie rozumie ani słowa po angielsku i mimo dotkliwej chłosty nie odpowiedział nawet zgłoską.
— Chłostaliście go! — zawołał Jemmy. — Czyście oszaleli? Chłostać Indjanina! Czy wiecie, że jest to obelga, którą można zmyć tylko krwią?
— Chcielibyśmy zobaczyć, kiedy utoczy nam krwi. Jestem ciekaw, jak się do tego weźmie.
— Pokaże wam, skoro będzie wolny,
— Nigdy już nie będzie wolny.
— Czy zamierzacie go zabić?
— Co z nim zrobimy, niech pana o to głowa nie boli, zrozumiano! Należy tępić czerwonoskórych, gdziekolwiek się ich spotyka. Oto nasza odpowiedź. Jeśli zaś chcecie, zanim ulotnicie się stąd, rozmawiać z tym drabem — i owszem, nic nie mam przeciwko temu. Nie zrozumie was, wy zaś nie wyglądacie mi wcale na profesorów indiańskiego języka. Jestem bardzo ciekaw tej rozmowy.
Jemmy wzruszył wzgardliwie plecami i zwrócił się do Indjanina.
Chłopak leżał z półotwartemi oczami. Nie zdradzał ani spojrzeniem, ani miną, że przysłuchuje się rozmowie, że ją rozumie. Był bardzo młody. Miał, być może, jak określił grubas, lat osiemnaście. Nosił ciemne, proste włosy, nader długie. Nie zdobiła go odznaka plemienna. Twarz nie była pomalowana, a przedział na głowie nie był pokryty ochrą, ani cynobrem. Nosił koszulę myśliwską z miękkiej skóry i legginy ze skóry jeleniej z frendzlami w szwach. Pośród tych frendzli nie widać było włosu ludzkiego — znak oczywisty, że młodzieniec nie zabił jeszcze człowieka. Ozdobne mokasyny upiększył szczeciną morskiego jeża, jak to słusznie przypuszczał Jemmy. Na drugim brzegu, gdzie koń Indjanina stał już nad rzeką i chciwie pił wodę, leżał długi nóż myśliwski, a u siodła wisiał obciągnięty skórą grzechotnika kołczan i łuk, sporządzony z rogów górskich owiec, który zapewne wart był dwóch, czy trzech mustangów. To skromne uzbrojenie dowodziło pokojowych zamiarów Indjanina.
Oblicze jeńca było kamienną maską. Indjanin jest zbyt dumny, aby wobec obcych, a tem bardziej wobec wrogów wyjawiać swoje uczucia. Rysy jeńca cechowała młodzieńcza miękkość. Wprawdzie występowały nieco naprzód jego policzkowe kości, ale to nie zakłócało proporcyj. Skoro Jemmy podszedł, Indjanin po raz pierwszy otworzył całkowicie oczy. Były czarne, błyszczały jak węgle. Spojrzały przyjaźnie na myśliwego.
— Mój młody brat rozumie język białych twarzy? — zapytał Jemmy po angielsku.
— Tak — odparł zapytany. — Skąd wie o tem mój starszy biały brat?
— Poznałem z twojego spojrzenia, że zrozumiałeś naszą rozmowę.
— Słyszałem, żeś przyjacielem czerwonych. Jestem twoim bratem.
— Mój młody brat zechce powiedzieć, czy posiada imię?
Podobne pytanie, wystosowane do starszego wiekiem Indjanina, jest ciężką obelgą, albowiem Indjanin, nie posiadający imienia, nie wyróżnił się jeszcze żadnym czynem i nie zalicza do wojowników. Atoli Jemmy mógł sobie pozwolić na to zapytanie ze względu na wiek jeńca, który jednakże odparł:
— Czy mój dobry brat mniema, że jestem gnuśny?
— Nie, ale jesteś jeszcze bardzo młody.
— Biali nauczyli czerwonych młodo umierać. Niech mój brat otworzy mi koszulę i przekona się, że posiadam imię.
Jemmy nachylił się nad Indjaninem i odchylił koszulę. Wyciągnął trzy czerwone zabarwione piórka wojennego orła.
— Czy podobna? — krzyknął. — Wszak nie możesz być wodzem!
— Nie — uśmiechnął się młodzieniec. — Wolno mi nosić pióra mah-sisz, ponieważ nazywam się Wohkadeh.
Oba te słowa należą do narzecza Mandanów. Pierwsze oznacza wojennego orła, drugie jest nazwą skóry białego bawołu. Ponieważ zwierzęta owe należą do rzadkości, przeto upolowanie takiego bawołu u wielu plemion znaczy więcej, niż zabicie licznych wrogów, i nawet uprawnia do noszenia piór wojennego orła, mah-sisz. Młody Indjanin ubił białego bawołu i otrzymał imię Wohkadeh.
W tem jeszcze nie było nic zadziwiającego. Jemmy i Davy zdumieli się dlatego, że słowa te należały do narzecza mandańskiego. Wszak Mandanowie uchodzą za wymarłych. Przeto Mały zapytał:
— Do jakiego plemienia należy mój czerwony brat?
— Jestem Numangkake, a zarazem Dakota.
Mandanowie sami siebie nazywali Numangkake, a Dakota jest zbiorową nazwą wszystkich plemion Siouxów.
— A zatem zostałeś wychowany przez Dakota?
— Mój biały brat mówi słusznie. Bratem mojej matki był wielki wódz Mah-to-toh-pah. Imię jego wskazuje, że zabił cztery niedźwiedzie. Przyszli biali mężowie i przynieśli ospę. Moje całe plemię wymarło, prócz nielicznych, którzy, pragnąc towarzyszyć swoim braciom do Wiecznych Ostępów, rozjuszyli Siouxów i zostali przez nich zabici. Mój ojciec, mężny Wah-kih[3], został tylko ranny. Zmuszono go, aby stał się przybranym synem Siouxów. Wskutek tego jestem Dakota, lecz serce moje pamięta przodków, których Wielki Duch zawezwał do siebie.
— Siouxowie przebywają obecnie po tamtej stronie gór. Czemu więc przybyłeś tutaj?
— Nie wyruszyłem z owych gór, o których myśli mój brat, ale z wysokich gór zachodnich, z ważnem poselstwem do pewnego białego brata.
— Czy mieszka gdzieś tutaj wpobliżu?
— Tak. A skąd wie o tem mój biały brat?
— Szedłem za twoim tropem i poznałem, że pędziłeś co koń wyskoczy, jak ktoś, kto zbliża się do celu.
— Słusznie. Byłbym już teraz na miejscu. Lecz ci biali rzucili się za mną w pościg. Mój koń, wyczerpany, nie mógł przeskoczyć przez wodę. Runął na brzegu, przygniatając swoim ciężarem Wohkadeh, który zemdlał. Skoro się ocknął, był już spętany rzemieniami. — I dodał w języku Siouxów: — To są tchórze. Dziewięciu mężczyzn pęta nieprzytomnego chłopca! Gdybym mógł z nimi walczyć, miałbym ich skalpy.
— Bili cię nawet?
— Nie mów o tem, gdyż słowa te pachną krwią! Mój biały brat uwolni mnie z pęt, a wówczas Wohkadeh obejdzie się z nimi jak mężczyzna.
Mówił to z taką pewnością, że gruby Jemmy zapytał z uśmiechem:
— Czyż nie słyszałeś, że nie mogę im rozkazywać?
— O, mój biały brat nie lęka się nawet setki podobnych ludzi! Każdy z nich jest wakon kaneh, starą kobietą.
— Tak mniemasz? Skąd możesz wiedzieć, że się ich nie lękam?
— Wohkadeh ma oczy otwarte. Słyszałem często rozmaite opowieści o dwóch znakomitych białych wojownikach, zwanych Davy-honskeh i Jemmy-petahtszeh[4]. Poznałem was z powierzchowności i mowy.
Biały myśliwy chciał odpowiedzieć, ale wyprzedził go Brake:
— Stój, człowieku! Takeśmy się nie umawiali! Pozwoliłem rozmawiać z drabem, ale tylko po angielsku. Waszej niezrozumiałej mowy nie mogę ścierpieć. Kto wie, czy nie knujecie przeciwko nam jakiegoś planu. Zresztą, wystarczy, żeśmy się dowiedzieli, iż ten czerwony djabeł włada angielskim. Nie potrzebujemy was więcej i możecie wziąć nogi za pas i odejść, skąd przyszliście. A jeśli ociągać się będziecie, to ja wam przyprawię nogi!
Spojrzenie Jemmy’ego strzeliło ku Davy’emu, ten zaś mrugnął okiem tak, aby nikt nie zauważył, prócz Grubasa. Długi zwrócił uwagę swego towarzysza na boczny zagajnik. Jemmy skierował spojrzenie w tym kierunku i zobaczył lufy dwóch dubeltówek, wystające z za gałęzi, tuż nad ziemią. A zatem leżeli tam dwaj jacyś ludzie. Ale jacy? Przyjaciele czy wrogowie? Beztroska Davy’ego uspokoiła go. Odpowiedział Brake’owi:
— Chciałbym ujrzeć nogi, które pan nam przyprawi. Nie mam bynajmniej takiego powodu do szybkiej ucieczki, jak panowie.
— Jak my? Przed kim mamy uciec?
— Przed tym, czyją własnością wczoraj jeszcze były te oba rumaki. Zrozumiano?
Mówiąc to, wskazał na dwa białe wałachy, które stały obok siebie.
— Co? — zawołał Brake. — Za kogo nas pan uważa? Jesteśmy rzetelnymi prospektorami[5]. Dążymy do Idaho, gdzie odkryto nowe kopalnie kruszcu.
— A ponieważ brakowało wam do tej podróży koni, przemieniliście się w rzetelnych horse-pilfers[6]. Nas nie oszukacie!
— Człowieku, jeszcze słowo, a strzelę! Kupiliśmy i zapłacili za te wszystkie konie.
— Gdzież-to, mój uczciwy master Brake?
— W Omaha.
— Tak. A tam nabyliście również zapas czerni do podków? Czemu oba gniadosze są tak świeże, jakgdyby dopiero co wyszły ze stajni? Czemu mają czernione podkowy, podczas gdy pozostałe konie są zmęczone i chodzą w zaniedbanych pantoflach? Powiadam wam, oba rumaki jeszcze wczoraj miały innych panów, a kradzież koni tu na Zachodzie jest karana stryczkiem.
— Kłamco! Oszczerco! — ryczał Brake, nachylając się po broń.
— Nie, on ma słuszność! — rozległ się głos z zagajnika. — Jesteście koniokradami i zostaniecie ukarani. Zastrzelimy ich, Marcinie!
— Nie strzelać! — zawołał Długi Davy. — Bijcie kolbami! Niewarci waszych kul.
Mówiąc to, uderzył kolbą Brake’a, który natychmiast przykrył się nogami, straciwszy przytomność. Z zagajnika wyskoczyły dwie postacie: dziarski chłopak i mężczyzna. Z podniesionemi kolbami rzucili się na wrzekomych prospektorów.
Jemmy nachylił się i dwoma cięciami uwolnił Wohkadeh. Indjanin zerwał się na równe nogi, skoczył na jednego z wrogów, ujął za kark, powalił i cisnął na drugi brzeg, gdzie leżał jego nóż. Niktby się po nim nie spodziewał takiej siły. Skoczyć za swoją ofiarą, schwycić nóż prawą ręką, klęknąć na wrogu i uchwycić lewą ręką za czub — to było dziełem jednej chwili.
Help — help — for — God’s sake — help! — ryczał przerażony biały.
Wohkadeh podniósł nóż do śmiertelnego ciosu. Jego błyszczące oko spoczęło na wykrzywionej przerażeniem twarzy wroga — i ręka z nożem zwisła.
— Czy lękasz się? — zapytał.
— Tak. O przebaczenia, o łaski!
— Powiedz, że jesteś psem!
— Chętnie, bardzo chętnie! — — Jestem psem!
— Żyj więc we własnej hańbie. Indjanin umiera odważnie i bez skargi, ty natomiast błagasz o zlitowanie. Wohkadeh nie może nosić skalpu psa. Biłeś mnie, zato należy mi się skóra twej czaszki, wszelako parszywy pies nie może obrazić czerwonego. Uciekaj! — Wohkadeh brzydzi się tobą!
Kopnął go nogą. Niebawem biały znikł z oczu. Wszystko to odbyło się szybciej, niż można opowiedzieć. Brake leżał na ziemi, trzej inni przy nim. Pozostali czem prędzej umknęli, nie zabierając nawet ze sobą broni. Konie pobiegły za nimi. Oba gniadosze stały spokojnie i ocierały plecy o białych, którzy znienacka wyszli z zagajnika. — — Chłopiec — Marcin — mógł mieć niewiele ponad lat szesnaście, ale był nad wiek rozwinięty. Jasny odcień twarzy, blond włosy, szaro-niebieskie oczy świadczyły o germańskiem pochodzeniu. Głowę miał nieokrytą. Był ubrany w płótno błękitne. Za pasem sterczał nóż, którego rękojeść była wyszukanem dziełem sztuki indjańskiej, dubeltówka zaś, którą trzymał w ręku, wydawała się dlań zbyt ciężką. Policzki zabarwiły się wskutek walki rumieńcem, ale on sam pozostał tak spokojny, jakgdyby nic niezwykłego się nie zdarzyło. Można było sądzić, że tego rodzaju sceny są dlań rzeczą powszednią.
Szczególnym wyglądem był obdarzony jego towarzysz, mały, wątły człowiek, o twarzy, pozbawionej zarostu. Nosił indjańskie obuwie i spodnie skórzane, a do tego ciemnobłękitny frak o bufiastych rękawach, o błyszczących mosiężnych guzikach. Ten przyodziewek pochodził zapewne z czasów praprzodków. Wówczas to wyrabiano takie sukno, które miało starczyć na wieki. Wprawdzie frak był wypłowiały i atramentem zabarwiony na szwach, ale nie widać było ani jednej dziurki. Takie stare szatki spotyka się na far West dosyć często.
Na głowie nosił kolosalny czarny kapelusz, zwany „Amazonką,“ ozdobiony wielkiem żółtem fałszywem piórem strusiem. Przed laty należał ten pyszny kapelusz do jakiejś lady ze Wschodu, przypadek filuterny zapędził go na Daleki Zachód. Ponieważ niezwykle obszerne kresy chroniły przed deszczem i spiekotą, przeto obecny posiadacz nie zawahał się go umieścić na głowie. Broń nieznajomego składała się ze strzelby i noża. Nie nosił nawet pasa, co świadczyło, że nie wybrał się na dalekie łowy.
Chodził po tem bezkrwawem pobojowisku i przyglądał się kilku przedmiotom, pozostawionym przez wrogów, ogarniętych paniką. Utykał przytem na lewą nogę — Wohkadeh pierwszy zwrócił na to uwagę. Podszedł doń, położył rękę na ramieniu i zapytał:
— Czy mój starszy brat jest myśliwym, którego biali nazywają Hobble-Frankiem?
Mały jegomość, nieco zaskoczony, kiwnął głową i potwierdził po angielsku. Wówczas Indjanin wskazał na chłopca i zapytał:
— A ten jest Marcin Baumann, syn słynnego Matopoki?
Mato-poka w żargonie narzecza Siouxów i Utahów oznacza myśliwego polującego na niedźwiedzie.
— Tak — odparł zapytany.
— A więc to was szukam.
— Nas? Czy może chcesz co kupić? Mamy store i handlujemy wszystkiem, czego potrzebuje myśliwy.
— Nie. Przybywam do was z poselstwem.
— Od kogo?
Indjanin obejrzał się dokoła badawczo, poczem odparł:
— Tu nie jest miejsce odpowiednie. Wszak wasz wigwam znajduje się wpobliżu nad rzeką?
— Możemy tam być za godzinę.
— A więc jedźmy! Skoro usiądziemy u waszego ogniska, powiem, co mam powiedzieć. Chodźmy!
Przeskoczył przez wodę, przeprawił swego konia, dosyć już wypoczętego i jako tako gotowego do drogi, dosiadł i pojechał, nie oglądając się nawet, czy pozostali mu towarzyszą.
— Ten się szybko decyduje! — orzekł Hobble-Frank.
— Czyż ma wyciąć perorę dłuższą i cieńszą, niż ja? — roześmiał się Długi Davy. — Taki czerwonoskóry wie dobrze, co czyni. Radzę wam jechać za nim w te pędy.
— A wy? Co wy będziecie robić?
— Jedziemy z wami. Skoro wasz pałac znajduje się tak blisko, byłoby z waszej strony nikczemną niegrzecznością nie zaprosić nas na łyk i na dwa kąski. Ponieważ posiadacie kram, więc damy wam utargować kilka dolarów.
— Tak. A więc macie przy sobie kilka dolarów? — zapytał mały tonem, który świadczył, że nie uważa bynajmniej obu myśliwych za miljonerów.
— Nad tem będzie się pan zastanawiał, kiedy zechcę coś kupić. Zrozumiano?
Hm, tak, oczywiście. Ale jeśli stąd odejdziemy, to co się stanie z owymi łotrami, którzy nam skradli konie. Czy przynajmniej ich przywódcy Brake’owi nie zostawimy upominku jakiegoś, aby mu przypominał nas powszeczasy?
— Nie. Pozwól im uciekać, człowieku. Są to tchórzliwe złodziejaszki, które drapną przed nożem. Żaden to honor dla was zajmować się dłużej taką kanalją. Wszak odzyskaliście wierzchowce. Na tem koniec i basta!
— Mógł pan Brake’a lepiej zażyć, waląc kułakiem. Łajdak stracił tylko przytomność.
— Oszczędzałem go umyślnie. Nie jest to rzeczą przyjemną zakatrupić człowieka, którego można w inny sposób unieszkodliwić.
— No, ma pan słuszność. A zatem chodźmy do waszych koni!
— Jakto? Wiecie, gdzie są nasze konie?
— Oczywiście. Musielibyśmy być nader kiepskimi westmanami, gdybyśmy porządnie nie zbadali miejscowości, zanim wam się ukazaliśmy.
Dosiadł jednego z odzyskanych rumaków. Jego młody towarzysz skoczył na drugiego. Obaj skierowali się ku miejscu w krzewinie, gdzie Jemmy i Davy zaszyli swoje wierzchowce. Niebawem pojechali wszyscy wślad za Indjaninem, który wyprzedzał ich wciąż, jakgdyby dokładnie znał drogę do celu.
Hobble-Frank jechał obok grubego Jemmy, w którym sobie, jak widać, upodobał.
— Czy chciałby mi pan powiedzieć, master, czego szukacie w tych stronach? — zagadnął grubasa.
— Chcieliśmy udać się w góry Montana, gdzie łowy lepsze, niż po tej stronie. Tam spotyka się jeszcze rozumnych westmanów i myśliwych, którzy polują dla polowania. Tu zaś poprostu ubija się zwierzynę. Odświętne strzelby srożą się pośród biednych bawołów, które ubija się tysiącami tylko z tego powodu, że ich skóry lepiej się nadają do rzemieni, niż zwykła skóra bydlęca. To grzech i hańba! Nie?
— Święte słowa, master. Dawniej było inaczej. Wówczas było: mąż przeciwko mężowi, to znaczy, że myśliwy stawiał mężnie czoło bestji, aby, narażając życie, zdobyć mięso, którego potrzebował. Teraz zaś polowanie jest zwyczajnem, mociumdzieju, morderstwem z zasadzki, a myśliwi starej daty i próby wymierają powoli. Ludzi waszego pokroju jest coraz mniej. Wprawdzie wiele pieniędzy wam nie skredytuję, ale zawszećto, trzeba przyznać, wasze nazwiska brzmią dobrze.
— Czy zna pan nasze nazwiska?
— Sądzę.
— Skąd?
— Wohkadeh wymienił je, kiedy wraz z Marcinem leżałem w krzakach i podsłuchiwałem. Właściwie mówiąc, nie ma pan postaci odpowiedniej dla westmana. Takie biodra bardziej przystoją młynarzowi, lub piekarzowi niemieckiemu, lecz...
— Co? — wtrącił grubas szybko. — Mówi pan o Niemczech? Czy zna pan ten kraj?
— No, czy znam? Jestem Niemcem z krwi i kości!
— A ja z duszy i ciała!
— Czy to prawda? — zapytał Frank, osadzając konia na miejscu. — No, mogłem sobie odrazu pomyśleć. Niema na świecie Yankee pańskiego obwodu. Cieszę się po królewsku ze spotkania ziomka. Podaj mi rękę, człowieku! Witam pana serdecznie!
Uścisnęli sobie ręce aż do bólu. Grubas rzekł:
— Rozpędź-no pan swego konia. Przecież nie możemy tutaj zostać. Jak dawno przebywa pan w Stanach Zjednoczonych?
— Przeszło dziesięć lat.
— Zapewne zapomniał pan niemieckiego języka?
Obaj rozmawiali dotychczas po angielsku. Frank podniósł się w siodle i odparł urażonym głosem po niemiecku:
— Ja? Zapomniałem swej mowy? Akurat trafił pan w sedno! Juścić jestem Niemcem, i Niemcem pozostanę. Czy wie pan, gdzie swego czasu stała moja kołyska?
— Nie. Nie byłem przy tem obecny.
— A jakże! Musi pan z mojej wymowy wnioskować, że wywodzę się z kraju, gdzie rozmawia się najczystszą niemczyzną.
— Tak? Cóżto za miejscowość?
— Dyć to Saksonja. Rozumie pan? Rozmawiałem już z niejednym Niemcem, ale nigdy go tak dobrze nie rozumiałem, ino jak pochodził z Saksonji. Saksonja to serce Niemiec. Drezno jest klasyczne, Elba jest klasyczna, Lipsk jest klasyczny i Saska Szwajcarja tak samo. Najpiękniejszą i najczystszą niemczyznę słyszy się jednak na terenie między Pirną a Miśnią, i właśnie między temi dwoma miasteczkami ujrzałem po raz pierwszy światło świata. A potem, później, zacząłem w tej samej miejscowości moją indywidualną kolej życia. Byłem zasię pomocnikiem leśniczego w Moritzburgu, który jest znamienitem królewskiem miastem myśliwskiem z bardzo słynną galerją obrazów i wielką sadzawką na karpie. Moim najlepszym druhem był tameczny nauczyciel, z którym co wieczór rżnąłem w sześćdziesiąt sześć, a potem gwarzyłem o wszelakich sztukach i naukach. Tam-ci przyswoiłem wielce osobliwe ogólne wykształcenie. A może pan wątpi? Stroisz pan taką zakazaną minę!
— Nie mogę się o to kłócić, aczkolwiek niegdyś byłem gimnazistą i deklinowałem nawet mensa.
Mały człowieczek obrzucił go drwiącem spojrzeniem i rzekł:
— Deklinował pan mensa? Zapewne się pan przemówił?
— Nie.
— No, to nietęgo było z pańskiem gimnazjum! Nie mówi się deklinowałem, tylko deklamowałem, a także nie mensa, tylko pensa. Deklamował pan swoje pensa, być może Przekleństwo śpiewaka Hufelanda, lub Wolnego Strzelca pani Marji Tkacz. Ale z tego powodu nie będziemy się kłócić. Każdy się uczył, jak mógł, — nie więcej — i skoro widzę Niemca, cieszę się bardzo, nawet jeśli nie jest tak rozsądnym chłopcem, a nawet jeśli nie jest Sasem. A zatem jak się mamy? Czy będziemy dobrymi przyjaciółmi?
— Rozumie się — roześmiał się Grubas. — Zawsze słyszałem, że Sasi są nader miłymi ludźmi. Ale czemu opuścił pan swoją ojczyznę?
— Właśnie z powodu sztuki i nauki.
— Jakto?
— To się odbyło zwyczajnie i w sposób następujący. Rozmawialiśmy o polityce i historji świata wieczorem w gospodzie. Było nas trzech: ja, nocny stróż i służący. Nauczyciel siedział przy drugim stole wraz ze znakomitymi obywatelami. Będąc zawsze nader przystępnym człowiekiem, przysiadłem się do maluczkich, których bardzo tem uszczęśliwiłem. Przy historji świata napomknęli o starym papie Wranglu i o tem, że zwykł używać czasownika „nasamprzód“ ni w pięć ni w dziewięć. Przy tej okazji obaj hultaje zaczęli się ze mną sprzeczać co do prawdziwej wymowy tego słowa. Każdy miał inne zapatrywania. Gadałem, że mówi się najsamprzód, służący, że najprzód, stróż nocny zaś, że na wyprzodki. Wpadałem w gniew coraz zawziętszy, ale jako wykształcony urzędnik i objektywny obywatel państwa uważałem, że muszę zapanować nad swojem samoprzezwyciężeniem, i zwróciłem się do swego przyjaciela, nauczyciela. Naturalnie, że ja miałem rację, ale on musiał być w złym nastroju, albo chciał okazać swoją edukację, dość, że krótko i węzłowato powiedział, że żaden z nas nie ma racji. Twierdził, że mówi się nasamprzód. Nie chcę nikomu kaleczyć jego dialektu, ale znaj mores dla mego, zwłaszcza że jest słuszny! Ale tego nie rozumiał stróż nocny. Twierdził, że nie mówię dobrze, — wobec czego postąpiłem tak, jakby postąpił na mojem miejscu każdy rzetelny koneser języka. Rzuciłem mu w głowę, mociumdzieju, swoją obrażoną godność, a wraz z nią kufel piwa. Teraz znowu rozegrały się różne sceny bez kulisów i skończyło się na tem, że zostałem postawiony w stan oskarżenia z powodu zakłócenia publicznego niepokoju i obrażenia premedytacji ciała. Miałem być ukarany i dymisjonowany. Mogłem się pogodzić jeszcze z ukaraniem i dymisją, ale że traciłem miejsce, tego już było za wiele. Tego nie mogłem obwinąć w bawełnę! Skoro odbyłem karę i otrzymałam dymisję, podniosłem się i odszedłem precz. A ponieważ wyszystko co robię, robię już porządnie, więc wyruszyłem wprost do Ameryki. Juścić, mociumdzieju, tylko stary Wrangel winien jest, że pan mnie tu spotkał!
— Jestem Wranglowi za to bardzo wdzięczny, gdyż podoba mi się pan, jak się patrzy, — zapewnił Grubas, kiwając przyjaźnie głową.
— Tak? Czy to prawda? No, ja także odczułem odrazu dla pana rodzaj sekretnej przychylności, i to nie bez powodu. Po pierwsze nie jest pan żadnym draniem, po drugie i ja nim nie jestem, i tak oto możemy po trzecie być zupełnie dobrymi przyjaciółmi. Pomogliśmy już sobie raz jeden, a więc gotowy związek, który nas złączy. Zechce pan łaskawie zwrócić uwagę, że stale wyrażam się górnolotnie, i z tego możesz wnieść, że nie okażę się niegodnym pańskich przyjaznych uczuć. Sas jest zawsze nobliwy i gdyby mnie dzisiaj jeszcze zechciał oskalpować Indjanin, powiedziałbym tylko: — Proszę, niech się pan łaskawie nie fatyguje. Oto ma pan fryzurę mego skalpu.
Jemmy wtrącił ze śmiechem:
— Gdyby czerwonoskóry chciał być równie grzeczny, to musiałby panu zostawić skórę na czaszce. Ale, aby nie zapomnieć, czy pański towarzysz jest istotnie synem słynnego tępiciela niedźwiedzi, Baumanna?
— Tak. Baumann jest moim wspólnikiem, a syn jego, Marcin, nazywa mnie wujem, mimo że byłem jedynakiem u swoich rodziców i mimo że nigdy nie byłem żonaty. Spotkaliśmy się w St. Louis za owych czasów, kiedy gorączka złota ściągnęła diggerów[7] na czarne wzgórza. Uciułaliśmy sumkę i postanowili założyć sklep. To było intratniejsze, niż kopanie złota. Interes się powiódł. Ja przejąłem sklep, Baumann zaś szedł na łowy, aby zdobyć coś dla gęby. Ale później okazało się, że tutaj niema żadnego złota. Diggerowie opuścili te strony i oto zostaliśmy sami z zapasami, których nie sprzedaliśmy, ponieważ nie dostalibyśmy za nie złamanego szeląga. Tylko od czasu do czasu kupowali cośniecoś myśliwi, którzy przypadkowo natrafili na nasz sklep. Ostatni interes ubiliśmy przed dwoma tygodniami. Odwiedziło nas małe towarzystwo, które namawiało mego wspólnika, aby ich zaprowadził do Yellowstone, gdzie podobno znaleziono diamenty, byli to bowiem szlifierzy. Baumann i owszem, zgodził się, wytargował sobie tęgie honorarjum, sprzedał znaczną ilość amunicji oraz innych rzeczy — i poszli. Teraz więc zostałem sam z jego synem i starym negrem, którego zabraliśmy z St. Louis, — sam jeden w strażnicy.
— Yellowstone-river jest nader niebezpieczną miejscowością.
— Już nie teraz.
— Mniema pan? Tak, od czasu jak zostały odkryte tamtejsze cuda, kongres Stanów Zjednoczonych wysłał mnóstwo mierniczych ekspedycyj — przeznaczono tę miejscowość na Park Narodowy. Ale Indjanie kpią sobie z tego. Na tych obszarach harcują teraz Indjanie Węże.
— Zakopali topór wojenny.
— Słyszałem, że niedawno odkopali go ponownie. Pańskiemu przyjacielowi na pewno grozi niebezpieczeństwo. Dodajmy do tego gońca, który do pana przybył. Nie oczekuję nic dobrego.
— Ten Indjanin jest Siouxem.
— Ale ociągał się ze zdaniem swojego poselstwa. To nie jest dobry znak. Radosną wiadomość udziela się odrazu. Zresztą powiedział, że przybywa z Yellowstone.
— A więc szybko doń pośpieszę!
Spiął konia, aby doścignąć Wohkadeha, ten zaś, skoro tylko to zauważył, ściągnął wodze i puścił konia w cwał. Hobble-Frank, nie chcąc puścić się w wyścig, musiał zrezygnować z natychmiastowej rozmowy z posłem.
Tymczasem syn pogromcy niedźwiedzi zbliżył się do Długiego Davy, który chciał zasięgnąć wiadomości o jego ojcu. Otrzymał je, ale dosyć skąpo. Chłopak był powściągliwy w mowie.
Wreszcie strumień skręcił za wyżynę, na której zobaczyli strażnicę. Położenie nadawało jej charakter fortecy, w której wyśmienicie można było się bronić przed napadem wrogów.
Wyżyna spadała tak stromo z trzech stron, że niepodobna było się wspiąć na nią. Czwarte zbocze opatrzono podwójnem ogrodzeniem. Na dole rozciągały się pola maisu[8] i tytoniu. Wpobliżu skubały trawę dwa konie. Marcin wskazał na wierzchowce i rzekł:
— Stąd skradli nam te łotry konie pod naszą nieobecność. Ale gdzie mógł się podziać Bob, nasz murzyn?
Wsadził dwa palce do ust i gwizdnął przeraźliwie. Czarna głowa ukazała się w polu. Z poza szerokich warg wyglądały dwa rzędy zębów, któremi mógłby się chełpić każdy jaguar. Następnie ukazała się cała herkulesowa postać murzyna. Trzymał ciężką, krzepką maczugę. Rzekł ze śmiechem:
— Bob się schować i uważać. Kiedy łobuzy przyjść i chcieć ukraść jeszcze dwa konie, wówczas ich tą grubą pałą po głowie bić.
Kołysał maczugą lekko, jakgdyby to była trzcinka.
Indjanin nie zwracał nań uwagi. Wyminął murzyna, wjechał po dostępnej skarpie, zeskoczył z grzbietu końskiego i skoczył przez ogrodzenie.
— Co za grubjanin być ten redman — złościł się murzyn. — Przejechać koło masser Bob i nie powiedzieć: — Good day! — Skoczyć przez płot i nie czekać, aż massa Marcin mu pozwolić wejść. Masser Bob zrobić go uprzejmy!
Poczciwy murzyn sam sobie nadawał tytuł masser Bob, czyli master lub pan Robert. Był wolnym człowiekiem i czuł się bardzo dotknięty obcesowem obejściem Indjanina.
— Nie obrażaj go! — ostrzegł Marcin. — To nasz przyjaciel.
— To inna być rzecz. Jeśli redman być przyjaciel massy, to być także przyjaciel masser Boba. Massa mieć znów konie? Zabić łobuzy?
— Nie. Zwiali. Otwórz furtkę!
Bob wspiął się na górę długiemi krokami i lekko trącił obie połowy ciężkich wrót, jakgdyby były z papieru. Poczem jeźdźcy wjechali do strażnicy. — —



III
W STRAŻNICY

Pośrodku placu stał czworokątny budynek, sklecony z pieńków drewnianych. Drzwi były otwarte. Kiedy biali weszli, zobaczyli Indjanina siedzącego już pośrodku izby, stanowiącej wnętrze strażnicy. Nie kłopotał się o konia, który wszedł wraz z innymi za ogrodzenie.
Teraz dopiero Marcin i Hobble-Frank powitali z całą serdecznością gości. W głębi znajdował się sklep ze znacznie stopniałemi zapasami. Stołami były deski, ułożone na kozłach. Krzesła również sklecono z desek od skrzyń. W kącie leżało posłanie, tak bogate, że można było zazdrościć ich właścicielom. Składało się bowiem z wielkiej ilości skór straszliwych szarych niedźwiedzi, najniebezpieczniejszych drapieżników Ameryki. Skoro taki grizzly podnosi się na tylne łapy, o dwie stopy przewyższa wysokiego mężczyznę. U Indjan zabicie takiego niedźwiedzia uchodzi za największy czyn bohaterski, a nawet lepiej uzbrojony biały woli raczej zejść z drogi bestji, niż bez potrzeby wdawać się z nią w harce.
Rozmaita broń, trofea wojenne i myśliwskie wisiały na ścianach, wpobliżu zaś kominka radowały oczy olbrzymie połcie wędzonego mięsa, przytwierdzone do kołków.
Dzień kłonił się ku zachodowi, a ponieważ światło wieczorne z trudem przebijało się przez małe — nie okna zresztą, tylko otwory w murze, — strzelnice, opatrzone okiennicami, przeto w izbie było prawie zupełnie ciemno.
— Masser Bob zapalić — oznajmił murzyn.
Przytaszczył suche drzewo i zapomocą punksu zakrzesał ognia na kominku. Lont takiego krzesiwa stanowi suche, łatwo palne próchno, które się wydobywa ze starych przegniłych drzew.
Płomień oświetlił jarko kolosalną postać murzyna. Nosił obszerny strój z najprostszego kaliko. Głowy nie okrywał. Był bowiem dosyć próżny i nie chciał uchodzić za czystej krwi Afrykańczyka. Niestety jednak, głowę jego obrastał gęsty las krótkich, wijących się loków, a ponieważ ta wełna właśnie najbardziej zdradzała jego pochodzenie, więc nie szczędził wielkiego trudu, aby dowieść, że to nie żadna wełna, ale najzwyklejsze włosy. Wysmarował więc głowę łojem jelenim i splótł chaos krótkiej krnąbrnej wełny w niezliczone cieniutkie warkoczyki, które sterczały we wszystkich kierunkach, niczem igły jeża. Światło ogniska podkreślało cudaczność tej fryzury.
Dotychczas mówiono mało. Teraz jednak rzekł Hobble-Frank po angielsku do Indianina:
— Mój brat czerwony gości w naszym domu. Niech będzie serdecznie pozdrowiony i niech wyłoży nam swoje poselstwo.
Czerwony obejrzał się badawczo dokoła i odpowiedział:
— Jakże może mówić Wohkadeh, skoro nie poczuł jeszcze dymu pokoju?
Na to Marcin, syn pogromcy niedźwiedzi, zdjął ze ściany Indjański kalumet i nabił tabaką. Podczas gdy wszyscy przysiedli się do czerwonego, zapalił tytoń, pociągnął z fajki sześć razy, puszczając dym ku górze, nadół i na cztery strony świata, i rzekł:
— Wohkadeh jest naszym przyjacielem, a my jesteśmy jego braćmi. Niech wypali z nami fajkę pokoju, a potem niech wywiąże się z poselstwa.
Następnie wręczył fajkę Indianinowi, który podniósł się i, pociągnąwszy również sześć razy, odpowiedział:
— Wohkadeh nie widział jeszcze tych białych i tego czarnego. Wysłano go do nich, oni zaś uwolnili Wohkadeha z niewoli. Ich wrogowie są także jego wrogami, jego zaś przyjaciele będą również ich przyjaciółmi. Howgh!
Howgh oznacza u Indjan to samo, co: tak, pewnie. Używa się dla potwierdzenia lub podkreślenia, zwłaszcza w pauzach lub w końcu przemowy.
Puścił fajkę w obieg. Podczas gdy kalumet przechodził od jednego do drugiego, czerwonoskóry usiadł zpowrotem i czekał, aż Bob, jako ostatni, potwierdzi braterstwo dymem tytoniu. Zachowywał się jak stary doświadczony wódz, a także Marcin, który był jeszcze napoły chłopcem, okazywał powagę, która świadczyła, że podczas nieobecności ojca uważa siebie za właściwego gospodarza domu.
Skoro więc Bob odłożył kalumet, Wohkadeh zaczął:
— Czy moi biali bracia znają białą twarz, którą Siouxowie nazywają Nou-pay-klama?
— Masz na myśli Old Shatterhanda? — odezwał się Długi Davy. — Nie widziałem go jeszcze na oczy, ale wszak każdy słyszał o nim dosyć. Cóż się więc z nim stało?
— Mimo że jest białym, lubi czerwonych. Jest najsłynniejszym scoutem. Jego kula nigdy nie chybia, pięścią zaś nieuzbrojoną powala każdego wroga. Dlatego nazywają go Old Shatterhand — Druzgocąca Ręka. Oszczędza krwi i życia swoich wrogów: rani ich, aby unieszkodliwić, i zabija jedynie, kiedy w grę wchodzi jego własne życie. Przed wielu zimami został napadnięty przez Siouxów-Ogallalla hen nad Yellowstone. Stał wówczas na skale, niedostępny dla ich wystrzałów. Wystąpił naprzód i umówił się, że będzie walczył bez broni z trzema uzbrojonymi w tomahawki wrogami. Wszystkich trzech powalił pięścią, między innymi Szi-tsza-pahtah[9], najsilniejszego męża plemienia. Rozległo się wycie w górach i lamenty w wigwamach Ogallalla. Nie ucichło jeszcze dotychczas — ponawia się w rocznicę śmierci trzech wojowników. Teraz upłynął shakoh[10] i najmężniejsi wojownicy plemienia wyruszyli do Yellowstone, aby nad grobem poległych śpiewać pieśni śmierci. Każdy biały, którego spotkają, jest zgubiony; przywiązuje się go do pala męczeńskiego nad grobem zabitych przez Old Shatterhanda i musi umrzeć w powolnych męczarniach, aby dusza jego usługiwała w Wiecznych Ostępach duszom zabitych. — Po krótkiej pauzie dodał powoli stłumionym głosem: — Pogromca niedźwiedzi i jego przyjaciele zostali zaskoczeni podczas snu i schwytani w niewolę.
Marcin zerwał się z miejsca i krzyknął:
— Bob, natychmiast osiodłaj konie! Frank, zapakuj czem prędzej amunicję i żywność, a ja tymczasem naoliwię broń i naostrzę noże. Najpóźniej za godzinę ruszamy ku Yellowstone-river.
— Rozumie się! — zawołał Frank, powstając szybko. — Do wszystkich djabłów, czerwoni grubo mi zato zapłacą!
Murzyn wzniósł do góry maczugę i rzekł:
— Masser Bob pójść z wami. Masser Bob zabić wszystkie czerwone psy Ogallalla!
W tej chwili Indjanin podniósł rękę i rzekł:
— Czy moi biali bracia są komarami, które wściekle latają, kiedy ich podrażniono? Czy też są mężami, którzy wiedzą, że spokojna narada musi poprzedzać czyny? Wohkadeh jeszcze nie skończył.
— Mój ojciec jest w niebezpieczeństwie, to mi wystarcza! — oburzył się młodzian.
Wówczas odezwał się gruby Jemmy:
— Uspokój się, mój młody przyjacielu! Pośpiech ma swoje granice. Pozwól przedtem wypowiedzieć się Wohkadehowi, poczem zaczniemy działać.
— Działać? Wy z nami?
— To się samo przez się rozumie. Wypaliliśmy kalumet, jesteśmy zatem braćmi i przyjaciółmi. Długi Davy i Gruby Jemmy nigdy jeszcze nie wydali na sztych człowieka, który wzywa pomocy. Czy pojedziemy obaj w góry Montana, aby tam polować na bawoły, czy też ukroimy sobie przedtem wycieczkę ku Yellowstone, aby zatańczyć walca z Sioux-Ogallallami, — to nam nie sprawia różnicy! Ale wszystko musi się odbyć we właściwym porządku, inaczej nie przynosi to chluby tak starym myśliwym, jak my. Siadajże pan zpowrotem i zachowaj spokój, jak przystoi!
— Słusznie — potwierdził mały Sas. — Wzburzenie w żadnym razie nie prowadzi do celu. Musimy działać z namysłem.
Skoro ci trzej usiedli, Indjanin podjął:
— Wohkadeh został wychowany przez Siouxów-Ponca, którzy są przyjaciółmi białych. Później zmuszono go, aby został Ogallalla, ale czekał tylko na sposobność, aby opuścić to plemię. Teraz musiał wraz z wojownikami ruszyć ku Yellowstone. Był obecny przy tem, jak w nocy napadnięto na pogromcę niedźwiedzi i jego towarzyszy. Ogallalla musieli zachować wszelką ostrożność, gdyż tam w górach mieszkają ich zajadli wrogowie, Szoszoni. Wysłano Wohkadeha na przeszpiegi do wigwamów Szoszonów, lecz on pojechał co koń wyskoczy na Wschód do siedziby pogromcy niedźwiedzi, aby zawiadomić o wypadku syna jego i przyjaciela.
— Dzielny postępek, nigdy ci tego nie zapomnę! — zawołał Marcin. — Ale czy mój ojciec wie o tem?
— Wohkadeh powiedział mu to i kazał sobie opisać drogę. Mówił z pogromcą niedźwiedzi pokryjomu tak, że żaden Ogallalla nie mógł tego zauważyć.
— Ale domyślą się, skoro do nich nie wrócisz.
— Nie. Uwierzą, że Szoszoni zabili Wohkadeha.
— Czy mój ojciec udzielił ci jakich wskazówek dla nas?
— Nie. Wohkadeh miał tylko powiedzieć, że schwytano go do niewoli wraz z towarzyszami. Wówczas mój młody brat sam będzie wiedział, co czynić.
— Naturalnie, że wiem. Wyruszę, — i to natychmiast — aby go uwolnić!
Usiłował ponownie się zerwać, lecz Jemmy uchwycił Marcina za ramię i zatrzymał:
Stop, my boy! Nie dowiedzieliśmy się wszystkiego. — Wohkadeh może nam powiedzieć, na jakiem miejscu pogromca niedźwiedzi został schwytany?
Indjanin odpowiedział:
— Woda, którą biali nazywają rzeką Pulver, składa się z czterech ramion. Napad zdarzył się na zachodnim.
— Dobrze. Będzie to więc z tamtej strony Camp Mac Kinney i na południe od Ranch Murphy. Ta miejscowość nie jest mi obca. A w jakim kierunku udali się Ogallalla?
— W góry zwane przez białych Grubym Rogiem.
— A zatem w Big-Horn. A potem?
— Wyminęli głowę Złego Ducha...
— Ah, Devils Head!
— ...i dotarli do wody, która tam ma źródło a spływa do rzeki Grubego Rogu. Tutaj usłyszeliśmy o wrogich Szoszonach, wysłano więc Wohkadeha na zwiady. Nie wie zatem, dokąd następnie pojechali Ogallalla.
— Posiadamy oczy i wytropimy ślady wrogów. Kiedy zdarzył się napad?
— Przed czterema dniami.
— O biada! Kiedy odbędzie się wielka stypa?
— W dzień pełni księżyca. W tym samym dniu polegli trzej wojownicy.
Jemmy obliczył w myślach i rzekł:
— W takim razie mamy dość czasu, aby doścignąć czerwonych. Mamy dni dwanaście do pełni księżyca. Ale, ilu jest tych Ogallalla?
— Kiedy ich opuszczałem, liczyli pięćkroć po dziesięć i do tego sześciu.
— A więc pięćdziesięciu sześciu wojowników. Iluż wzięli jeńców?
— Wraz z pogromcą niedźwiedzi — sześciu.
— A więc wiemy dosyć i możemy gotować się do wymarszu. Marcinie Baumann, co pan zamierza czynić?
Młodzieniec stanął, wzniósł prawicę i odpowiedział:
— Ślubuję ratować ojca lub pomścić jego śmierć, nawet gdybym sam jeden miał ścigać Siouxów i walczyć z nimi. Umrę raczej, a nie złamię przysięgi.
— Nie, sam nie wyruszysz! — rzekł mały Hobble-Frank. — Rozumie się, że pojadę z tobą i nie opuszczę w żadnym wypadku.
— I masser Bob też pójść, — oświadczył negr — aby uwolnić stary massa Baumann i na śmierć okładać Siouxów-Ogallalla. Wszyscy oni musieć pójść do piekieł! — ścisnął pięść i głośno zgrzytnął zębami.
— A ja także pojadę — powiedział Gruby Jemmy. — Z radością wydrę czerwonym jeńców. A ty, Davy?
— Nie pleć bzdur! — odpowiedział spokojnie Długi. — Czy mniemasz, że ja tutaj zostanę i będę łatał obuwie, lub mełł kawę, podczas gdy wy będziecie gonili za znakomitą przygodą?
— Dobrze, stary szopie, bądź zadowolony, pojedziesz z nami. Ale co zrobi nasz czerwony brat Wohkadeh?
Indjanin odpowiedział:
— Wohkadeh jest Mandana, lub, co najwyżej, przybranym Ponca-Siouxem, nigdy zaś Ogallalla. Skoro mu jego biali bracia dadzą strzelbę z prochem i ołowiem, dotrzyma im towarzystwa i umrze, lub pokona wrogów. Howgh!
— Odważny chłop! — orzekł mały Sas. — Dostaniesz strzelbę i wszystko, czego pragniesz, nawet wypoczętego konia, gdyż mamy cztery wierzchowce, a zatem o jednego za wiele. Twój gniadosz jest zmęczony i może biec za nami, dopóki nie odpocznie. Ale kiedy wyruszamy, panowie?
— Naturalnie natychmiast! — odpowiedział Marcin.
— Stanowczo nie powinniśmy się guzdrać, — potwierdził Grubas — ale nie radzę także pędzić na łeb i na szyję. Droga wypadnie przez miejscowości, pozbawione wody i zwierzyny, musimy przeto zaopatrzyć się w żywność. A nie wiemy nadto, czy dziewięciu owych kłusowników, którym dziś odklepaliśmy pacierze, nie knuje przeciwko nam czegoś złego. Musimy się bezwzględnie przekonać, czy opuścili, lub czy opuszczą tę miejscowość. A następnie jak się rzecz ma z tym domem? Czy zostawimy go bez opieki?
— Tak — odpowiedział Marcin.
— Łatwo może się zdarzyć, że po powrocie zastaniecie popioły, lub próżną izbę.
— Drugiemu możemy zaradzić.
Młodzian wziął motykę i podważył czworokąt na glinianej podłodze. — Były tu zamaskowane drzwi, prowadzące do obszernej piwnicy, gdzie można było schować wszystko, czegoby się nie zabrało na wyprawę. Po ponownem zaklejeniu gliną, żaden niepowołany nigdyby się nie domyślił istnienia tego schowku. A nawet gdyby podpalano budynek, należało się spodziewać, że gliniana podłoga uchroni schowane rzeczy przed niszczycielskim żywiołem.
Mężczyźni jęli znosić do zagłębienia całą zawartość izby, z wyjątkiem oczywiście tego, co zamierzali zabrać na drogę. Schowano więc także skóry niedźwiedzie. Była między niemi jedna, szczególnie piękna i wielka. Kiedy Jemmy oglądał skórę z podziwem, Marcin wyrwał mu ją z ręki i rzucił do zagłębienia.
— Precz z tem! — rzekł. — Nie mogę patrzeć na to futro, nie uprzytamniając sobie najokropniejszych godzin swego życia.
— Brzmi to tak, jakgdybyś miał za sobą bardzo długie życie, lub cały szereg najokropniejszych przeżyć, mój chłopcze.
— Być może istotnie przeżyłem więcej, niż niejeden stary trapper.
— Oho, co za fanfaronada!
Oczy Marcina spojrzały gniewnie na grubasa, poczem zapytał:
— Mniema pan zapewne, że syn pogromcy niedźwiedzi nie ma sposobności do przeżyć? Zapewniam pana, że już jako sześcioletni smyk mocowałem się z drabem, który żył w futrze przez pana podziwianem.
— Sześcioletni bęben z grizzly takiej mocy? Wiem, że dzieci Zachodu są strugane ze zgoła innego drzewa, niż bębny, które w miastach opierają nóżki na kominkach ojców. Widywałem niejednego chłopca, który w New-Yorku byłby strzelcem abecadła, tu zaś obchodził się z rifle, jak stary. Ale — hm! Jakże się to wtedy miało z owym niedźwiedziem?
— Było to w górach Colorado. Miałem jeszcze wówczas matkę i trzyletnią kochaną siostrzyczkę. Ojciec wyjechał na łowy, matka wyszła na dwór, aby narąbać drzewa do ogniska, bo była zima i tęgi mróz panował w górach. Zostałem w pokoju sam jeden z małą Luddy. Siedziała na ziemi między drzwiami a stołem i bawiła się lalką, którą wystrugałem z drzewa, ja zaś stałem na stole, aby wielkim nożem wykrajać litery M i L w grubej belce, która pod śpiczastym dachem biegła od jednej do drugiej ściany. Były to inicjały moje i kochanej Luddy. Chciałem w ten sposób uwiecznić nasze imiona. Zatopiony w tej ciężkiej pracy nagle usłyszałem, jak drzwi otworzyły się z hałasem. Sądziłem, że to matka przyszła z drzewem na rękach, i nawet się nie odwróciłem, a tylko powiedziałem: — M’a, to dla Luddy i dla mnie. Później zrobię dla ciebie i dla p’a.
„Zamiast odpowiedzi usłyszałem gniewny pomruk. Odwróciłem się. Muszę wam powiedzieć, messurs, że nie dniało jeszcze, ale na dworze skrzył śnieg, a na ognisku płonął kloc drewniany i oświetlał izbę. Ujrzałem więc scenę, krew ścinającą w żyłach. Tuż przed małą biedną Luddy, która oniemiała z przerażenia, stał ogromny szary niedźwiedź. Sierść jego była zmarznięta, oddech parował. Milcząca siostrzyczka wyciągnęła doń kukłę, jakgdyby chcąc powiedzieć: — No, weź moją lalkę, ale nie wyrządź mi nic złego, ty niedobry kochany niedźwiedziu! — Ale grizzly nie zna litości. Jednem uderzeniem powalił Luddy i jednem uderzeniem zmiażdżył jej małą słodką blond główkę. Jeszcze dzisiaj brzmi mi w uszach mlaskanie i trzeszczenie — — heavens, nie mogę tego zapomnieć, nigdy, nigdy!...
Urwał wzruszony. Nikt nie przerywał milczenia, aż podjął:
— „Ja także znieruchomiałem z przerażenia. Chciałem wzywać na pomoc, ale głos zamarł mi na ustach. Widziałem, jak ciałko mojej siostrzyczki znikało w paszczy bestji, aż wreszcie została tylko... kukła, która upadła na ziemię. Trzymałem kurczowo w ręku długi nóż. Teraz potwór zbliżył się do mnie i podniósł przednie łapy na stół. W tej chwili odzyskałem władzę w członkach. Straszny, cuchnący oddech potwora poczułem na twarzy. Wziąłem nóż w zęby, chwyciłem się rękoma za belkę i wzniosłem na nią. Usiłując mnie dosięgnąć, przewrócił stół. To było szczęściem dla mnie.
„Teraz zawołałem na pomoc, ale napróżno; matka nie przybywała, aczkolwiek powinna była słyszeć mój okrzyk, gdyż drzwi były naoścież otwarte i zimny ciąg powietrza wpadał do izby. — Grizzly podniósł się w całej wysokości, aby mnie ściągnąć z belki. Oglądaliście jego futro, wierzycie tedy, że dosięgał mnie przedniemi pazurami. Wszelako miałem nóż w ręce. Lewą trzymałem się mocno, a prawą kłułem łapę, która chciała mnie uchwycić.
„Cóż będę wam opowiadał o mojej walce, o mojej rozpaczy i strachu! Jak długo się broniłem — nie wiem. W takiej sytuacji kwadrans dłuży się jak wieczność, ale już siły mnie opuszczały, obie zaś przednie łapy niedźwiedzia były powielekroć pokłute i pokrajane, gdy — nareszcie! — usłyszałem poprzez pomruki i wycie niedźwiedzia szczekanie naszego psa, który poszedł z ojcem na polowanie. Na dworze już zaczął tak szczekać, jak nigdy jeszcze nie słyszałem w życiu, wpadł do izby i rzucił się momentalnie na olbrzymiego drapieżnika. Był to szpetny kundel, ale silny ponad miarę i niebywale wierny. Schwycił niedźwiedzia za grdykę, chcąc ją rozerwać, lecz niedźwiedź zmiażdżył go gwałtownem uderzeniem pazurów. Po kilku zaledwie chwilach pies leżał martwy, rozerwany na kawałki, wściekły zaś grizzly zwrócił się znowu przeciwko mnie.
— Lecz pański ojciec? — zapytał Davy, który, jak zresztą wszyscy, przysłuchiwał się w ogromnem naprężeniu. — Jeśli pies przybył, to i ojciec pański musiał być wpobliżu?
— Rozumie się, gdyż oto gdy niedźwiedź podniósł się na łapy pod belkę, ukazał się w drzwiach ojciec, blady jak śmierć. — Ojcze, rety! — krzyknąłem, uderzając niedźwiedzia nożem. Nie odpowiadał. Słowa ugrzęzły mu w gardle. Podniósł strzelbę — teraz wystrzeli!... Nie. Opuścił strzelbę zpowrotem! Był tak wzburzony, że broń drżała mu w rękach. Cisnął ją i, wyrwawszy nóż bowie z za pasa, skoczył ztyłu na bestję. Chwytając ją lewą ręką za futro, podszedł zboku i zatopił nóż aż po rękojeść między oba znane żebra. Potem błyskawicznie odskoczył, unikając przedśmiertnego uścisku niedźwiedzia. Zwierzę stało nieruchomo, rzęziło i jęczało w nieopisany zgoła sposób; poruszyło przedniemi łapami, poczem runęło martwe. Jak się okazało, klinga dotarła do samego serca.
— Bogu dzięki! — rzekł Jemmy, głęboko, głośno odetchnąwszy. — To się nazywa pomoc w potrzebie. Lecz co się stało z pańską matką, mój młody sir?
— Matka — — ah, nie ujrzałem jej już nigdy...
Odwrócił się i szybkim ruchem otarł dwie łzy.
— Nie ujrzał pan? Jakto?
— Kiedy ojciec cały drżący zdjął mnie z belki, zapytał przedewszystkiem o małą Luddy. Łkając głośno, opowiedziałem przebieg okrutnego zdarzenia. Nigdy jeszcze nie widziałem takiej twarzy, jaką miał w owej chwili mój ojciec. Była koloru popiołu i wyglądała jak głaz. Wydał okrzyk, jeden jedyny, ale co za okrzyk! Potem zamilkł. Usiadł na ławce i ukrył twarz w rękach. Na moje pocałunki i słowa nie odpowiedział wcale. Kiedy zapytałem o matkę, potrząsnął głową, ale skoro chciałem wyjść, aby jej poszukać, schwycił mnie za ramię tak, że aż krzyknąłem z bólu, i zawołał: — Zostań. To nie dla ciebie! — Następnie siedział długo, długo, dopóki ognisko nie wygasło. A potem zamknął mnie w izbie i zaczął pracować na dworze. Usiłowałem usunąć mech, który zatykał szpary między poszczególnemi głazami budynku. Udało się to w jednem miejscu. Skoro wyjrzałem, zobaczyłem, że kopie głęboki dół... Niedźwiedź, zanim wdarł się do izby, napadł i rozszarpał moją matkę. Nie widziałem, jak ojciec zakopał matkę, gdyż zaskoczył mnie przy podglądaniu i postarał się o to, abym nie mógł podejść do ściany.
— Okropne, okropne! — rzekł Jemmy, ocierając oczy rękawem futra.
— Tak, to było okropne! Ojciec przez długi czas chorował. Zaopiekował się nami człowiek, przysłany przez najbliższego sąsiada. Skoro tylko ojciec wyzdrowiał, opuściliśmy ową miejscowość i zaczęliśmy polować na niedźwiedzie. Kiedy mój ojciec słyszy, że gdzieś widziano niedźwiedzia, nie zaznaje spokoju, dopóki mu nie pośle kuli, lub nie zada ciosu klingą. A ja — — no, mogę zapewnić, że zrobiłem swoje i pomściłem śmierć mojej biednej małej Luddy! Dawniej biło mi serce, kiedy kierowałem lufę na niedźwiedzia, ale posiadam talizman, który mnie ochrania tak, że mogę stanąć wobec grizzly z równym spokojem, jakbym miał przed sobą szopa.
— Talizman? — zapytał Davy. — Pah, niema talizmanów! Młody człowieku, nie wierz w podobne brednie. Jest to grzech wobec pierwszego przykazania.
— Nie. Talizman, o którym mówię, jest innego rodzaju, niż pan mniemasz. Obejrzyj-no, master. Wisi tam pod biblją.
Wskazał na ścianę, gdzie na półeczce leżała stara biblia. Pod nią wisiał kawał drzewa, długi na półtora palców i gruby na palec. Górna część wyraźnie wyglądała, jak głowa.
Hm! — mruknął Davy, który, jak wszyscy Yankees, surowo trzymał się artykułów wiary. — Nie chcę sądzić, aby to wyobrażało bożka pogańskiego.
— Bynajmniej. Nie jestem bałwochwalcą, ale dobrym chrześcijaninem. Widzicie tu drewnianą kukłę, którą swego czasu wystrugałem dla siostrzyczki. Zachowałem tę pamiątkę po strasznych chwilach i zawsze zawieszam na szyi, skoro towarzyszę ojcu w wyprawach na niedźwiedzie. Kiedy się zbliża niebezpieczeństwo, chwytam za kukłę i — niedźwiedź jest stracony. Możecie na to liczyć!
Teraz wzruszony Jemmy położył chłopcu rękę na ramieniu i rzekł:
— Marcinie, jesteś dzielnym boy’em. Uważaj mnie za swego przyjaciela, a nie rozczarujesz się. Jak ja gruby jestem, tak samo grube możesz we mnie pokładać zaufanie. Dowiodę panu. — —



IV
OLD SHATTERHAND

Po południu piątego dnia jeźdźcy opuścili dorzecze Pulveru i pomknęli ku górom Bighorn.
Obszary, które ciągną się od Missouri do owego łańcucha skał, po dziś dzień leżą odłogiem. Teren ten stanowi prawie wyłącznie jednostajną bezdrzewną prerję, gdzie myśliwy musi nieraz po kilka dni jechać, zanim natrafi na źródło, lub zagajnik. Wznosi się teren powoli ku zachodowi, tworząc to łagodne pagórki, to znów wzgórza, coraz bardziej strome, coraz to wyższe, im dalej na zachód. Ale wszędzie brak drzewa i wody. Dlatego Indjanie nazywają tę miejscowość Mah-kosietsza, a biali Bad lands. Oba wyrażenia oznaczają to samo, mianowicie: Zły Kraj.
Dalej na północ, obszary rzek Cheyenne, Powder, Tongue oraz Big-Horn są znacznie gościnniejsze. Trawa jest tłustsza, rzadkie krzewy przechodzą w rozległe krzewiny i nakoniec noga westmana stąpa w cieniu niejednego wielowiekowego olbrzyma.
Tam rozciągają się tereny łowieckie Szoszonów lub Indjan-Wężów, Siouxów, Cheyennów i Arapahoesów. Każde plemię rozpada się na szczepy, a że każdy ze szczepów ma swoje partykularne cele, przeto nie dziw, iż teren to stałych zamieszek, wojny i zbrojnego pokoju. A kiedy wreszcie redman przyzwyczaja się do zgody, wówczas przychodzi master Bladatwarz i kłuje go dopóty igłą i nożem, aż Indjanin wykopuje topór wojenny i odnowa wszczyna walkę. Rozumie się, że na granicy terenów łowieckich owych rozlicznych plemion i szczepów życie jednostki nie jest zbyt bezpieczne. Szoszoni bowiem byli od wieków zapamiętałymi wrogami Siouxów — oto czemu obszary między Dakota na północ od rzeki Yellowstone do gór Bighorn wchłonęły wiele krwi czerwonych, a nawet białych. — —
Gruby Jemmy i Długi Davy wiedzieli o tem dobrze i unikali starannie spotkania z Indjanami jakiegokolwiek plemienia. Wohkadeh prowadził, ponieważ przebył tę drogę, dążąc do strażnicy. Był teraz uzbrojony w strzelbę i nosił za pasem torbę z wszelkiemi drobiazgami, bez których westman nie mógłby się obejść. Jemmy i Davy wyglądali tak, jak poprzednio. Pierwszy, rozumie się, jechał na swoim wysokim kłusaku, a drugi zwieszał swoje długie nogasy po bokach małego upartego muła, który usiłował co pięć minut wysadzić jeźdźca z siodła. Davy’emu wystarczyło tylko postawić but lewy, ewentualnie prawy, aby mieć mocne oparcie. Na swojem zwierzęciu przypominał mieszkańca wysp australijskich, który swoją wielce niepewną łódź zaopatrywał w pale, aby nie mogła się przewrócić. Palami Davy’ego były jego własne nogi.
Frank również nosił tę samą odzież, w której ujrzeli go po raz pierwszy obaj przyjaciele — mokasyny, legginy, niebieski frak i „Amazonkę“ z długiem żółtem piórem na głowie. Mały Sas świetnie dosiadał konia i, mimo osobliwego wyglądu, sprawiał wrażenie tęgiego westmana.
Przyjemnie było patrzeć, jak Marcin Baumann siedzi w siodle. Jechał niezgorzej od Wohkadeha. Był jakgdyby zrośnięty z koniem. Trzymał się pochylony naprzód, przez co ujmował ciężaru koniowi i mógł jechać miesiącami bez zbytniego zmęczenia. Nosił skórzany strój trappera, również broń jego nie pozostawiała nic do życzenia. Świeże oblicze i jasne spojrzenie świadczyły, że, aczkolwiek to jeszcze wyrostek, w potrzebie umie działać jak mężczyzna.
Zabawnie wyglądał Czarny Bob. Do konnej jazdy nigdy nie czuł namiętności, to też siedział w sposób, nie dający się opisać. Miał wiele udręki z koniem, ale niemniej koń z nim, gdyż negr nie potrafił przez dziesięć minut wytrwać na miejscu. Przysuwał się niemal do szyi zwierzęcia, lecz każdy krok rumaka zesuwał go o cal wtył. Zsuwał się i ześlizgiwał, aż wkońcu omal nie spadał na ziemię. Poczem znowu umieszczał się koło szyi i znowu ześlizgiwał w sposób niezwykle ucieszny. Zamiast siodła miał pod sobą koc, wiedział bowiem z poprzednich prób, że nie zdoła się utrzymać w siodle, — przy nieco zaś szybszem tempie znalazłby się na ziemi. Nogi trzymał jak najdalej od konia. Skoro mu radzono, aby przycisnął je do boków wierzchowca, odpowiadał: — Dlaczego mieć Bob ściskać nogami biedny koń? Biedny koń nic mu złego nie zrobić. Boba nogi nie być kleszcze! — —
Jeźdźcy dotarli do brzegu niezbyt głębokiego, niemal okrągłego skarpu, o promieniu, wynoszącym trzy mile angielskie. Otoczony z trzech stron ledwo widocznemi wzniesieniami, zbiegał się na zachodzie ze znacznem wzgórzem, zarośniętem krzewiną i zadrzewionem gęsto. Dawniej było tu coś w rodzaju jeziora. Grunt stanowił głęboki piasek i, poza skąpemi skupieniami traw, był zarośnięty zaledwie owym szarym mchem, charakteryzującym bezpłodne obszary Dalekiego Zachodu. Jak oświadczył Davy, miejscowość ta nosiła nazwę Pa-ave-pap t. zn. Jezioro Krwi, gdyż ongi biali wytępili na tem miejscu moc Szoszonów.
Wohkadeh rozpędził konia i skierował się ku wspomnianemu wzgórzu. Ta naturalna niecka nie nastręczała żadnych niebezpieczeństw, gdyż z płaskiego jej dna można było zobaczyć każdego pieszego, lub jeźdźca.
Jechali może półgodziny, gdy Wohkadeh osadził rumaka na miejscu.
Uff! — zawołał.
— Cóż takiego? — zapytał Jemmy.
Szi-szi!
Jest to słowo mandańskie i oznacza nogi, ale używa się także w znaczeniu śladu, czy tropu.
— Ślad? — zapytał Grubas. — Ludzki czy zwierzęcy?
— Wohkadeh nie wie. Moi bracia niech sami obejrzą.
Good luck! Indjanin, a nie wie, czy to ślad człowieka czy zwierzęcia! Musi to zatem być szczególny ślad. Obejrzymy! Lecz zejdźcie z koni i nie zadeptajcie śladu, ludziska, gdyż nie można będzie go rozpoznać.
— Owszem, można będzie, — twierdził Indjanin. — Jest wielki i długi. Ciągnie się zdaleka, z południa, i prowadzi na północ.
Jeźdźcy zeskoczyli z koni, aby zbadać tajemniczy trop. Każdy trzyletni chłopczyk indjański potrafi odróżnić ślad nogi ludzkiej od zwierzęcej. Rzecz niepojęta poprostu, dlaczego Wohkadeh nie potrafił tego dokonać. Ale i Jemmy potrząsał czupryną, spoglądał to na prawo, to znów na lewo. Długo potrząsał głową i wreszcie rzekł do Długiego Davy’ego:
— No, stary przyjacielu, czy widziałeś już kiedy coś takiego?
Zapytany podrapał się z początku za prawym, a następnie za lewym uchem, splunął dwukrotnie, co miało wyrażać zakłopotanie, i wreszcie odpowiedział:
— Nie, nigdy jeszcze.
— A pan, master Frank?
Sas spozierał na ślad i bąknął:
— Djabeł niech rozpozna te ślady!
— Tak — rzekł Jemmy. — To tylko pewna, że przechodziła tędy jakaś żywa istota. Ale jaka? Ileż miała nóg?
— Cztery — odpowiedzieli wszyscy, prócz Indjanina.
— Tak, to się dokładnie widzi. Ale niech mi ktoś powie, z jakiego rodzaju czworonożną istotą mamy do czynienia?
— Nie jest to jeleń — odezwał się Frank.
— Boże broń! Jeleń nie zostawia tak głębokich śladów.
— Może niedźwiedź?
— Niedźwiedź wprawdzie zostawia w piasku tak wielkie i wyraźne ślady, że nawet ślepy może je palcami wymacać, lecz ten ślad nie jest śladem niedźwiedzia. Nie jest też długi i zatarty ztyłu, jak odcisk pięty, ale prawie okrągły i gładko wyciśnięty, jakgdyby stemplowany pieczątką. Pomieściłaby się w nim cała dłoń. Równy naogół, jest tylko ztyłu nieco wytarty. A zatem zwierzę nie miało pazurów, lecz kopyta.
— A więc koń? — rzekł Frank.
— Hm! — mruknął Jemmy. — Nie mógł to być koń. Odkrylibyśmy choćby najmniejszy ślad podkowy, poznalibyśmy nawet kopyta końskie, gdyby nie był podkuty. Jest to trop najwyżej z przed dwóch godzin, a zatem odcisk nogi końskiej nie mógłby jeszcze zniknąć. A zresztą, czy istnieje koń o tak wielkich kopytach? Gdybyśmy byli w Azji, lub Afryce, a nie na tej starej przyzwoitej sawanie, to uważałbym, że przeszedł tędy słoń.
— W rzeczy samej, to tak wygląda, — roześmiał się Długi Davy.
— Co? Czy widziałeś słonia?
— Nawet dwa. Jednego w Filadelfji u Barnuma, a drugiego — ciebie, Grubasie!
— Jeśli chcesz stroić żarty, to kup sobie lepsze za dziesięć dolarów, zrozumiano? Przyznaję, że, jak na słonia, to dosyć wielkie ślady, ale byłyby o wiele bardziej od siebie oddalone. O tem nie pomyślałeś, Davy. Nie był to także wielbłąd, gdyż musiałbym przyjąć, że ty przechodziłeś tędy przed dwiema godzinami. A teraz wyznaję, że mądrość swoją wyczerpałem.
Poszli naprzód, i wrócili, aby zbadać dokładniej zadziwiające odciski, ale żaden z nich nie mógł wpaść na pomysł przynajmniej prawdopodobny.
— Co o tem powie mój czerwony brat? — zapytał Jemmy.
Maho akono! — odparł Indjanin z gestem czci.
— Duch prerji — tak mniemasz?
— Tak, gdyż nie był to ani człowiek, ani zwierzę.
Heig-ho! Wasze duchy mają przerażająco wielkie nogi. A może duch prerji cierpi na reumatyzm i nosi filcowe pantofle?
— Mój biały brat niech nie kpi! Duch sawany może się objawić w każdym kształcie. Pojedziemy dalej!
— Nie. Muszę wiedzieć, co o tem myśleć. Nigdy jeszcze nie widziałem takiego śladu i będę za nim chodził, dopóki nie dowiem się, kto go zostawił.
— Mój brat poprowadzi nas na zgubę. Duch nie znosi, aby go szukano.
Madness! Kiedy później Gruby Jemmy będzie opowiadał o tym śladzie, a nie potrafi określić sprawcy, wykpią go tęgo. Każdy rzetelny westman poczytałby sobie za punkt honoru zbadanie tej tajemnicy.
— Nie mamy czasu na to.
— Nie żądam tego od was. Mamy cztery godziny do wieczora. Później będziemy musieli rozbić obóz. Czy aby mój czerwony brat zna miejsce odpowiednie na odpoczynek?
— Owszem. Jeśli będziemy jechali wciąż naprzód, to dotrzemy do otworu w wyżynie. Jest tam dolina, do której z lewej strony o godzinę drogi prowadzi boczny parów. W owym parowie rozbijemy obóz, gdyż pełno tam krzewów i drzew, które zasłonią ognisko, a także bije źródło dobrej wody.
— Łatwo to miejsce znaleźć. A więc ruszajcie z Bogiem! Ja pojadę za śladem, a następnie zawrócę do waszego obozowiska.
— Niechaj mój biały brat pozwoli się ostrzec!
— Ah cóż! — zawołał Długi Davy. — Jemmy ma słuszność. Byłaby to hańba dla nas, gdybyśmy nie zbadali tego śladu. Opowiadają, że przed stworzeniem świata istniały zwierzęta, wobec których bawół jest tak mały, jak czerw wobec parostatku. Być może, zachował się dotychczas taki potwór i biega po piasku, aby na ziarnach obliczyć ilość swoich stuleci. Zdaje się, że to bydlę nazywało się mamma.
— Mamut — poprawił Grubas.
— Być może. Jakaż to hańba spadnie na nas, gdybyśmy, natrafiwszy na takie przedświatowe ślady, nie usiłowali zobaczyć tej bestji. Jadę z tobą, Jemmy!
— Nie godzę się, gdyż my obaj, nie obrażając niczyjej skromności, posiadamy największe doświadczenie i jesteśmy niejako przywódcami wyprawy. A zatem nie możemy się we dwójkę oddalać. Raczej niech kto inny ze mną jedzie.
— Master Jemmy ma słuszność! — rzekł Marcin. — Ja będę panu towarzyszył.
— Nie, mój młody przyjacielu, — odparł Jemmy. — Wiem, że w pańskich latach człek się pali do takiej przygody. Ale ta przygoda nie jest może pozbawiona niebezpieczeństw, my zaś przyjęliśmy wierny obowiązek na siebie, że będziemy cię strzegli i całego sprowadzimy do ojca.
— W takim razie ja idę z panem! — zawołał Frank.
— Dobrze. Nie mam nic przeciwko temu. Master Frank walczył ongi w Moritzburgu, najsamprzód ze służącym i ze stróżem nocnym, zatem nie będzie się lękał mamuta.
— Ja? Lękać się? Ani mi się śni!
— A zatem tak pozostanie. Wszyscy jadą naprzód — oprócz nas, bo skręcimy na prawo.
Tak się też stało. Jemmy i Frank pojechali na północ za tajemniczym tropem.
Ponieważ musieli przebyć drogę okrężną, przeto napędzali swoje rumaki, i już wkrótce stracili z oczu towarzyszy. Po pewnym czasie ślad skręcał, na zachód, ku dalekiej górze, tak, że Jemmy i Frank jechali równolegle do swoich przyjaciół, oddaleni od nich o godzinę drogi.
Dotychczas nie przemówili ani słówka. Kłusak Jemmy’ego tak daleko wyrzucał swoje długie nogi, że koń Franka tylko z trudem dotrzymywał kroku w tym grząskim piasku. Grubas zmienił usilne cwałowanie w powolny kłus, dzięki czemu Frank mógł się nie wytężać. Oczywiście uczestnicy wyprawy porozumiewali się po angielsku, natomiast teraz, skoro obaj Niemcy znaleźli się sami, przeszli do mowy ojczystej.
— Nieprawda, — zaczął Frank — że z mamutem był tylko właściwie żart?
— Naturalnie.
— Odrazu się domyśliłem, gdyż niema już na świecie takich mamutów.
— A czy słyszał pan kiedyś o tych pradawnych zwierzętach?
— Ja? No, a jakże! Wiesz pan, że ten nauczyciel w Moritzburgu, który, mociumdzieju, był właściwie moją duchową matką, był nader łebski w zoologji roślinnej. Znał każde drzewko od sosny do szczawiu, a także każde zwierzę od węża morskiego do najdrobniejszego grzybka. Dużo wówczas od niego skorzystałem.
— Cieszy mnie to ogromnie, — odpowiedział Grubas — gdyż zkolei ja od pana skorzystam.
— To się najsamprzód odrazu samo przez się rozumie. Naprzykład właśnie o mamutach mogę panu udzielić najlepszych informacyj.
— Czy aby widział pan taką bestję?
— Nie, gdyż wówczas, przed stworzeniem świata, nie byłem zameldowany w obecnej policji. Lecz nauczyciel znalazł, mamuta w starych rękopisach. Jak, myśli pan, było wielkie owe zwierzę?
— Znacznie większe od słonia.
— Słoń? Daleko mu! Kiedy mamut wspinał się na kamień i spoglądał nadół, aby obejrzeć ten kamień, wówczas najsamprzód kamień ten był egipską piramidą. Miarkuje pan sobie wielkość takiego zwierzaka! I kiedy mucha siadała na końcu ogona, to dopiero po czternastu dniach dochodziło to do rozumu mamuta. No, wyobraź pan sobie długość takiego stworzenia, mociumdzieju!
— Do piorunów! — rzekł z podziwem Jemmy. — A jak pan to wie dokładnie!
— Tak, tak. Gdyby to w owym czasie nie wybuchł spór o ulubione słówko ojca Wrangla, to molens polens dociągnąłbym do akademji leśniczej, a nie pędziłbym po Dzikim Zachodzie i nie kusztykał od strzału Siouxów.
— Ah, więc nie urodził się pan kulawy?
Frank spojrzał na Grubasa z wyrzutem:
— Urodził się kulawy? Póki siebie pamiętam, zawsze miałem zdrowe nogi. Ale kiedy wówczas z Baumannem przybyłem w Czarne Góry, aby założyć sklep, miałem jedną słabą godzinę i z tego powodu dziś jeszcze utykam.
— Jakże się to stało?
— Całkiem niespodzianie, jak wszystko, czego się zawczasu nie spodziewa człowiek. Uprzytamnia się to przed mojem duchowem obliczem, jakgdyby zdarzyło się dzisiaj. Gwiazdy świeciły, żaby skrzeczały w pobliskiem błocku, gdyż zdarzyło się to, niestety, nie za dnia, ale w nocy. Baumann świecił nieobecnością, wyjechawszy do fortu Fettermann po nowe zapasy. Marcin spał, negr zaś Bob, który wyjechał zainkasować długi, jeszcze się nie ukazał. Jedynie koń jego wrócił do domu. Nazajutrz dopiero przybył sam murzyn z połamanemi gnatami bez złamanego szeląga. To nasi dłużnicy tak go obrobili. — — A więc, gwiazdy świeciły z nieba, gdy ktoś zapukał do drzwi. Tu na Zachodzie trzeba być przezornym, przeto nie odrazu otworzyłem drzwi, lecz zapytałem, kto zacz. Aby nie przedłużyć opowiadania, powiem tylko, że było ich pięciu Siouxów, którzy chcieli zamienić futra na proch. Powiedzieli, że muszą jeszcze przez całą noc maszerować, co tak wzruszyło moje saskie serce, że — wpuściłem ich do wnętrza.
— Co za nieostrożność!
— Czemu to? Nie zaznałem nigdy strachu. Zanim ich wpuściłem, zażądałem, aby złożyli na dworze broń. Muszę przyznać, że rzetelnie wywiązali się z tego przyrzeczenia. Naturalnie jednak, usługując im, nie wypuszczałem z ręki rewolweru, czego, jako czerwoni, nie mogli mi brać za złe. Ubiłem z nimi istotnie wyśmienity interes: dałem im kiepski proch wzamian za cenne skórki bobrowe. Kiedy czerwoni i biali handlują ze sobą, to czerwoni są zawsze pokrzywdzeni. Bardzo mi przykro, ale wszak ja tego sam zmienić nie mogę. Koło drzwi wisiały trzy naładowane strzelby. Kiedy Indsmani wyszli, jeden z nich zatrzymał się przy drzwiach, zwrócił do mnie i zapytał, czy nie dodam im trochę wódki. Wprawdzie zabroniono sprzedawać Indjanom wódki, ale jestem poczciwiec i nie odmawiam nikomu przysługi. Poszedłem więc do kąta, gdzie stała flaszka brandy. W chwili gdy się odwróciłem, zobaczyłem, jak Indjanin zerwał jedną ze strzelb i znikł. Naturalnie odstawiłem flaszkę, schwyciłem drugą strzelbę i wyskoczyłem z izby. Ponieważ wybiegłem z oświetlonej izby w mrok, przeto nie widziałem wyraźnie. Słyszałem szybkie kroki, poczem błysnęło za ogrodzeniem. Rozległ się wystrzał i doznałem uczucia, jakgdyby ktoś uderzył mnie w nogę. Teraz ujrzałem czerwonego, który chciał przeleźć przez płot. Przyłożyłem i wystrzeliłem, ale odczułem taki ból w nodze, że upadłem na ziemię. Moja kula chybiła, a strzelba była stracona. Z trudem dowlokłem się do izby. Strzał Indjanina ugodził mnie w lewą nogę. Dopiero po miesiącach mogłem się nią posługiwać, lecz zostałem Hobble-Frankiem[11]. Dokładnie zapamiętałem sobie czerwonego. Nigdy nie zapomnę jego oblicza i — biada mu, jeśli kiedykolwiek spotkam! My Sasi słyniemy jako najłagodniejsi Germanowie, ale nasze nacjonalne zalety nie mogą od nas wymagać, abyśmy się pozwolili bezkarnie pod osłonką nocki, kiedy gwiazdy błyszczą z nieba, okradać i ranić w nogę. Wierzę, że ów Sioux należy do Ogallalla i kiedy... — — Cóż takiego?
Urwał, ponieważ gruby Jemmy osadził wierzchowca na miejscu i wydał okrzyk zdziwienia. Mieli już za sobą większą szerokość piaszczystego skarbu. Wjechali teraz na grunt skalisty i oto w miejscu, gdzie się znów zaczęły piaski, zatrzymał się Jemmy.
— Co takiego? — odparł. — Chciałbym sam wiedzieć! Czy właściwie mam oczy?
Ze zdumieniem spoglądał na piasek. Teraz Frank zobaczył, co jest powodem owego zdumienia.
— Czy to możliwe? — zawołał. — Ślad zupełnie się odmienił!
— A jakże. Przedtem był ślad niejako słonia, a teraz jest wyraźny trop wierzchowca. To koń indjański: nie ma podków.
— Czy to naprawdę ten sam ślad?
— Naturalnie. Tu za nami tkwi skała, ale to miejsce nie jest szersze nad dwadzieścia stóp. Tam po drugiej stronie kończy się ślad słonia, a naprzeciw wyłania ślad koński. Niesłychany wypadek!
— Chciałbym wiedzieć, coby powiedział nauczyciel z Moritzburgu, gdyby tutaj się znalazł.
— Nie miałby mądrzejszej miny, niż ja i pan.
— Za przeproszeniem, nie powiem, aby pańska twarz wyglądała dowcipnie, mociumdzieju. Aliści można na pewno dojść do kłębka tej sprawy, bo już słynny Archidiakon powiedział: — Dajcie mi mocny punkt w powietrzu, a podniosę każde drzwi na ich osi.
— Mówi pan o Archimedesie!
— Tak, ale poza tem był diakonem, bo kiedy w sobotę po południu przyszli wrogowie, szykował się do niedzielnego kazania i zawołał: — Nie przeszkadzajcie mi i zachowajcie ciszę! — Wówczas żołnierze zamordowali go, punkt zaś znowu zginął w powietrzu.
— Kto wie, czy pan go nie znajdzie. Ale nasamprzód pójdziemy za osobliwym śladem.
Ślad — obecnie koński — był wciąż wyraźny i w odległości półgodzinnej schodził z piaszczystego na lepszy grunt. Rosła tu obficie trawa i krzewy. Wpobliżu wznosiło się wzgórze, od spodu porosłe gęstym lasem. Trop, tutaj jeszcze wyraźny, niebawem znikł na kamiennym gruncie.
— Oto kłębek! — mruknął Frank.
— Niepojęte — oświadczył Jemmy. — Ostatecznie był to w istocie duch sawany. Chętniebym zobaczył, jak wygląda taki duch.
— Pańskie życzenie łatwo spełnić. Obejrzyjcie go, jeśli łaska, moi panowie!
Słowa te, wypowiedziane po niemiecku, wypadły z za krzewu, przy którym się obaj westmani zatrzymali. Wydając okrzyk przerażenia, cofnęli się obaj. Tajemniczy nieznajomy wyszedł z krzewiny, która go kryła.
Nie był zbyt wysoki, ani zbyt tęgi. Spaloną od słońca twarz okalała ciemnoblond broda. Nosił legginy z frendzlą, koszulę myśliwską, również z frendzlą, długie buty, naciągnięte na kolana, i kapelusz filcowy o szerokich kresach, który obrębiał sznur z nawłóczonemi końcami uszu niedźwiedzich. Dwa rewolwery, zakrzywiony nóż, liczne torby skórzane tkwiły za szerokim pasem, splecionym z pojedyńczych rzemyków, a wyłożonym nabojami. Od lewego ramienia ku prawemu biodru wiło się lasso splecione z kilku rzemieni; u szyi wisiała na mocnym sznurze jedwabnym fajka pokoju, ozdobiona skórkami kolibrów, z nakreślonemi na główce znakami indjańskiemi. W prawej ręce trzymał strzelbę o krótkiej lufie, o zamku szczególnej konstrukcji.
Prawdziwy myśliwiec nie zważa na połysk zewnętrzny i czystość. Im gorzej wygląda, tem więcej przygód doznał. Ze wzgardą spogląda na każdego, kto dba o zewnętrzny wygląd. Najstraszliwszą zaś zgrozę budzi w nim wyczyszczona na glans strzelba. Według powszechnego przekonania westman nie ma czasu na podobne fimfy.
A ten oto młody nieznajomy wyglądał tak czysto, tak schludnie, jakgdyby wczoraj dopiero wyjechał z St. Louis. Zdawało się, że broń najwyżej przed godziną opuściła sklep. Buty miał porządnie wypomadowane, a ostrogi niesplamione rdzą. Nie znać było na ubraniu śladu znoju, nawet ręce miał nieposzlakowanej czystości. Nie dziw, że obaj myśliwi spozierali nań z podziwem i zapomnieli języka w gębie.
— No, — dodał z uśmiechem — sądzę, że pragniecie zobaczyć flatsghosta[12]. Jeśli szukacie sprawcy śladu, któryście tropili, to oto macie go przed sobą.
— Do pioruna! Najsamprzód odrazu mi rozum staje kołem! — zawołał Frank.
Aha, Sas. Nie?
— Nawet rodzony. A pan jesteś czystym rodowitym Niemcem?
— Tak. Mam honor być nim. A drugi z panów?
— Oh, z tych samych pięknych stron. Radosny przestrach rzucił mu się na język. Ale czasu niewiele upłynie, a przemówi.
Miał słuszność, gdyż Jemmy zeskoczył z siodła i podał nieznajomemu rękę.
— Czy to prawdopodobne! — zawołał — Tu w Devils Head spotkać Niemca! Ledwo uwierzyć mogę.
— Moje zdumienie musi być podwójne, gdyż spotykam aż dwóch Niemców. I, jeśli się nie mylę, mam przed sobą Grubego Jemmy’ego?
— Co?! Zna pan moje imię?
— Skoro się spotyka grubego myśliwego na tego rodzaju wielbłądzim kłusaku, jest to oczywiście Jemmy. Ale gdzie pan jest, tam, lub przynajmniej wpobliżu, musi być też Długi Davy na swoim mule. A może się mylę?
— Nie. Istotnie Davy jest niedaleko stąd na południu u wylotu doliny.
— Aha. Obozujecie tam dzisiaj?
— Oczywiście. Mój towarzysz nazywa się Frank.
Nazwany również zeskoczył z konia. Podał rękę nieznajomemu, który obejrzał go badawczo, ukłonił się i zapytał:
— Zapewne Hobble­‑Frank?
— Panie, mociumdzieju! Zna pan także moje nazwisko?
— Widzę, że pan utyka na nogę, i słyszę, że nazywasz się Frank. Więc łatwo się domyślić. Mieszka pan z Baumannem, pogromcą niedźwiedzi?
— Kto to panu powiedział?
— On sam. Kilka lat temu spotkaliśmy się i przebywaliśmy ze sobą jakiś czas. Gdzież jest teraz? Czy w domu? Zdaje się, że to pięć dni jazdy stąd?
— Istotnie. Ale niema go w domu. Wpadł w ręce Ogallalla. Wyjechaliśmy właśnie, aby go odbić.
— Przeraża mnie pan. Gdzie się to stało?
— Niedaleko stąd, w Devils Head. Zataszczyli jego i pięciu towarzyszy do Yellowstone, aby zamordować na grobowcu Złego Ognia.
Nieznajomy nadstawił uszu.
— Dla zemsty? — zapytał.
— Tak, w rzeczy samej! Słyszał pan chyba o Old Shatterhandzie?
— Zdaje się, że sobie przypominam, — odpowiedział nieznajomy ze szczególnym uśmiechem na ustach.
— Otóż Old Shatterhand zabił Złego Ognia oraz dwóch innych Siouxów. Czerwoni wyruszyli z pielgrzymką do grobu zabitych i natknęli się przytem na Baumanna.
— Skąd pan wie o tem?
Frank opowiedział o Wohkadehu i o wszystkich następnych wydarzeniach do ostatniej chwili. Nieznajomy przysłuchiwał się nader uważnie. Uśmiechał się od czasu do czasu, kiedy Frank popisywał się swoim uczonym słownikiem. Wreszcie, gdy relacja dobiegła końca, rzekł:
— Z całego serca życzę powodzenia. Szczególnie zainteresował mnie Marcin Baumann. Być może, niebawem go zobaczę.
— To nie jest rzeczą trudną — rzekł Jemmy. — Niech pan z nami tylko pójdzie, a raczej pojedzie. Gdzie master podział konia?
— Tu, wpobliżu. Opuściłem wierzchowca tylko na parę chwil, aby was podglądać.
— A więc spostrzegł pan nas zdaleka?
— Oczywiście. Widziałem jak pół godziny temu zatrzymaliście się nad niezwykłym śladem.
— Jakto? Co pan wie o nim?
— Nic ponadto, że jest to mój własny ślad.
— Co, pański? Do wszystkich djabłów! To pan nas wodził za nos?
— Czy naprawdę wzięliście się na lep? No, to wielka dla mnie satysfakcja, że dałem prztyczka tak zawołanemu westmanowi, jak Gruby Jemmy. Zresztą, nie dotyczy to tyle pana, ile pańskich towarzyszy.
Grubas nie wiedział, co myśleć o dziwnym osobniku. Potrząsając głową, obejrzał go od stóp do głów i zapytał:
— Ale kim pan właściwie jesteś?
Nieznajomy roześmiał się i odparł:
— Prawda, odrazu zauważył pan, że jestem nowicjuszem na Dalekim Zachodzie?
— Tak, odrazu poznać, że pan nie ma zielonego o Zachodzie pojęcia. Z pańską odświętną strzelbą możesz śmiało iść na wróble. Nawet mój kłusak poznałby, że uzbrojenie dźwigasz na ciele dopiero kilka dni. Musiał pan przybyć tutaj w licznem towarzystwie i należysz zapewne do grupy turystów. Gdzie master się rozstał z koleją?
— W St. Louis.
— Co? Tak daleko na Wschodzie? Nie może być! Jak długo jest pan na Zachodzie?
— Tym razem od ośmiu miesięcy.
— O proszę, nie bierz mi tego za złe, ale żaden żandarm w to nie uwierzy. Założę się, że jest pan nauczycielem lub profesorem i jeździsz z kolegami, aby zebrać rośliny, kamienie i motyle. Pozwól, że ci udzielę dobrej rady. Zmykaj pan stąd czem prędzej! To nie jest miejsce odpowiednie dla pana. Życie każdej chwili wisi tutaj na włosku. Pan nawet nie wyobrażasz sobie, co za niebezpieczeństwo ci grozi.
— O, wiem bardzo dobrze. Naprzykład tu wpobliżu obozuje czterdziestu Szoszonów[13].
Heavens! Czy podobna? Teraz naprawdę nie wiem, co o panu mniemać!
— Mniemaj, master, że tak samo, jak panu, mogę czerwonoskórym dać prztyczka w nos. Już nieraz i niejeden westman omylił się co do mnie, mierząc mnie zwykłą miarką. Proszę, chodźmy!
Odwrócił się i powoli ruszył do zagajnika. Obaj westmani poszli za nim, prowadząc konie za cugle. Wkrótce znaleźli się przy wspaniałym okazie jodły, wysokiej na trzydzieści metrów. Stał tu pyszny kary ogier o czerwonych chrapach i o owych wirowatych kudłach grzywy, które u Indjan uchodzą za znak przednich zalet. Siodło i uprząż miał najlepszej indjańskiej roboty, a do siodła przypięty płaszcz gumowy. Z bocznej torby wystawał futerał teleskopu. Na ziemi leżała ciężka, dwururkowa niedźwiedziówka najmocniejszego kalibru. Skoro Jemmy ujrzał tę broń, zbliżył się szybko, podniósł, obejrzał i zawołał:
— Ta broń jest — — jest — — ah, nigdy jeszcze nie widziałem, ale znam ją dobrze! Ta niedźwiedziówka oraz srebrna strzelba wodza Apaczów Winnetou są najsłynniejszemi strzelbami Zachodu. Niedźwiedziówka należy do — — —
Zatrzymał się i obejrzał właściciela nieprzytomnie, poczem dodał:
— To pańska broń, sztuciec zaś w pańskiej ręce nie jest również odświętną rifle, tylko jednym z owych siedmiu sztućców Henry'ego, jakie wogóle istniały. Frank, Frank, czy wie pan, kim jest ten jegomość?
— Nie. Nie oglądałem jego metryki.
— Człowieku, nie kpij! Stoi pan wobec Old Shatterhanda!
— Old Shat — — — Kulawy odstąpił na kilka kroków. — Wszystkie dobre duchy, — krzyknął. — Old Shatterhand! Nieco inaczej wyobrażałem go sobie!
— Ja tak samo.
— Jakże więc, messurs? — zapytał uśmiechając się myśliwy.
— Długiego i szerokiego jak kolos z Varus — odparł uczony Sas.
— Tak, postaci kolosalnej, — potwierdził Grubas.
— A więc widzi pan, że moja sława jest większa, niż zasługi. Co się wspomni o kimś przy jednem ognisku, to się podwaja przy drugiem, a przy trzeciem urasta już sześciokrotnie. W ten sposób człowiek uchodzi za istne dziwo.
— Ale to, co się o panu opowiada, to — —
Pah! — urwał Old Shatterhand krótko. — Zostawmy! Raczej panu objaśnię, w jaki sposób powstał ten osobliwy ślad. Obejrzyj master te cztery prawie okrągłe grube plecionki z sitowia i słomy, zaopatrzone w rzemienie i sprzączki. Przyrządziłem je wczoraj w wolnej chwili, aby dzisiaj zwieść moich ewentualnych prześladowców. Skoro się te sprzączki przymocuje do kopyt, pozostawiają w piaszczystym gruncie ślad, który — Do powrotu Winnetou, stanowczo. Potem zaś wraz z Apaczem odszukam wasz obóz. Wprawdzie dążymy do innego celu, ale jeśli się mój przyjaciel zgodzi, to jestem gotów towarzyszyć wam do Yellowstone.
— Istotnie? Istotnie? — zapytał Jemmy wielce uradowany. — W takim razie mógłbym przysiąc, że uwolnimy jeńców!
— Nie bądź pan zbyt pewny. Jestem — — —
Umilkł, gdyż Frank wydał stłumiony okrzyk przerażenia, wskazując ręką w kierunku zagajników, skroś których na piaszczystej równinie ukazał się oddział jeźdźców indjańskich.
— Szybko na konie i pędem ku swoim! — krzyknął Shatterhand. — Chwilowo was nie zauważono. Ja później przyjadę.
— Łotry znajdą nasze ślady — rzekł Jemmy, dopadając kłusaka.
— Tylko szybko pomknijcie! Jest to jedyny dla was ratunek.
— Ale pana odkryją!
— Niech pana o to głowa nie boli. Naprzód, naprzód!
Obaj myśliwi pomknęli co tchu. Shatterhand obejrzał się badawczo. Na żwirze kamiennym nie było żadnego śladu. Żwir ciągnął się z początku szeroką wstęgą, ale potem coraz to węższą po stromym skarpie, aż ginął śród gęstych jodeł. Shatterhand zawiesił sztuciec u siodła, — Do powrotu Winnetou, stanowczo. Potem zaś wraz z Apaczem odszukam wasz obóz. Wprawdzie dążymy do innego celu, ale jeśli się mój przyjaciel zgodzi, to jestem gotów towarzyszyć wam do Yellowstone.
— Istotnie? Istotnie? — zapytał Jemmy wielce uradowany. — W takim razie mógłbym przysiąc, że uwolnimy jeńców!
— Nie bądź pan zbyt pewny. Jestem — — —
Umilkł, gdyż Frank wydał stłumiony okrzyk przerażenia, wskazując ręką w kierunku zagajników, skroś których na piaszczystej równinie ukazał się oddział jeźdźców indjańskich.
— Szybko na konie i pędem ku swoim! — krzyknął Shatterhand. — Chwilowo was nie zauważono. Ja później przyjadę.
— Łotry znajdą nasze ślady — rzekł Jemmy, dopadając kłusaka.
— Tylko szybko pomknijcie! Jest to jedyny dla was ratunek.
— Ale pana odkryją!
— Niech pana o to głowa nie boli. Naprzód, naprzód!
Obaj myśliwi pomknęli co tchu. Shatterhand obejrzał się badawczo. Na żwirze kamiennym nie było żadnego śladu. Żwir ciągnął się z początku szeroką wstęgą, ale potem coraz to węższą po stromym skarpie, aż ginął śród gęstych jodeł. Shatterhand zawiesił sztuciec u siodła, niedźwiedziówkę zaś na plecach i rzekł do konia jedno słówko w narzeczu Apaczów:
Peniyil! — Chodźmy!
Wspinał się wielkiemi, szybkiemi krokami po skarpie, a za nim ogier szedł posłusznie niby pies. Poprostu trudno było uwierzyć, że koń zdoła wspiąć się na tę wyżynę, a jednak po krótkim wysiłku jeździec i wierzchowiec dotarli do drzew. Shatterhand położył rękę na szyi zwierzęcia: — Iszkuhsz! — Spać! — Natychmiast rumak położył się i odtąd leżał nieruchomo.
Szoszoni zauważyli ślad; zbliżali się z wielką szybkością.
Nie upłynęły dwie minuty od chwili ucieczki obu Niemców, a już Indjanie dojechali do olbrzymiej jodły. Niektórzy zeskoczyli z koni, aby zbadać dokładnie ślady.
Ive, ive, mi, mi! — Tu, tu, naprzód, naprzód! — zawołał jeden z Indjan.
Znalazł, czego szukał, ale nie zwrócił uwagi na tę okoliczność, że jeden z trzech śladów gdzieś się zapodział. Czerwoni niebawem znikli. Shatterhand z ukrycia swego usłyszał, jak galopowali w pościgu za obu myśliwymi.
Naraz koń parsknął bardzo cicho. Był to pewny znak, że pragnął na coś zwrócić uwagę swego pana. Zwierzę oglądało człowieka wielkiemi mądremi ślepiami, poczem zwróciło głowę nabok, ku górze. Myśliwy ze sztućcem w ręku ukląkł i badawczo spoglądał wgórę. Drzewa były tak gęste, że niesposób przebić ich wzrokiem. Atoli Shatterhand wnet odłożył sztuciec. Zauważył skroś najniższych gałęzi parę mokasynów, ozdobionych szczeciną morskiego jeża. Wiedział, że człowiekiem, który nosił to obuwie, był jego najlepszy druh. — — —



V
WINNETOU

Ubrany podobnie jak Old Shatterhand nosił tylko zamiast butów mokasyny. Ponadto głowę miał obnażoną. Długie, gęste krucze włosy, wysokie niby hełm, były splecione skórką grzechotnika. Pióra orle nie zdobiły jego indjańskiej fryzury — ten mąż bowiem godność wodza skupiał nie w ozdobach. Na szyi nosił woreczek z lekami, fajkę pokoju i potrójny łańcuch z pazurów niedźwiedzich — trofea zwycięskie, które zdobył z narażeniem życia. W ręku trzymał dubeltówkę; drewniana kolba była gęsto nabita srebrnemi gwoździami. Była to owa słynna strzelba srebrna, która nigdy nie chybiała celu. Rysy jego poważnej, po męsku pięknej twarzy można było nazwać niemal klasycznie rzymskiemi. Kości policzkowe zaledwie wystawały na matowem obliczu o lekkiem bronzowem odcieniu.
To Winnetou — Płonąca Woda, wódz Apaczów, najwspanialszy z Indjan. Jego imię żyje w każdej strażnicy i przy każdem ognisku. Sprawiedliwy, mądry, wierny, prawy, odważny aż do zuchwalstwa, szczery przyjaciel i obrońca wszystkich pozbawionych pomocy bez względu na kolor ciała — jako taki słynął wzdłuż i wszerz Stanów Zjednoczonych i poza ich granicami.
Old Shatterhand podniósł się z ziemi. Chciał przemówić, ale Winnetou skinął, nakazując milczenie. Gestowi temu towarzyszył wymowny błysk oka.
Zdala słychać było jakieś dźwięki jednostajne, które się powoli zbliżały. Były to tony moll w takcie czteroósemkowym; dwie pierwsze ósemki na małej tercji i ćwierć na prima, mniej więcej jak c c a — c c a. A następnie rozbrzmiał na wysokiej kwincie e radosny okrzyk.
Teraz usłyszeli głośny tętent, śpiew stawał się wyraźny. Było to tylko jedno słowo. — totsi-wuw, totsi-wuw! — oznaczające skórę skalpu. Old Shatterhand pojął, że obaj myśliwi nie zdołali umknąć.
Wkrótce wyminęli go Szoszoni, jadąc szykiem indjańskim, jeden za drugim. Pośrodku jechali obaj jeńcy. Zabrano im broń i przytroczono lassami do koni. Jeńcy nie zdradzili się żadnem spojrzeniem, że wiedzą o bliskości ukrytego przyjaciela. Pochód zniknął. Przez krótki czas słychać jeszcze było monotonne — totsi-wuw, totsi-wuw! — potem i te dźwięki zamarły.
Winnetou odwrócił się i, nie mówiąc słowa, opuścił miejsce, gdzie stał obok Old Shatterhanda. Ten czekał. Po dziesięciu minutach wrócił Apacz, prowadząc za cugle konia, przypominającego rumaka Shatterhanda. Trudno było pojąć, jak to zwierzę tak pewnie umiało radzić sobie ze stromym gruntem i gęstym lasem. Biały zapytał:
— Wódz Apaczów odkrył miejsce, gdzie wojownicy Szoszonów rozbili obóz?
— Winnetou szedł za ich śladem — odparł zapytany. — Pojechali na miejsce, którędy przed wiekami woda z gór spływała do Jeziora Krwi. Następnie ślad prowadzi na lewo poprzez wyżynę ku nastla-atahehle[14], gdzie rozbili namioty.
— Czy namioty mieszkalne?
— Nie, wojenne. Wodzem jest Oihtkapetay, Mężny Bawół. Winnetou widział go zdaleka i poznał po trzech bliznach na policzkach.
— Co postanowił mój czerwony brat?
— Winnetou nie zamierzał pokazać się Szoszonom. Nie lęka się ich, ale ponieważ są na tropie wojennym, przeto rozprawa będzie nieunikniona, a Winnetou nie chciałby nikogo zabijać, ponieważ nic złego mu nie wyrządzili. Ale teraz oto zabrali w niewolę obu białych. Mój biały brat pragnie ich odbić, więc Winnetou będzie musiał z nimi walczyć.
Z taką to pewnością prawił Apacz o zamiarach i myślach Old Shatterhanda, który bynajmniej nie był tem zdumiony, i zapytał tylko:
— Czy mój brat odgadł, kim są owi dwaj jeńcy?
— Winnetou widział figurę grubasa i wie zatem, że to Jemmy petahtszeh, Gruby Jemmy, Towarzysz jego utykał, skoro zszedł z konia, który, podobnie jak odzież jeźdźca, był tak świeży, jakgdyby dopiero odniedawna znajdował się w drodze. A zatem nie mieszka daleko stąd. Jest to więc inda-hisz-szohl-dentszu, którego biali nazywają Hobble-Frankiem — towarzysz niedźwiednika.
Apacze nie mają specjalnego słowa na znaczenie: kuleć. Cztery słowa, wyrzeczone przez Winnetou, oznaczały: człowiek, który źle stawia nogę.
— Mój czerwony brat odgadł imiona obu myśliwych — odezwał się Shatterhand. — Winnetou widział, jak Hobble-Frank kuleje, a więc widział, jak rozmawialiśmy ze sobą?
— Tak. Winnetou szpiegował obóz Szoszonów i zobaczył, że oddział wyruszył w kierunku Jeziora Krwi. Wiedząc, że jego biały brat nadejdzie tam, pojechał poprzez wyżyny i lasy wprost ku drzewu spotkania. Pod koniec drogi koń nie pozwalał mu szybko śpieszyć do brata i ostrzec go, przeto zsiadł z konia i skradał się pieszo. Z góry zobaczył swego brata w chwili, gdy rozmawiał z obu białymi. Winnetou przypuszcza, że ci obaj nie znajdowali się sami u Jeziora Krwi i u Devils Head. Natrafili zapewne na trop Old Shatterhanda i odłączyli się od swoich towarzyszy, aby przez krótki czas jechać za śladem.
Jeszcze jeden dowód jego niezwykłej przenikliwości. Old Shatterhand opowiedział w krótkich słowach to, czego się dowiedział od Jemmy'ego i Franka. Apacz przysłuchiwał się uważnie i rzekł:
Ugh! Psy Siouxów wyjechały na ścieżkę, aby się dowiedzieć, że Old Shatterhand i Winnetou nie dopuszczą do zguby pogromcy niedźwiedzi. Dziś odbijemy Grubego i Kulawego, a następnie z nimi i ich towarzyszami pojedziemy do Toli-tli-tsu[15].
— Mój czerwony brat wypowiedział moje życzenie. Nie przyszliśmy tutaj, aby przelewać krew czerwonych, ale nie dopuścimy, aby Sioux-Ogallalla składali niewinnych w ofierze. Niech mi Winnetou towarzyszy do tych, którzy wyruszyli, aby pogromcę niedźwiedzi uwolnić.
Sprowadzili konie ze skarpu, dosiedli i pojechali w tymże kierunku, w którym poprzednio usiłowali uciec Jemmy i Frank.
Niedługo było do zmroku, przeto obaj jeźdźcy puścili rumaki w cwał. Wkrótce dotarli do miejsca, gdzie Szoszoni schwytali jeńców. Zatrzymali się, aby zbadać ślady.
— Nie walczono — oświadczył Winnetou.
— Nie. Gdyby się bronili, wpadliby również w ręce Szoszonów, z tą tylko różnicą, że nie wyszliby z walki cało. Pojęli, że opór może tylko pogorszyć ich los, więc poddali się dobrowolnie.
Winnetou, z właściwym sobie szczególnym i wyraźnym gestem, rzekł:
— Odwaga jest ozdobą męża, ale roztropnością można pokonać więcej wrogów, niż tomahawkiem. Howgh!
Pojechali dalej na południe u stóp łańcucha wzgórz. Z lewej strony zaczynał się brzeg dawnego jeziora.
— Czy mój brat ma jakiś plan uwolnienia białych? — zapytał Shatterhand.
— Winnetou obejdzie się bez planu. Wróci do Szoszonów i porwie obu białych. Ci Indjanie dowiedli, że brak im rozumu.
Shatterhand wiedział, co ma na myśli Apacz.
— Tak — rzekł. — Żaden z nich nie pomyślał, że obaj myśliwi nie są sami na tem odludziu. Gdyby bowiem pomyśleli, niewątpliwie wysłaliby kilku wywiadowców. Mamy tedy przed sobą ludzi, których rozsądek nie jest dla nas niebezpieczny. Jeśliby sam wódz, Oihtka-petay przewodził owemu oddziałowi, na pewnoby rozesłał wywiadowców.
— Nicby nie znaleźli, gdyż Winnetou i Old Shatterhand ściągnęliby na siebie uwagę tych ludzi i zwiedli ich z tropu.
W tej chwili dotarli do miejsca, gdzie wąwóz, dążąc ku zachodowi, wciskał się w wyżynę. Znaleźli ślady poszukiwanych, ale wskutek mroku trudno było rozpoznać odciski. Zawrócili na prawo, wślad za tropem.
Wąwóz był w miarę szeroki i dosyć dostępny. Obaj jeźdźcy mimo ciemności posuwali się szybko naprzód. Konie, niepodkute, ledwo tętniły.
Naraz jakgdyby wąski wąwóz boczny rozbiegł się z lewej strony. Obaj jeźdźcy osadzili rumaki. Czyż był to ów wąwóz, w którym rozbili obóz czterej poszukiwani?
Koń Winnetou zaczął grzebać kopytami ziemię i parsknął pocichu, co oznaczało, że zwierzę czuje coś obcego, a nawet wrogiego.
— Jesteśmy na właściwej drodze — oświadczył biały. — Jedźmy na lewo. Koń daje znać, że jest ktoś w głębi.
Po dziesięciu mniej więcej minutach powolnej jazdy wąwóz lekko skręcał. Skoro minęli skręt, zobaczyli w odległości stu kroków od siebie ognisko. W tem miejscu wąwóz rozszerzał się i tworzył jakgdyby zadrzewiony placyk, pośród którego biło z ziemi źródło, rozlewając swoją skąpą wodę na piasek.
Nad źródłem drzewa rozstąpiły się i utworzyły wolne miejsce, gdzie właśnie płonęło ognisko. Obaj jeźdźcy ujrzeli trzy osoby, których twarze z powodu odległości trudno było rozpoznać.
— Jest ich tylko trzech, my zaś szukamy czterech, — rzekł Winnetou. — Zanim spostrzegą nas, powinniśmy się przekonać, czy to ci, których szukamy.
Zeskoczył z konia; Shatterhand poszedł za jego przykładem.
— Wystarczy, że ja sam pójdę, — powiedział Shatterhand.
— Dobrze. Winnetou poczeka.
Ujął konie za cugle i zbliżył się do skały. Old Shatterhand podkradł się ostrożnie, poczem pełzał od drzewa do drzewa, aż położył się pod ostatniem i mógł oglądać trójkę z całym spokojem. Mógł nawet ich podsłuchać.
Był to Długi Davy z Wohkadehem i Marcinem Baumannem. Negra Boba nie było. Poczciwy murzyn zapłonął prawdziwym zapałem do przygody i odczuwał doniosłość swojej osoby. Przeto po wieczerzy podniósł się i oświadczył, że będzie dbał o bezpieczeństwo swego młodego massa i obu pozostałych massers. Napróżno Davy perswadował, że nie jest to konieczne.
Aliści zamiast strzec wejścia do wąwozu, skąd jedynie mogło im coś grozić, stanął we wprost przeciwległym kierunku. Tu nie zauważył nic podejrzanego, przeto wrócił do ogniska w chwili, gdy Old Shatterhand stanął za drzewem, — lecz nie zatrzymał się, tylko poszedł dalej.
— Bobie, — rzekł Davy — zostań tutaj. Naco się przyda twoje bieganie? Na pewno wpobliżu niema Indsmanów.
— Skąd massa Davy móc wiedzieć? — odpowiedział Bob. — Indsman móc być wszędzie, na prawo, na lewo, zgóry, zdołu, z tej strony, z tamtej, na przedzie, ztyłu.
— I w twojej głowie — roześmiał się Długi.
— Massa móc się śmiać. Bób znać swój obowiązek. Masser Bob być wielki i znany westman — nie robić błąd. Kiedy Indsmani przyjść, masser Bob odrazu ich zakatrupić.
Wyłamał młodą suchą jodłę i trzymał w swoich olbrzymich łapskach. Z tą bronią czuł się pewniej, niż z flintą. Pełen poczucia własnej godności kroczył w przeciwną stronę. Ponieważ szedł ku miejscu, gdzie stał Winnetou, przeto należało się wkrótce spodziewać zderzenia. Wobec tego Old Shatterhand pozostał jeszcze na swojem miejscu.
Nie omylił się bynajmniej. Negr był już blisko owego miejsca. Wiadomo, że konie indiańskie niełatwo oswajają się z murzynami, zapewne wskutek ostrego zapachu ich skóry. Oba rumaki zwąchały murzyna zdaleka i zaniepokoiły się bardzo. Winnetou spostrzegł ciemną płeć zbliżającego się mężczyzny, a ponieważ słyszał od Old Shatterhanda, że w wyprawie bierze udział murzyn, więc był przekonany, że ma przed sobą przyjaciół. Pozwolił zatem murzynowi się zbliżyć.
Jeden z rumaków parsknął. Bob usłyszał, zatrzymał się i natężył słuch. Powtórne parskanie dowiodło mu, że ktoś się znajduje wpobliżu.
— Kto to być? — zapytał.
Cisza.
— Bob pytać, kto tu być! Jak nie odpowiedzieć, to masser Bob zabić. Kto tu być?!
I tym razem nie doczekał się odpowiedzi.
— No, to musieć umrzeć wszyscy, którzy tu być!
Wzniósł do góry maczugę i podszedł bliżej. Ogier Winnetou rozdął chrapy i łyskał dookoła ślepiami. Stanąwszy dęba, kopał przedniemi kopytami w kierunku Boba, który ujrzał przed sobą wysoką, ogromną postać, zauważył błyszczące ślepia i usłyszał groźne parskanie. Jedno kopyto huknęło mu nad głową i, cofając się, odrzuciło masser Boba nabok.
Był to odważny zuch, ale nie śmiał wdawać się w rozprawę z takim przeciwnikiem. Wypuścił z rąk maczugę i dał drapaka, zrywając gardło:
Woe to me! Help, help, help! Chcieć zabić masser Bob! Chcieć połknąć masser Bob! Help, help, help!
Trzej siedzący nad ogniskiem zerwali się na równe nogi.
— Co takiego? — zapytał Davy.
— A giant, olbrzym, mara, upiór chcieć zadusić masser Bob!
— Bzdury! Gdzież to?
— Tam u skały.
— Nie wystawiaj się na kpinki, czarny! Niema upiorów.
— Masser Bob widzieć.
— Była to chyba skała, dziwnie sformowana.
— Nie, to nie być skała!
— Albo drzewo.
— To nie być drzewo. To być żywe!
— Zdawało ci się tylko.
— Masser Bob nie zdawać się. Upiór być wielki, tak wielki! — mówiąc to, podniósł ręce. — Mieć oczy jak ogień, otwierać usta jak paszcza i tak dmuchać na masser Bob, że masser Bob upaść. Masser Bob widzieć duża broda, taka duża, taka duża!
Zapewne widział mimo ciemności długą grzywę ogiera i uważał ją za brodę olbrzyma.
— Postradałeś zmysły! — twierdził Davy.
— O, masser Bob być przy zmysłach, bardzo przy zmysłach. Wiedzieć, co widzieć. Massa Davy teraz pójść i też zobaczyć.
— No, zobaczymy, co takiego negr wziął za olbrzyma, czy upiora!
Chciał pójść. W tej chwili rozległy się za nim słowa:
— Zostań pan na miejscu, master Davy. Niema tam upiora.
Davy obejrzał się gwałtownie i przyłożył broń. Wohkadeh i Marcin Baumann sięgnęli również po strzelby. Wszystkie trzy lufy były skierowane w Old Shatterhanda, który się podniósł z ziemi i wystąpił z za drzew.
Good evening! — powitał. — Schowajcie broń, messurs! Przybywam jako przyjaciel z ukłonem od Grubego Jemmy'ego i od Hobble-Franka.
Długi Davy opuścił strzelbę, pozostali dwaj poszli za jego przykładem.
— Ukłon od nich? — zapytał. — A więc się spotkaliście?
— Tak, oczywiście, na dole, nad brzegiem jeziora Krwi, aż dokąd tropili ślad słonia.
— Prawda! Czy zbadali tę tajemnicę?
— Owszem. Był to ślad mego konia.
— Do licha! Miałby takie olbrzymie platfusy, sir?
— Nie. Wręcz przeciwnie. Ma nader miłe kopytka. Ale były obute w plecionki, aby stropić wrogich Indjan.
Długi wlot pojął całą kombinację.
— Ah, jak rezolutnie! Ten obcy master ubiera swego rumaka w podeszwy słonia, aby zmylić ludzi, którzy będą szli za jego śladem. Człowieku, ten pomysł jest tak wyśmienity, tak świetny, jakgdybym ja sam był jego autorem!
— O tak, Długi Davy ze wszystkich myśliwych, którzy zaludniają obszary między dwoma oceanami, miewa najlepsze pomysły.
— Nie kpij, sir! Jestem jeszcze tak rezolutny, jak pan. Zrozumiano?
Mówiąc to, pogardliwie obejrzał Shatterhanda od stóp do głów.
— Nie wątpię — odparł Shatterhand. — A ponieważ jest pan tak łebski, przeto zechciej mi powiedzieć, jakiż to upiór przeraził poczciwego Boba?
— Połknę centnar kul bez masła i pietruszki, jeśli to nie był pański koń.
— Zdaje się, że pan odgadł.
— Aby to odgadnąć, nie trzeba nawet być dawnym gimnazistą, jak Gruby Jemmy. Ale teraz powiedz, master, gdzie Gruby wraz z Frankiem się zapodział? Dlaczego przyszedł pan bez nich?
— Ponieważ zostali zatrzymani. Oddział Szoszonów zaprosił ich do siebie na kolację.
Długi z gestem przerażenia:
Heavens! — krzyknął. — To ma znaczyć, że wzięto ich do niewoli?
— Tak, napadnięto i uprowadzono.
— Szoszoni? Schwytali? Uprowadzili? To sobie wypraszamy! Wohkadeh, Marcinie, Bobie, szybko na koń! Musimy ścigać Szoszonów!
Stop, sir! — rzekł Old Shatterhand. — Czy aby wie pan, gdzie są wrogowie?
— Nie, lecz mam nadzieję, że pan nam będzie mógł powiedzieć.
— A czy wie pan, ilu ich jest?
— Ilu? Czy łudzi się pan, że będę ich liczył, kiedy trzeba odbić mego Grubego Jemmy'ego? Może ich być stu, dwustu — to nie stanowi dla mnie różnicy. On musi odzyskać wolność!
— A więc poczekaj sir chwileczkę jeszcze. Sądzę, że mamy sobie coś nadto do powiedzenia. Nie jestem tu sam. Nadchodzi oto mój towarzysz, który chce was powitać.
Winnetou zauważył, że Old Shatterhand rozmawia z tymi ludźmi, a więc i on mógł się zbliżyć. Długi Davy był zdumiony, że widzi czerwonego w towarzystwie białego, ale nie uważał widocznie Apacza za indywiduum, godne szczególnej uwagi, gdyż powiedział:
— Czerwonoskóry! I tak samo jak pan, jakgdyby świeżo wyłupany z jajka! Nie jest master westmanem?
— Nie, właściwie nie. To pan znowu dobrze odgadł.
— Tak też sądziłem. A ten Indsman jest zapewne także osiadły. Wielki ojciec z Waszyngtonu zapewne ofiarował mu parę garści ziemi?
— Teraz strzelił pan bąka, sir.
— Czyżby?
— Naturalnie. Mój towarzysz nie jest człowiekiem, który przyjmuje dary od prezydenta Stanów Zjednoczonych. Raczej on —  —  —.
Przerwał mu Wohkadeh okrzykiem radosnego zdumienia. Młody Indjanin podszedł do Winnetou i zauważył jego flintę.
Uff, uff! — zawołał — Maza-skamon-zawakon! — Srebrna strzelba!
Długi Davy tyle jeszcze rozumiał z narzecza Siouxów, aby pojąć Indjanina.
— Srebrna strzelba? — zapytał — gdzie? Ah, tu, istotnie!?
— To maza-skamon-za-wakon! — powtórzył Wohkadeh. — Ten czerwony wojownik to Winnetou, wielki wódz Apaczów!
— Do piorunów! — zawołał Davy. — Ale skoro ten czerwony gentleman jest naprawdę Winnetou, to ten...
Urwał zdanie, zapominając ze zdumienia zamknąć ust. Wraził spojrzenie w Old Shatterhanda, klasnął w ręce, skoczył wgórę i zawołał:
— No, tom dopiero strzelił bąka, większego, niż dorosły słoń! Jeśli ten Indsman jest Winnetou, to pan nie jest nikim innym, tylko Old Shatterhandem, gdyż ci obaj ludzie są tak ze sobą zrośli, jak ja i Gruby Jemmy. A zatem powiedz pan, czy to prawda, sir?
— Tak. Nie omylił się master tym razem.
— Z radości chciałbym wszystkie gwiazdy strącić z nieba i posadzić na drzewach, aby uczcić wieczór naszego spotkania, godny iluminacji! Witam was, messurs, witam u naszego ogniska! Wybaczcie głupstwo, któreśmy popełnili!
Wyciągnął ręce i uścisnął obu przybyszów z entuzjazmem. Bob nie puścił z ust pary; wstydził się, że brał konia za upiora. Wohkadeh, cofnąwszy się aż do drzew, spoglądał z podziwem na obu myśliwych. U Indjan bowiem młodzież jest bardzo skromna i wstydliwa. Wohkadeh nie uważał się za uprawnionego do przebywania wpobliżu tak czcigodnych mężów. Marcin Baumann ciekawie oglądał owych ludzi, o których czynach bohaterskich tyle słyszał. Stał oto wobec dwóch swoich ideałów, na których pragnął się wzorować.
Winnetou odpowiedział Długiemu Davy'emu uściskiem ręki, pozostałym skinął przyjaźnie głową. Tak dyktowała mu jego powaga. Old Shatterhand natomiast, człowiek o żywszym temperamencie i niezwykle humanitarny, wszystkim, nawet murzynowi, podał rękę. Wohkadeh, wzruszony tem do głębi, położył prawicę na sercu i wyszeptał:
— Wohkadeh chętnie odda życie za Old Shatterhanda. Howgh!
Po wzajemnem powitaniu wszyscy usiedli przy ognisku, Shatterhand zaczął opowiadać, Winnetou zaś, milcząc, napełniał fajkę. Ucieszony Davy zrozumiał, że Winnetou pragnie z nimi wypalić fajkę pokoju. Jego przypuszczenie w rzeczy samej sprawdziło się, gdyż Old Shatterhand wkońcu oświadczył, że Winnetou i on dziś jeszcze odbiją Jemmy’ego i Franka, a następnie będą towarzyszyć im do Yellowstone‑river.
Winnetou zapalił fajkę i powoli się podniósł. Po wydmuchaniu dymu w przepisanych kierunkach, oznajmił, że pragnie zostać nta‑je — starszym bratem — nowych znajomych, poczem przekazał fajkę Shatterhandowi. Następnie dostał ją Davy, który, pociągnąwszy zgodnie ze zwyczajem sześć razy, odczuł ogromne zakłopotanie. Dwaj znakomici mężowie kurzyli z tej fajki, czyż więc może ją dać chłopcom, a tem bardziej negrowi?
Winnetou pojął myśli Długiego Davy’ego. Skinął głową w stronę trzech pozostałych i rzekł:
— Syn pogromcy niedźwiedzi zabił grizzly, Wohkadeh zaś jest zwycięzcą białego bawołu. Obaj wyrosną na wielkich bohaterów — niechaj wypalą z nami fajkę pokoju, jak również ten czarny mąż, który miał odwagę mierzyć w upiora.
Był to żart, któryby w innych okolicznościach wywołał żywe wybuchy śmiechu, atoli obrzęd wypalenia fajki wyklucza tego rodzaju wesołość. Bob chętnieby się zrehabilitował, oto czemu, otrzymawszy fajkę, pociągnął sześć razy z całych płuc, podniósł rękę, rozczepierzył pięć palców, jakgdyby pragnąć złożyć pięciokrotną przysięgę, i zawołał:
— Bob być masser Bob, bohater i gentleman. On być przyjaciel i obrońca massa Winnetou i massa Old Shatterhand. On zabić wszystkich ich wrogów, on zrobić wszystko dla nich, on — on — — on — — on wreszcie siebie samego zabić!
To była przyjaźń ponad miarę. Obracał oczami i zgrzytał zębami, aby pokazać, że poważnie traktuje swoje zapewnienie.
Oczywiście Długi Davy był wściekły, że jego Grubas wpadł w ręce Szoszonów, Marcin zaś niespokojny o los Hobble­‑Franka. Obaj byli gotowi życie narazić za swoich schwytanych towarzyszy. Obaj nalegali na natychmiastowy wymarsz. Nikt się temu nie sprzeciwiał. Jak najszybciej przebyli drogę, którą przyjechali, poprzez oba wąwozy. Potem skręcili na lewo, ku północy. Niedługo tak jechali, gdy Winnetou osadził konia. Towarzysze, oczywiście, poszli za jego przykładem.
— Winnetou będzie jechał przodem — rzekł. — Moi bracia niech jadą za mną nie szybciej, niż gdyby stąpali chyżym krokiem, i niech unikają szmeru. Niech uczynią wszystko, czego Old Shatterhand od nich zażąda.
Skoczył z konia i przez chwilę uwijał się przy jego kopytach, poczem dosiadł wierzchowca i pogalopował. Tętent brzmiał głucho, jakgdyby ktoś uderzał pięścią o ziemię. Reszta towarzystwa ruszyła za nim powolniejszym kłusem.
— Co Winnetou takiego uczynił? — zapytał Davy.
— Czyście nie widzieli, jak poprzednio wręczyłem mu plecionki? — odpowiedział Old Shatterhand. — Obuł w nie swego ogiera, aby go nie usłyszano.
— Czemu to?
— Szoszoni, którzy schwytali waszych przyjaciół, nie pomyśleli, że ci mogą mieć wpobliżu towarzyszy. Ale Mężny Bawół, ich wódz, jest mądrzejszy i rozumniejszy od swoich wojowników. Zmiarkuje, że myśliwi nie odważyliby się samowtór zapuścić w tak niebezpieczne okolice. Bardzo być więc może, że wysłał wywiadowców.
Pah! Byłaby to daremna subjekcja. Jakżeby nas mogli zdybać w tych mrokach? Nie wiedzą, gdzie jesteśmy, a nie zobaczą naszych śladów.
— Uchodzi pan za dobrego westmana, dziwię się przeto, że master podobne banialuki plecie, Davy. Jesteśmy na obszarach myśliwskich i pastwiskach Szoszonów, ci zatem znają je nawylot.
— Oczywiście.
— No, więc pomyśl pan, co za tem idzie. Czy przezorni myśliwi obozowaliby w piasku dawnego jeziora?
— Ależ nie w piaskach, lecz między górami.
— Więc w jakiejś dolinie, lub w wąwozie. Otóż może pan objechać wielką przestrzeń dokoła, a prócz dawnego potoku, którym pojechali Szoszoni, nie znajdziesz innej doliny, niż ta, w której w rzeczy samej rozbiliście obóz. A więc tam i tylko tam należy was szukać.
— Djabli! Ma pan rację, sir.
— Jeszcze jedno: w takich miejscowościach towarzysze rozłączają się tylko na krótki czas. Stąd wniosek, że nie mogliście się bardzo oddalić od Jemmy'ego i Franka. Więc obóz rozbiliście niedaleko w wąwozie, a że są tam poza tem boczne wąwozy, które każdy rozsądny westman przeniesie nad główny, więc Szoszoni wiedzą dokładnie, gdzie was szukać. Zrozumie to wódz Szoszonów, a Winnetou wie o tem dobrze. Dlatego wyprzedził nas, aby uchronić przed ciekawością jakichś wywiadowców.
Davy mamrotał coś pocichu, wreszcie rzekł:
— Dobrze, sir. Ale teraz zatem przedsięwzięcie Apacza wydaje mi się daremnem. Jakże potrafi w mrokach nocy spostrzec wywiadowców, a jednocześnie ujść ich uwadze.
— Nie zadawaj pan takich pytań, skoro się tyczą Winnetou. Przedewszystkiem ma wyśmienitego rumaka — z doskonałości jego tresury nie zdaje pan sobie sprawy. Naprzykład poprzednio u wylotu bocznego wąwozu zawiadomił nas o waszej obecności; także teraz, tem bardziej że jedziemy pod wiatr, zdala zwącha obecność każdego obcego. A następnie nie zna pan zapewne Apacza. Zmysły ma ostre, jak zmysły zwierzęcia, a czego mu oczy, słuch, lub powonienie nie powiedzą, to powie ten swoisty zmysł, — powiedziałbym szósty — który posiadają ludzie przebywający od młodości na pustkowiu. Jest to niejaka zdolność przeczuwania, rodzaj instynktu, na którym można polegać, jak na oczach.
— Hm, mam także trochę tego instynktu.
— Ja także, ale nie mogę się porównywać z Winnetou. Poza tem musi pan wziąć pod uwagę, że jego rumak ma kopyta opatrzone, podczas gdy Szoszoni nie unikną tętentu. Dopiero w wąwozie będą się skradać pieszo.
— Hm, kiedy pan coś wyklaruje, musi się panu przyznać słuszność. Chcę z całą szczerością powiedzieć, że już niejedno przeżyłem i niejednemu drabowi dałem po nosie, — z tego względu uważałem się za łebskiego wygę. Ale nie umywać mi się do pana. Winnetou powiedział, że musimy się stosować do pańskiej woli, a to mnie potrosze ukłuło, lecz teraz przyznaję, że miał słuszność. Przewyższa nas pan ogromnie, więc chętnie poddam się pańskim rozkazom.
— Winnetou nie miał tego na myśli. Nie przypisuję sobie żadnej przewagi. Każdy przykłada się do wspólnego dzieła w miarę zdolności i doświadczeń, i nikt nie postąpi kroku bez zatwierdzenia towarzyszy. Tak musi być i my tak będziemy postępować.
Well! To się rozumie. Ale co zrobimy, skoro napotkamy wywiadowców, sir? Sprzątniemy ich, czy tak?
— Nie. Widzi pan, krew ludzka jest nader cennym płynem. Winnetou i Old Shatterhand nie rozlali ani kropli tej cieczy, jeśli nie zmuszała ich konieczność. Jestem przyjacielem Indsmanów. Wiem, po czyjej stronie jest słuszność, czy po ich, czy po stronie tych, którzy czerwonych zmuszają do obrony swych praw choćby nożem. Indjanin broni się w walce rozpaczliwej i musi zginąć, ale każda czaszka Indsmana, którą pług, prujący ugór, wykopie z ziemi, rzuci w niebiosa ów krzyk, o którym pisze w czwartym rozdziale Genezys. Oszczędzam Indjanina, nawet jeśli jest wrogiem, gdyż wiem, że warunki go zmusiły. Dlatego ani mi w głowie nie postało popełniać morderstwa.
— Ale jakże chcecie unieszkodliwić Szoszonów, nie zabijając ich? Walki w razie spotkania i tak się nie uniknie. Będą się bronić strzelbą, tomahawkiem, nożem — !
Pah! Poczekać... Będziemy — — stój, zdaje się, że nadjeżdża Apacz!
Nie słyszeli go, a jednak w najbliższej chwili stanął przed nimi Winnetou.
— Dwaj wywiadowcy — rzekł lakonicznie.
— Dobrze — odezwał się Old Shatterhand. — Winnetou, Davy i ja zostaniemy tutaj. Pozostali pojadą szybko na piasek, zabiorą ze sobą konie i poczekają na nas.
Zeskoczył z konia. Wślad za nim Davy. Winnetou wręczył cugle swego rumaka Wohkadehowi. Przymocowali strzelby do siodeł. Po paru sekundach trzej pozostali znikli.
— Co uczynimy? — zapytał Davy.
— Musi pan tylko uważać — odpowiedział Shatterhand. — Przysuń się master do drzewa, aby cię nie zobaczono. Słuchaj — nadjeżdżają!
Szi darteh, ni owjeh! — Ja tego, a ty tamtego! — szepnął Apacz, wskazując gestem ręki na prawo i na lewo. Za chwilę nie było go już widać.
Długi Davy przywarł do drzewa. O dwa kroki od niego Old Shatterhand położył się plackiem na ziemi. Obaj Indjanie nadjechali w szybkiem tempie, rozmawiając ze sobą w dialekcie szoszońskim.
Długi Davy zauważył, że Old Shatterhand podniósł się z ziemi i wziął rozpęd.
Saritsz! — Psie! — zawołał jeden z obu wywiadowców. To było jedyne słowo, które padło.
Davy skoczył. Zobaczył dwóch ludzi na jednym koniu, a właściwie czterech ludzi na dwóch koniach, — obu napastników za napadniętymi. Konie stawały dęba, wierzgały, brykały — napróżno. Obaj mężowie trzymali mocno swoje ofiary. Po krótkiej walce ludzi na koniach zwyciężyli napastnicy. Rumaki stanęły spokojnie.
Sarki? — Gotów? — zapytał biały.
Sarki! — Gotów! — potwierdził Winnetou.
Old Shatterhand zeskoczył z konia, trzymając wywiadowcę w ramionach. Czerwony stracił przytomność.
Halloo, ludzie, przybywajcie!
Wnet potem nadjechał Wohkadeh, Marcin i Bob.
— Mamy ich. Przywiążemy drabów lassem do koni i zabierzemy ze sobą. Posiadamy więc dwóch zakładników, którzy nam bardzo się przydadzą.
Szoszoni wkrótce odzyskali przytomność. Oczywiście rozbrojono ich uprzednio i spętano. Teraz wsadzono jeńców na wierzchowce, związano im ztyłu ręce, a nogi pod brzuchem konia. Old Shatterhand zapowiedział, że najsłabsze usiłowanie oporu przypłacą życiem. Wreszcie podjęto dalszą jazdę. Aczkolwiek schwytano już dwóch wywiadowców, Winnetou wciąż wyprzedzał swoich towarzyszy.
Niebawem dotarli do dawnego potoku, którym trzeba było jechać na lewo w góry. Jeźdźcy zboczyli. Wystrzegano się rozmowy, ponieważ wywiadowcy mogli władać angielskim.
Po upływie godziny natrafiono na Winnetou, który stał na miejscu.
— Moi bracia — rzekł — mogą tutaj zsiąść z koni. Szoszoni ruszyli przez las ku górom. Podążymy za nimi.
Nie było to zadanie łatwe ze względu na jeńców, których nie należało zdejmować z koni. Wśród drzew panował kompletny mrok. Musieli jedną ręką macać przed sobą, a drugą ciągnąć wierzchowca. Winnetou i Old Shatterhand podjęli się najtrudniejszego zadania. Szli przodem, prowadząc za sobą także konie jeńców. Teraz dopiero okazała się w całej pełni wartość obu ogierów — biegły za swymi panami niczem psy, nie wydając mimo straszliwego gruntu żadnego dźwięku, podczas gdy inne konie rżały głośno.
Wreszcie przebyto uciążliwą drogę. Apacz zatrzymał się.
— Moi bracia są u celu — rzekł. — Mogą przymocować konie, a potem przywiązać jeńców do drzew.
Rozkaz wlot został wykonany. Związano usta jeńców chustami, które pozwalały im oddychać nosem, ale uniemożliwiały krzyk. Apacz kazał towarzyszom iść za sobą.
Zaprowadził ich niedaleko. Stąd wyżyna, którą się przybyło ze wschodu, opadała stromo ku zachodowi. Na dole leżała kotlina, o której wspominał Winnetou. Strzelał wgórę ogień. Widziano tylko jego blask, nic więcej. Okolica była pogrążona w mroku.
— A zatem tam na dole siedzi mój Grubas? — zastanawiał się Davy. — Co też Jemmy uczyni?
— To, co jeniec może robić u Indsmanów, to znaczy — nic! — odparł Marcin.
Oho, nie zna pan Jemmy’ego, my boy! Na pewno już sobie wykoncypował, w jaki sposób bez pozwolenia czerwonych urządzić wieczorkiem spacerek.
— Nie udałoby mu się to bez naszej pomocy — odezwał się Shatterhand. — A zresztą, na pewno na nas liczy.
— A więc nie stracimy czasu i zemkniemy szybko nadół, sir!
— Musimy przeprawiać się bardzo ostrożnie i gęsiego. Ale przy koniach i jeńcach musi pozostać ktoś, na kim moglibyśmy polegać. Mam na myśli Wohkadeha.
Uff! — zawołał młody Indjanin, zachwycony zaufaniem Shatterhanda.
Było to właściwie ryzykiem zostawiać jeńców i konie, które dźwigały wszystką własność jeźdźców, pod opieką młodzieńczego Indsmana, lecz szczerość, z jaką Wohkadeh powiedział, że oddałby życie dla Old Shatterhanda, pozyskała mu serce białego. Poza tem Shatterhand wiedział, że młodzieniec posiada zimną krew, której wymagała ta odpowiedzialna placówka.
— Mój młody czerwony brat posiedzi przy jeńcach z nożem w ręce — rzekł. — Skoro który z Szoszonów zechce uciec lub sprawić szmer, brat mój potrafi go unieszkodliwić.
— Wohkadeh nie zawaha się! — powiedział czerwonoskóry tonem nader wymownym i poważnym.
Wyciągnął nóż bowie i usiadł między jeńcami, których ostrzeżono po raz drugi. Pięciu myśliwych zaczęło ukradkiem złazić nadół.
Skarp był, jak już wspominaliśmy, bardzo stromy. Drzewa, gęsto skupione, i chróst między niemi zmuszały ostrożnych westmanów do powolnego bardzo stąpania. Nie wolno było wywołać żadnego szmeru. Złamanie najmniejszej gałązki mogło zdradzić obecność.
Winnetou szedł na przodzie. Jego oczy najbystrzej przeszywały mrok nocy. Za nim Marcin Baumann, następnie Długi Davy, murzyn Bob i wkońcu Shatterhand.
Przeszło trzy kwadranse minęły, zanim przebyto przestrzeń, która za dnia wymagałaby pięciu minut pieszej przeprawy. Znaleźli się wreszcie w kotlinie, na skraju lasu, gdyż powierzchnia była bezdrzewna i zarośnięta trawą. Tylko tu i owdzie wznosił się pojedyńczy krzew.
Ogień płonął jasno, zgoła nie po indjańsku, co oznaczało, że Szoszoni czują się tutaj pewnie.
Biali bowiem zwykle składają drzewo w stos tak, że płomień ogarnia je całkiem, świeci jasno i daleko, i dymi bardzo. Indjanie natomiast układają polana tak, że, jak promienie koła, zbiegają się w jednym punkcie. W ten sposób płonie małe ognisko, do którego podrzuca się na miejsce spalonej szczapy nową. To daje odpowiedni dla celów Indjan, mały, słabo dymiący płomień, który łatwo ukryć, którego z wielkiej odległości niepodobna dostrzec. Poza tem Indjanie dobierają takiego paliwa, że przy spalaniu nie rozszerza szczególnego zapachu. Odór dymu jest na Zachodzie nader niebezpieczny. Ostre powonienie Indsmanów wyczuwa go z wielkiej odległości.
Ogień był tutaj podsycany na sposob białych i zapach pieczonego mięsa rozszerzał się po całej kotlinie. Winnetou wąchał, poczem rzekł:
Mokaszi-si-tszeh — grzbiet bawoli.
Powonienie miał tak czułe, że mógł nawet określić, jaka część ciała zwierzęcego się piecze.
Widać było trzy wielkie namioty. Tworzyły ostrokątny trójkąt. Na przedłużeniu jego wysokości leżeli westmani. Najbliższy namiot był ozdobiony piórami orlemi, a zatem był to namiot wodza. Ognisko płonęło pośrodku trójkąta.
Konie czerwonoskórych pasły się swobodnie na łące. Wojownicy leżeli u ogniska i odrzynali kawałki pieczeni, która wisiała na gałęzi nad płomieniem. Jakkolwiek pewni byli bezpieczeństwa, przecież rozstawili straże, które pocichu i powoli maszerowały tam i zpowrotem.
— Piekielna historja — bąkał Davy. — Jakże wydostaniemy naszych towarzyszy? Jak mniemacie, messurs?
— Przedewszystkiem chcielibyśmy poznać pańskie zdanie, master Davy, — odpowiedział Shatterhand.
— Moje? Zounds! Nie mam żadnego.
— A więc racz się pan zastanowić.
— Nanic! Inaczej sobie wszystko wyobrażałem. Ci czerwoni Węże nie mają rozumu. Wszyscy przykucnęli pośród namiotów dokoła ognia tak, że niepodobna wkraść się do żadnego wigwamu. Mogliby inaczej postąpić.
— Widać, że lubi pan wygodę, sir! Czy pragnąłbyś, aby Indsmani wymościli gładki trakt i sprowadzili do nas powozem pańskiego Grubego Jemmy'ego? No, w takim razie nie powinien pan był udać się na Zachód.
— Słusznie! Gdyby to przynajmniej wiedzieć, w którym namiocie umieszczono jeńców?
— Zapewne w namiocie wodza.
— A więc zaproponuję coś. Podkradniemy się tak blisko, jak tylko można, i, skoro nas zauważą, napadniemy na nich — z takim krzykiem i rwetesem, aby myśleli, że jest nas stu. Z przerażenia dadzą drapaka. Wyciągniemy z namiotu jeńców i czmychniemy co sił. — Jak się panu podoba ten plan?
— Wcale mi się nie podoba.
Oho! Mniema master, że wymyślisz coś lepszego?
— Czy coś lepszego, nie mogę twierdzić, ale w każdym razie nic równie niedorzecznego.
— Sir, czy to ma być obelga?! Jestem mianowicie Długim Davy!
— Wiem o tem od pewnego czasu. Niema mowy o obeldze. Wszak widzi pan stąd, że Indsmani trzymają broń wpogotowiu. Nie będą głupi, aby tak przecenić naszą liczbę, jakby pan sobie tego życzył. Jeśli napadniemy na nich, będą zaskoczeni tylko w pierwszej chwili. Jest ich dziesięć razy tylu, co nas. A nawet jeśli zwyciężymy, to przeleje się wiele, wiele krwi, a tego możnaby uniknąć. Wszak lepiej znaleźć sposób, który nas zaprowadzi do celu bez przelewu krwi.
— Tak, sir. O ile pan znajdzie taki sposób, to będę pana bardzo chwalił.
— Być może, już znalazłem. Pragnę wiedzieć jednak, jak się będzie na to zapatrywał Winnetou.
Rozmawiał przez kilka chwil z wodzem po apaczowsku, tak, że nikt nie mógł ich zrozumieć. Poczem zwrócił się ponownie do Długiego Davy'ego:
— Tak, ja sam z Winnetou dokonam tego czynu. Wy tutaj zostaniecie. Nawet jeśli nas nie zobaczycie w ciągu dwóch godzin, trwajcie na miejscu i nie ważcie się nic przedsięwziąć. Chyba, że usłyszycie trzykrotne ćwierkanie świerszcza, wówczas wypadnijcie z ukrycia.
— I co mamy czynić?
— Szybko, ale jak najciszej i niepostrzeżenie, podążcie do najbliższego namiotu, do którego przekradnę się z Winnetou. Dam umówiony znak, jeśli będziemy potrzebowali waszej pomocy.
— Jak pan naśladuje ćwierkanie świerszcza?
— Zapomocą źdźbła trawy. Składa się dłonie, przytykając do siebie oba kciuki, które ściskają mocno źdźbło trawy. Między niższemi końcami kciuków pozostawia się wąską lukę, gdzie źdźbło może swobodnie wibrować. W ten sposób tworzy się rodzaj piszczałki. Skoro się przykłada usta do kciuków i dmucha w słomkę krótko — frr-frr-frr! — rozlega się ćwierkanie podobne do głosu świerszcza. Oczywiście, trzeba mieć wprawę.
W tej chwili odezwał się Winnetou:
— Mój biały brat później wyjaśni te rzeczy. Zaczynamy!
— Dobrze. Czy weźmiemy ze sobą nasze znaki?
— Owszem. Niech Szoszoni się dowiedzą, kto u nich był.
Wielu westmanów i wybitnych Indjan posługuje się specjalnemi znakami, aby zawiadomić o sobie swoich przyjaciół, lub wrogów. Niektórzy Indjanie naprzykład wycinają swój znak na mchu, na policzku, na czole, czy na ręce zabitego wroga.
Winnetou i Old Shatterhand odcięli kilka krótkich gałązek z najbliższego krzewu i schowali za pasem. Odpowiednio ułożone tworzyły znak obu mężów, znany każdemu czerwonoskóremu. Broń natomiast zostawili towarzyszom.

Niebawem wyruszyli. Położywszy się na ziemi, zaczęli pełzać ku celowi, odległemu na osiemdziesiąt kroków. — — —


VI
U SZOSZONÓW

Niełatwo jest westmanowi podkraść się do wroga. Kiedy nie grozi doraźne niebezpieczeństwo i kiedy wolno zostawiać za sobą ślady, można pełzać na czworakach. Zostawia to wyraźny ślad, zwłaszcza w trawie. Chcąc go jednak uniknąć, trzeba się czołgać na palcach rąk i nóg. Trzeba mieć wiele siły, zręczności i wieloletniej wprawy, aby wytrzymać przez niedługi nawet czas. Podobnie jak pływacy, skradający się w ten sposób westmani podlegają skurczowi mięśni, który w tym wypadku jest niemniej niebezpieczny, niż w tamtym, — może zdradzić westmana, a zatem zgotować mu śmierć.
Dodać trzeba, że westman, zanim postawi koniec palców, musi dokładnie zbadać miejsce. Może bowiem natrafić naprzykład na małą, niedostrzegalną, suchą gałązkę, która — trzeszcząc — naraża go na ogromne niebezpieczeństwo. Wprawni myśliwi natychmiast poznają, komu przypisać szmer, zwierzęciu, czy człowiekowi. Zmysły westmana zczasem tak się wyczulają, że, leżąc na ziemi, potrafi nawet rozpoznać szmer ciągnącego chrabąszcza. Tem bardziej zaś poznaje, czy suchy liść sam spadł, czy też został strącony przez nieostrożnego wroga.
Dobry myśliwy stawia koniuszczki palców u nóg na śladach, pozostawionych przez palce u rąk. Dzięki temu odcisków jest znacznie mniej i łatwiej je zatrzeć.
Bo też często należy zatrzeć za sobą ślady. Westman posługuje się wyrażeniem „zgasić“. W powrotnej drodze z obozu wroga oczekuje go najżmudniejsza i najtrudniejsza część wyprawy. Nikt nie powinien się dowiedzieć o obecności westmana. Trzeba więc, posuwając się na czworakach nogami naprzód, gasić ślad, który się zostawiło. Czyni się to prawą ręką, podczas gdy końce palców u nóg i u lewej ręki utrzymują równowagę ciała. Kto spróbuje przez minutę tkwić w takiem położeniu, ten dopiero potrafi ocenić wysiłek, jakiego wymaga kilkugodzinne trwanie w tej pozycji.
To samo oczekiwało myśliwych w danym wypadku. Old Shatterhand, a za nim Winnetou posuwali się w sposób opisany. Biały musiał badać grunt, cal za calem, Indsman zaś — trzymać się odcisków, zostawionych przez Old Shatterhanda. Nie dziw, że poruszali się pomalutku, jak żółwie.
Trawa była wysoka prawie na łokieć. Miała tę zaletę, że ukrywała myśliwych, ale miała również doniosłą wadę, albowiem w wysokiej trawie ślad jest wyraźniejszy.
Im bardziej się zbliżali, tem wyraźniej dostrzegali szczegóły obozowiska, od którego oddzielał ich kroczący tam i zpowrotem strażnik. Jakże tu wobec tego przekraść się do namiotu?
— Czy Winnetou ma załatwić się z wartownikiem? — szepnął wódz Apaczów.
— Nie — odparł Shatterhand, — Znam swój cios i mogę na nim polegać.
Cichaczem, niczem węże, pełzali po trawie i zbliżali się do strażnika. Wyglądał na młokosa. Nie miał przy sobie innej broni oprócz noża, tkwiącego za pasem, i strzelby na plecach. Nosił skórę bawołu. Niepodobna było rozpoznać jego rysów, twarz bowiem miał wymalowaną naprzemian czerwonemi i czarnemi krechami — barwami wojennemi.
Nie spoglądał wcale na obu westmanów, zdawał się skupiać uwagę na obozie. Być może, nęcił go zapach mięsa pieczonego na ogniu, bardziej, niż powinien nęcić strażnika. Ale nawet gdyby spoglądał w ich stronę, nicby nie zobaczył, gdyż ciemne postacie nie wyróżniały się na tle ciemnej trawy. Posuwali się bowiem w cieniu namiotu, po przeciwległej stronie ogniska.
A wszakże byli oddaleni zaledwie o osiem kroków!
Chodząc tam i napowrót, strażnik wydeptał prostą ścieżkę w trawie. Na tej linji powinien był nastąpić napad, o ile nie miałoby zostać po nim śladu.
Teraz na najbardziej wysuniętym punkcie tej prostej zatrzymał się i zawrócił powoli. Wyminął ich i znalazł się w cieniu tak samo, jak oni.
— Szybko! — szepnął Winnetou.
Old Shatterhand podniósł się, w dwóch potężnych susach podskoczył do Indjanina, który tymczasem usłyszał szmer i odwrócił się raptownie. Ale już pięść Shatterhanda grzmotnęła go w skroń i powaliła.
Tak samo w dwóch susach zbliżył się Winnetou.
— Czy nie żyje? — zapytał.
— Nie, tylko stracił przytomność.
— Mój brat niech go zwiąże. Winnetou pójdzie na jego miejsce.
Podniósłszy i zawiesiwszy na plecach flintę Indjanina, odszedł i zaczął maszerować tak, jak poprzednio strażnik, aby zdala nie zauważono zamiany.
Tymczasem Shatterhand dotarł do namiotu wodza. Usiłował nieco unieść płótna, aby zajrzeć do wnętrza, ale musiał go uprzednio odwiązać od kółka.
Trzeba było zachować największą ostrożność. Można go było zauważyć z wnętrza, a wówczas cały wysiłek obróciłby się wniwecz. Mocno przywarłszy do piasku, przybliżył oczy ku ziemi. Pocichu, pocichu wzniósł skraj płótna. Teraz mógł zajrzeć.
Zdziwiło go to, co ujrzał. Nie było tu bowiem ani jeńców, ani żadnego Szoszona. Tylko sam wódz siedział na sierści bawolej, ćmił kinnik-kinnik o ostrym zapachu, składający się z tabaki i liści dzikich konopi, i spoglądał poprzez napół otwarte wejście na ożywioną scenę, rozgrywającą się dookoła ogniska. Był do Old Shatterhanda zwrócony plecami.
Biały wiedział, co powinien uczynić, ale chciał się uprzednio porozumieć z Apaczem. Opuścił więc płótno, odwrócił się od namiotu, wyrwał źdźbło trawy i w opisany powyżej sposób wsunął pomiędzy oba kciuki. Rozległo się ciche jednorazowe ćwierkanie.
Tho-ing-kai — to świerszcz śpiewa — odezwały się głosy Szoszonów z obozu.
Gdybyż wiedzieli, co to za świerszcz! Ćwierkanie oznajmiło Winnetou, że ma się zbliżyć do Shatterhanda. Apacz zachowywał się jednak, jak poprzednio, dopóki nie wszedł w cień namiotu, gdzie nie docierały spojrzenia Szoszonów. Położył strzelbę w trawie, opuścił się i podkradł co rychlej do namiotu.
— Poco zawezwał mnie mój brat? — szepnął.
— Gdyż musimy zmienić plan — odparł szeptem Shatterhand. — Jeńców niema w namiocie.
Ugh! Musimy wycofać się i z drugiej strony podkraść ku drugim namiotom. Tyle jednak czasu upłynie, że może się tymczasem rozwidnić.
— Oihtka-petay, Mężny Bawół, siedzi w namiocie.
Uff, sam wódz! Czy niema przy nim nikogo?
— Nikogo.
— W takim razie nie potrzebujemy odbijać jeńców.
— Tak sobie odrazu pomyślałem. Skoro schwytamy wodza, możemy zmusić Szoszonów, aby wydali Grubego Jemmy'ego i Hobble-Franka.
— Mój brat ma słuszność. Ale wszak Szoszoni mogą spoglądać w półotwarty namiot?
— Tak. Lecz blask ognia nie dociera do naszej placówki.
— Ale spostrzegą odrazu, że wódz zniknął.
— Pomyślą, że skrył się w cieniu. Mój brat Winnetou niech będzie gotów śpieszyć mi z pomocą, jeśli mój pierwszy cios się nie uda.
Mówili szeptem, tak, że żaden dźwięk nie mógł dotrzeć do wnętrza namiotu.
Teraz Winnetou odchylił cichaczem i powolutku płótno tak, że Old Shatterhand, który przywarł do ziemi, mógł wpełznąć. Uczynił to odważny myśliwy bez szmeru — Mężny Bawół nie mógł go usłyszeć.
Shatterhand znajdował się w namiocie. Apacz wysunął się połową tułowia, aby w razie potrzeby pośpieszyć z natychmiastową pomocą. Shatterhand wyciągnął prawicę. Mógł dosięgnąć Szoszona. Szybki, mocny chwyt za szyję — i Mężny Bawół opuścił fajkę, załopotał dwukrotnie rękami w powietrzu, poczem je zwiesił. Zabrakło mu tchu.
Old Shatterhand wciągnął Węża w nieoświetloną część namiotu, położył i, ciągnąc jeńca za sobą, wydostał się z wigwamu.
— Powiodło się — szepnął Winnetou. — Ale jakże go uprowadzimy? Musimy wodza nosić, a zarazem gasić ślady.
— Trudne zadanie.
— A co poczniemy ze spętanym strażnikiem?
— Tego też zabierzemy ze sobą. Im więcej będziemy mieli Szoszonów, tem łatwiej wydostaniemy obu jeńców.
— Mój brat będzie nosił wodza, Winnetou zaś wartownika. Ale przytem nie potrafimy gasić śladów, i dlatego będziemy musieli jeszcze raz wrócić.
— Niestety. Upłynie wiele cennego czasu, a my...
Urwał, gdyż nastąpiło coś, co udaremniło wszelki namysł. Rozległ się głośny, przeraźliwy krzyk.
Tiguw-ih, tiguw-ih! — zawołał ktoś. — Wrogowie, wrogowie!
— To ocknął się strażnik! Szybko mknijmy! — rzekł Shatterhand. — Zabierzemy go ze sobą!
Winnetou w szybkich susach dopadł spętanego Szoszona, pochwycił i uciekł z nim.
Old Shatterhand, mimo wielkiego niebezpieczeństwa, zatrzymał się przez chwil kilka za namiotem. Wyciągnął małe gałązeczki, które był odciął, znowu podniósł płótno i wsadził gałązki w ziemię w taki sposób, że skrzyżowały się jak hiszpańscy jeźdźcy. Dopiero potem podniósł wodza i pomknął zpowrotem.
Szoszoni przez cały czas siedzieli przy ognisku. Dlatego oczy ich, jak słusznie mniemał Shatterhand, blaskiem ognia olśnione, długo nie mogły się oswoić z mrokiem nocy. Zerwali się na równe nogi i spozierali nieruchomo w noc, ale nic nie dostrzegli. Przytem nie wiedzieli, z której strony rozległ się alarm. Dzięki temu nic nie stało na zawadzie odwrotowi Winnetou i Old Shatterhanda.
Apacz musiał się nawet w drodze raz jeden zatrzymać. Nie mógł jedną ręką całkowicie zatkać ust Szoszona. Jeniec wprawdzie nie zdołał krzyknąć, ale wydarło mu się głośne rzężenie. Winnetou musiał przystanąć, aby ścisnąć go za gardło.
— Do piorunów, kogo tu przynosicie? — zapytał Długi Davy, skoro obaj pozbyli się swoich ciężarów.
— Zakładników — odparł Shatterhand. — Szybko zakneblujcie im usta i zwiążcie wodza.
— Wodza? Heavens! Co za chwyt! Przez długi czas będę o tem opowiadał. Wyłapać z pośród obozu Mężnego Bawołu! Tylko Old Shatterhand i Winnetou mogą się na to zdobyć!
— Żadnych niepotrzebnych słów. Musimy iść stąd precz, ku wyżynie, gdzie stoją konie.
— Mój brat nie powinien się śpieszyć — rzekł Apacz. — Stąd możemy o wiele lepiej zobaczyć, jak sobie poczną Szoszoni.
— Tak, Winnetou ma słuszność, — przyznał Old Shatterhand. — Nie wpadnie im na myśl przyjść tutaj. Nie wiedzą, z jakimi i z iloma wrogami mają do czynienia. Będą musieli nadewszystko pomyśleć o obronie obozu. Dopiero, skoro świt, zdołają coś przedsięwziąć.
— Winnetou postrachem zatrzyma ich w obozie.
Apacz przyłożył lufę rewolweru prawie do samej ziemi. Shatterhand wlot pojął jego zamiar.
— Stój! — rzekł. — Nie powinni zobaczyć błysku wystrzału, bo dowiedzieliby się, gdzie jesteśmy. Sądzę, że rozlegnie się echo, które ich oszuka. Dajcie wasze okrycia i marynarki, messurs!
Długi Davy zdjął swój znakomity płaszczyk gumowy. Inni też wykonali rozkaz Shatterhanda. Rozpostarto odzież nad rewolwerem, który wnet wypalił dwukrotnie. Rozległy się dwa wystrzały. Odbiły się od ścian doliny, a ponieważ nie widać było błysku, więc Szoszoni nie wiedzieli, skąd padły strzały. Odpowiedzieli przeraźliwem wyciem. — —
Kiedy Szoszoni usłyszeli okrzyk: — Tuguw-ih, tuguw-ih!Wrogowie, wrogowie! — skoczyli na nogi i usiłowali dopatrzeć się wroga. Lecz nie tak rychło oczy ich przyzwyczaiły się do ciemności, a tymczasem Shatterhand i Winnetou byli już poza obrębem niebezpieczeństwa.
Wielu czerwonych podeszło do namiotu wodza. Zajrzeli i zobaczyli, że świeci pustką.
— Mężny Bawół wyszedł zapytać strażnika — rzekł któryś z wojowników.
— Mój brat jest w błędzie — odparł drugi. — Gdyby wódz wyszedł z namiotu, widzielibyśmy go przecież.
— Ale niema go tutaj.
— Nie mógł także wyjść.
— W takim razie Wakon-tonka, Zły Duch, uniewidocznił wodza.
W tej chwili pewien stary wojownik odsunął innych i rzekł:
— Zły Duch może zabić albo unieszczęśliwić, ale nie potrafi uniewidocznić wojownika. Skoro wodza niema w namiocie, a nie mógł wyjść, mógł tylko...
Nie dokończył zdania. Tymczasem bowiem odchylono płótno i blask ogniska oświetlił całe wnętrze. Stary wszedł szybko do namiotu i nachylił się.
Uff! — zawołał. — Porwano wodza!
Nikt się nie odezwał.
— Moi bracia nie wierzą? — dodał. — Niechaj spojrzą! Tu płótno jest rozluźnione, a tu tkwią gałązki w ziemi. Znam ten znak. Jest to znak Nonpay-klama, zwanego przez białych Old Shatterhandem. Był tu i porwał Mężnego Bawołu!
W tej chwili rozległy się oba wystrzały Apacza. Rozwiązało to języki Szoszonów. Wydali wspomniane już wycie.
— Szybko zagaście ognisko! — rozkazał stary. — Nie dajmy celu wrogowi!
Rozrzucono co prędzej płonące szczapy i zadeptano płomień. Ponieważ wódz zniknął, Szoszoni słuchali rozkazów najstarszego wojownika. Ciemność zaległa obóz. Każdy chwycił za broń i na rozkaz starego Indjanina wojownicy stanęli wokół namiotu, aby przyjąć wroga, z jakiejkolwiek strony przybędzie.
Wystawiono poprzednio cztery posterunki we wszystkich kierunkach. Skoro padły strzały, trzej strażnicy natychmiast wycofali się do obozu. Ale czwarty nie nadchodził. Był to najznakomitszy z pośród strażników, Moh-aw[16], syn wodza. Jeden ze śmiałków zgodził się go szukać. Położył się w trawie i pełzał w kierunku placówki zaginionego. Po pewnym czasie wrócił ze strzelbą Moskita. To był dowód pewny, że syn wodza doznał nieszczęśliwego wypadku.
Stary wojownik odbył krótką naradę z najwybitniejszymi Szoszonami. Postanowiono szczególną pieczą otoczyć namiot, gdzie się znajdowali jeńcy, konie zaś trzymać wpobliżu obozu i czekać świtu. — — —
Tymczasem myśliwi, postarawszy się, aby obaj jeńcy nie mogli dobyć głosu, w ciszy i skupieniu nadstawiali ucha. Nic nie było słychać, prócz stłumionego trawą stąpania koni.
— Moi bracia słyszą, jak Szoszoni skupiają konie. Przywiążą rumaki niedaleko namiotów i będą czekali świtu — rzekł Winnetou. — Możemy iść!
— Tak, wycofajmy się, — powiedział Old Shatterhand. — My wszakże nie będziemy czekać do rana. Oihtka-petay wkrótce się dowie, czego od niego żądamy.
Nie wiedział jeszcze, że połów był cenniejszy, niż mógł się spodziewać. Podniósł Mężnego Bawołu, który tymczasem oprzytomniał, ujął go za ramię i pociągnął za sobą na górę. Towarzysze poszli za jego przykładem. Winnetou ciągnął Moskita. Po uciążliwem wspinaniu się dotarli do miejsca, gdzie zostawili Wohkadeha.
Długi Davy rozwinął swoje lasso i rzekł:
— Podajcie mi tych drabów. Przywiążemy ich do tamtych.
— Nie — odparł Old Shatterhand. — Opuścimy to miejsce.
— Czemu? Mniema pan, że coś tu nam grozi? O, Szoszoni chętnie nas pozostawią w spokoju! Będą szczęśliwi, że im się nic nie przytrafiło.
— Wiem niezgorzej od pana, master Davy. Ale musimy rozmawiać z wodzem, a także z pozostałymi. Trzeba więc im będzie wyjąć kneble, jeśli zaś to się stanie tutaj, mogą krzykiem zdradzić naszą kryjówkę.
— Mój brat ma słuszność — rzekł Apacz. — Winnetou był tu dzisiaj rano i śledził Szoszonów. Zna miejsce, gdzie wraz z braćmi i jeńcami mógłby obozować.
— Musimy wzniecić ognisko — dodał Old Shatterhand. — Czy to odpowiednie miejsce?
— Tak. Przywiążcie jeńców do koni!
Po wykonaniu tego rozkazu jeźdźcy ruszyli w drogę poprzez gęsty las. Winnetou przewodził. Rozumie się, że marsz był bardzo powolny. Przez pół godziny przebyto tyle drogi, ileby za dnia przebyto przez pięć minut. Wreszcie Apacz osadził konia na miejscu.
Szoszoni nie wiedzieli, w czyje ręce wpadli. Obaj schwytani wywiadowcy z powodu ciemności nie mogli dostrzec dwóch pozostałych jeńców, ci zaś nie widzieli wywiadowców. Wódz nie miał żadnego o tem pojęcia, że schwytano także jego syna. Odosobniono ich teraz, zdjąwszy uprzednio z koni.
Old Shatterhand nie chciał, aby Mężny Bawół znał siłę wroga. Dlatego postanowił z początku sam rozmawiać z wodzem. Pozostali mieli się cofnąć. Poczem nabrał suchego chróstu, aby rozpalić ognisko. — — —

Koniec części pierwszej


CZĘŚĆ II
I
MĘŻNY BAWÓŁ

Znajdowali się wraz z Szoszonami na niewielkiem wolnem miejscu. Apacz rano jeszcze spostrzegł, jak bardzo się to miejsce nadaje na obóz. Jego instynkt znalazł je mimo ciemności.
Było otoczone zewsząd drzewami. Paprocie i cienie zapełniły luki i zatrzymywały światło ogniska. Old Shatterhand zapomocą punksu zapalił zebrane drzewo i tomahawkiem jął odrąbywać suche gałęzie, aby podsycać ognisko, które miało oświetlać tylko to niewielkie miejsce, a zatem mogło być drobne.
Szoszon leżał na ziemi i ponuro się przyglądał białemu myśliwemu. Skoro westman skończył pracę, zaciągnął jeńca do ogniska i wyjął mu knebel. Indjanin nie zdradził po sobie ulgi, jakiej doznał. Indjański wojownik poczytałby sobie za hańbę, gdyby zdradził się z myślami, lub uczuciami. Old Shatterhand usiadł naprzeciw wroga i oglądał go uważnie.
Był to mocno zbudowany Indjanin. Nosił ubiór ze skóry bawolej bez żadnych ozdób, prócz włosów skalpowych, wplecionych we szwy. U pasa wisiało dwadzieścia dobrze spreparowanych kawałków skalpów, gdyż całe skóry zajęłyby zbyt wiele miejsca. Oblicze czerwonoskórego nie było pomalowane, dzięki czemu wyraźnie odznaczały się trzy szramy na policzkach. Z niewzruszonym wyrazem spozierał na ogień, nie racząc spojrzeniem białego wroga.
— Oihtka-petay nie nosi barw wojennych — zaczął Old Shatterhand. — Czemu więc wystąpił wrogo wobec spokojnych ludzi?
Indjanin nie odpowiedział — ani słowem, ani spojrzeniem.
— Czy wódz Szoszonów oniemiał z trwogi, że nie odpowiada na moje pytanie?
Myśliwy wiedział, jak należy sobie poczynać z Indjanami. W rzeczy samej jeniec obrzucił go wściekłem spojrzeniem i odparł:
— Oihtka-petay nie zna strachu. Nie lęka się wroga, ani śmierci.
— A jednak zachowuje się tak, jakby go strach obleciał. Odważny wojownik barwi twarz kolorami wojennemi, zanim rozpoczyna atak. Tak nakazuje uczciwość i odwaga, albowiem przeciwnik wie odrazu, że ma się bronić. Wszelako wódz Szoszonów nie nosi barw wojennych — miał oblicze pokoju, a mimo to napadł na białych. Może mówię niesłusznie? Czy Mężny Bawół znajdzie słowo na swoje usprawiedliwienia?
Indjanin zwiesił głowę i rzekł:
— Mężny Bawół nie był z wojownikami, kiedy ścigali białych.
— Nie jest to usprawiedliwienie. Gdyby był uczciwym i odważnym człowiekiem, puściłby białych natychmiast na wolność. A wogóle nie słyszałem, aby Szoszoni wykopali tomahawk wojny. Jak w czasach pokoju, pasają swoje trzody nad rzekami Tongue i Bighorn, bywają w domach białych, a jednak Mężny Bawół napada na ludzi, którzy go nigdy nie obrazili. Kiedy więc odważny mąż oświadczy, że tylko tchórze poczynają w ten sposób, to cóż potrafi Mężny Bawół na to odpowiedzieć?
Indjanin spojrzał na białego zpodełba; znać było, że się wścieka. Mimo to głos brzmiał spokojnie:
— Może ty jesteś owym odważnym mężem? Czy masz jakie imię?
— Tak — odparł zapytany obojętnie, jakby się to samo przez się rozumiało.
— Biali mogą nosić broń i imiona, nawet, jeśli są tchórzliwi. Im kto tchórzliwszy, tem dłuższe ma imię. Znasz moje, wiesz zatem, że nie jestem tchórzem.
— W takim razie wypuść obu jeńców, a potem walcz z nimi szczerze i otwarcie.
— Odważyli się ukazać nad brzegiem Jeziora Krwi. To miejsce jest dla nas święte, gdyż błądzą tam duchy pokonanych Szoszonów. Biali jeńcy muszą umrzeć.
— Ale wówczas ty także umrzesz.
— Mężny Bawół powiedział ci, że nie lęka się śmierci, pragnie jej nawet.
— Czemu?
— Został schwytany, został pojmany przez białego, uprowadzony z własnego wigwamu, stracił cześć — nie może nadal żyć. Musi umrzeć, wszelako bez pieśni wojennej. Nie będzie siedział dumny i wyprostowany w grobowcu na swym walecznym rumaku, obwieszony skalpami wrogów, tylko w piasku będzie leżał, poszarpany dziobami śmierdzących sępów...
Wypowiedział to powoli i monotonnie z twarzą nieruchomą, a jednak z każdego słowa bił ból graniczący z beznadziejną rozpaczą. Było to w zgodzie z jego poglądami. Zostać porwanym z własnego namiotu z pośród otoczenia zbrojnych wojowników — to dla wodza hańba straszliwa!
Old Shatterhand odczuł litość, ale nie zdradził się z nią, gdyż byłoby to obrazą dla jeńca i pogłębiłoby jego udrękę.
— Oihtka-petay — rzekł Old Shatterhand — zasłużył na taki los, ale może zostać przy życiu, aczkolwiek jest moim jeńcem. Jestem gotów zwrócić mu wolność, jeśli rozkaże swoim, aby wypuścili obu jeńców.
Z dumnem szyderstwem odparł czerwony:
— Oihtka-petay nie może żyć. Pragnie umrzeć. Przywiąż go bez troski do pala męczarni. Nie powinien wprawdzie opowiadać o czynach, które mu zyskały sławę, zapewnia cię jednak, że mimo najdotkliwszych mąk, nie drgnie powieką.
— Nie przywiążę cię do pala męczarni. Jestem chrześcijaninem. Kiedy nawet muszę zabić zwierzę, zabijam je tak, aby się nie męczyło. Ale niepotrzebnie umrzesz. Mimo twej śmierci, odbiję obu białych.
— Spróbuj tylko! Mogłeś się do mnie podkraść, znienacka zaskoczyć, oszołomić i pod osłoną mroku wyciągnąć. Ale teraz wojownicy moi są ostrożni. Nie zdołasz odbić białych. Odważyli się ukazać nad brzegiem Jeziora Krwi, przypłacą to powolną śmiercią. Skoro pokonałeś Mężnego Bawołu — umrze, ale żyje Moh-aw, jego jedynak, duma jego dumy, który go pomści. Już teraz Moh-aw zabarwił twarz kolorami wojny, gdyż on to miał zadać białym śmiertelne cięcie. Potem wymaluje swe ciało ich ciepłą krwią, aby zabezpieczyć je przed ciosami białych twarzy.
Lekki szmer rozległ się w chróścinie. To nadszedł Marcin Baumann. Nachylił się nad Shatterhandem i szepnął do ucha:
— Sir, mam panu oznajmić, że schwytany strażnik jest synem wodza. Winnetou wydobył z niego to wyznanie.
Wiadomość ta przyszła na czas. Shatterhand odpowiedział szeptem:
— Niech go Winnetou natychmiast przyśle. Niechaj go przyniesie Długi Davy, który tutaj ma zostać.
Marcin szybko się oddalił. Old Shatterhand zwrócił się do Indjanina:
— Nie lękam się Moh-awa. Od jak dawna ma imię i gdzie słyszy się o jego czynach? Jego także będę miał w swej mocy.
Tym razem wódz nie mógł się opanować. Wyrażano się wzgardliwie o jego synu. Brwi wodza zasępiły się groźnie, oczy rzucały błyski. Rzekł ze wściekłością:
— Kim jesteś, że śmiesz się w ten sposób wyrażać o Moh-awie? Przed jego wzrokiem schowałbyś się pod ziemię. Walczył z Sioux-Ogallallami i wielu pokonał. Posiada oczy orła i słuch nocnych ptaków. Żaden wróg nie zdoła go zaskoczyć. Pomści krwawo swego ojca na ojcach i synach białych twarzy!
W tej chwili podszedł Długi Davy, nosząc na plecach młodego Indjanina. Przelazł przez najgęstszą chróścinę, złożył jeńca na ziemi i rzekł:
— Przynoszę oto chłopaka.
— Posadź go, master Davy, i usiądź przy nim. Wyjm mu także knebel z ust.
Ay, sir! Chciałbym wiedzieć, co zrobisz z tym chłopcem.
Obaj Indjanie oglądali się z przerażeniem. Wódz nic nie powiedział, ani się poruszył, ale mimo ciemnej cery poznać było, że krew odpłynęła mu z twarzy. Syn natomiast krzyknął:
Uff! Oihtka-petay jest także schwytany! Wycie rozlegać się będzie w wigwamach Szoszonów. Wielki Duch odwrócił oblicze od swoich synów.
— Milcz! — huknął ojciec. — Żadna squaw Szoszonów nie uroni łezki, kiedy mgławice śmierci połkną Oihtka-petay i Moh-awa. Mieli zawarte oczy i uszy, i byli bez mózgów, niczem krety, które dają się wężom połknąć bez oporu. Hańba ojcu i hańba synowi!
Old Shatterhand zwrócił się do Davy'ego i wydał mu szeptem rozkaz:
— Przyprowadź wszystkich, prócz Winnetou.
Długi powstał i odszedł.
— A teraz, — rzekł Shatterhand — czy widzi Mężny Bawół, że się przed wzrokiem jego syna chowam pod ziemię? Nie chcę was obrażać. Wódz Szoszonów słynie jako mężny wojownik i mądry mąż. Moh-aw, jego syn, pójdzie w ślady ojca i będzie równie mężny i mądry. Daję im wolność, wzamian za wolność obu białych jeńców.
Błysk jakgdyby radości przemknął po twarzy młodego Indjanina. Atoli ojciec zgromił go spojrzeniem i rzekł:
— Oihtka-petay oraz Moh-aw wpadli bez walki w ręce nędznego białego — nie zasługują więc na życie. Tylko śmierć może zmyć z nich hańbę. Tak przeto mogą umrzeć biali jeńcy, a także ci, którzy jeszcze w niewolę Szoszonów — — —
Urwał, spoglądając z przerażeniem na obu wywiadowców, których przyprowadził Davy, Bob i Marcin.
— Czemu Mężny Bawół przestał mówić? — Zapytał Old Shatterhand. — Czy czuje, że pięść strachu sięga mu do serca?
Wódz opuścił głowę i milcząco wpatrywał się w ziemię. Nie zauważył, jak się za nim poruszyły gałązki. Old Shatterhand ujrzał głowę Apacza i spojrzał nań z niemem zapytaniem. Apacz odpowiedział lekkiem skinieniem.
— Teraz Oihtka-petay widzi, że jego nadzieja zwycięstwa była daremna, — rzekł Shatterhand. — Ale nie wyruszyliśmy, aby zabić odważnych synów Szoszonów, lecz by poskromić psy Ogallalla. Pozwalamy wam wrócić do obozu.
Podniósł się, podszedł do wodza i rozciął pęta. Wiedział, że zaczyna ryzykowną grę, ale był znawcą Zachodu i jego mieszkańców i był przekonany, że nie przegra.
Wódz stracił pewność siebie. Postępowanie białego było niepojętem szaleństwem. Uwolnił wroga, nie odzyskawszy swoich przyjaciół. A teraz podszedł do Moh-awa i uwolnił także jego.
Mężny Bawół wraził w białego nieprzytomne spojrzenie, poczem szybkim ruchem wyrwał nóż z za pasa Marcina i zerwał się na nogi. Jego oczy płonęły dzikiem szyderstwem.
— Mamy być wolni? — krzyknął. — Wolni? Mamy się przyglądać, jak stare squaw będą nas wytykać palcami i opowiadać, jak nas schwytały psy bezimienne?! Mamyż we Wiecznych Ostępach leżeć na ziemi i gryźć myszy, podczas gdy nasi czerwoni bracia będą się rozkoszować pieczeniami nigdy nie wymierających niedźwiedzi i bawołów? Splamione są nasze imiona. Nie krew wroga, lecz własna krew może zmyć hańbę! Oihtka-petay umrze, a przedtem wyśle duszę swego syna.
Wzniósł nóż i skoczył ku synowi, aby zatopić ostrze w jego sercu, a potem w swojem. Moh-aw nie drgnął. Oczekiwał ze spokojem ciosu ojca.
— Oihtka-petay! — rozległo się za wodzem.
Niepodobna było się oprzeć temu władczemu głosowi. Mężny Bawół z ręką, wzniesioną do uderzenia, szybko się odwrócił. Przed nim stał wódz Apaczów. Ręka Szoszona opadła.
— Winnetou! — zawołał.
— Czy wódz Szoszonów uważa wodza Apaczów za kujota? — zapytał Winnetou.
Kujot to pies prerji, lub mały wilk Zachodu, — zwierzę bardzo gnuśne i nieraz parszywe. Przyrównanie do kujota uchodzi za krwawą obelgę.
— Kto śmiałby to powiedzieć? — odparł zapytany.
— Oihtka­‑petay śmiał to powiedzieć. Czy nie nazwał swego zwycięzcy bezimiennym psem?
Nóż wypadł z ręki Szoszona.
— Czyż Winnetou jest zwycięzcą? — zapytał.
— Nie, ale jest nim mój biały brat, — odparł Apacz, wskazując na Old Shatterhanda.
Uff! Uff! Uff! — krzyknął Mężny Bawół. — Ten biały mąż jest Nonpay­‑klama, zwany przez białych Old Shatterhandem?
Spojrzenie jego biegło od Winnetou do Old Shatterhanda. Winnetou odpowiedział:
— Oczy mego czerwonego brata były zbyt zmęczone, a duch zbyt sterany, aby mógł się zastanowić. Człowiek, który Mężnego Bawołu jednem uderzeniem pięści pozbawił tchu, musiał mieć głośne imię!
Szoszon chwycił się za głowę i odpowiedział:
— Oihtka­‑petay miał mózg, ale nie miał żadnych myśli.
— Tak, tu stoi Old Shatterhand, jego zwycięzca. Czy z tego powodu musi mój czerwony brat rozstać się z życiem?
— Nie — rzekł, odetchnąwszy z ulgą. — Może je zachować.
— Zamierzając dobrowolnie oddalić się do Wiecznych Ostępów, dowiódł, że posiada mężne serce. To Old Shatterhand także powalił Moh-awa uderzeniem swej miażdżącej ręki. Czy jest to hańba dla młodego odważnego wojownika?
— Nie. I on żyć może.
— Old Shatterhand zaś pospołu z Winnetou schwytali obu wywiadowców, nie jako wrogów, lecz jako zakładników, których pragnęli wymienić na białych jeńców. Czyż mój czerwony brat nie wie, że Old Shatterhand i Winnetou są przyjaciółmi wszystkich mężnych czerwonych?
— Tak. Oihtka-petay wie o tem.
— A więc niechaj wybiera, czy pragnie zostać naszym bratem, czy wrogiem? Jeśli będzie naszym bratem, jego wrogowie będą także naszymi wrogami. Jeśli zaś wybierze to drugie, puścimy Mężnego Bawołu oraz jego syna i wywiadowców, ale wiele krwi poleje się w walce o wolność obu białych. Dzieci Szoszonów zakryją głowy, a w wigwamach i u ognisk rozlegać się będą gorzkie lamenty. Niechaj więc wybiera. Winnetou powiedział!
Zaległo głuche milczenie. Obecność i mowa Apacza wywarły wielkie wrażenie. Oihtka-petay nachylił się, podniósł nóż, który wypuścił z ręki, i wbił go w ziemię aż po rękojeść, mówiąc:
— Tak, jak ostrze tego noża znikło, tak niech zniknie wszelka nienawiść między synami Szoszonów a mężnymi wojownikami, którzy tu stoją.
Następnie wyciągnął nóż, podniósł wysoko klingę i dodał:
— I nóż niechaj przebije wszystkich wrogów Szoszonów i ich braci! Howgh!
Howgh! Howgh! — rozległo się dokoła.
— Mój brat dokonał roztropnego wyboru — rzekł Old Shatterhand. — Czy zna imiona swych jeńców?
— Nie.
— Są nimi Jemmy-petahtszeh i kulawy Frank, towarzysz Mato-poki, niedźwiednika.
— Mato-poka! — krzyknął zdumiony wódz. — Czemu kulawy nie powiedział?! Czyż Mato-poka nie jest bratem Szoszonów? Czy nie ocalił życia Oihtka-petay, kiedy go ścigali Sioux-Ogallalla?
— Ocalił ci życie? No, tu widzisz jego syna oraz Boba, jego wiernego sługę. A tutaj Davy'ego, słynnego myśliwca. Wyruszyli, by ratować Mato-pokę, a my towarzyszymy im, gdyż Mato-poka, niedźwiednik, wpadł, w ręce Ogallalla i wraz z pięcioma towarzyszami ma zginąć niebawem.
— Psy Ogallalla chcą zabić niedźwiednika? Wytępi kujotów wielki Manitou! Dusze tym psom zostaną wyrwane z ciał, a kości zbieleją na słońcu! Gdzie można wytropić ich ślady?
— Wyruszyli w stronę Yellowstone­‑river, gdzie wznosi się grobowiec Złego Ognia.
— Czyż to nie mój brat Old Shatterhand zabił pięścią Złego Ognia i jego dwóch towarzyszów? Tak samo zginą ci, co się ważyli schwytać niedźwiednika. Moi bracia niechaj pójdą ze mną do obozu moich wojowników. Tam wypalimy fajkę pokoju i tam złożymy naradę.
Oczywiście wszyscy na to przystali. Uprzednio jeszcze uwolniono obu wywiadowców. Sprowadzono konie.
— Sir, jesteś pan djabelskim junakiem! — szepnął Davy do Old Shatterhanda. — Poczynacie sobie zuchwale, a jednak wiedzie wam się, jakgdyby szło o zwykłą drobnostkę. Zdejmuję przed panem kapelusz.
Istotnie zerwał z głowy swój zniekształcony cylinder i machał nim w jedną i w drugą stronę, jakgdyby pragnął wyczerpać sadzawkę.
Wyruszono do obozu. Ciągnąc za sobą konie, myśliwi wracali omackiem ku pochyłości. Ognisko było zgaszone. Nad brzegiem skarpu Moh­‑aw, przyłożywszy dłonie do ust, krzyknął nadół:
Khun, khun, khun­‑wah­‑ka! — Ogień, ogień, zapalcie ognisko narady!
Echo uwielokrotniło okrzyk. Na dole rozległ się zgiełk.
Hang-pa? — Kto przybywa? — zapytano z doliny.
Moh-aw, Moh-aw! — odpowiedział syn wodza.
Teraz zabrzmiało radosne — ha-ha-hih! i po kilku minutach zapłonęło ognisko. A więc Szoszoni poznali głos młodego Indjanina. Mimo to przezornie wysłali na spotkanie kilku ludzi, którzy mieli się przekonać, czy istotnie nie było powodu do obawy.
Skoro następnie dotarł wódz do obozu, zapanowała powszechna radość. Indjanie pragnęli się dowiedzieć, w jaki sposób wódz został porwany, ale nie śmieli pytać. Oczywiście, zdumienie ogarnęło czerwonych na widok obcych białych, ale, przyzwyczajeni do ukrywania swych uczuć, nie dali tego zdumienia po sobie poznać. Tylko najstarszy wojownik, który poprzednio wydawał rozkazy, podszedł do wodza i rzekł:
— Oihtka-petay jest wielkim czarodziejem. Znika z namiotu tak, jak słowo znika, skoro zostaje wypowiedziane.
— Czy naprawdę moi bracia myśleli, że Mężny Bawół znikł bez śladu, jak dym w powietrzu? — zapytał wódz. — Czy nie mieli oczu i czy nie widzieli, co się stało?
— Wojownicy Szoszonów mają oczy. Znaleźli znak słynnego białego i poznali, że rozmawiał z wodzem.
Było to bardzo ostrożne omówienie faktu.
— Moi bracia słusznie sądzili — odparł wódz. — Tu oto Nonpay­‑klama, biały myśliwy, który pięścią powala wrogów. A przy nim stoi Winnetou, wielki wódz Apaczów.
Uff! Uff! — rozległo się dokoła.
Szoszoni spozierali z podziwem i czcią na obu znakomitych mężów i cofnęli się o kilka kroków.
— Ci wojownicy przybyli, aby wypalić z nami fajkę pokoju, — dodał wódz. — Chcieli wyzwolić obu towarzyszów, którzy spoczywają tam w namiocie. Mieli życie Silnego Bawołu i jego syna w swoich rękach, a jednak go nie zabrali. Przeto niechaj wojownicy Szoszonów uwolnią obu jeńców. Moi bracia dostaną wzamian skalpy wielu Sioux­‑Ogallalla, którzy wypełzli ze swoich nor, jak myszy, aby paść ofiarą jastrzębia. Skoro świt, wyruszymy wślad za nimi. Teraz zaś niechaj wojownicy zbiorą się dookoła ogniska narady, aby zapytać Wielkiego Ducha, czy wyprawa wojenna się uda. Powiedziałem!
Zapanowało głębokie milczenie, aczkolwiek wiadomość ta powinna była wzbudzić żywe zainteresowanie. Niektórzy udali się do namiotu, aby wykonać rozkaz wodza, poczem przyprowadzili obu białych jeńców do ogniska. Jeńcy szli niepewnym, chwiejnym krokiem. Pęta wrzynały się głęboko w ciało i tamowały normalne krążenie krwi.
— Stary szopie, co za głupstwo popełniłeś? — zapytał Długi Davy swego grubego przyjaciela. — Tylko taka żaba, jak ty, może skakać wprost do dziobu bociana!
— Przymknij-no swój własny, bo inaczej skoczę do twego i to natychmiast! — odpowiedział gniewnie Jemmy, pocierając obolałe miejsca.
— No, stary, uspokój się! Nie myślałem tak źle, a wiesz, że się cieszę, iż widzę cię wolnym.
— Pięknie! Ale najwięcej zawdzięczam wolność swą Mr. Shatterhandowi. — I, zwracając się do westmana, dodał: — Powiedzże mi pan, jak mógłbym się wywdzięczyć? Moje życie jest wprawdzie tylko życiem Grubego Jemmy’ego, jednakże każdej chwili jestem gotów oddać je panu do dyspozycji.
— Nie mnie jest pan winien wdzięczność — odparł Shatterhand. — Pańscy przyjaciele sprawili się dziarsko. A przedewszystkiem powinien pan dziękować Winnetou, bez którego pomocy niepodobna byłoby przybyć tu tak szybko i pewnie.
Grubas z podziwem spojrzał na zgrabną i silną postać Apacza. Uścisnął mu rękę i rzekł:
— Wiedziałem, że Winnetou musi być wpobliżu, skoro widzi się Old Shatterhanda. Ponieważ jestem jakoby żabą, przeto niech ten bocian którego nazywają Długim Davym, mnie połknie zmiejsca, jeśli nie jesteście najodważniejszym Indsmanem, jakiego kiedykolwiek widziałem.
Murzyn Bob zaś z radosnym okrzykiem podszedł do Hobble-Franka i rzekł:
— Nareszcie, nareszcie masser Bob znów widzieć swój dobry massa Frank! Masser Bob chcieć zabić wszystkich Szoszonów, ale massa Shatterhand z massa Winnetou chcieć sami obu uwolnić. Dlatego Szoszoni jeszcze raz zostać żyć.

Uchwycił rękę Franka i z wzruszającą czułością zaczął głaskać obolałe miejsca. — — —


II
SZARY NIEDŹWIEDŹ

Wąskim, długim wężem pochód zdążał przez prerję Blue-Grass, która się rozciąga z Devils Head między Bighorn a górami Grzechotników ku miejscowości, gdzie Greyball-Creek przelewa swe czyste wody w rzekę Bighorn.
Owa murawa błękitna nieczęsto spotyka się na Zachodzie. Wysoka naogół, na gruncie wilgotnym dosięga wzrostu ludzkiego. Wówczas nastręcza wiele trudności westmanowi, który powinien się trzymać ścieżki, wydeptanej w tym morzu traw przez bawołów. Rozkołysane wysokie źdźbła nie pozwalają daleko sięgać okiem i nieraz w mroczną pogodę zdarzyło się niejednemu doświadczonemu myśliwemu, który nie miał kompasu, a nie mógł też określić położenia słońca, po uciążliwej całodziennej jeździe wrócić wieczorem do tego samego miejsca, skąd wyruszył rano. A nawet zdarza się, że jeździec wpada na własne ślady i za obce je przyjmuje.
Ścieżka, wydeptana przez bawoły, też nie jest pozbawiona niebezpieczeństw. Znienacka można się tutaj natknąć na wroga w ludzkiej, czy w zwierzęcej postaci. Tak samo niebezpiecznie jest wpaść nagle na starego bawołu, — rozwścieczonego samotnika, który oddalił się od stada, — jak napotkać naraz wrogiego Indjanina, który stoi w odległości trzech kroków z wycelowaną strzelbą. Wówczas należy działać z błyskawiczną szybkością. Kto pierwszy zdoła wystrzelić, ten żyje. — — —
Szoszoni jechali gęsiego — jeden za drugim tak, że koń następnego stąpał śladami poprzedniego jeźdźca. Tak jeżdżą Indjanie w wypadkach, kiedy nie są pewni bezpieczeństwa. W takich razach wysyła się także wywiadowców, najroztropniejszych wojowników, których oczu nie ujdzie źdźbło, zwrócone przeciw wiatrowi, których uszy usłyszą najcichszy szmer złamanej gałązki.
Skurczony i nachylony naprzód, wisi taki wywiadowca na swoim wierzchowcu, jakgdyby nie umiał jeździć konno. Wydaje się, że oczy ma zamknięte — nie porusza się żadnym członkiem. Jego rumak również posuwa się sennie z przyzwyczajenia. Wróg, który podpatruje ich z ukrycia, może pomyśleć, że jeździec ucina sobie drzemkę. Ale wręcz przeciwnie, im mniej widoczna, tem bardziej naprężona jest uwaga wywiadowcy. Jakkolwiek opuszczone ma powieki, oko jego bystre widzi wszystko.
Oto rozlega się słaby, bardzo słaby dźwięk, lecz usłyszało go już ucho wywiadowcy. Pod najbliższym krzewem przykucnął wróg, który podniósł strzelbę i celuje w jeźdźca. Kolbą poruszył mimowoli rogowy guzik ubrania. Ten oto szmer zwrócił uwagę wywiadowcy. Krótkie, ostre spojrzenie, szarpnięcie cugli — jeździec wylatuje z siodła, trzymając się jednak jedną nogą i jedną ręką wisząc na uprzęży; ciało jego znika za ciałem konia i staje się niedostępne dla kul. Rumak, wyrwany z rzewnej senności, w dwóch, trzech susach bocznych znika wraz z jeźdźcem w gęstwinie, czy za drzewami. — —
Trzej wywiadowcy wyprzedzali teraz pochód Szoszonów o dość znaczną odległość. Na czele oddziału jechali Old Shatterhand, Winnetou i Mężny Bawół, a za nimi biali, Wohkadeh i Bob.
Murzyn, mimo nabytego doświadczenia, niedobrze czuł się w strzemionach. Skóra nie zdążyła mu stwardnieć na kościach. Wręcz przeciwnie, była podrażniona i starta, wskutek czego siedział jeszcze niezgrabniej, niż poprzednio. Jęczał stale: — Ah, oh, alas, woe to me! — ślizgał się po grzbiecie rumaka. Stękał i jęczał we wszelkiej tonacji i z okrutnemi grymasami zapewniał, że srogo pomści swoje udręki na Siouxach.
Podłożył dla wygody podściółkę z błękitnej trawy. Ponieważ nie zdołał mocno usiedzieć na koniu, przeto w różnych odstępach czasu siadał na ziemi. Nawet zazwyczaj poważni Szoszoni nie mogli się powstrzymać od śmiechu. Jeden z nich, władający jako tako angielskim, nazwał murzyna Sliding­‑Bob, to znaczy ślizgający się Bob. Przydomek ten zyskał sobie odrazu powszechne uznanie. —
Zachodni widnokrąg dotychczas stanowił równą linję. Teraz miejscami się wznosił. Zaczynały się góry. Zarysowały się nie mglisto, błękitnawo, lecz wyraźnie i ostro, mimo wielkiej odległości, która dzieliła od nich jeźdźców.
W tamtych bowiem stronach powietrze jest tak ostre, że miejsca bardzo odległe wydają się nader bliskiemi. Poza tem powietrze jest nasycone elektrycznością do takiego stopnia, że kiedy przypadkowo zetkną się ręce lub łokcie dwóch ludzi, nierzadko powstają iskierki. Napięcie elektryczne wyładowuje się bez przerwy. Niema chmur, a jednak błyska stale na całem niebie. Czasem zdaje się, że płomień ogarnął niebiosa. Wszelako nie zawadza to ludziom, ani koniom. Wieczorem zaś ta nieustanna iluminacja stanowi widok, którego nie można opisać. Nawet najbardziej przyzwyczajony do owych zjawisk westman za każdym razem bywa głęboko przejęty podziwem — czuje się drobnym, bezwładnym pyłkiem wobec majestatu tajemniczych sił. Myśl jego wraca do Boga, być może, po długiem błądzeniu, i wspomnienia młodości nasuwają na pamięć słowa psalmisty: „Gdzie mogę odejść od Twego ducha i gdzie mogę uciec od Twego oblicza? Spoglądam na niebo — widzę, jesteś; chronię się do jaskini — widzę, jesteś; przypinam sobie skrzydła jutrzenki, tedy prowadzi mnie Twoja własna ręka i trzyma mnie Twoja prawica“. To samo myśli i czuje Indjanin. — Weh-ku-on-peh-ta-wakon-szetsza!Płomień wigwamu Wielkiego Ducha! — tak nazywa Sioux to błyskanie. — Manitou ahnima ahwarrentonWidziałem Manitou w błyskawicy — powiada Yutah-Szoszon, kiedy chce oznajmić, że przebył drogę rozjaśnioną takiem elektrycznym oświetleniem.
Aliści w czasach wojny są to zjawiska niebezpieczne. Indjanie wierzą, że wojownicy, którzy polegli w nocy, żyć będą w Wiecznych Ostępach wśród nieustannego mroku. Dlatego unikają nocnej walki i dlatego zazwyczaj atakują skoro świt. Kto jednak umiera pośród „płomieni Wielkiego Ducha“, ten nie zazna mroku we Wiecznych Ostępach. Z tego powodu Indjanie chętnie walczą w świetle błyskawic, i niejeden, kto nie wiedział o tem, przypłacił swą niewiedzę skalpem. — —
Mały Hobble-Frank nigdy jeszcze nie widział tych zjawisk. Przeto rzekł do Grubego Jemmy'ego, za którym jechał:
— Panie Pfefferkorn, pan był w Niemczech gimnazistą, a więc łatwo przypomnisz sobie swoje psychikalne wiadomości. Czemu tutaj tak bardzo błyska i świeci?
— Mówi się fizykalne, a nie psychikalne, — poprawił Grubas.
— Czy mówię psychikalne, czy fizykalne, — tureckiemu cesarzowi na jedno wychodzi. Rzecz najważniejsza — to dobrze wymówić iksylump.
— Mówi się ypsilon.
— Co?! Jak?! Ja miałbym nie wiedzieć, jak się nazywa przedostatnia litera naszego ojczystego alfabetu? Jeśli pan to jeszcze raz powtórzy, to może coś nastąpić, co pana bardzo zmartwi! Wielbiciel wiedzy niechętnie słucha podobnych orzeczeń. Nie może mi pan dać na moje pytanie akademickiej odpowiedzi, i dlatego pan chytrze i podstępnie podkopuje się pod moją edukację. Ale jeśli pan sądzi, że się to panu uda, to mylisz się najsamprzód stokrotnie. Czy może mi pan dać odpowiedź, czy nie?
— Zawsze! — roześmiał się Grubas.
— No, więc szybciej; A zatem, dlaczego tu stale błyska?
— Ponieważ dużo jest elektryczności.
— Tak? Ach? To pan nazywa odpowiedzią? Nie trzeba być gimnazistą, aby dać taką odpowiedź. Nie byłem wprawdzie w Alma Pater, nie byłem studentem i nigdy nie macałem Aleksandra, a wiem dokładnie, że tam, gdzie błyska, musi być elektryczność. Każda rzecz ma swoją przyczynę. Kiedy kto dostał w gębę, to musi być kto inny, kto wyrznął policzek. Kiedy zaś błyska, to — to — — to — — —
— To musi być ktoś, kto zapalił, — wtrącił Jemmy.
Hobble-Frank przez parę chwil zastanawiał się w milczeniu, następnie rzucił z gniewem:
— Posłuchaj pan, panie Pfefferkorn, to dobrze, żeśmy jeszcze nie wypili na bruderszaft, gdyż cofnąłbym się teraz, co stanowiłoby wieczną plamę na pańskiej obywatelskiej tarczy herbowej! Czy aby sądzi pan, że pozwolę sobie pluć w moje etymongoliczne językoznawstwo? Poco pan przerywa moją piękną potoczną mowę? Skoro we właściwy sobie, skromny i dowcipny sposób przyrównuję elektryczność do mordobicia, nie masz pan prawa przywłaszczać sobie, niczem herszt rozbójników, mego szlachetnego porównania. — A zatem mówiliśmy o błyskawicach. Powiedział pan, że błyska z powodu elektryczności. Ale pytam dalej, czemu to właśnie jest tyle elektryczności? Wszak nigdzie nie widziałem takiej skupionej masy. Teraz ma pan okazję najlepszą, aby złożyć egzamin ze swojej wiedzy.
Gruby Jemmy roześmiał się głośno. Uczony Sas dodał:
— Co pan tak trajkota, niczem klarnet? Czy śmieje się pan z zakłopotania? Jestem bardzo ciekaw, jak pan sobie poradzi, najlepszy panie Pfefferkorn.
— Tak — odparł Jemmy. — Pańskie pytanie jest naprawdę dosyć trudne. Nawet profesor podrapałby się w głowę.
— Tak? Innej odpowiedzi nie ma pan dla mnie?
— Może i mam.
— Więc wyłóż ją na stół! Cały zamieniam się w słuch.
— Może to wielka zawartość metalu w górach jest powodem tego skupienia elektryczności.
— Zawartość metalu? Elektryczność nie ma z tem nic wspólnego!
— A jednak. Czemu więc piorunochron elektryczność przyciąga?
— Ale wylatuje spodem, a zatem można to pominąć milczeniem. Niejedno zresztą drzewo pada od pioruna, mimo że nie zawiera ani odrobiny żelaza w kieszonce od kamizelki. Nie, to nie jest dla mnie odpowiedź! W takim razie wszystkie naprzykład huty żelazne byłyby rażone piorunami.
— A może dlatego, że się zbliżamy do magnetycznego bieguna?
— Gdzie on jest, ten biegun?
— W północnej Ameryce, oczywiście dosyć daleko stąd.
— Zostaw go pan na miejscu! To nie jego wina.
— Albo może szybkie obroty ziemi skupiają elektryczność na wyżynach?
— Nie można myśleć o takich skupieniach. Elektryczność nie jest tak gęsta, jak syrop, — nie podnosi się gwałtownie wgórę. No, nie zdał pan egzaminu.
— Jeśli pan to mówi, to musisz chyba lepiej znać się na tem.
— Naturalnie! Powiedział mi to kiedyś nauczyciel z Moritzburgu, że elektryczność powstaje na skutek tarcia. Chyba pan nie przeczy?
— Oczywiście.
— A zatem elektryczność powstaje tam, gdzie jest tarcie.
— Naprzykład przy tarciu kartofli.
— Połknij pan swój dowcip, zwłaszcza kiedy mówisz do człowieka, który odnośnie do swej wiedzy sztucznej zalicza się do hydraulicznych autorytetów. Z elektrycznością nie robię sobie wiele trudu. Nie zwracam uwagi na trochę mniej lub więcej elektryczności, szczególniej w tych stronach. Wszak rozciągają się tu ogromne prerje i wznoszą ogromne góry. Kiedy więc wiatr dmie po prerji i górach, powstaje kolosalne tarcie. A może nie?
— Tak — odparł z uśmiechem Jemmy.
— Wicher ociera się o grunt, niezliczone miljony traw ocierają się o siebie, niezliczone gałęzie i liście drzew także się trą. Bawoły tarzają się w wallowach[17], co wytwarza wspaniałe tarcie. Krótko i węzłowato, jak wszędzie indziej, odbywa się tutaj tarcie, które nagromadza ogromne ilości elektrycznej siły. Oto masz pan najprostsze i bezbłędne wytłumaczenie z ust najkompetentniejszych. Czy chce pan coś więcej?
— Nie, nie, — roześmiał się Jemmy. — Mam dosyć!
— A więc przyjm pan to wytłumaczenie z powagą i należną czcią. Ze śmiechem nie jest panu do twarzy. Gdyby nie znakomity Old Shatterhand, wykonałbyś pan mimo swej całej wesołości niebezpieczne salto quartale ku Wiecznym Ostępom.
Mortale mówi się, a nie quartale.
— Przymknij gadaczkę! Nic podobnego w tym kwartale mi się nie zdarzy, dlatego powiedziałem quartale. Nasza naukowa rozmowa wogóle dobiega finis parterra, gdyż zbliżamy się do gór, a tam oto zatrzymali się wywiadowcy. Musieli odkryć coś ważnego.
Mały pseudouczony w ferworze swej ultranaukowej dyskusji nie uważał na drogę, którą przebywał. Tymczasem zamiast niebieskiej trawy rosły już trawy festucca i gęsto rozsiane cumarin, a opodal widniał gęsty zagajnik, nad którym wznosiły się wierzchołki kilku drzew, sygnalizując, że wpobliżu znajduje się woda.
Wywiadowcy zatrzymali się przy zagajniku. Skoro pochód do nich się zbliżył, jęli dawać rękami ostrzegawcze znaki, jeden zaś zawołał:
Nambau, nambau!
Słowo to oznacza nogę, ale używa się także w znaczeniu śladu. Wywiadowcy ostrzegali, aby nie zadeptano śladu, dopóki nie zostanie dokładnie zbadany.
Atoli Wohkadeh nie zwrócił uwagi na ostrzeżenie. Podjechał galopem do wywiadowców.
Wehts toweke! — zawołał wywiadowca, który ostrzegał.
To znaczy „młodzieńcze“ i jest niejako napomnieniem. Młodzieniec nie działa tak rozsądnie, jak dojrzały. Wohkadeh odparł:
— Czy moi bracia liczyli lata Wohkadeha? On wie dobrze, co czyni. Zna ten ślad, gdyż jest to także jego własny ślad. Tu obozował z Sioux-Ogallalla, zanim go wysłali na przeszpiegi. Stąd pojechali na zachód, aby dotrzeć do rzeki Bighorn. Zostawili niezawodnie Wohkadehowi znaki, aby mógł ich znaleźć.
Miejsce istotnie świadczyło, że obozował tu przed kilkoma dniami znaczny zastęp jeźdźców. Mogło się na tem poznać jedynie oko nader wyćwiczone. Podeptana trawa zdążyła się już wyprostować. Tylko znać było po najbliższych krzakach, że konie odgryzły ich końce. Po oświadczeniu Wohkadeha niepotrzebnie byłoby się tutaj zatrzymywać. Wprawdzie słońce stało w zenicie i piekło niemiłosiernie, koniom zaś należał się odpoczynek, lecz postanowiono obozować dopiero nad wodą.
Grunt, dotychczas równy, zaczynał się wznosić. Zprzodu, z prawej i lewej strony wystąpiły wydłużone grzbiety gór. Jeźdźcy jechali po obszernej pochyłości, zarośniętej wysoką trawą i coraz częstszą krzewiną. Nieco dalej rosły podobne do krzewów topole balsamiczne oraz dzikie grusze z rodzaju tych, które Amerykanie nazywają spiked-hawthorn.
Coraz to gęściej wznosiły się drzewa. Białe jesiony, kasztany, jodły, makrokarpa, lipy oraz inne z wijącemi się purpurowemi roślinami.
Skoro droga ostro skręciła na północ, jeźdźcy ujrzeli przed sobą gęsto zalesione góry. Tam zapewne była woda. Dwie dzikie góry wznosiły się stromo, podzielone wąską doliną z szemrzącym pośrodku potokiem. Jeźdźcy stanęli wobec alternatywy: skręcić, czy jechać w tym samym kierunku?
Old Shatterhand spoglądał badawczo na skraj lasu. Zadowolony skinął głową i rzekł:
— Nasza droga wiedzie na lewo, do doliny.
— Czemu to? — zapytał Davy.
— Czyż nie widzi pan tam gałęzi jodły, sterczącej u pnia lipy?
Ay, sir. To dziwne, że iglaste drzewo rośnie na liściastem.
— To znak dla Wohkadeha. Ogallalla tak go skierowali, że wskazuje ku dolinie. A zatem pojechali w tym właśnie kierunku. Przypuszczam, że natkniemy się na kilka jeszcze takich drogowskazów. Naprzód!
Winnetou jechał w milczeniu, rzuciwszy tylko pobieżne spojrzenie na lipę. Taki miał zwyczaj. Zwykł działać bez zbędnych słów.
Niebawem dotarli do miejsca wyśmienicie nadającego się na obóz. Było tu sporo wody, cienia i paszy dla koni. Jeźdźcy zeskoczyli z wierzchowców i puścili je na popas. Szoszoni mieli spory zapas suszonego w słońcu mięsa, biali zaś różnego rodzaju żywność, zabraną ze strażnicy niedźwiednika. Pożywiono się i ułożono na trawie lub mchu, aby uciąć krótką drzemkę, lub wdać się w rozmówki z towarzyszami.
Najmniej spokojny był murzyn Bob. Jazda konna dała mu się we znaki.
— Masser Bob być bardzo chory, bardzo chory, — rozpaczał — masser Bob nie mieć już skóry na nogach. Cała skóra być starta, a teraz spodnie kleić się do kości i bolić masser Bob. Kto być winien? Sioux-Ogallalla. Kiedy masser Bob ich znaleźć, masser Bob ich zakatrupić i oni wszyscy umrzeć! Masser Bob nie móc jechać, nie móc stać, nie móc leżeć. Masser Bob mieć jakby ogień w kościach.
— Jest na to środek — powiedział Marcin. — Wyszukaj colt'sfoot[18] i przyłóż jego liście do obolałych miejsc.
— Ale gdzie rosnąć colt'sfoot?
— Zwykle na skraju lasu. Może i tutaj znajdziesz.
— Ale masser Bob nie znać tej rośliny. Jak móc znaleźć?
— Chodź! Pomogę ci szukać.
Obaj chcieli się oddalić. Jemmy ostrzegł ich:
— Weźcie ze sobą broń! Nigdy nic nie można przewidzieć.
Marcin chwycił za strzelbę, to samo uczynił murzyn.
Yes! — powiedział. — Masser Bob wziąć swój rifle. Jak przyjdzie Sioux, lub dzikie zwierzę, masser Bob zastrzelić go, aby ocalić swego młodego massa Marcina. Come on!
Obaj podeszli do skraju lasu, lecz nie widać było nigdzie szukanej rośliny. Oddalali się coraz bardziej od obozu. Było cicho i słonecznie, jak w dolinie. Motyle fruwały nad kwiatami, bąki brzęczały; woda szemrała spokojnie i wierzchołki drzew kąpały się w promieniach słonecznych.
Marcin zatrzymał się i wskazał ręką na linję, która prosto ciągnęła się od małego strumyka poprzez trawę i ginęła pośród drzew.
Podeszli i obejrzeli ślad. Od wody aż do drzew trawa była tak wydeptana, że wystąpił nagi grunt. Marcin i Bob stali wobec prawdziwego śladu.
— To nie być zwierzę — myślał Bob. — Tu biegać człowiek w butach tam i zpowrotem. Massa Marcin musieć przyznać rację masser Bobowi.
Młodzieniec potrząsnął głową. Zbadał dokładnie ślad i rzekł:
— To rzecz dziwna. Nie znać śladu podków ani pazurów. Ziemia jest tak wydeptana, że niepodobna określić czasu. Sądzę, że tylko kopyta mogły zostawić taki ślad.
— O pięknie, bardzo pięknie! — rzekł uradowany murzyn. — Być może, to być opossum. Masser Bob być bardzo z tego zadowolony.
Opossum to drapieżny szczur amerykański, długi na pół metra. Posiada wprawdzie miękkie, białe i tłuste mięso, ale okropny zapach odstręcza białych. Lecz murzyni na to nie zważają i rozkoszują się poprostu cuchnącą pieczenią tego zwierzątka. Do takich namiętnych smakoszów zaliczał się mężny Bob.
— Co ci na myśl wpada? — roześmiał się Marcin. — Opossum tutaj? Czy opossum posiada podkowy?
— Co opossum posiadać, to nie obchodzić masser Bob. Opossum być wyśmienite mięso i masser Bob teraz spróbować złapać opossum.
Chciał podążyć za śladem, ale Marcin powściągnął jego zapał.
— Zostań tu i nie ośmieszaj się, stary! Niema mowy o oposie — za drobne to zwierzątko, aby wydeptać takie ślady. Tędy przechodziła większa bestja, być może łoś.
— Łoś, o łoś! — zawołał Bob, mlaskając językiem. — Łoś dać wiele mięsa, i tłuszczu, i skóry. Łoś być dobry, bardzo dobry. Bob zaraz znaleźć łoś!
— Zostań, stój! Nie może to być łoś, gdyż trawa byłaby wyskubana!
— To masser Bob zobaczyć, co to być. Być może to być opossum. O! Jeśli masser Bob znaleźć opossum, to zrobić wielki bal!
I co rychlej pomknął ku zalesionej skale.
— Czekaj! Poczekajże! — wołał Marcin. — Może to być drapieżnik!
— Opossum być drapieżnik, żreć ptaki i inne małe bydło, ale masser Bob go złapać! — krzyknął w odpowiedzi murzyn, biegnąc za śladem.
Myśl o smakołyku kazała mu zapomnieć o przezorności. Marcin poszedł za nim, aby w razie potrzeby pośpieszyć z pomocą, atoli murzyn wyprzedził go o znaczną odległość.
Doszli do skraju lasu. Grunt wznosił się równie stromo po tej stronie doliny, jak po drugiej. Trop biegł prosto poprzez drzewa pomiędzy wielkie głazy, wciąż tak wydeptany, że niepodobna było rozróżnić pojedyńczego śladu.
Murzyn wspinał się coraz wyżej. Pomiędzy gęstemi drzewami pełno było chróstu. Naraz Marcin usłyszał ucieszony głos murzyna.
— Massa przyjść, prędko przyjść! Masser Bob znaleźć gniazdo opossum!
Młodzian czem prędzej pośpieszył ku negrowi. Wszak nie było mowy o opossum, a więc murzyn mógł się znaleźć w niebezpieczeństwie, którego nawet nie przeczuwał.
— Stój, stój! — ostrzegł Marcin głośno. — Nic nie rób, dopóki nie przyjdę!
— O, tu być dziura — drzwi do gniazda opossum. Masser Bob złożyć wizytę.
Marcin dotarł do miejsca, gdzie znajdował się Bob. Było tu pełno nagromadzonych głazów. Dwa złomy skalne, wsparte o siebie, tworzyły niejako jaskinię, pod którą wznosiły się gęste krzewy orzechu laskowego, dzikiej morwy, maliny i jeżyny. Poprzez krzewy prowadził udeptany trop. Poza tem jednak były tu i inne jeszcze ślady, które świadczyły, że mieszkaniec jaskini wyprawia się na wycieczki we wszystkich kierunkach.
Murzyn przykucnął i zamierzał wpełznąć do jaskini. Marcin natychmiast zrozumiał, że jego obawy nie były płonne. Z nieco wyraźniejszych śladów poznał przeciwnika.
— Na miłość Boską! — krzyknął. — Cofnij się, cofnij! To jaskinia niedźwiedzia!
Mówiąc to, schwycił Boba za nogi, aby go odciągnąć. Murzyn zapewne nie zrozumiał, gdyż odpowiedział:
— Poco mnie trzymać? Masser Bob być odważny, zwyciężyć całe gniazdo, pełne opossum.
— Nie opossum, ale niedźwiedź, niedźwiedź!
Ciągnął go co mocy. Naraz rozległ się głęboki, gniewny pomruk i jednocześnie prawie okrzyk przerażonego Boba.
— Jezus! Bydlę, bestja! O masser Bob, o masser Bob!
Z błyskawiczną szybkością wydostał się z krzewiny i skoczył na równe nogi. Mimo czarnego koloru skóry, widać było, że krew zbiegła mu z twarzy.
— Czy jest jeszcze w jaskini? — zapytał chłopiec.
Bob machał rękoma i poruszał wargami, ale nie mógł wydobyć żadnego dźwięku. Broń wypadła mu z ręki, oczy latały zezem, szczękał zębami.
Krótki szmer — i ukazał się łeb szarego niedźwiedzia, grizzly. To rozwiązało język Boba.
— Uciekać, uciekać! — krzyczał. — Masser Bob uciekać na drzewo.
Jednym susem znalazł się przy wiotkiej brzozie i wspiął na górę ze zręcznością wiewiórki.
Marcin zbladł, ale bynajmniej nie z trwogi. Szybkim ruchem schwycił strzelbę murzyna i ukrył się za grubym bukiem. Oparłszy strzelbę o pień, wziął w ręce własną dubeltówkę, którą zawiesił był na plecach.
Niedźwiedź powoli wysuwał się z krzewiny. Z początku spojrzał małemi ślepiami na Boba, który rękoma trzymał się niższych gałęzi brzozy, a następnie na nieco bardziej oddalonego Marcina. Opuścił łeb, rozwarł paszczę i wywiesił ozór. Zastanawiał się, z którym z wrogów zacząć. Poczem powoli, i chwiejąc, podniósł się na tylne łapy. Był wysoki na pewno na osiem łokci i rozsiewał ów przenikający zapach, właściwy wszystkim drapieżnikom puszczy.
Nie upłynęła jeszcze minuta od chwili, kiedy Bob zerwał się na nogi. Skoro murzyn zobaczył olbrzyma w odległości czterech kroków, krzyknął:
For gods sake! Niedźwiedź chcieć zjeść masser Bob! Na górę, szybko, szybko!
Wspinał się coraz wyżej. Niestety, brzoza była tak słaba, że schyliła się pod ciężarem olbrzymiego murzyna. Rozszerzył jak najbardziej nogi i trzymał się rękoma i nogami, nie mógł jednak siedzieć okrakiem. Cienki wierzchołek drzewa uginał się i Bob zwisał na czworakach, jak olbrzymi nietoperz.
Niedźwiedź zrozumiał widać, że tego wroga łatwiej pokona, niż drugiego, — skierował się ku brzozie i odwrócił do Marcina lewym bokiem. Młodzieniec schwycił się za pierś. Pod koszulą myśliwską wisiała mała kukła, krwawa pamiątka po nieszczęśliwej siostrzyczce.
Luddy, Luddy! — szepnął. — Pomszczę ciebie!
Pewną ręką przyłożył strzelbę. Rozległ się strzał, drugi — — —
Bob puścił gałąź ze strachu.
— Jezus, Jezus! — krzyczał. — Masser Bob być martwy, quite dead!
Zwalił się z brzozy, która ponownie się wyprostowała.
Niedźwiedź skurczył się, jakgdyby od uderzenia. Rozwarł straszliwie paszczę, uzbrojoną w żółte kły, i posunął się o dwa kroki. Murzyn wyciągnął ręce i krzyczał, nie podnosząc się z ziemi.
— Masser Bob nie chcieć ci nic złego zrobić, chcieć tylko złapać opossum!
W tej chwili odważny chłopak stanął między niedźwiedziem a murzynem. Rzucił wystrzeloną dubeltówkę i wymierzył z flinty Boba. Stał o dwa łokcie od drapieżnika. Oczy rozbłysły mu odwagą, wargi przybrały wyraz nieugięty, który mówił: — ty albo ja!
Aliści zamiast wypalić, opuścił strzelbę i odskoczył wstecz. Poznał, że trzeci strzał jest zbyteczny. Niedźwiedź stał nieruchomo. Rzężący pomruk wydobywał się z jego paszczy, poczem zaczął jęczeć. Drgnął całem cielskiem, opuścił przednie łapy. Ciemny strumień krwi wypłynął z paszczy. Drgnął po raz drugi, zwalił się na bok i leżał nieruchomy obok murzyna.
Help, Help! — Na pomoc, na pomoc! — jęczał Bob, wyciągając zesztywniałe ręce.
— Człowieku, drabie, Bobie! — zgromił Marcin. — Czego lamentujesz, stary tchórzu!
— Niedźwiedź, niedźwiedź!
— Nie żyje!
Murzyn oprzytomniał, przykucnął, spojrzał powątpiewająco na bestję i na Marcina. Powtórzył:
— Martwy, martwy — I — Czy to być prawda?
— Widzisz wszak! Założę się, że obie kule dotarły do serca.
Bob natychmiast się zerwał. Okazał, że ma wszystkie kości w porządku, i zawołał radośnie:
— Martwy, martwy być niedźwiedź! Oh, oh, oh! Masser Bob i massa Marcin zastrzelić bestję! Masser Bob zrobić polowanie na niedźwiedzie! O, co za odważny, co za sławny westman być masser Bob! Wszyscy ludzie mówić, co za odwagę mieć zuchwały i nieustraszony masser Bob!
— Tak, — roześmiał się Marcin — to zuchwalstwo upaść jak pieczone gołąbki wprost do gąbki okrutnego niedźwiedzia.
Murzyn spojrzał niby ze zdumieniem.
— Upaść? — zapytał. — Nie upaść! Masser Bob skoczyć na niedźwiedzia. Masser Bob chcieć grizzly wziąć za sierść i zakatrupić.
— Ale się nie podnosiłeś.
— Masser Bob siedzieć spokojnie, bo chcieć pokazać, że się nie bać niedźwiedzia. Oho! Co to być niedźwiedź wobec masser Bob! Bob być bohater, brać niedźwiedzia za uszy i dać mu tyle razy po mordzie, ile niedźwiedź wcale nie umieć zliczyć!
Nachylił się. Lewą ręką ujął za ucho powalonego zwierza, ale czynił to dosyć ostrożnie i powoli, aby się przekonać, czy niedźwiedź istotnie nie żyje. Potem dopiero zaczął walić prawą pięścią.
W tej chwili rozległy się głosy i śpieszne kroki.
— Do diabła, to ślad niedźwiedzia! — zaklął ktoś. — To mógł być tylko potężny grizzly. Nie poznali się na tem i zbliżyli — nie podejrzewając niczego — do srogiej bestji. Śpieszmy z pomocą!
To był głos Old Shatterhanda. Doświadczony westman z pierwszego spojrzenia poznał ślad zwierzęcia.
— Tak, to grizzly, — potwierdził Gruby Jemmy. — Może już za późno. Naprzód do lasu!
Słychać było zgiełk wielu głosów i szmer szybkich kroków.
Halloo! — zawołał Marcin Baumann. — Wyzbądźcie się troski! Wszystko w porządku.
Przedewszystkiem ukazali się Old Shatterhand i Winnetou. Za nimi szedł Oihtka­‑petay oraz Długi Davy, a następnie Gruby Jemmy i mały Sas w towarzystwie licznych Indjan. Wielu jednak nie opuściło obozu, gdyż nie można było zostawiać koni bez nadzoru.
— Istotnie grizzly! — zawołał Old Shatterhand, spoglądając na leżące zwierzę. — Co za potężny okaz. A pan żyje, master Marcinie! Co za szczęście!
Podszedł do niedźwiedzia i obejrzał ranę.
— Prosto w serce i to z dosyć bliska! Świetny strzał. Nie muszę chyba pytać, kto położył bestję.
Teraz wystąpił Bob i z dumnym uśmiechem oznajmił:
— Masser Bob pokonać niedźwiedzia! Masser Bob być mąż, co być winien, że niedźwiedź stracić życie.
— Wy, Bobie? No, to brzmi nieprawdopodobnie.
Oh! Jużci to być prawda, bardzo prawda! Masser Bob usiąść pod nosem niedźwiedzia, aby niedźwiedź zobaczyć tylko masser Boba, a nie massa Marcina, który musieć strzelać. Masser Bob narazić życie, aby massa Marcin dobrze trafić.
Old Shatterhand nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Spojrzał na zielone liście brzozy, które leżały na ziemi. To Bob zerwał je, wspinając się na drzewo. Połamał też niektóre słabsze gałązki, które teraz smętnie zwisały z drzewa.
— Tak, masser Bob był nader mężny, — odezwał się westman. — Skoro ujrzał niedźwiedzia, wdrapał się czem prędzej ze strachu na brzozę, nie zastanowiwszy się, że drzewo jest zbyt słabe, aby go udźwignąć. Pochyliło się, a następnie masser Bob zleciał na ziemię, wprost pod pyskiem niedźwiedzia. Byłby zgubiony, gdyby jego młody pan nie zdążył na czas wystrzelić. Czy prawda, master Baumann?
Marcin musiał potwierdzić, aczkolwiek przykro mu było wystawić naogół odważnego murzyna na pośmiewisko. Bob usiłował się wytłumaczyć:
— Tak, masser Bob włazić na brzozę, aby niedźwiedź za nim wleźć i nic nie zrobić dobremu massa Marcinowi. Masser Bob chcieć się poświęcić dla swego młodego pana.
Niestety, nie zdołał wzbudzić wiary w swoje zapewnienie.
Marcin na powszechne żądanie musiał opowiedzieć przebieg przygody. Opowiadał w prostych, szczerych słowach, które nie zdołały utaić jego zimnej krwi i odwagi.
— Mój młody drogi przyjacielu, — rzekł Old Shatterhand — muszę panu powiedzieć, że nawet najbardziej doświadczony myśliwy nie poradziłby sobie lepiej. Jeśli pan będzie dalej postępował w tym kierunku, to wyrobisz się na człowieka, o którym wiele mówić będą.
Winnetou zazwyczaj milczący dodał:
— Mój mały biały brat podziwem napełnia starych wojowników. Jest godnym synem słynnego niedźwiednika. Wódz Apacz podaje mu dłoń.
Dla Szoszonów grizzly był wielce pożądaną zdobyczą. Mięso jest wyśmienite i pachnące, zwłaszcza szynka i łapy. Indjanie nie jedzą jedynie serca i wątroby, którą uważają za jadowitą. Smakują też wielce w tłuszczu, z którego wyrabiają rodzaj oliwy, przydatny do wcierania rozmaitych farb, a więc farb wojennych lub ochry, używanej przez Siouxów do wymalowania przedziału na głowie.
Na pytający gest wodza Szoszonów Marcin odpowiedział:
— Moi bracia mogą zabrać mięso niedźwiedzia. Zachowam tylko skórę.
Po dwóch minutach skóra była zdarta, a mięso poćwiartowane. Większość Szoszonów ostremi nożami do skalpowania krajała zwierzynę na cienkie szerokie pasma, inni znowu przyrządzali skórę. Zdzierano pozostałe jeszcze kawałki mięsa, a następnie rozpłatano łeb potwora, aby mózgiem natrzeć wewnętrzną stronę skóry.
Odbywało się to z taką szybkością, że już po kwadransie wojownicy wrócili do obozu. Skórę umieszczono na jednym z wielu ponadliczbowych koni, mięso zaś włożono do pieców.
— Jakto pieców? — zapyta czytelnik. — Czy Indjanie rozporządzają piecami? — Juści, aczkolwiek nie stanowią tych pieców marmur, porcelana lub żelazo. Chodzi o to, że każdy Indjanin kładzie kawał mięsa pod siodło. Podczas jazdy całodziennej porcja tak mięknie, że wieczorem stanowi już strawny posiłek. Oczywiście, europejskiemu smakoszowi niebardzo się uśmiechnie ten sposób przyrządzania potraw.

Przygoda myśliwska przerwała odpoczynek poobiedni, którego nie można było przedłużyć. Znów wyruszono w drogę. — — —


III
PRZYGODY FRANKA I BOBA

Droga opadała ku dolinie, wiła się między wzgórzami i wiodła do owej obszernej niziny, przez którą poprzednio jechali. Okazało się, że zakreślono znaczną krzywiznę. Sioux­‑Ogallalla zatem dobrze znali okolicę. W niektórych miejscach, zwłaszcza przy zakrętach, zostawili drogowskazy dla Wohkadeha.
Po południu oddział dotarł do doliny w kształcie wydłużonego koła o średnicy wielomilowej, ciągnącej się między stromemi skałami. Pośrodku doliny wznosiła się stożkowata góra; łyse boki błyszczały w słońcu. Na wierzchołku stał niski a szeroki głaz, przypominający żółwia.
Geolog z pierwszego wejrzenia poznałby, że ma przed sobą przedhistoryczne jezioro, którego brzegami były owe wznoszące się dookoła wzgórza. Wierzchołek zaś stożkowatej góry, o której wspominaliśmy, był niegdyś wyspą, wystającą z wody.
Dokładne badania wykazały, że w okresie trzeciorzędowym Północną Amerykę pokrywały wielkie zbiorowiska słodkich wód. Ale z biegiem tysiącleci z jezior pozostały doliny, jakgdyby cmentarzyska przedhistorycznych stworów. Paleontolog znajduje tam w wykopaliskach prawdziwie bezcenne skarby.
Znajduje kły i szczęki hipopotamów, szczątki ogromnych nosorożców i żółwi, kości dziwacznych świń, hien, przedpotopowych wielbłądów i koni, ogromnych tygrysów o kłach w formie szabel. Obecnie na całym świecie istnieje jakie dziesięć ras koni, wykopaliska zaś Północnej Ameryki wykazują przeszło trzydzieści odmian większych i małych aż do wielkości neufundlandczyka. W owych praczasach słonie pasły się nad brzegami jezior, a świnie — małe jak koty, lub wielkie jak hipopotamy, — tarzały się w ogromnych trzęsawiskach. Na bezdrzewnych obecnie równinach Wyoming’u rosły palmy o liściach czterometrowej długości; w cieniu kryły się, podobne do słoni, dziwaczne zwierzęta. Niektóre miały rogi z obu stron nosa, inne zaś za oczami, a jeszcze inne tylko jeden róg nad nosem.
Indjanin, natrafiając na takie szczątki, cofa się z pełną czci grozą. Nie umie sobie wytłumaczyć ich pochodzenia, a ponieważ wszystko, co tajemnicze, uważa za lek, więc i te szczątki stanowią dlań świętość, którą tylko czasem wplata w barwną kanwę legendy. — —
A zatem dolina, nad którą zatrzymali się nasi jeźdźcy, była ongi jeziorem. Znak, zostawiony przez Sioux-Ogallalla dla Wohkadeha, wskazywał, że przejechali dolinę wpoprzek. Aliści Old Shatterhand nie skorzystał z tej wskazówki, tylko skręcił na lewo wzdłuż góry.
— Oto drogowskaz — rzekł Davy, wskazując na drzewo ze sztuczną szczepionką innego gatunku. — Oto znak Ogallalla. Czemu pan nie jedzie w kierunku wskazanym?
— Ponieważ znam drogę o wiele lepszą — odparł zapytany. — Od tego miejsca orjentuję się wspaniale. Oto góra Pejaw-epoleh, Wzgórze Żółwia, — jest to indjańska góra Ararat. Czerwoni przechowują także w pamięci wspomnienia dawnego potopu. Indjanie-Wrony powiadają, że tylko jedna para ludzka ocalała z potopu. Uratował ich Wielki Duch, posławszy ogromnego żółwia. Para z całą swą własnością umieściła się na grzbiecie zbawczego zwierzęcia i mieszkała na niem, dopóki woda nie opadła. Ta góra, którą widzimy, jest wyższa od otaczających, dlatego pierwsza wynurzyła się z wody jako wyspa. Żółw stanął na niej, dzięki czemu para ludzka mogła wylądować. Wówczas dusza zwierzęcia, spełniwszy swą misję, wróciła do Wielkiego Ducha, wszelako cielsko zostało na wierzchołku góry i skamieniało, jako na pamiątkę owych czasów. Opowiedział mi to Szunka-szetsza, Wielki Pies, wojownik ze szczepu Wron, w którego towarzystwie przed wielu laty obozowałem na górze Żółwia.
— A więc nie chce pan jechać szlakiem Sioux-Ogallalla?
— Nie. Znam bliższą drogę, która o wiele prędzej doprowadzi nas do celu. Obszary Yellowstone mało są dostępne. Ogallalla, zdaje się, nie znają najbliższego przystępu. Sądząc z kierunku, zwrócą się ku Wielkiemu Kanjonowi, dalej ku Yellowstone, aby przez rzekę Mostów dostać się do Góry Kraterów, gdyż miejsce, gdzie mają stracić Baumanna i towarzyszów, nie leży nad Yellowstone-river, lecz nad rzeką Kraterów. Aby do niej dotrzeć, zakreślą ogromne półkole o średnicy sześćdziesięciokilometrowej w miejscowości mało dostępnej i nader utrudniającej jazdę. Droga zaś, którą ja obieram, biegnie prosto i prowadzi do rzeki Pelikan, a potem między tą rzeką a wzgórzem Siarki do ujścia rzeki Yellowstone i do jeziora tej samej nazwy. Stąd odszukamy rzekę Mostów, wpobliżu zaś znajdziemy trop Siouxow i pojedziemy do basenu Gejzerów nad rzeką Kraterów. Ta droga jest również uciążliwa, ale mniej, niż droga Siouxow, i dlatego prawdopodobnie przybędziemy do celu wcześniej od wrogów. — —
Mała, oddawna wyschnięta rzeczka przed wiekami z zachodu toczyła swoje wody do dawnego jeziora i zaryła się głęboko w brzegi. Koryto było nader wąskie, a ujście maskowane tak bujną dziką roślinnością, że tylko wprawne oko mogło je odkryć, Old Shatterhand skierował tam konia. Przedostawszy się przez żywopłot, jechali bez trudności korytem dawnego potoku, dopóki nie skończyło się wąskim rowem w miejscowości zwanej Undulating. Była to niewielka prerja, podzielona zalesionemi wzgórzami, dosyć wygodnemi dla naszych jeźdźców, gdyż biegnącem i w kierunku z zachodu na wschód.
Wieczorem dotarli do potoku, który zdawał się należeć do obszaru rzeki Bighorn. Wkrótce natrafiono na miejsce, świetnie nadające się do obozowania! Postanowiono zatrzymać się, mimo że mrok jeszcze nie zapadł. Potok rozszerzał się tutaj i stanowił mały płytki staw o brzegach, zarośniętych gęstą trawą. W jasnej, przejrzystej do gruntu wodzie widać było liczne pstrągi, budzące nadzieję smacznej wieczerzy. Z jednej strony brzeg wznosił się stromo, z drugiej był równy i gęsto zalesiony. Liczne leżące na ziemi gałązki świadczyły, że ubiegłej zimy spadło wiele śniegu. Stanowiły niejako zasiek dookoła miejsca, obranego na obozowisko, zasiek, zapewniający bezpieczeństwo i dostarczający paliwa.
— Pstrągi! — zawołał Gruby Jemmy, zeskakując ze swego rumaka. — Świetną dziś ucztę sobie wyprawimy!
— Nie tak szybko! — odezwał się Old Shatterhand. — Przedewszystkiem musimy się postarać, aby ryby nie mogły uciec. Przynieście drzewa. Musimy sklecić dwie kraty.
Po zaopatrzeniu koni zebrano cienkie gałązki i wbito przy ujściu potoku w miękkie dno stawu tak, że tworzyły gęstą kratę, — żadna ryba nie mogłaby się przez nią przedostać. Poczem taką samą kratę wbito z drugiej strony, nie na granicy stawu, lecz nieco dalej, o dwadzieścia niespełna kroków. Ryby znalazły się w matni.
Gruby Jemmy zaczął ściągać z nóg swoje wielkie buty z wyłogami. Zdjął już pas i położył wraz ze strzelbą na brzegu.
— Ty, mały, — rzekł Długi Davy — zdaje się nawet, że chcesz się zanurzyć.
— Naturalnie. To dopiero będzie uciecha!
— Zostaw to ludziom dłuższym od ciebie. Taki, co ledwo potrafi patrzeć przez stołek, łatwo natrafi na głębię.
— Nie szkodzi. Umiem pływać. Poza tem, staw nie jest głęboki. — Nachylił się nad wodą, aby dokładniej ocenić głębokość. — Najwyżej, na metr.
— Można się omylić. Kiedy kto spogląda przez toń, dno wydaje się bliższe, niż w rzeczywistości.
Pah! Chodź i zajrzyj. Widać każde ziarenko piasku, a ponieważ — — do licha, brr, puh, puh!
Nachylił się zbytnio, stracił równowagę i wpadł do sadzawki. Trafił akurat na najgłębsze miejsce. Znikł na chwilę, ale wnet wypłynął na powierzchnię. Był świetnym pływakiem i nicby sobie nie robił z przypadkowej kąpieli, gdyby nie nosił futra. Szeroki jego kapelusz pływał niczem liść victoria regia:
Heigh-day! — roześmiał się Długi Davy. — Gentlemani, obejrzyjcie dobrze pstrąga, którego trzeba schwytać. Ta gruba ryba starczy na wiele porcyj!
Mały Sas stał wpobliżu. Na polu naukowem nieraz się sprzeczał z Grubym Jemmy’m, ale lubił go bardzo, gdyż byli rodakami.
— Wielki Boże! — krzyknął przerażony. — Co pan zrobił, panie Pfefferkorn? Czemu pan skoczył do wody? Czy aby nie zmókł pan?
— Do suchej nitki — odparł ze śmiechem Jemmy.
— Do suchej nitki! To może wywołać przeziębienie! I do tego w futrze. Wyłaź pan natychmiast! Już ja się zajmę kapeluszem. Wyłowię go gałęzią.
Mówiąc to, wyszukał długą gałąź i zaczął łowić kapelusz. Ale wędka była za krótka, wobec czego nachylił się całem tułowiem nad wodą.
— Miej się pan na baczności — ostrzegał Jemmy, wyłażąc z wody. — Mogę cylinder sam schwytać. I tak już jestem porządnie mokry.
— Nie pleć pan głupstw! — odparł Frank. — Jeśli pan myśli, że jestem takim niezgrabiaszem jak pan, mylisz się setnie. Ja nie wpadnę do wody. I jeśli przeklęty kapelinder popłynie dalej, to nachylę się jesz c ze bardziej i — — — o Panie Wielki, naprawdę siedzę już w łapce!
Wpadł bowiem do wody. Widok był tak komiczny, że wszyscy biali roześmieli się na głos, czerwoni jednak zachowali zewnętrzną powagę, mimo że w duszy zapewne wtórowali im śmiechem.
— No, kto nie jest takim niezgrabiaszem, jak ja? — zapytał Jemmy, któremu ze śmiechu zakręciły się łzy w oczach.
Frank pluskał się w wodzie, strojąc gniewne miny.
— Czego się tu śmiać? — zawołał. — Pływam jako ofiara swej usłużności, samarytańskiej miłości bliźniego, i w podzięce za miłosierdzie zbieram śmiech i drwiny. Na drugi raz dobrze to sobie zapamiętam. Rozumiecie?
— Nie śmieję się, lecz płaczę, drogi Hobble-Franku. Czyż nie widzi pan?
— Milcz master z łaski swojej! Nie pozwolę z siebie kpić. Nic mnie ta kąpiel nie obchodzi, martwię się tylko, że frak przemoknie. A tam oto płynie moja Amazonka przy boku pańskiego kapelusza. Kastor i Phylaks, jak to mówią w mitologji i w astronomji. Jest to właśnie — — —
— Mówi się Kastor i Polluks — poprawił Jemmy.
— Stulże pan buzię! Polluks! Jako leśniczy tyle miałem do uczynku z psami myśliwskiemi, że wiem dokładnie, czy to Polluks, czy Phylaks. Wypraszam sobie ten rodzaj poprawek! Swoją drogą pragnę wyłowić szlachetne rodzeństwo. Właściwie nie powinienem pańskiego kapelusza ruszać. Nie zasłużył pan, abym się jeszcze bardziej zmoczył dla nakrycia pańskiej głowy.
Wydostał jednak obydwa kapelusze.
— Tak — dodał. — Uratowane! A teraz weźmiemy się do wyżęcia pańskiego futra i mego fraka. Obydwa będą się zalewać gorzkiemi łzami; już teraz z nich kapie.
Obaj mieli tyle kłopotu z suszeniem odzieży, że, ku swej wielkiej żałości, nie mogli się przyczynić do rozpoczętego połowu. Gromada Szoszonów stanęła w wodzie na jednym końcu sadzawki i, posuwając się naprzód, zapędziła ryby na drugi koniec. Tu zaś Indjanie położyli się na brzegu plackiem, z głowami nachylonemi nad wodą. Pstrągi zapędzone w cieśninę nie mogły się ani przedostać przez kratę, ani cofnąć. Indjanie chwytali je pełnemi garściami i rzucali na brzeg. Niebawem zebrano ilość, aż zbyt wystarczającą.
Tymczasem przyrządzono płaskie doły i wyłożono kamieniami. Złożono na nich ryby i przykryto drugą warstwą kamieni, na której wzniecono ogień. Po pewnym czasie ugotowały się pstrągi między obu rozżarzonemi warstwami na miękko tak, że były nader smaczne i łatwo zdejmowały się z ości.
Po wieczerzy spędzono na jedno miejsce konie i rozstawiono strażników, po jednym w każdym kierunku.
Rozpalono wiele ognisk, dookoła których zebrano się grupami. Oczywiście, wszyscy biali skupili się dokoła jednego ogniska. Old Shatterhand, Gruby Jemmy, Marcin Baumann i mały Frank byli Niemcami; Długi Davy nauczył się od swego przyjaciela tyle, że rozumiał po niemiecku, aczkolwiek nie mówił, więc można się było w tym języku porozumiewać. Nawet Bob rozumiał cośniecoś, wiadomo bowiem, że murzyni posiadają wybitną pamięć językową.
Takie gawędy nad ogniskiem w pradawnych lasach lub w prerji mają swój niezwykły urok. Opowiada się swoje własne przeżycia, lub czyny znakomitych myśliwych. Jakkolwiek Far-West jest rozległy, a drogi uciążliwe, wieść o wybitnym czynie, o znakomitej osobie, o niezwykłem zdarzeniu — biegnie, niczem strzała, od ogniska do ogniska. Jeśli Czarne Stopy z nad rzeki Marias wykopali tomahawk wojny, to mówią już o tem Komanczowie z nad Rio Conchas po czternastu dniach. A jeśli śród szczepu Wallawalah wyróżnia się wielki wojownik, to już wiedzą o tem Dakota, z Coteau du Missouri. —
Jak się czytelnicy spodziewają, rozprawiano o dzisiejszym czynie Marcina Baumanna. Hobble-Frank powiedział:
— To prawda, dobrze się wywiązał z zadania, ale nie jestto jedyny człowiek, który mógłby się chlubić taką przygodą. Mój niedźwiedź też nie, był tekturowy.
— Co? — zapytał Jemmy. — Pan także miał przygodę z niedźwiedziem?
— I jeszcze jaką! Ja z nim, a on ze mną.
— Musi pan opowiedzieć!
— Czemu nie? — I, odkaszlnąwszy, zaczął: — Nie byłem wówczas jeszcze od wieczności w Stanach Zjednoczonych, to znaczy, że nie znałem się jeszcze na tutejszych stosunkach. Nie chcę bynajmniej powiedzieć, abym nie był wykształcony. Naodwrót, przywiozłem wielki zapas cielesnych i duchowych zalet. Wszelako wszystkiego trzeba się uczyć. Czego się nie widziało, ani uprawiało, tego nie można znać. Bankier, naprzykład, jakkolwiek będzie mądry, nie potrafi tak grać na kobzie, jak ja i pan; uczony zaś profesor eksperymentalnej astronomji nie potrafi odrazu, i ot tak, bez wskazówek, zostać kucharzem. Przytaczam ten przykład dla własnego usprawiedliwienia i obrony. — Otóż, moja przygoda rozegrała się wpobliżu Arkanzasu w Colorado. Poprzednio włóczyłem się po rozmaitych miastach Stanów Zjednoczonych i uciułałem małą sumkę. Chciałem, obracając tym kapitałem, rozpocząć handel na Zachodzie, to mianowicie, co tu nazywają the pedlar. Ruszyłem w drogę z wcale pokaźnym zapasem różnych towarów. Szczęście mi sprzyjało i już w okolicy fortu Lyon nad Arkanzas pozbyłem się reszty towarów. Spławiłem nawet wózek z dobrym zarobkiem. Siedziałem na koniu, ze strzelbą w ręku, z nabitą kiesą u boku, i postanowiłem dla własnej przyjemności zagłębić się nieco dalej. Już wówczas miałem chęć zostać sławnym westmanem.
— Jakim pan istotnie jest — wtrącił Jemmy.
— No, jeszcze nie. Ale mniemam, że jeśli teraz uderzymy na Siouxów, nie zostanę za frontem, jak Hannibal pod Waterloo, i niezawodnie będę miał sposobność uzyskania sławnego imienia. Lecz opowiadajmy dalej. W owym czasie Colorado było jeszcze mało znane. Znaleziono olbrzymie pola złota, ze wschodu więc przybywali prospektorzy i diggers. Prawdziwych osiedleńców zjawiało się niewielu. Byłem przeto zdumiony, natrafiwszy w drodze na prawdziwą, rzeczywistą farmę. Składała się z małej strażnicy, rozległych pól i wielkich łąk. Settlement leżało na brzegu Purgatorio, w przepięknym klonowym lesie. Zdziwiłem się też wielce, widząc w każdym klonie rurę, przez którą sok drzewny wlewał się do naczyń, wkopanych w ziemię. Była wiosna, najlepszy czas do zbierania cukru klonowego. Wpobliżu strażnicy stały długie, obszerne, ale nader płytkie drewniane kadzie, pełne soku. Zaznaczam to ze względu na rolę, jaką błogosławiony sok odgrywa w mojem opowiadaniu.
— Ta osada na pewno nie była własnością Jankesa — rzekł Old Shatterhand. — Yankee udałby się na poszukiwanie złota, miast jako squatter siedzieć na gospodarstwie.
— Słusznie. Właściciel farmy pochodził z Norwegji. Przyjął mnie bardzo gościnnie. Mieszkał z rodziną, a więc z żoną, dwoma synami i córką. Proszono mnie, abym został jak najdłużej. Chętnie przystałem na to i starałem się pomagać w gospodarstwie. Rozmaite przysługi oraz moja przyrodzona duchowa przewaga zyskały mi zaufanie do tego stopnia, że zostawili mnie samego na farmie. Chodzi o to, że u jednego z sąsiadów miał się odbyć tak zwany house-raising-frolic, i cała rodzina chciała wziąć w niem udział. Moja obecność bardzo ich cieszyła, gdyż mogłem zostać w domu jako house-holder i dbać o statystyczne bezpieczeństwo farmy. A więc wszyscy pojechali, i ja zostałem sam jeden. Sąsiadem nazywają tam każdego, kto mieszka w odległości półdziennej jazdy konnej. Tak właśnie odległa była farma owego sąsiada, wobec czego nie należało się spodziewać powrotu moich gospodarzy przed upływem dwóch dni.
— istotnie pozyskał pan sobie wielkie zaufanie — rzekł Jemmy.
— Czemu nie? Mniema pan, że mógłbym uciec wraz z farmą. Czy wyglądam na rabusia?
— O tem niema mowy. Myślałem co innego. Podówczas, więcej niż dziś, włóczyło się tam mnóstwo różnych obieżyświatów. Czy mógłby pan, sam jeden, podołać czeredzie? Trzej ludzie nie zważają na jedną kulę.
— Ja także. Muszę dodać, że zboku, koło domu, stało wysokie drzewo, ogołocone z kory aż do pierwszych gałęzi. Kora służyła do farbowania na żółto. Pień był nad wyraz gładki — trzeba było mieć zdolności akrobatyczne, aby się wspiąć na wierzchołek.
— Nikt chyba tego od pana nie żądał? — wtrącił Długi Davy.
— No, oczywiście, nikt tego nie żądał, ale mogą się zdarzyć rozmaite wypadki, które nawet najszlachetniejszego człowieka zapędzą na sam wierzchołek drzewa. Za parę chwil przekona się pan o słuszności tego prawa natury. A zatem, aby nie zejść z tematu, zostałem sam jeden w całej farmie i medytowałem nad sposobem przepędzenia długich godzin samotności. Prawda! W strażnicy gliniana tarcica była uszkodzona, wykruszyła się też zaprawa gliniana z pomiędzy desek ściany. Właśnie w celach remontu farmer wykopał był koło domu dół, długi na cztery łokcie, szeroki na trzy, i wypełniony po brzegi gliną. Natchniony chęcią pracy, pędzę ku dołowi i zatrzymuję się — — jak myślicie, wobec czego, lub wobec kogo?
— Wobec niedźwiedzia? — zapytał Jemmy.
— Tak, wobec niedźwiedzia, który opuścił swój górski azyl i wywędrował, aby obejrzeć świat i ludzi. Ale to bynajmniej nie przypadło mi do gustu. Łotr obejrzał mnie z taką miną, że jednym potężnym susem, którego już chyba nie potrafię powtórzyć, cofnąłem się wstecz. Drapieżnik z taką samą szybkością skoczył za mną. Z niespodzianą zręcznością pędziłem co sił. Jak zaindyjski królewski tygrys doskoczyłem do drzewa i jak rakieta wspiąłem się na górę. Trudno uwierzyć, do czego zdolny jest człowiek w podobnych niesympatycznych sytuacjach.
— Jednakże był pan przedtem już wygimnastykowany? — zapytał Jemmy.
— Niebardzo, wcale niebardzo. Ale kiedy za kimś stoi niedźwiedź, wówczas człowiek nie pyta się, czy włażenie jest pożyteczne dla zdrowia, czy szkodliwe, tylko włazi z prawdziwą namiętnością, tak, jak ja wówczas. Na nieszczęście, drzewo było, jak już zaznaczyłem, zbyt gładkie. Nie zdołałem dotrzeć do gałęzi, a trzymać się pnia było niezmiernie trudno.
— O, biada! Mogło się źle skończyć. Nie miał pan broni. Cóż więc uczynił niedźwiedź?
— Coś, czego mógłby zaniechać bez wyrzutów sumienia. Mianowicie wspinał się wślad za mną.
— Ach, w takim razie, na szczęście, nie był to grizzly.
— To mnie nie obchodziło. Wówczas niedźwiedź był dla mnie niedźwiedziem. Trzymałem się kurczowo pnia i spojrzałem nadół. Niedźwiedź podniósł się, objął pień i powoli zaczął się wspinać. Stanowiło to zapewne niezłą zabawę, gdyż wielce zadowolony mruczał coś pod nosem, jak kot, ale głośniej. Ja zaś mruczałem nietylko ustami, lecz całą osobą z ogromnego naprężenia, z jakiem się trzymałem. Niedźwiedź zbliżał się coraz bardziej. Nie mogłem już dłużej pozostać na swojem stanowisku Musiałem wspiąć się wyżej. Ledwo jednak podniosłem rękę, aby położyć wyżej, — straciłem równowagę. Wprawdzie schwyciłem się odrazy za pień, ale siła przyciągania matki-ziemi nie wypuściła już ofiary ze swych szpon. Mogłem sobie tylko pozwolić na krótkie przerażone westchnienie, poczem zleciałem, niczem młot dwudziestocentnarowy, z taką siłą na niedźwiedzia, że poleciał ze mną. Runął na ziemię, a ja, na niego.
Mały Sas opowiadał z taką werwą i tak dobitnie, że słuchano z napięciem, teraz zaś wybuchnięto wesołym, głośnym śmiechem.
— Tak, śmiejcie się, — mruknął. — Było mi wówczas nie do śmiechu. Miałem wrażenie, że wszystkie części ciała wpadły wzajemnie na siebie. Było mi niemo i głupio na duszy, tak że przez kilka sekund nie myślałem wcale o tem, iż; trzeba się podnieść.
— A niedźwiedź? — zapytał Jemmy.
— Leżał równie cicho pode mną, jak ja na nim. Aliści po chwili wyrwał się, co mnie doprowadziło do świadomości moich obowiązków osobistych. Zerwałem się na równe nogi i czmychnąłem — a on za mną, czy ze strachu, jak ja, czy też pragnąc utrzymać nawiązane ze mną stosunki, — nie wiem. Właściwie chciałem i dostać się do domu, ale miałem za mało czasu, gdyż bestja deptała poprostu po piętach. Strach przypiął mi skrzydła jaskółki, uwielokrotnił długość moich kulasów. Mknąłem jak kula karabinowa, skręciłem za róg domu, i — — wpadłem do dołu z gliną, aż po ramiona. Zapomniałem o wszystkiem, o niebie i ziemi, o Europie i Ameryce, o mojej doczesnej wiedzy i o całej glinie. Tkwiłem jak rodzynek w cieście, gdy przy mnie rozległ się głośny, jak powiadają Amerykanie, slap. Doznałem uderzenia jakgdyby szturgnął mnie wagon kolejowy, i nad głową moją rozprysła się glina. Pokryła mi twarz i tylko prawe oko ocalało. Odwróciłem się i oto spoglądałem na niedźwiedzia, który przez lekkomyślność zapomniał zważać na grunt i poleciał za mną. Widać było tylko jego łeb — straszliwie zeszpecony. Oglądaliśmy się ze trzy sekundy poczem on zwrócił się na lewo, ja zaś na prawo. Każdy z nas pragnął dostać się do gościnniejszego miejsca. Oczywiście, niedźwiedź prędzej zdołał się wygrzebać, niż ja. Lękałem się, że zostanie na miejscu, aby mnie nie spuszczać z oka, ale, ledwo wygramolił się, przemknął w tym samym kierunku, skąd przybyliśmy, i znikł za krawędzią, nie racząc na mnie spojrzeć. Farewell, big-muddy beast!
Hobble-Frank podniósł się w toku opowiadania i ilustrował opowieść takiemi gestami,, że słuchacze zrywali boki ze śmiechu, — śmiechu, jaki się chyba jeszcze nigdy tutaj nie rozlegał. Jeśli ktoś przestał się śmiać, to po chwili musiał rozpocząć odnowa, tyle było komizmu w tem opowiadaniu.
— Jest to nader wesoła przygoda, — rzekł wreszcie Old Shatterhand — a najlepsze to, że skończyła się dobrze dla pana i dla niedźwiedzia.
— Także dla niedźwiedzia? — odparł Hobble-Frank. — Oho! Nie skończyłem jeszcze. Skoro mój niedźwiedź znikł za krawędzią, usłyszałem huk jakgdyby przewróconego mebla. Nie zwracałem na to uwagi, starając się przedewszystkiem wydostać z rowu. Kosztowało to mnie wiele trudu, gdyż glina była nader lepka, i tylko dzięki temu się wybazgrałem, że zostawiłem buty. Przedewszystkiem musiałem obmyć twarz z gliny. Poszedłem do strumyka, płynącego za domem, i zmyłem z siebie wszystko, co było zbyteczne dla mego zewnętrznego człowieczeństwa. Poczem wróciłem do tropu niedźwiedzia. Atoli to bydlę wcale jeszcze nie uciekło. Siedziało pod drzewem i oblizywało się smacznie.
— Z gliny? Pah! — rzekł, potrząsając głową Jemmy. — O ile znam te zwierzęta, wiem, że szukałyby przedewszystkiem wody.
— Wcale mu to w głowie nie postało, gdyż był mądrzejszy od pana, master Jemmy. Niedźwiedź namiętnie lubi słodycze. Napomknąłem już o drewnianych kadziach, w których wyparowywał się sok cukrowy. Niedźwiedź był tak mało zbudowany przygodą, że pragnął tylko jak najprędzej uciec. Po drodze skoczył do jednej z owych kadzi i przewrócił ją. Zapach cukru wyparł z pamięci niedźwiedzia upadek z drzewa, dół z gliną i mnie. Zamiast stosować się do mego farewell, rozłożył się wygodnie pod drzewem i zaczął zlizywać słodycz z gliny. Był tak zajęty swoim, jak to mówią, sympozjonem, że nie zauważył, jakem się powoli wkradł do domu. Teraz byłem bezpieczny i uzbrojony we flintę. Ponieważ bestja siedziała na tylnych łapach, ja zaś mogłem tak długo celować, ile tylko chciałem, więc kula nie mogła chybić. Istotnie ugodziła niedźwiedzia w owe miejsce, gdzie według zapewnień poetów tkwią wszystkie szlachetne uczucia, mianowicie wprost w serce. Grizzly drgnął, podniósł się znowu, oznajmił ostatnią wolę drgawkami przednich łap i zwalił jak kłoda — martwy. Z powodu swej lekkomyślności i łakomstwa, przestał istnieć jako istota żyjąca.
Hm, hm, — rzekł Old Shatterhand. — Grizzly nie potrafi łazić po drzewach. Jakiej barwy był pański niedźwiedź?
— Miał czarną sierść.
— A ogon?
— Żółty.
— Był to więc szop, którego nie powinien pan był się lękać.
Oho! Znać było po nim, że lubi ludzkie mięso.
— Nie sądź tak! Szop chętniej karmi się owocami, niż mięsem. Podejmuję się uporać z takiem poczciwem zwierzęciem zgoła bez żadnej broni. Parę silnych ciosów — a zwierzę da drapaka.
— Tak, to pan. Jak pańskie imię głosi, uderzeniem pięści zabija master człowieka. Ja natomiast jestem o wiele delikatniej zbudowany i bez broni nie odważyłbym się — — — stój! Co tam ucieka?
Jak już zaznaczyliśmy, Frank w toku opowiadania podniósł się, teraz zaś stanął na jednym z leżących za nim głazów i wypłoszył jakieś zwierzątko, które pomknęło błyskawicznie do dziupli pobliskiego pnia. Z powodu szybkości niepodobna było określić gatunku zwierzęcia.
To drobne wydarzenie zelektryzowało murzyna Boba. Skoczył, pomknął do pnia i zawołał:
— Bydlę, bydlę tu biegać! Tu się schować w dziurze. Masser Bob wyjąć bydlę z drzewa!
— Ostrożnie, ostrożnie, — ostrzegł Old Shatterhand. — Nie wiesz, co to było za zwierzę.
— O, to być tylko małe bydlę!
— Małe zwierzątko może się stać niebezpieczniejsze w pewnych okolicznościach, niż duże.
— Opossum nie być niebezpieczny.
— Więc widziałeś, że to opossum?
— Tak, tak, masser Bob widzieć dokładnie opossum! Być tłusty, bardzo tłusty, i dać bardzo smaczną pieczeń, o, bardzo smaczną!
Mlasnął językiem i oblizywał się, jakgdyby już miał przed sobą pieczeń.
— A ja myślę, że się mylisz. Opossum nie jest tak chyży, jak to zwierzątko.
— Opossum bardzo, bardzo prędko pędzić. Dlaczego massa Shatterhand nie życzyć murzynowi Bob dobrą pieczeń? Masser Bob złapać opossum!
— No, jeśli jesteś tak pewny, to czyń, co ci się podoba. Ale nie zbliżaj się do nas z tą potrawą!
— Chętnie odsuwać się z potrawą. Masser Bob nikomu nie dać opossum. Jeść pieczeń sam, sam jeden. Teraz uważać! Wyciągnąć opossum z dziury!
Mówiąc to, sięgnął prawą ręką.
— Nie tak, nie tak! — rzekł Old Shatterhand. — Musisz schwytać zwierzę lewą ręką, a do prawej wziąć nóż. Skoro uchwycisz ofiarę, wyciągnij i uklęknij na niej. Wówczas zwierzę nie będzie mogło się bronić, ty zaś przerżniesz mu gardło.
— Pięknie! To być bardzo pięknie! Masser Bob tak zrobić, bo masser Bob być wielki westman i znany myśliwy.
Zakasał lewy rękaw, ujął nóż prawą ręką i lewą sięgnął do otworu, z początku powoli i ostrożnie. Ale naraz wypuścił nóż z ręki, wydał głośny okrzyk, strojąc przerażone grymasy i gestykulując prawą ręką.
Heigh-ho, heigh-ho! — lamentował na głos. — To bolić, bardzo boiić!
— Co takiego? Czy trzymasz zwierzątko?
— Czy masser Bob trzymać? Nie! Zwierzę trzymać masser Bob!
— O biada! Czy wpiło się w twoją rękę?
— O tak, całe wpić się, całe!
— Wyciągnij, wyciągnij tylko!
— Nie, bo to bardzo bolić!
— Ale nie możesz zostawić tam ręki. Kiedy takie zwierzątko się wpija, to już nie puszcza prędko. A więc ciągnij! A kiedy wyciągniesz, chwyć je prawą ręką, abym mógł zadać cios pięścią.
Wyciągnął długi nóż z za pasa i podszedł do Boba. Murzyn wyrywał rękę, bardzo powoli, ze zgrzytaniem i jękami. Zwierzę nie puszczało. Bob szybko pociągnął — i wyrwał z otworu małego drapieżnika. Uchwycił szybko za tylną część ciała zwierzaka, spodziewając się, że Old Shatterhand użyje noża. Aliści Shatterhand cofnął się szybko i zawołał:
— Skunks, skunks! Precz! Uciekajcie, panowie!
Skunks jest to rodzaj amerykańskich tchórzów. Długi na 40 centymetrów, ssak ten posiada prawie równej długości w dwóch warstwach owłosiony ogon i szeroki nos na śpiczastej mordzie. Sierść ma czarną z dwoma białemi jak śnieg pasmami, biegnącemi osobno po bokach i złączonemi na grzbiecie. Żywi się jajami małych zwierzątek i zającami; wychodzi na łowy w nocy, a resztę czasu spędza w lochach i pustych pniach.
Zwierzę to zasługuje na swą łacińską nazwą Mephitis. Pod ogonem posiada gruczoły, wydzielające ostrą żółtą ciecz, która straszliwie cuchnie. Spryskana tą cieczą odzież cuchnie przez długie miesiące. Ponieważ skunks trafia owym wytryskiem z dalekiej odległości, przeto każdy, kto zna własności tego zwierzęcia, ucieka od niego jak najdalej. Trafiony musi się na całe tygodnie pożegnać z ludzkiem towarzystwem. —
A zatem Bob zamiast wymarzonego opossum schwytał skunksa. Uczestnicy wyprawy zerwali się z miejsc i czem prędzej cofnęli.
— Odtrąć! Szybko, szybko! — krzyczał Gruby Jemmy.
— Masser Bob nie móc odtrącić — lamentował czarny. — Wgryźć się w rękę i — — oh, au — — au, oh! Faugh, o shamefulness, djable! Teraz opryskać masser Bob! O śmierć, o piekło, o djable! Jak cuchnie masser Bob! Żaden człowiek nie móc wytrzymać! Masser Bob się zadusić! Precz, precz ze zwierzęciem, z tą zarazą!
Usiłował strząsnąć skunksa i ręki, ale bestyjka tak się wpiła, ze usiłowania jego były daremne.
— Poczekać! Masser Bob już ciebie zrzucić, ty swine-fell, ty stinking racker!
Prawą pięścią wymierzył cios w głowę zwierzęcia. Ogłuszyło to wprawdzie skunksa, ale zęby wpiły się głębiej w rękę murzyna. Rycząc nieomal z bólu, podniósł nóż i przerżnął drapieżnikowi gardło.
— Tak — zawołał. — Teraz masser Bob zwyciężyć! Oh, masser Bob nie bać się żadnego niedźwiedzia, ani smelling beast. Wszyscy massers podejść i zobaczyć, jak masser Bob zabić drapieżnika!
Niestety, lękali się zbliżyć, cuchnął bowiem tak, że mimo oddalenia musieli trzymać się za nosy.
— No, czemu nie podejść? — zapytał. — Czemu nie uczcić zwycięstwa razem z masser Bob?
— Urwipołciu, oszalałeś chyba! — odparł Gruby Jemmy. — Kto mógłby się zbliżyć? Cuchniesz gorzej niż zaraza!
— Tak, masser Bob brzydko cuchnąć. Masser Bob już sam to czuć. O, o, kto móc wytrzymać ten zapach! — krzyknął, dziko skrzywiając twarz.
— Rzuć tchórza! — zawołał Old Shatterhand.
Bob próbował, ale daremnie.
— Zęby być za głęboko w ręce masser Boba. Masser Bob nie móc otworzyć paszczy bydlęcia!
Wzdychając i jęcząc, napróżno starał się oderwać martwego ssaka.
Thunder-storm! — zawołał wściekle. — Skunks nie móc zostać wiecznie na ręce masser Boba. Czy nie być tu dobrego, miłego człowieka, który chcieć pomóc masser Bob?
Hobble-Frank zlitował się nad murzynem. Serce nakazało mu pomóc Bobowi. Zbliżył się powoli i rzekł:
— Słuchaj, drogi Bobie, będę próbował. Wprawdzie bardzo mi cuchniesz, lecz moje człowieczeństwo zdoła to przetrzymać. Ale robię to pod warunkiem, że mnie nie dotkniesz.
— Masser Bob nie podejść do massa Franka! — żalił się Bob.
— No dobrze. Ale także nie dotykaj swojem odzieniem mojego, gdyż będziemy obaj cuchnąć, ja zaś wolałbym ten zaszczyt odstąpić tobie samemu.
— Niechaj tylko massa Frank podejść! Masser Bob mieć się na baczności.
Było to istotnie bohaterstwem, że mały Sas podszedł do murzyna. Gdyby się tylko otarł o miejsce spryskane, musiałby podzielić jego los i wyrzec się obcowania z ludźmi, lub co najmniej pożegnać z ubraniem.
Im bliżej się przysuwał, tem dotkliwszy był zapach, który mu zapierał niemal dech. Ale wytrzymał mężnie.
— No, wyciągnij rękę, stary! — rozkazał. — Za blisko nie mogę wszak podejść.
Bob wykonał rozkaz. Sas uchwycił jedną ręką górną, a drugą dolną szczękę zwierzęcia. Wytężywszy wszystkie siły, zdołał oderwać martwego skunksa, poczem cofnął się czem prędzej. Murzyn rozprzestrzeniał taki zapach, że Frank omal nie zemdlał.
Bob był uszczęśliwiony. Ręka wprawdzie krwawiła, ale nie zważał na to.
— Tak — krzyczał. — Teraz masser Bob pokazać, jaki on odważny! Czy wierzyć teraz wszyscy biali i czerwoni massers, że czarny murzyn się nie bać?
Mówiąc to, podchodził do towarzystwa. Atoli Old Shatterhand przyłożył strzelbę i skierował lufę w murzyna, wołając:
— Stój, bo cię zastrzelę!
— O, Boże Wielki! Dlaczego zastrzelić biedny, dobry murzyn?
— Ponieważ nas zarazisz, skoro dotkniesz. Umykaj do wody, jak najdalej stąd, i zrzuć z siebie odzież!
— Zrzucić odzież? Masser Bob mieć się pozbawić piękny szlafrok i spodnie i kamizelka?!
— Wszystko, wszystko zrzuć! Później wrócisz i usiądziesz po gardło w wodzie. A więc szybko! Im dłużej zwlekasz, tem dłużej będziesz cuchnął!
— Co za nieszczęście! Mój piękny strój! Masser Bob go wyprać, a potem nie cuchnąć.
— Nie, masser Bob usłucha, bo go zastrzelę! A więc — raz — dwa — i — trzzz — — —! — krzyknął Shatterhand, zbliżając się ze wzniesioną bronią do murzyna.
— Nie, nie! Nie strzelić! Masser Bob uciekać daleko, bardzo prędko — — prędko!
Znikł czem prędzej w mrokach nocy. Oczywiście, Old Shatterhand żartował, aby zmusić murzyna do wykonania rozkazu. Masser Bob niebawem wrócił i usiadł w wodzie, aby się nieustannie zmywać. Zamiast mydła dostał sporo sadła niedźwiedziego i sadzy, której nie brak przy ognisku.
— Szkoda takiego pięknego sadła — żalił się. — Masser Bob móc wcierać we włosy to piękne sadło i zrobić wiele loków. Masser Bob być wybornym ringlet-man, ale nie być urodzony murzyn, bo móc splatać loki, tak długie, tak bardzo długie.
— Myj się! — nalegał Jemmy. — Nie myśl teraz o swojej urodzie, tylko o naszych nosach!
Poczciwe murzynisko wydawał, mimo że siedział w wodzie, straszliwy fetor.
— Ale, — zapytał — jak długo musieć masser Bob siedzieć w wodzie i myć się? — Tak długo, aż pozostaniemy tutaj, a więc do rana.
— Masser Bob nie móc tak długo wytrzymać!
— Zmusimy cię. Pytanie jednak, czy pozostałe w wodzie pstrągi wytrzymają. Nie wiem, czy ryby posiadają zmysł powonienia, ale jeśli tak, to nie będą ucieszone twoją wizytą.
— A kiedy masser Bob móc wziąć swój szlafrok i wymyć go?
— Nigdy.
— Ale co włożyć biedny masser Bob?!
— Tak, to przykra sprawa. Niema zapasu odzieży. Będziesz musiał wszyć się w skórę grizzly’ego, którego ubił Marcin. Być może, nieco dalej w górach znajdziemy resztki ocalałe jakiegoś pradawnego krawca, Ale tymczasem będziesz jechać na samym końcu oddziału, gdyż w przeciągu co najmniej ośmiu dni nie powinieneś się do nas zbliżać. A zatem myj się pilnie! Im bardziej będziesz się nacierał, tem prędzej stracisz zły zapach!
Bob nacierał co mocy. Tylko głowa sterczała z wody i stroiła takie grymasy, że na widok ich niepodobna, się było powstrzymać od śmiechu. — —



IV
BEZIMIENNY

Tymczasem towarzystwo wróciło do ogniska. Oczywiście, z początku rozmawiano o tragikomicznej przygodzie Boba. Potem proszono Długiego Davy’ego, aby opowiedział jakieś przeżycie. Opowiedział o pewnem spotkaniu z trapperem Juggle-Fredem[19], który słynął z celności strzałów. Opowiedziawszy parę jego sztuczek, dodał:
— Ale istnieją inni podobni strzelcy. Znam dwóch, których nikt nie zdołał prześcignąć. To Winnetou i Old Shatterhand. Proszę, sir, czy nie zechciałby pan opowiedzieć jakiej przygody?
Te słowa były skierowane do Old Shatterhanda, który nie odrazu się odezwał. Odetchnął głęboko, jakgdyby chciał wywąchać jakiś daleki zapach.
— Tak, ten drab w wodzie cuchnie jeszcze przyzwoicie, — zauważył Jemmy.
— O, nie o niego chodzi, — odparł Shatterhand, rzucając badawcze spojrzenie na swego konia, który przestał żuć i wciągał w nozdrza powietrze.
— A więc wywąchał pan coś innego? — zapytał Davy.
— Nie. — I zwracając się szeptem do Winnetou, dodał: — Teszi-ini!
To znaczy: — Uważaj! — Ponieważ nikt nie rozumiał narzecza Apaczów, obecni nie wiedzieli, co znaczą te słowa. Winnetou skinął głową i sięgnął po strzelbę.
Rumak Old Shatterhanda, parskając, zwrócił łeb ku ognisku. Ślepia mu płonęły.
Iszhosz-ni! — zawołał Shatterhand, poczem szlachetne zwierzę natychmiast położyło się w trawie.
Ponieważ i Old Shatterhand wziął w ręce sztuciec, Jemmy zapytał:
— Co się stało, sir? Pański koń, zdaje się, coś wyczuł?
— Zwąchał zapach murzyna — uspokoił zapytany.
— Ale obaj schwytaliście za broń!
— Ponieważ chcę wam opowiedzieć o strzale biodrowym. Słyszeliście coś o tem?
— Naturalnie.
Old Shatterhand niepostrzeżenie dla innych, a tak samo i Winnetou, badał wzrokiem skraj lasu, rozciągającego się na przeciwległym brzegu stawu, oraz rozsiane tam głazy. Zesunął bowiem kapelusz tak nisko na oczy, że niepodobna było określić, w jakim kierunku i na co spogląda. Poczem rzekł:
— Mówię o wypadku, kiedy się przykłada strzelbę nie jak zwykle, tylko do bioder.
— W takim wypadku nie można celować.
— Można, ale jest to nader trudne. Niejednego znam wprawnego westmana, który, naogół nigdy nie pudłując, w takim strzale zawsze chybia.
— Pocóż więc stosuje się ten strzał biodrowy? Wszak lepiej strzelać zwyczajnie i być pewnym strzału?
— Bynajmniej. Bywają sytuacje, kiedy nie umiejąc strzelać we wspomniany sposób, westman jest zgóry skazanym na śmierć. Strzela się tak tylko wówczas, kiedy się leży, lub siedzi na ziemi, i kiedy wróg nie powinien wiedzieć, że się w niego mierzy. Pomyśl pan sobie, że wpobliżu znajdują się wrodzy Indjanie, którzy zamierzają na nas napaść. Wysłali wywiadowców, aby się dowiedzieć, ilu nas jest, czy miejsce nadaje się do napaści, czy zarządziliśmy środki ostrożności. Wywiadowcy pełzają na czworakach — —
— Wnet spostrzegają ich nasze straże! — w trącił Frank.
— Rzecz nie tak oczywista, jak pan sądzi. Ja, naprzykład, skradałem się do namiotu Oihtka-petay, aczkolwiek zaciągnął straże i aczkolwiek terenem była gładka równina. Tu natomiast stoją, dokoła drzewa, które umożliwiają szpiegowanie. — A więc wywiadowcy przekradli się przez łańcuch posterunków. Leżą na skraju lasu lub pomiędzy chróstem i gałęziami, zwalonemi przez wicher, i oglądają nas. Jeśli im się uda wrócić do swoich, jesteśmy zgubieni, — napadną na nas niepostrzeżenie i wytępią. Najlepiej jest unieszkodliwić wywiadowców.
— A więc zastrzelić?
— Tak. Jestem przeciwnikiem przelewu krwi, skoro go można uniknąć. Ale w takim razie ma się do wyboru albo nie oszczędzać wroga, albo popełnić istne samobójstwo. Trzeba więc posłać kule.
Tkih akan! — Są blisko! — szepnął wódz Apaczów.
Teszi-szi-tkih — Widzę ich — odparł Old Shatterhand.
Naki! — Dwóch!
Ha-oh. — Tak.
Szi-ntsage, ni-akaya. Tayassi! — Bierz tego. a ja wezmę tamtego. W czoła!
Apacz, mówiąc to, przesunął rękę z lewej strony ku prawej.
— Powiedz nam, sir, co za tajemnica macie z Winnetou? — zapytał Davy.
— Nic szczególnego. Powiedziałem Winnetou po apaczowsku, aby mi pomógł zademonstrować strzał biodrowy.
— No, znam to już. Mnie się, niestety, nie udaje, aczkolwiek nieraz ćwiczyłem. Wracając do pańskiego przykładu, zaznaczę, że trzeba widzieć wywiadowców, zanim się w nich strzela.
— Naturalnie.
— W ciemnościach nocy, w gąszczu?
— Tak.
— Ale wszak nie wysuną się tak, aby ich: dostrzeżono!
Hm, może jednak ich widzę.
— Do piorunów! Słyszałem wprawdzie, że niektórzy westmani potrafią w ciemnościach dojrzeć oczy skradającego się wroga. Tak — — naprzykład nasz Gruby Jemmy twierdzi, że posiada ten dar, ale nie miał sposobności dowieść.
— Jeżeli tylko o to chodzi, to niebawem może się nadarzyć taka sposobność.
— Bardzo się cieszę. Uważałem to za rzecz niemożliwą.
Shatterhand znów obejrzał skraj lasu, skinął z zadowoleniem głową i odparł:
— Czy nie widział pan w nocy w morzu błyszczących ślepi tintorera, wilka morskiego?
— Nie.
— Te ślepia są widoczne dokładnie. Rozsiewają blask fosforyczny. Każde inne oko, także ludzkie, posiada taki blask, aczkolwiek nie w tym samym stopniu. Im bardziej jest wzrok natężony, tem bardziej widoczne jest oko. Gdyby, naprzykład, tu w zagajniku znajdował się wywiadowca, któryby nas podpatrywał, ja i Winnetou zauważylibyśmy jego oczy.
— To byłoby nadzwyczajne! — przyznał Davy. — Co powiesz o tem, mój stary Jemmy?
— Mniemam, że bynajmniej nie jestem ślepy, — odparł Grubas. — Na szczęście nie grozi nam taka wizyta. Żałosna to sytuacja, jeśli trzeba koniecznie użyć strzału biodrowego. Prawda, sir?
— Tak — potwierdził Old Shatterhand. — Spójrz tam, master Frank! A więc przyjmijmy, że tam znajduje się wrogi wywiadowca, którego oczy błyszczą wśród listowia. Muszę go zabić, inaczej sam zginę. Ale jeśli przyłożę broń do policzka, wróg zobaczy, że zamierzam strzelać, i natychmiast się wycofa. Być może, skierował do mnie lufę i wypali prędzej, niż ja. Muszę temu zapobiec, stosując strzał biodrowy. Siedzę przytem spokojnie i beztrosko, jak teraz. Chwytam za strzelbę i podnoszę nieco, jakgdybym chciał badać lub bawić się nią. Opuszczam — tak jak to teraz czynię — głowę, jakgdybym spoglądał nadół, ale wpijam oczy, pogrążone w cieniu kapelusza, w cel, tak jak to właśnie czynimy, ja i Winnetou. Prawą ręką przyciska się mocno kolbę do bioder, a lufę do kolan, sięga się lewą ręką na prawo i kładzie na zamku strzelby, która dzięki temu zyskuje pewne położenie. Potem przykłada się wskazujący palec prawej ręki do kurka, celuje tak, aby kula trafiła w czoło wywiadowcy, co nie jest rzeczą łatwą, i opuszcza się — — — tak!
Błysnął strzał i w tej samej chwili wypaliła strzelba Apacza. Obaj szybko zerwali się na nogi. Winnetou, odrzucając strzelbę i chwytając za nóż, skoczył jak pantera przez staw i zniknął w gąszczu.
Uhwai k’unun! Uhwai pa-ave! Uhwai umpare! — Zgasić ogniska! Nie ruszać się! Nie rozmawiać! — zawołał Old Shatterhand do Szoszonów. Jednocześnie strącił butem płonące paliwa do rzeki, poczem pomknął za Apaczem. Szoszoni, jak również biali, skoczyli na nogi. Przytomni czerwoni wojownicy natychmiast wykonali rozkaz Shatterhanda i zatopili ogniska. Ciemności egipskie zaległy obóz, aczkolwiek cztery czy pięć sekund minęło dopiero od chwili wystrzałów.
Przestrzegali również nakazu milczenia wszyscy, z wyjątkiem jednego człowieka, mianowicie murzyna, który siedział w wodzie. Nad jego głową pochodnie fruwały i, sycząc, gasły w rzece.
— Jezus, Jezus! — wołał. — Kto tu strzelać? Dlaczego rzucać ogień na biednego masser Boba? Czy masser Bob mieć spłonąć i utonąć?! Czy mieć być ugotowany, jak pstrągi?! Dlaczego być ciemno? O, masser Bob nikogo już nie widzieć!
— Milcz, głupcze! — zawołał Jemmy.
— Dlaczego masser Bob mieć milczeć? Dlaczego nie...
— Milcz, bo cię zastrzelę! Wrogowie wpobliżu!
Od tej chwili nie słychać było głosu masser Boba. Siedział nieruchomo w wodzie, aby nie zdradzić swej obecności wobec wrogów.
Dokoła panowała głucha cisza, zakłócana tylko od czasu do czasu uderzeniem kopyta, lub parskaniem konia. Niespodzianie zaskoczeni wojownicy skupili się gęsto. Indjanie nie szepnęli ani słówka, biali jednak porozumiewali się szeptem.
Naraz rozległ się donośny głos Shatterhanda:
— Zapalić ogniska! Ale trzymajcie się zdala, aby was nie zauważono.
Jemmy i Davy uklękli, aby wykonać rozkaz, poczem bezzwłocznie wycofali się w mroki nocy.
W blasku ogniska widać było Winnetou i Old Shatterhanda, którzy wrócili każdy ze strzelbą w ręku i z Indjaninem na plecach. Towarzysze chcieli otoczyć wracających, atoli Shatterhand zatrzymał ich:
— Niema czasu na opowiadania! Przywiążcie zabitych do koni, poczem wyruszymy. Wprawdzie tylko ci dwaj podkradli się do obozu, lecz niewiadomo, ilu jest za nimi. A więc szybko!
Obaj zabici mieli czoła przebite naskroś, zgodnie z zaleceniem Winnetou: „Tayassi! — W czoła!“
Całe towarzystwo składało się z wytrawnych westmanów, a jednak tak celne i pewne strzały wprawiły ich w zdumienie. Szoszoni zaś szeptali między sobą i rzucali przesądne spojrzenia na obu strzelców.
Przygotowywano się do wyruszenia. Zgaszono ognisko. Oddział z Winnetou i Old Shatterhandem na czele ruszył w drogę.
Nikt nie pytał dokąd, polegano bowiem na obu znakomitych przewodnikach. Dolina tak się wnet zwężyła, że musiano jechać gęsiego. Z tego powodu, a także ze względów bezpieczeństwa, nie rozmawiano wcale.
Oczywiście, murzyna nie zostawiono w wodzie. Siedział na swym ogierze bez ubrania i musiał jechać na końcu, gdyż zapach złośliwego zwierzątka nie wywietrzał jeszcze. Poczciwy Bob nosił starą, zatłuszczoną derę santillo Długiego Davy’ego, związaną dookoła bioder, jak okrycia wyspiarzy z mórz południowych. Był w kiepskim humorze i nieustannie mruczał coś pod nosem.
Jechano w ciszy z ogromną szybkością długie godziny, z początku przez wąską dolinę, następnie przez szeroką, łysą wyżynę, i znów nadół przez wąską prerję, aż wreszcie, skoro świt, wyprawa dotarła do stromego przesmyku pomiędzy wysokiemi, zalesionemi górami. U stóp stromej drogi zatrzymali się obaj przewodnicy i zeskoczyli z koni. Pozostali poszli za ich przykładem.
Zdjęto oba trupy i ułożono na ziemi. Szoszoni otoczyli miejsce rozległym kołem. Wiedzieli, że teraz rozpocznie się bardzo trudne badanie. Tu mogli przemawiać tylko wodzowie. Pozostali musieli czekać, czy ich zechcą zawezwać do rady.
Trupy ubrane były po indjańsku, napoły w wełnę, napoły w skórę. Mieli nie więcej, niż po lat dwadzieścia.
— Tak przypuszczałem — rzekł Old Shatterhand. — Tylko niedoświadczeni wojownicy, gdy podkradają się do obozu nieprzyjacielskiego, otwierają tak szeroko oczy, że widać ich blask. Chytry wywiadowca przymyka oczy. A wówczas nawet takim, jak my, trudno się spotkać z ich spojrzeniem. Do jakiego plemienia mogli ci obaj należeć?
Pytanie było skierowane do Grubego Jemmy’ego.
Hm — mruknął Grubas. — Czy uwierzy pan, sir, że wprawia mnie pan w zakłopotanie?
— Wierzę, gdyż i ja sam nie umiem odpowiedzieć zmiejsca. Znajdują się na szlaku wojennym, to jest pewne, gdyż twarze mają pokryte barwami wojny, jakkolwiek zatartemi. Czarny i czerwony kolor. Barwy Ogallalla. Wszelako nie wyglądają mi na Siouxów. Ich odzież nie znamionuje pochodzenia. Przeszukajmy kieszenie!
Kieszenie jednak świeciły pustką. Mimo skrupulatnych poszukiwań, nic nie znaleziono. Przy każdem ciele leżała strzelba. Zbadano je. Były nabite, ale nic nie mówiły o przynależności plemiennej zabitych.
— Może wcale nie byli niebezpieczni — rzekł Długi Davy. — Przybyli przypadkowo w te strony i, zauważywszy nasze ognisko, chcieli wiedzieć, kogo mają przed sobą.
Old Shatterhand potrząsnął głową i odparł:
— Rozbiliśmy obóz w miejscu, dokąd się nie trafia przypadkowo. Wytropili nasze ślady.
— To nie dowód!
— Nie. Ale z przezorności wyzbyli się wszystkiego, co mogłoby świadczyć o ich pochodzeniu. To bardzo podejrzane. Byli uzbrojeni w strzelby, ale nie mieli ołowiu, ani prochu. Jest to jeszcze bardziej podejrzane, gdyż w ten sposób Indjanin nie oddala się od ogniska. Należą do wojska i są wywiadowcami.
— Hm. Może nawet nie mieli koni.
— Czyżby? Obejrzyj-no pan te rajtuzy! Czyż nie są od wewnątrz wytarte? Z czego powstały te ślady, jeśli nie z jazdy?
— Może datują się oddawna.
Old Shatterhand ukląkł i powąchał spodnie. Poczem, podnosząc się, rzekł:
— Powąchaj pan! Czuć odór koński; ponieważ taki zapach prędko na powietrzu wietrzeje, więc obaj czerwoni musieli jeszcze wczoraj dosiadać rumaków.
W tej chwili podszedł Wohkadeh i rzekł:
— Niechaj znakomici mężowie pozwolą Wohkadehowi powiedzieć słówko, mimo że jest młody i niedoświadczony.
— Mów, owszem, — rzekł życzliwie Old Shatterhand.
— Wohkadeh wprawdzie nie zna czerwonych wojowników, ale zna koszulę jednego z nich.
Odchylił brzeg koszuli myśliwskiej, pokazał cięcie na niej i wyjaśnił:
— Wohkadeh wykrajał swój totem, gdyż koszula miała doń należeć.
— Ach, to dziwny zbieg okoliczności! Być może, dowiemy się czegoś dokładniej.
— Wohkadeh nie wie nic dokładnie, ale przypuszcza, że ci obaj młodzi wojownicy należy do plemienia Upsaroca[20].
— Na jakiej podstawie? — zapytał Oid Shatterhand.
— Wohkadeh był obecny przy kradzieży dokonanej przez kilku Siouxow-Ogallalla na Upsaroca. Przybywaliśmy z góry, zwanej przez białych Grzbietem Lisa, i przeprawialiśmy się przez północny dopływ rzeki Cheyenne, w miejscu, gdzie dopływ przemyka się między Potrójnemi Górami, a górami Inyancara. Jadąc między rzeką a górą, skręciliśmy za skraj lasu i zobaczyli dziesięciu czy ośmiu czerwonych, którzy się kąpali w wodzie. Ogallalla odbyli krótką naradę. Kąpiący się byli Upsaroca, a więc wrogami. Postanowiono zatem, aby ich jak najbardziej shańbić.
— Do licha! — krzyknął Old Shatterhand. — Nie zamierzano ich chyba ograbić z największej świętości, z leków?
— Mój biały brat odgadł! Sioux-Ogallalla pod osłoną lasu skradli się do miejsca, gdzie stały konie Upsaroca. Tam leżała również odzież, broń i leki. Ogallalla zeszli z koni i dokonali kradzieży.
— Czy nie było strażnika przy rzeczach?
— Nie. Upsaroca nie przypuszczali, że oddział wrogich Ogallalla dotrze do tego miejsca. Ogallalla zrabowali konie, leki, większą część odzieży i broni. Następnie dosiedli rumaków i odjechali galopem. Przy podziale łupu Wohkadeh otrzymał koszulę myśliwską. Wszelako nie chcąc zostać złodziejem, wykrajał swój totem i pozbył się jej w drodze pokryjomu.
— Kiedyż to było? — Na dwa dni przed wysłaniem Wohkadeha na zwiady.
— A więc Upsaroca czem prędzej zaopatrzyli się w nową broń, konie i odzież, i pomknęli wślad za złodziejami. Tymczasem znaleźli porzuconą koszulę, którą następnie włożył prawowity właściciel. Niemasz większej hańby dla czerwonego wojownika nad utratę świętych leków. Nie może się wówczas ukazać swoim, dopóki leków nie odzyskał, lub dopóki nie zdobył innych leków, zabiwszy ich posiadacza. Indjanin, który wyrusza, aby odzyskać stracony lek, jest zuchwały do szaleństwa. Wszystko mu jedno, kogo zabija, przyjaciela, czy wroga. Sądzę zatem, że wczoraj wieczorem uniknęliśmy nader poważnego niebezpieczeństwa. Cóżby się stało, najdroższy panie Jemmy, gdybyśmy musieli polegać na pańskim wzroku?
— Hm — odparł Grubas, z zakłopotaniem drapiąc się w głowę. — W takim razie spoczywalibyśmy gdzieś w spokoju, atoli bez skalpów i życia. Potrafię również dostrzec oko w mrokach nocy, ale wczoraj byłem tak pewny, że niema dookoła wrogiej istoty, że wcale się tem nie zajmowałem. Mniema więc pan, że Upsaroca są za nami?
— Z pewnością ścigają nas teraz z całem prawem, gdyż zabiliśmy dwóch ich braci.
— A więc dziś wieczór musimy być przygotowani na napad.
— Musimy to wziąć w rachubę — odpowiedział Old Shatterhand. — Co myśli o tem mój czerwony brat? Czy Wrony są wrogami Szoszonów?
To zapytanie było skierowane do Oihtka-petay.
— Nie. Są wrogami Sioux-Ogallalla, którzy są także naszymi wrogami. Nie wykopaliśmy przeciwko nim toporu wojny, aliści wojownicy poszukujący leków są wrogami wszystkich ludzi. Trzeba się strzec takiego, jak dzikiej bestji. Moi biali bracia niechaj będą roztropni i poczynią odpowiednie zarządzenia.
Old Shatterhand spojrzał na Winnetou, który dotychczas milczał. Podziwu godne było wzajemne zrozumienie się obu przyjaciół. Old Shatterhand nie wyraził swego planu, a jednak Winnetou odgadł jego myśli, gdyż rzekł:
— Mój brat słusznie planuje.
— Zakreślić łuk wstecz?
— Tak. Winnetou podziela ten zamiar.
— To mnie cieszy, W takim razie od obrony przechodzimy do natarcia. Jeśli się nie mylę, to w odległości dwóch godzin drogi znajdziemy miejsce, doskonale nadające się do naszych zamierzeń.
— A więc nie traćmy nadaremnie czasu! — rzekł Davy. — Ale co poczniemy z temi trupami?
— Skalpy obu Upsaroca należą do Old Shatterhanda i Winnetou, którzy ich zabili, — rzekł Oihtka-petay.
— Jestem chrześcijaninem. Nie skalpuję nikogo — odparł Old Shatterhand.
Winnetou zaś dodał z odtrącającym gestem:
— Wódz nie potrzebuje skalpów tych chłopców, aby uświetnić swoje imię. Są dosyć nieszczęśliwi, bo bez leków odeszli do Wiecznych Ostępów. Nie należy zabijać ich dusz skalpowaniem. Niechaj spoczną pod kamieniami wraz z bronią, gdyż polegli jako wojownicy, którzy się odważyli podkraść do obozu wrogów, Howgh!
Przywódca Szoszonów tego się nie spodziewał. Zapytał ze zdumieniem:
— Moi bracia chcą pogrzebać tych, którzy nastawali na nasze życie?
— Tak — rzekł Old Shatterhand. — Włożymy im do ręki broń, posadzimy twarzami zwróconemi w kierunku świętych kamieniołomów, a następnie zakryjemy ich głazami. Tak czci się wojowników. Skoro przybędą ich bracia, aby nas ścigać, dowiedzą się, że nie jesteśmy wrogami Upsaroca, ale przyjaciółmi. Okaż się szlachetnym wojownikiem i każ swoim ludziom przynieść kamienie, z których wzniesiemy grobowiec.
Szoszonom nie mogło pomieścić się w głowie podobne postępowanie, ale że odczuwali wobec obu znakomitych przyjaciół niezwykły podziw, wiec nie odważyli się przeciwstawić ich życzeniu.
Obu poległych umieszczono w postawie siedzącej, twarzami na północo-wschód, jednego na prawo, a drugiego na lewo od wylotu przesmyku. Włożono im broń do rąk, poczem pokryto ich głazami. Następnie podjęto dalszą jazdę. Przedtem jednak Winnetou rzekł do Old Shatterhanda:
— Wódz Apaczów zostanie tutaj, aby wyczekiwać nadejścia Wron. Niechaj mu dotrzyma towarzystwa młody syn niedźwiednika.
Było to nielada wyróżnienie i młodzieniec przyjął je z radosną dumą. — Obaj więc pozostali na miejscu, podczas gdy cały oddział pod wodzą Old Shatterhanda ruszył naprzód.
Za dnia mogli jechać szybciej, niż poprzedniej nocy. Przesmyk, prowadząc przeważnie pod górę, głęboko wcinał się we wzgórza. Po upływie dwóch godzin, a więc ściśle przez Old Shatterhanda oznaczonego czasu, dotarli do wąskiego, wysokiego, niemal pionowo wznoszącego się kanjonu. Wszerz przesmyku mieściło się tylko trzech jeźdźców. Niepodobna było nawet pieszo, a cóż dopiero konno, wdrapać się na ściany. Dookoła rosły krzewiny, wśród których można się było ukryć. Grunt był dosyć skalisty; ślady się na nim nie odciskały. Old Shatterhand osadził konia na miejscu i, wskazując na kanjon, rzekł:
— Skoro Upsaroca przybędą, pozwolimy im wejść do kanjonu. Połowa naszego oddziału pod dowództwem Oihtka-petay i Winnetou schroni się tutaj, lecz, skoro dam strzał, wjedzie za wrogiem do kanjonu. Druga połowa zatrzyma się ze mną przy wylocie wąwozu. W ten sposób zamkniemy Upsaroca, którzy będą mieli do wyboru albo polec, albo się poddać dobrowolnie.
— Upsaroca musieliby mieć sieczkę w głowie, gdyby weszli do wąwozu, — odezwał się Gruby Jemmy.
— Oczywiście, że nieodrazu wejdą, — rzekł Old Shatterhand. — Zatrzymają się tutaj i złożą radę. Rzecz najważniejsza, aby nie dostrzegli obecności naszych wojowników, którzy muszą się zatem skrzętnie ukryć. Mężny Bawół jest mądrym wojownikiem. Wyda słuszne rozkazy. A skoro przybędzie Winnetou, dowództwo obejmą dwaj ludzie, na których mogę w zupełności polegać.
Należało się spodziewać, że po tem pochlebstwie wódz Szoszonów dołoży wszelkich starań, aby nie zawieść pokładanego w nim zaufania. Pozostał z trzydziestu wojownikami. Old Shatterhand zaś z pozostałymi weszli do wąwozu, tak krótkiego, że, stojąc u jednego wylotu, widziało się drugi. W miejscu, gdzie wąwóz przechodził znów w szeroki przesmyk, olbrzymie drzewa wznosiły się ku niebu. Pomiędzy drzewami leżały rozsiane głazy.
Myliłby się, ktoby przypuszczał, że Old Shatterhand w tem właśnie miejscu się zatrzyma. Pojechał bowiem dalej i tak rozpląsał konia, że zostawił za sobą wyraźny, w oko wpadający ślad.
— Ależ, sir, — rzekł Gruby Jemmy — sądziłem, że zatrzymamy się u drugiego wylotu!
— Oczywiście! Ale przejedźmy się jeszcze i postarajmy zostawić wyraźny trop. Właściwie pańskie pytanie było zbyteczne, master Jemmy. To, co czynię, jest dosyć zrozumiałe.
Jechał przez jeszcze niespełna kwadrans. Poczem zatrzymał się, odwrócił do towarzyszów i zapytał:
— No, messurs, czy wiecie, dlaczegom tak daleko pojechał?
— Aby zwieść wywiadowców? — odezwał się Jemmy.
— Tak. Wrony nie wejdą do wąwozu, zanim się nie przekonają, że jest bezpieczny. Przypuszczam, że wywiadowcy, licząc się z zasadzką, będą nader przezorni. Nie zdradzimy swej obecności i, nie stawiając im żadnych przeszkód, będziemy oczekiwać na dalszy rozwój wypadków.
— A co teraz poczniemy?
— Teraz wrócimy do wylotu wąwozu, oczywiście, nie tą samą drogą. Zboczymy w las. Chodźcie za mną!
Ściany przesmyku nie wznosiły się w tem miejscu szczególnie stromo i nietrudno koniom było się wspinać. Old Shatterhand jechał na przodzie. Na dosyć znacznej wysokości westman zboczył w kierunku wąwozu. Kiedy się zatrzymał, oddział znajdował się na połowie wysokości skał, równolegle do wylotu wąwozu. Stąd w parę chwil można było dotrzeć do wylotu i obsadzić go.
Jeźdźcy zeskoczyli z siodeł i przywiązali konie do drzew. Sami zaś usiedli na miękkim mchu.
— Czy długo będziemy czekać? — zapytał Jemmy.
— Możemy obliczyć — odrzekł Shatterhand. — Upsaroca, skoro świt, zaczęli szukać obu wywiadowców. Zanim się dowiedzieli o wszystkiem, mogły upłynąć dwie godziny. Dotarłszy do obu grobowców, otworzą je i zbadają. Powiedzmy, zajmie to godzinę czasu, co razem czyni trzy godziny. Od obozu do tego miejsca jest pięć godzin drogi. A zatem, jeśli jadą z tą szybkością, co my, to powinni tu być w osiem godzin po świcie. Mamy więc pięć godzin wolnego czasu.
— O, to straszne! Co poczniemy z taką wiecznością?
— Nie powinien się pan pytać — odpowiedział Hobble-Frank. — Pomówimy nieco o sztuce i naukach. To kształci rozum, uszlachetnia serce, wyczula sumienie i daje naturalnemu charakterowi ową moc, która pozwala wytrwać burzę życia, a nie ulegać każdemu wietrzykowi. Nigdy nie zapomnę o sztuce i naukach. Stanowią mój chleb powszedni, mój początek i mój koniec, mój — — brrr! Co to za podły zapach?! Cuchnie bardziej, niż padlina! Albo — — hm!
Uczony Sas odwrócił się i zobaczył, że o drzewo, pod którem siedział, oparty stał murzyn.
— Uciekniesz, ty sakramencie! — krzyknął. — Jakże możesz się wspierać o moje drzewo! Czy śmiesz przypuszczać, że pożyczyłem nosa w wypożyczalni masek? Uciekaj, żuawie, i salwuj się do Afryki! Nasze organy są zbyt czułe dla ciebie. Goździki, rezeda, niezapominajki — owszem, to sobie chwalę. Ale skunksa nie zalecałbym nawet najszlachetniejszej damie w smelling-bottle.
— Masser Bob pachnąć dobrze, bardzo dobrze! — bronił się murzyn. — Masser Bob nie cuchnąć. Masser Bob myć się w wodzie sadzą i sadłem niedźwiedzia. Masser Bob być delikatnym, dobrze urodzonym, szlachetnym gentlemanem!
— Co, utrzymujesz, że jesteś dobrze i wonnie urodzony?! — Schwycił strzelbę i wycelował w murzyna, grożąc: — Jeżeli natychmiast nie znikniesz, to cię pięciokrotnie postrzelę obu kulami!
Jezus, Jezus! Nie strzelać, nie strzelać! — krzyczał murzyn. — Masser Bob szybko odejść. Masser Bob usiąść daleko!
Uciekł czem prędzej i usiadł zdaleka, markotny i gniewnie zadąsany.
Mały Sas ponowił propozycję, atoli Shatterhand odpowiedział:
— Sądzę, że moglibyśmy pożyteczniej zużyć nasz czas. Nie spaliśmy poprzedniej nocy. Połóżcie się i spróbujcie uciąć sobie drzemkę. Ja będę czuwał.
— Pan? Dlaczego akurat pan? Wszak nie więcej od nas spoczywał master w objęciach mosje Orfeusza.
— Mówi się Morfeusza — poprawił Jemmy.
— Znowu zaczyna pan swoje! Dlaczego nikt inny nie poprawia, tylko zawsze pan! Czego się pan wysuwa ze swoim Morfeuszem! Wiem dokładnie, jak to się nazywa. Byłem członkiem bractwa śpiewaczego, zwanego Orfeuszem. Skoro bractwo zaczynało się drzeć, można było sielnie się przespać. Takie bractwo śpiewaków jest cudownym środkiem na sen i dlatego nazywa się Orfeuszem.
— Dobrze, skończmy z tem! — rzekł ze śmiechem Grubas, wyciągając się na mchu. — Wolę spać, niż z panem gryźć takie uczone orzechy.
— Do tego brak panu włosów na zębach. Kto się nie uczył, ten o niczem nie może wiedzieć. A więc śpij pan sobie! Historja powszechna nic na tem nie straci.
Ponieważ nie znalazł nikogo, komuby mógł dowieść swej duchowej przewagi, przeto położył się i usiłował zasnąć. Z namowy Shatterhanda Szoszoni poszli za tym przykładem, a wnet potem położyły się również niektóre konie, niektóre zaś opuściły sennie łby.
Old Shatterhand zszedł nadół i zajrzał do kanjonu. Uśmiechnął się z zadowoleniem, gdyż śladu nie było po Mężnym Bawole i jego ludziach. Wódz Szoszonów starannie zastosował się do planu. — Old Shatterhand wrócił i usiadł u wylotu wąwozu na kamieniu. Siedział tak nieruchomo przez parę godzin z opuszczoną na piersiach głową. O czem myślał znakomity myśliwy? Być może, przemknęły przed jego oczyma dnie ruchliwego życia, jak ciekawa, dziwna panorama.
Wreszcie tętent konia zakłócił ciszę. Old Shatterhand zerwał się i podkradł do krawędzi skały. To nadjechał Marcin Baumann.
— Czy Winnetou również nadąża? — zapytał Shatterhand chłopca.
— Tak. Oihtka-petay zatrzymał go okrzykiem — Winnetou został tam zgodnie z pańskiem życzeniem. Ja także mam do nich wrócić.
— Doskonale. Apacz obdarza cię szczególnemi względami, mój młody przyjacielu. Widział pan Upsaroca? Ilu ich jest?
— Szesnastu, koni zaś o dwa więcej. Zapewne należą do zastrzelonych młodzieńców. Dwóch czerwonych wyprzedza oddział — są to wywiadowcy. Widać, że dążą naszym śladem.
— Dobrze. Wkrótce poznają tych, którzy owe ślady pozostawili.
— Ukryliśmy się za drzewami i pozwoliliśmy Wronom podjechać. Poczem pomknęliśmy w galopie, aby mieć ich na oku. Zauważyłem, że mają w swem gronie szczególnie kolosalnego wojownika. Jest to zapewne przywódca, gdyż jechał na czele.
— Czy przyjrzeliście się uzbrojeniu?
— Mają broń wszelkiego rodzaju.
— Dobrze! Teraz wyślę pana z poselstwem do Winnetou. W kanjonie mogą się wszak zmieścić tylko trzy wierzchowce, proszę zatem Apacza, aby nie posługiwał się końmi. Skoro wrogowie zamkną się w wąwozie, podążycie za nimi pieszo.
— Czyż w takim razie nie będą mieli nad nami przewagi? Mogą nas łatwo stratować.
— Nie. Podczas gdy Upsaroca mogą tylko trzech jeźdźców postawić w rzędzie, my możemy wystawić pięciu ludzi. Powitamy ich w sposób następujący: pięciu pieszych usiądzie, drugi rząd uklęknie za nimi. Za tym stanie trzeci rząd w pochylonej postawie i wreszcie czwarty w wyprostowanej. Dzięki temu dwudziestu ludzi może celować, nie przeszkadzając sobie wzajemnie. Jeśli Upsaroca nie zechcą się poddać, przebijemy ich zprzodu i ztyłu czterdziestoma kulami, oczywiście, nie naraz. Każdy rząd musi strzelać osobno, jeden po drugim, gdyż każda salwa może trafić tylko trzech wrogów. Należy także przygotować się do zastrzelenia rumaków bez jeźdźców, gdyż mogą nam złamać szyki. Powiedz to Apaczowi. Nadmień, że ja sam pragnę układać się z wrogami. Jak sądzi Winnetou, kiedy Wrony przybędą tutaj?
— Przypuszcza, że godzinę zabawią przy grobowcach.
— Słusznie.
— A od grobowców do wąwozu dwie godziny. Ponieważ tę drogę przebyliśmy w półtora godzin, należy sądzić, że za godzinę jeszcze ich nie będzie.
— Słusznie. Ale musimy być wpogotowiu. Wracaj pan do Winnetou!
Marcin zawrócił rumaka i pojechał. Old Shatterhand zaś powrócił do towarzyszów i zaczął ich budzić. Zakomunikował swój plan i do pierwszego rzędu wyznaczył Długiego Davy’ego, Grubego Jemmy’ego, Franka, Wohkadeha i jednego z Szoszonów. Wyznaczywszy również stanowiska pozostałym, zszedł nadół, aby przerobić z nimi odpowiednie ćwiczenie. Chodziło o to, żeby dokonać napadu błyskawicznie, zgranym zespołem. Sam Shatterhand zamierzał stanąć przed pierwszym szeregiem, aby układać się z wrogami. W tym celu też zerwał kilka długich zielonych gałązek, co na całym świecie, nawet u najdzikszych plemion, uchodzi za znak parlamentarjuszy.
Po kilku powtórzeniach towarzysze zgrali się wyśmienicie. Old Shatterhand, przekonany że oddział podoła zadaniu, schronił się z nim do kryjówki. Czas oczekiwania dłużył się bardziej, niż poprzednio. Atoli wkońcu usłyszeli tętent konia.
— Zdaje się, że pchnięto tylko jednego wywiadowcę na zbadanie wąwozu, — rzekł Jemmy.
— To byłoby nam na rękę — odparł Shatterhand. — Gdyby nadjechało dwóch, jedenby tylko powinien wrócić do swoich, drugi zaś pozostać na miejscu. Musielibyśmy go niepostrzeżenie unieszkodliwić.
Jemmy miał słuszność. Tylko jeden jeździec wyjechał z kanjonu i zatrzymał się, aby dokładnie zbadać okolicę. Nie dojrzał wroga, natomiast wyraźnie widział ślad, starannie wydeptany przez Old Shatterhanda i towarzyszów. Nie poprzestał na tem, lecz pojechał dalej, na znaczną dosyć odległość.
— Do pioruna! — zaklął Jemmy.
— Nie dojedzie chyba do miejsca, gdzieśmy zawrócili. Wówczas wykryłby naszą obecność.
— W tym wypadku nie wróci do swoich — oznajmił Old Shatterhand.
— Jakże uniknie pan szmeru?
— Dzięki tej oto broni — odparł, wskazując na lasso.
— Pętla musiałaby trafić dokładnie na szyję i ściągnąć ją, aby nie mógł krzyknąć. Zadanie piekielnie trudne. Czy zdoła pan tego dokonać, sir?
— Nie kłopotaj się pan! Wyciągnij dziesięć palców i powiedz, który mam schwytać lassem, a przekonasz się, że schwytam. Stąd, z góry, nie widać, jak daleko zajedzie. Muszę zejść nadół. Zachowujcie się cicho, ale skoro usłyszycie lekkie gwizdnięcie, pośpieszcie za mną!
Zszedł nadół, trzymając lasso wpogotowiu. Na dole zobaczył ku swej radości, że Upsaroca zawrócił. Shatterhand ledwo zdążył ukryć się za wielkim głazem. Jeździec pomknął w galopie i znikł za krawędzią wąskiego kanjonu.
Old Shatterhand gwizdnął, i towarzysze zeszli ze skały. Przynieśli obie jego strzelby oraz zielone gałązki, które zostawił na górze. Podszedł do krawędzi i wyjrzał ostrożnie. Wywiadowca dotarł do końca wąwozu i znikł za nim. Po minucie cały oddział Upsaroca zwalił się do wąwozu. Old Shatterhand wkroczył również, wyciągnął rewolwer i dał umówiony strzał. Dźwięk odbił się od stromych skał pobliskich i z dziesięciokrotną siłą rozległ w uszach Apacza i jego towarzyszów. Wpadli do wąwozu za wojownikami Upsaroca, którzy ich nie zauważyli, atoli, usłyszawszy wystrzał, przykrócili cugli. Ujrzeli Old Shatterhanda i jego ludzi, ustawionych w szyku bojowym.
Przywódca Indjan był istotnie, jak zaznaczył Marcin Baumann, herkulesowej postaci. Siedział na koniu niby bóg wojny. Wzdłuż szwów skórzanych spodni wisiały gęste frendzle z włosów pokonanych wrogów. Skórzane sztylpy, sięgające od siodła niemal do strzemion, były ozdobione pasmami ludzkiej skóry. Na koszuli myśliwskiej z jeleniej skóry nosił rodzaj pancerza z nakładanych na siebie w kształcie łusek skrawków skalpu. Za pasem tkwił, poza innemi rzeczami, wielki nóż myśliwski oraz olbrzymi tomahawk, który mogła tylko utrzymać pięść tak atletycznie zbudowanego człowieka. Głowę okrywał skórą kuguara, z której zwisała sierść, skręcona w długie, grube powrozy. Twarz tego Indjanina była pomalowana na czarno, czerwono i żółto. W prawej ręce trzymał ciężką strzelbę, którą niejednego już wroga zgładził.
Indjanin poznał z pierwszego wejrzenia, że skierowane w niego lufy mają przewagę nad strzelbami jego wojowników.
— Cofnąć się! — zawołał głosem, który huknął w kanjonie jak granat.
Gwałtownie zawrócił rumaka. To samo uczynili jego wojownicy. Ale teraz ujrzeli przed sobą oddział Winnetou z najeżonemi lufami.
Wakon szitsza! — Złe leki! — zawołał przerażony. — Zawróćcie! Tam stoi człowiek, który trzyma w ręce znak mówcy. Nasze uszy niech usłyszą, co pragnie powiedzieć.
Zawrócił ponownie konia i zwrócił się powoli do Old Shatternanda, a za nim jego oddział. Przezorny Apacz skorzystał z tego, pośpieszył za Wronami i zamknął ich w jeszcze ciaśniejszej przestrzeni.
Old Shatterhand stał nieruchomo. Upsaroca obrzucił go nieustraszonem spojrzeniem i zapytał:
— Czego chce tu biała twarz? Dlaczego staje mi na drodze?
Old Shatterhand wytrzymał spojrzenie Indjanina i odparł:
— Czego chce tutaj czerwonoskóry? Czemu ściga mnie i moich wojowników?
— Ponieważ zabiliście dwóch moich braci.
— Przyszli do nas jako wrogowie, a wrogów się zazwyczaj unieszkodliwia.
— Skąd wiesz, żeśmy wrogami?
— Zgubiliście bowiem swoje leki.
Indjanin spuścił oczy.
— Kto ci powiedział? — zapytał.
— Wiem, ponieważ obaj wojownicy, których zastrzeliliśmy, nie mieli przy sobie leków.
— Słusznie odgadłeś! Nie jestem już tym, kim byłem. Wraz z lekiem straciłem swoje imię. Teraz nazywam się Oiht-e-keh-fa-wakon[21]. Przepuśćcie nas, bo was zabijemy!
— Poddajcie się, bo zginiecie! Spójrz przed siebie i za siebie. Na moje skinienie, więcej niż pięć razy po dziesięć kul ugodzi w twój oddział.
— Wielu cuchnących kujotów zabija najsilniejszego bawołu. Cóż stanowiłyby twoje psy wobec moich wojowników, gdybyście nas nie otoczyli? Ja sam rozgromiłbym połowę waszego wojska.
Mówiąc to, wyciągnął swój ciężki tomahawk i rozkołysał groźnie.
— A ja sam wysłałbym cały twój oddział do Wiecznych Ostępów — rzekł spokojnie Old Shatterhand.
— Czy twoje imię nie jest Ithanka, Samochwał?
— Nie walczę imieniem, lecz ręką.
Oko Upsaroca rozbłysło.
— Czy chciałbyś to na mnie stwierdzić?
— Nie lękam się ciebie. Kpię z twoich pustych przechwałek.
— A więc poczekaj, aż się naradzę z moimi wojownikami! Wówczas dowiesz się, czy Oiht-e-keh-fa-wakon mówi tylko, czy też działa!
Naradzał się z paroma wojownikami. Poczem zwrócił się ponownie do Old Shatterhanda i zapytał:
— Czy wiesz, co to muh-mohwa?
— Wiem.
— Dobrze! Potrzebujemy skalpów i leków. Czterech mężów będzie walczyć w muh-mohwa, ty ze mną, a jeden z twoich czerwonych z jednym z moich wojowników. Jeśli my zwyciężymy, zabijemy i oskalpujemy was wszystkich, jeśli zaś wy zwyciężycie, zabierzecie nasze skalpy i życie. Czy masz dosyć odwagi?
W pytaniu tem kryło się szyderstwo. Old Shatterhand odpowiedział z uśmiechem:
— Jestem gotów! Na dowód zgody połóż swoją rękę na mojej.
Wyciągnął rękę. Olbrzym, zaskoczony jego pochopnością, ociągał się przez chwilę.
Muh-mohwa znaczy w narzeczu Utahów „ręka u drzewa“. Niektóre plemiona używają tej walki jako rodzaju sądu Bożego. Mocnemi rzemieniami przywiązuje się obu zapaśników jedną ręką do drzewa, a w wolne ręce daje umówioną broń — tomahawk, lub nóż. Rzemienie są tak przymocowane, że pozwalają walczącym obracać się wokoło pnia. Ponieważ stawia się ich twarzą w twarz, jednemu wiąże się lewą, a drugiemu prawą rękę. A zatem ten, który wolną ma prawą rękę, uzyskuje nad przeciwnikiem znaczną przewagę. W zasadzie ta istotnie straszliwa walka kończy się jedynie ze śmiercią jednego z przeciwników.
Bezimienny opanował się i podał białemu rękę, mówiąc:
— Godzę się! Przyrzekamy sobie nawzajem: strona zwyciężona powinna — nie wahając — poddać się śmierci. Jeśli zaś z każdej strony zwycięży jeden, wówczas rozstrzygnie walka zwycięzców.
Old Shatterhand przejrzał jego zamiary: sądząc z wielkości, wódz zwyciężyłby nietylko swego bezpośredniego przeciwnika, ale także i następnego. Mimo to rzekł:
— Zgoda! Abyś nie miał wątpliwości, wypalimy fajkę przysięgi.
Mówiąc to, wskazał na fajkę pokoju, która wisiała na jego szyi.
— Tak, wypalimy ją! — potwierdził olbrzym, uśmiechając się z szyderstwem. — Atoli ta fajka przysięgi nie będzie fajką pokoju, albowiem będziemy walczyć, po walce zaś skalpy wasze przyozdobią nasze oszczepy, a wasze ciała podziobią sępy.
— Przedtem przekonamy się, czy twoje pięści są równie silne i odważne, jak twoje słowa, — wtrącił Old Shatterhand.
— Oiht-e-keh-fa-wakon nigdy jeszcze nie został pokonany! — odparł dumnie Upsaroca.
— A jednak pozwolił sobie zabrać leki. Jeśli jego oczy nie będą dzisiaj bystrzejsze, niż podówczas, to mój skalp z pewnością pozostanie nadal na mojej głowie.
Było to ostre zgromienie. Czerwonoskóry chwycił za broń, lecz Old Shatterhand potrząsnął ramionami i ostrzegł go:
— Zostaw broń w spokoju! Wkrótce będziesz mógł okazać swoją odwagę. Teraz opuścimy to miejsce, aby wyszukać innego, bardziej odpowiedniego do muh-mohwa. Moi bracia przyprowadzą swoje konie. Upsaroca zaś jako jeńcy pojadą pośrodku między nimi.
Skinął na Winnetou, który wnet udał się ze swoim oddziałem po konie. Po ich powrocie sprowadził konie drugi oddział. W ten sposób Upsaroca byli stale pod nadzorem i nie mieli sposobności do ucieczki. Niebawem wyruszono.
Old Shatterhand zakazał swoim wymieniać imienia jego, lub Winnetou. Upsaroca nie powinni byli zawczasu się dowiedzieć, z kim mają walczyć. Dopóki byli pewni zwycięstwa, nie zamierzali dopuścić się wykroczeń.
Gruby Jemmy jechał obok Old Shatterhanda. Bynajmniej nie godził się z jego postępowaniem.
— Nie bierz mi za złe, sir, że mam pewne zastrzeżenia, — rzekł wreszcie. — Postąpił pan wobec tych drabów jako przyzwoity człowiek, ale taka przyzwoitość nie jest tutaj na właściwem miejscu.
— Dlaczego? Czy aby sądzi pan, że Indjanin nie poznaje się na szlachetnem postępowaniu? Znałem wielu czerwonoskórych, którzy mogliby świecić wzorem dla białych.
— Być może. Ale nie należy ufać zbytnio tym Upsaroca. Pragną za wszelką cenę zdobyć nowe leki — nie cofną się przed niczem. Mieliśmy ich już tak doskonale w rękach. Nie mogli się ani cofnąć, ani iść naprzód. Łatwo było ich zgasić, jak się gasi kilka nędznych szczap. Teraz natomiast jest pan zmuszony do piekielnej muh-mohwa, a kto pana zapewni, że ten olbrzym nie powali cię i nie zakłuje?!
Pah! Dotychczas nigdy nie łaknął pan krwi. Hańbą byłoby zastrzelić ich, skoro mieliśmy nad nimi taką przewagę i skoro zwabiliśmy ich w pułapkę, w której ani bronić, ani ruszać się nie mogli. Nie wspominam już o tem, że jesteśmy chrześcijanami, a nie poganami.
— Hm, co tu wiele mówić, ma pan słuszność, jako chrześcijanin i jako człowiek wogóle. A le, czyż musielibyśmy ich odrazu zabić? Byli zmuszeni się poddać, mogliśmy przeto uniknąć rozlewu krwi.
— Nie poddaliby się właśnie dlatego, że szukają nowych leków. Nie uniknęlibyśmy walki. Ponieważ zaś ani mi się śniło zabijać ludzi, mających takie samo prawo do życia, co ja, więc wolałem zgodzić się na propozycję olbrzyma, którego zresztą znam.
— Jakto? Zna pan tego kolosa?
— Tak. Może przypomina pan sobie moje słowa, kiedyśmy wymijali Górę Żółwia? Powiedziałem, że przed laty obozowałem tam wraz z wojownikiem Upsaroca, Szunka-szetsza. Naopowiadał mi wówczas wiele o swojem plemieniu. Z wielką dumą wspomniał swego znakomitego brata Kanteh-pehta, Ogniste serce.
— Czy miał na myśli wielkiego, znakomitego męża leków Upsaroca?
— Tego właśnie. Opowiedział mi czyny brata i opisał jego wygląd. Odmalował go jako istnego olbrzyma, pozbawionego lewego ucha. W pierwszej rozprawie orężnej z Sioux-Ogallalla cios tomahawku zerwał mu lewe ucho i ugodził ramię. Obejrzyj-no pan dokładnie tego gigantycznego Upsaroca. Brak mu lewego ucha, a pozycja, w jakiej trzyma lewe ramię, wskazuje, że zostało kiedyś ugodzone.
— Do licha! To byłoby osobliwe spotkanie. Ale w takim razie lękam się o pana, sir! Jesteś wprawdzie najdzielniejszym mężczyzną, jakiego tylko można sobie wyobrazić, atoli Kanteh-pehta był dotychczas niezwyciężony. Siły cielesnej na pewno ma więcej niż pan, aczkolwiek przypuszczam, że bijesz go zręcznością. Wszelako, kiedy się jest przywiązanym jedną ręką do drzewa, nie zręczność decyduje, tylko siła.
No — uśmiechnął się Old Shatterhand. — Jeśli pan tak się o mnie lęka, istnieje środek niezawodny, aby mnie ocalić od zagłady.
— Jakiż to środek?
— Pan podejmiesz, zamiast mnie, walkę z Upsaroca.
Heigh-ho! Ani myślę! Nie mam zbyt przeczulonych nerwów, ale nie lubię rzucać się w objęcia Kostusia. Poza tem pan nawarzył tego piwa, więc niechże pan sam wypije! Życzę masterowi z całego serca zdrowego napoju.
Zwolnił biegu konia, aby uniknąć ponownej tego rodzaju propozycji. Na jego miejsce zbliżył się do Old Shatterhanda Winnetou.
— Mój biały brat poznał Kanteh-pehta, męża leków Upsaroca? — zapytał Apacz.
— Tak — odparł zapytany. — Oczy mego czerwonego brata były równie bystre, jak moje.
— Wrona ma tylko jedno ucho. Winnetou nie widział jeszcze jego twarzy, lecz Odważny poszukiwacz leku nie oszuka Winnetou. Słyszałem, co mój brat mówił z nim, i jestem gotów do walki.
— Liczyłem bezwzględnie na pomoc wodza Apaczów, gdyż nikomu innemu nie zaufałbym w takiej rozprawie. — —
W odległości angielskiej mili od kanjonu, dolina znacznie się rozszerzała. Jeźdźcy dotarli do małej, zamkniętej górami, prerji, jakich wiele jest w tamtych stronach. Rosły tu odosobnione krzewy i chuda trawka. Widać było tylko jedno drzewo, dosyć wysoką lipę z owego gatunku lip o wielkich, owłosionych białemi włosami liściach, które Indjanie w narzeczu sonoryjskiem nazywają muh-manga-tusabga t. zn. drzewo o białych, liściach.
Mawa! — Tam! — rzekł przywódca Wron, wskazując na drzewo.
Howgh! — skinął Winnetou, skierowując rumaka ku lipie.
Podążono do miejsca, gdzie miała się odbyć rozprawa. Zeskoczywszy z siodeł, puszczono konie na swobodę. Jeźdźcy rozłożyli się kołem. Obcy widz nie uwierzyłby, że tu siedzą wrogowie wobec wrogów, Upsaroca bowiem pozostawiono broń. Old Shatterhand ze zwykłą rycerskością wzdragał się jej zażądać.
Westman dobył nieco tytoniu z torebki, zdjął fajkę z szyi i napełnił. Poczem stanął w środku koła i rzekł:
— Wojownik nie mówi wiele, lecz wypowiada się czynami. Nie zabiliśmy wojowników Upsaroca, aczkolwiek byli w naszych rękach. Zażądali od nas muh-mohwa — zgodziliśmy się na to. Spodziewamy się, że nie użyjecie podstępu i zdrady, jak myśmy jej nie użyli. Przyrzekniecie nam to, wypalając z nami fajkę przysięgi. Powiedziałem!
Usiadł. Odważny poszukiwacz leku podniósł się i rzekł:
— Biały mąż wypowiedział nasze myśli. Nie zamyślamy podstępu, ponieważ i tak zwyciężymy. Aliści zapomniał ustalić warunki walki. — — Każdy zapaśnik — dodał po krótkiej pauzie — zostanie jedną ręką przywiązany do drzewa, do drugiej zaś ręki da mu się nóż. Kto runie, ten jest zwyciężony, — żywy czy martwy. Kto tylko upadnie na kolana, ten może się podnieść. Będą walczyć czterej mężowie z obnażonemi piersiami, ja z tym białym, a jeden z moich wojowników z jednym z waszych czerwonych. Jeśli zwyciężą mężowie z różnych obozów, wówczas obaj będą walczyć ze sobą. Własność i życie zwyciężonego obozu należy do zwycięskiego. Nikomu nie wolno się bronić. Wojownicy Upsaroca gotowi są wypalić fajkę przysięgi na tych jedynie warunkach. Powiedziałem!
Usiadł. Old Shatterhand ponownie wyszedł na środek koła i oświadczył:
— Przystajemy na wszystkie warunki Upsaroca. Zapalę teraz fajkę pokoju. Będzie dzisiaj duszą fajki przysięgi, i na jej dymie wzniosą się dusze zwyciężonych ku Wiecznym Ostępom, aby później służyć jako niewolnicy zwycięzcom.
Hau, hau! — rozległo się w kole.
Old Shatterhand wyciągnął swój punks i zapalił fajkę. Następnie puścił dym ku niebu, ku ziemi i w cztery strony świata, poczem oddał fajkę przywódcy Upsaroca, który pociągnął sześć razy i oświadczył, że układ jest zaprzysiężony i przypieczętowany. Następnie fajka zaczęła przechodzić od jednego do drugiego, i wreszcie wsadzono ją ustnikiem w ziemię, a dookoła złożono broń. Na straży pozostawiono jednego Szoszona i jednego Upsaroca.
Teraz Bezimienny, pewny zwycięstwa, podszedł do drzewa, zrzucił z siebie odzież i rzekł:
— Możemy zacząć! Zanim słońce się posunie o szerokość noża, skalp tego białego psa zawiśnie na moim pasie.
Dopiero teraz można było poznać, jak atletycznie zbudowany jest ten Indjanin. Miał istne niedźwiedzie mięśnie.
Skinął na jednego ze swoich wojowników, który wnet wystąpił, obnażył klatkę piersiową i rzekł:
— Tu oto stoi Makin-oh-punkreh — Stokrotny Grzmot. Sporządził swoją tarczę ze skór wrogów i posiadł przeszło czterdzieści skalpów. Kto się ośmieli podejść pod jego nóż?
— Ja, Wohkadeh, nakażę milczeć Stokrotnemu Grzmotowi. Nie mogę się jeszcze poszczycić żadnym skalpem, ale zabiłem białego bawołu i ozdobię dziś swój pas pierwszym włosem skalpowym. Kto się lęka Grzmotu? Jest to tchórzliwy służka błyskawicy i podnosi głos wówczas, gdy już minęło niebezpieczeństwo.
— Uff, uff! — zawołano dokoła, kiedy wystąpił młodzieniec i palnął tę mówkę.
— Wróć! — szydził Stokrotny Grzmot. — Nie walczę z dziećmi. Tchnienie moich ust cię zabije. Połóż się w trawie i marz o swej matce, która cię jeszcze powinna karmić kammasem.
Powszechnie pogardzani Indjanie Grobowi na pustkowiach, gdzie wiodą politowania godny żywot, szukają napoły zgniłych cebulkowatych korzeni i przyrządzają z nich wstrętne ciasto, zwane kammas, którem gardzą nawet psy indjańskie.
Zanim Wohkadeh zdążył odpowiedzieć na szyderstwo, wystąpił Winnetou. Skinieniem kazał młodemu Indjaninowi się cofnąć, co też Wohkadeh natychmiast uczynił, i rzekł:
— Na zgiełk Makin-oh-punkreh zgłosił się młodzieniec, któryby łatwo poskromił gębacza; ale jeszcze poprzednio postanowiono, abym ja stłumił burczenie Grzmotu.
Stokrotny Grzmot warknął gniewnie:
— Kim jesteś, że mówisz takie słowa? Czy posiadasz imię? Na twojej szacie nie widzę ani jednego włoska. Jeśli uczono cię grać na dżotunka[22], idź sobie precz i zagraj, ale nie tobie trzymać nóż w ręce! Sam się poranisz!
— Imię swoje wymienię twojej duszy, kiedy uleci z ciała. Wówczas będzie lamentować z przerażenia i nie odważy się wejść do Wiecznych Ostępów. Zamieszka w przepaściach, aby z trwogi wyć z wiatrami i żalić się z wichrem.
— Psie! — huknął Grzmot — Śmiesz urągać duszy odważnego wojownika?l Natychmiast poniesiesz karę. Będziemy walczyć w pierwszą parę i skalp twój zawiśnie przy moich trofeach. Rzucę go szczurom na pożarcie, a imię twoje, którego nie chcesz wymienić, nie dotrze do uszu wojownika!
— Tak, my pierwsi staniemy do walki. Można zaczynać! — odparł chłodno Winnetou.
Obaj rozebrali się i każdy wziął nóż. Utworzono rozległe koło pod lipą. Oczy wszystkich badały z uwagą ciała zapaśników. Stokrotny Grzmot nie był wyższy od Winnetou, ale o wiele szerzej i mocniej zbudowany. Upsaroca stwierdzili to z zadowoleniem. Nie podejrzewali przecież, że mają przed sobą słynnego wodza Apaczów.
Teraz podszedł Gruby Jemmy. Trzymał kilka rzemieni w ręce i rzekł do Winnetou:
— A zatem pan ma pierwszy występ, mój drogi sir. Będzie to dobrym znakiem, jeśli przyjaciel przywiąże pana do drzewa. Nasamprzód niech się jednak wszyscy przekonają, że oba rzemienie są jednakowej trwałości.
Rzemienie szły z rąk do rąk. Zbadano je dokładnie. Trzeba było teraz postanowić, który będzie przywiązany prawą ręką, a który lewą. Losy stanowiły dwa rozmaitej długości źdźbła trawy. Winnetou wyciągnął krótszą trawkę, był przeto w gorszem położeniu, niż przeciwnik, gdyż wolną miał dłoń lewą, a więc mniej wyćwiczoną. Upsaroca powitali tę sprzyjającą im okoliczność wesołemi: — Uh-ah! — Bardzo dobrze, bardzo dobrze!
Pętle z rzemieni zaciągnięto na ręce walczących i przywiązano ich do drzewa dosyć luźno, aby się mogli obracać dookoła pnia. Zdarza się nieraz w muh-mohwa, że zapaśnicy ścigają się dookoła drzewa przez całe kwadranse, zanim następuje pierwszy cios. Ale skoro raz przelewa się krew, nacierają na siebie z taką gorączkową wściekłością, że walka prędko dobiega końca.
Stali teraz gotowi do walki, jeden z tej, drugi z przeciwnej strony drzewa.
Kulawy Frank przystanął jako widz obok Grubego Jemmy’ego.
— Posłuchaj pan, panie Pfefferkorn. — rzekł — taka ci to rozprawa, że ciarki przechodzą po ciele! Gdyż nietylko oni obaj podrwiwają głowami, ale także chodzi i o naszę skórę. W tej chwili mam pod swoim skalpem uczucie, jakgdyby mi ciągnięto włosy wgórę. Właściwie bardzo pięknie dziękuję za przyrzeczenie, że cierpliwie pójdziemy pod nóż, skoro nasi obaj mistrze będą pokonani.
Pah! — odparł Jemmy. — Mnie także nie jest wesoło na duszy, ale sądzę, że możemy polegać na Shatterhandzie i Winnetou.
— Zdaje się, gdyż Apacz ma tak spokojną twarz, jakgdyby trzymał w ręce grinsolo z dziesięciu matadorami. Cicho! Stokrotny Grzmot zaczyna mówić.
Upsaroca dostał właśnie nóż do ręki.
Szihszeh! — Chodź tu! — zawołał do Winnetou. — Albo też mam cię ścigać dookoła drzewa, aż padniesz trupem ze strachu, nietknięty nawet moim nożem?
Winnetou nie odpowiedział. Zwrócił się do Old Shatierhanda i rzekł w języku Apaczów, którego przeciwnicy nie rozumieli:
Szi din Ida sesteh! — Sparaliżuję mu rękę!
Old Shatterhand oznajmił głośno, wskazując na Winnetou:
— Ten nasz brat zamknął swoje serce przed myślą o zabójstwie. Pokona swego wroga, nie pozbawiając go ani kropli krwi.
Uff, uff, uff! — krzyknęli Upsaroca.
Wszelako Stokrotny Grzmot jął urągać:
— Ten wasz brat oszalał z trwogi. Skróćmy mu cierpienia!
Wysunął się o krok, tak, że drzewo przestało ich dzielić. Trzymając mocno nóż w ręce, okiem drapieżnem zmierzył swego przeciwnika. Lecz twarz Apacza pozostała nieruchoma, a postawa jakgdyby skamieniała.
Upsaroca złapał się na wędkę. Znienacka skoczył ku Apaczowi i podniósł rękę do śmiertelnego ciosu. Ale zamiast się cofać, Apacz dopadł go błyskawicznie. Gwałtownym ciosem podbił do góry pięść wroga, uzbrojoną w nóż. Ten odważny, silny i udany chwyt miał taki skutek, że Upsaroca cofnął się i wypuścił nóż z ręki. Jeszcze jeden chwyt Apacza, który odrzucił swój własny nóż, krzyk czerwonego — i Winnetou, zwichnąwszy mu rękę, wymierzył uderzenie w dołek. Upsaroca zwalił się na grzbiet, jedną ręką wisząc u drzewa.
Leżał przez chwilę nieruchomo, a to wystarczyło Winnetou. Podnieść swój nóż, oderwać się od drzewa i uklęknąć na wrogu — — dla niego było dziełem jednej sekundy.
— Czy jesteś pokonany? — zapytał.
Zapaśnik nie odpowiedział. Dyszał ciężko, sapał zarówno pod wpływem ciosu, jak wściekłości i strachu.
Scena rozegrała się z tak błyskawiczną szybkością, że poprostu niepodobna było dostrzec kolejności ruchów Apacza. Cisza panowała głęboka. Kiedy mały Sas zamierzał ją przerwać radosnem — hura! — Old Shatterhand nakazał milczenie tak władczem skinieniem, że poczciwiec urwał na pierwszej sylabie.
— Dobij! — zgrzytnął Upsaroca i, obrzuciwszy twarz Apacza nienawistnem spojrzeniem, przymknął powieki.
Lecz Winnetou podniósł się, przeciął rzemienie zwyciężonego i rzekł:
— Podnieś się! Przyrzekłem nie zabijać ciebie, i dotrzymam słowa.
— Wolę nie żyć. Jestem pokonany...
Oiht-e-keh-fa-wakon podszedł doń i rozkazał gniewnie:
— Podnieś się! Darują ci życie, ponieważ skalp twój nie ma żadnej wartości dla zwycięzcy. Zachowywałeś się jak chłopak. Ale jeszcze ja tu stoję, aby za nas walczyć. Zwyciężę po dwakroć, i podczas gdy my będziemy dzielili się skalpami wrogów, ty odejdziesz do wilków prerji, aby żyć pomiędzy nimi. Zabraniam ci powrotu do wigwamu!
Stokrotny Grzmot podniósł się i schwycił za nóż.
— Wielki Duch nie życzył sobie mego zwycięstwa — rzekł. — Do wilków nie pójdę. Tu oto trzymam swój nóż, aby skończyć z życiem, którego nie chcę przyjąć w darze. Atoli przedtem pragnę się przekonać, czy lepiej ode mnie potrafisz zwyciężać. Skończyłem.
Oddalił się i usiadł na trawie. Widać było, że istotnie nie chciał przeżyć swej hańby.
Nie padło nań ani jedno spojrzenie jego braci. Z tem większą nadzieją spoglądali na swego przywódcę, którego potężna postać wsparła się o drzewo. Zawołał do Old Shatterhanda:
— Podejdź tu! Będziemy losować.
— Nie losuję — odparł Old Shatterhand. — Niechaj mnie przywiążą prawą ręką.
— O, chcesz rychlej skonać!
— Bynajmniej. Wiem, że twoja lewa ręka jest słabsza, niż prawa. Nie chcę nad tobą mieć przewagi. Zraniono cię niegdyś.
Mówiąc to, wskazał na szeroką bliznę na lewem ramieniu przeciwnika. Czerwony nie mógł pojąć tej wspaniałomyślności. Zmierzył westmana wzrokiem pełnym zdumienia i odparł:
— Chcesz mnie obrazić?! Czyż twoi, skoro cię zabiję, mają powiedzieć, że zawdzięczam zwycięstwo twej łasce? Żądam losowania!
— Dobrze. Jestem gotów.
Los wypadł na korzyść czerwonego, którego przywiązano do drzewa lewą ręką. Po kilku chwilach stali obaj naprzeciw siebie. Spoglądając na mięśnie olbrzyma, które się wzdymały potężnie, można było się lękać o los Shatterhanda. Znakomity westman jednakże okazywał tę samą obojętność, co poprzednio Winnetou.
— Możesz rozpocząć! — rzekł Upsaroca. — Udzielam ci pierwszego ciosu. Trzy uderzenia będę jedynie odbijał, ale po następnym runiesz bez życia.
Old Shatterhand roześmiał się tylko. W bił nóż w pień lipy i odpowiedział:
— A ja zrzekam się broni. Mimo to padniesz przy pierwszem natarciu. Nie mamy czasu na dłuższą zabawę. Uważaj więc, bo zaczynam!
Podniósł rękę do uderzenia i skoczył ku przeciwnikowi. Ten dał się zwieść i natarł na Shatterhanda. Ale biały błyskawicznie się cofnął, tak, że cios przeciwnika chybił. Jeszcze jeden ruch błyskawiczny Shatterhanda — a pięść ugodziła w skroń czerwonego. Olbrzym zachwiał się i zwalił na ziemię.
— Oto leży, jak długi! Kto zwyciężył? — zawołał Old Shatterhand.
O ile poprzednio, skoro Stokrotny Grzmot runął, Upsaroca zachowywali się spokojnie, o tyle teraz wybuchnęli rykiem, który brzmiał jak wycie zwierzęce. Przeciwnicy natomiast wydali radosne okrzyki.
Old Shatterhand wyciągnął nóż z pnia i przeciął rzemienie. Biali myśliwi otoczyli go kołem i winszowali nietylko jemu, ale i sobie. Również Szoszoni chwalili wielce obu zwycięzców, ale przedewszystkiem co rychlej podążyli do broni, aby uniemożliwić Upsaroca opór, czy ucieczkę. Wrogowie przerwali wycie, podeszli do miejsca, gdzie spoczywał Grzmot, i usiedli przy nim. Nawet strażnik, który stał na warcie przy broni, przyłączył się do nich, aczkolwiek nietrudno mu było skoczyć na konia i uciec.
Shatterhand znowu podszedł do Odważnego poszukiwacza leku, który dopiero co wracał do przytomności. Otworzył oczy i widział, jak zwycięzca przecina mu pęta. Dopiero po kilku chwilach zdał sobie sprawę z sytuacji, zerwał się na równe nogi i wraził w Old Shatterhanda zgoła nieopisane spojrzenie. Zdawało się, że oczy wystąpią mu z orbit. Jąkając się, zapytał:
— Ja — leżałem — na ziemi?! — Czyś — ty mnie — pokonał?
— Tak. Czyż nie sam postawiłeś warunek, że ten, który legnie na ziemi, będzie uchodził za pokonanego?
Czerwony obejrzał się dokładnie. Mimo rosłej postaci miał wygląd wręcz opłakany.
— Nie jestem ranny! — zawołał. — A więc powaliłeś mnie gołą pięścią?
— Tak — uśmiechnął się Old Shatterhand. — Mam nadzieję, że nie weźmiesz mi tego za złe.
Upsaroca bezradnie spojrzał na swoich. Twarz jego przybrała wyraz tępej rezygnacji.
— Raczejbyś mnie zabił! — żalił się. — Wielki Duch opuścił nas, ponieważ skradziono nam leki. Nigdy już nie wejdziemy do Wiecznych Ostępów. Czemu squaw naszych ojców nie pomarły, zanim nas wydały na świat.
Niedawno jeszcze dumny i pewny zwycięstwa wojownik, teraz złamany powlókł się do swoich. Odwrócił się raz jeszcze i zapytał:
— Czy pozwolicie nam odśpiewać pieśń śmiertelną, zanim nas zabijecie?
— Zanim ci odpowiem, pragnę zadać pytanie. Chodź!
Old Shatterhand zaprowadził Bezimiennego do Upsaroca, wskazał na Stokrotnego Grzmota i zapytał:
— Czy jesteś jeszcze zły na swego wojownika?
— Nie. Nie mógł inaczej. Tak chciał Wielki Duch. Straciliśmy leki.
— Odzyskacie je, albo dostaniecie jeszcze lepsze.
Wszyscy spojrzeli nań ze zdumieniem.
— Gdzież je odzyskamy? — zapytał przywódca. — Tu, gdzie mamy umrzeć? Lub może we Wiecznych Ostępach? Nie dotrzemy tam, gdyż stracimy nasze skalpy.
— Zachowacie skalpy i życie. Zabilibyście nas, gdybyście pokonali, ale myśmy się zgodzili na wasze warunki tylko napozór. Jesteśmy chrześcijanami i nie zabijamy naszych bliźnich. Podnieście się! Podejdźcie, weźcie swoją broń i swoje konie. Jesteście wolni i możecie jechać, dokąd chcecie.
Nikt się jednak nie poruszył.
— Mówisz tak, aby rozpocząć tortury, którym chcesz nas poddać, — rzekł Bezimienny. — Ścierpimy mężnie, nie wydając ani jednego tonu skargi.
— Mylisz się! Mówię poważnie. Między Szoszonami a Upsaroca topór wojenny jest zakopany. Kanteh-pehta, znakomity mąż leków Upsaroca, jest naszym przyjacielem. Może wraz ze swoimi wrócić cało do swoich wigwamów.
Uff! Znasz mię?
— Brak ci ucha, a poza tem widzę na tobie bliznę. Poznałem cię po tych znamionach.
— Skąd o nich wiedziałeś?
— Opowiadał mi o tobie twój brat Szunka-szetsza, Wielki Pies.
— A więc znasz go?!
— Tak. Spotkałem się z nim niegdyś.
— Kiedy? Gdzie?
— Przed wielu laty. Rozstaliśmy się przy Górze Żółwia.
Upsaroca, który był usiadł, zerwał się natychmiast. Rysy jego wlot się przeobraziły. Oczy straciły nieruchomy, oschły wyraz, a zajaśniały w błyskach.
— Czy myli się moje ucho, czy twoje słowa? — zawołał. — Jeśli mówisz prawdę, jesteś Non-pay-klama, którego biali nazywają Old Shatterhandem!
— Jestem nim w istocie.
Skoro Bezimienny wymienił to imię, wszyscy Upsaroca się podnieśli.
— Jeśli jesteś owym znakomitym myśliwym, — ciągnął dalej Bezimienny — w takim razie Wielki Duch nie opuścił nas jeszcze. Tak, musisz nim być, gdyż powaliłeś mnie samą pięścią! Ulec tobie — nie jest to hańba. Mogę żyć, nie wytykany palcami przez squaw. Uff!
— Również Stokrotny Grzmot, dzielny wojownik, nie powinien się wstydzić, gdyż ten, z którym walczył, jest Winnetou, wódz Apaczów.
Oczy Upsaroca wpiły się w Winnetou, który wystąpił, podał Stokrotnemu Grzmotowi rękę i rzekł:
— Mój czerwony brat wypalił ze mną fajkę przysięgi. Wypali z nami teraz kalumet pokoju, gdyż wojownicy Upsaroca są naszymi przyjaciółmi. Howgh!
Grzmot uchwycił jego rękę i odparł:
— Odeszło od nas przekleństwo Złego Ducha. Old Shatterhand i Winnetou są przyjaciółmi czerwonych mężów. Nie zażądają naszych skalpów.
— Nie. Jesteście wolni! — powtórzył Old Shatterhand. — Znamy ludzi, którzy pozbawili was leków. Jeśli chcecie iść z nami, zaprowadzimy was do nich.
Uff! Kim są złodzieje?
— Zgrają Sioux-Ogallalla, którzy dążą do gór Yellowstone-river.
Wiadomość ta wzburzyła Upsaroca. Przywódca zawołał ze wściekłością:
— To były więc psy Ogallalla! Hong-peh-tekeh, Ciężki Mokasyn, ich wódz, zranił mnie i pozbawił ucha, a ja nie mogłem się mścić. Prosiłem Wielkiego Ducha, aby mnie naprowadził na jego trop, ale życzenie moje nie zostało dotychczas wysłuchane.
W tej chwili podszedł Wohkadeh, który stał opodal i słyszał wszystko:
— Jesteś na jego tropie, gdyż Hong-peh-tekeh jest przywódcą tych Ogallalla, których ścigamy.
— A zatem Wielki Duch oddał go wreszcie w moje ręce! Ale kim jest ten młody czerwony wojownik, który chciał walczyć ze Stokrotnym Grzmotem, i tyle wie o Sioux-Ogallalla?
— Jest to Wohkadeh, odważny syn Dumang-kake, — odparł Old Shatterhand. — Ogallalla zmusili go, aby jechał z nimi. Widział, jak rabowano wasze leki. Uciekł następnie od nich i oddał nam już ważne przysługi.
— A czego szukają Ogallalla w górach Yellowstone-river?
— Opowiemy wam, skoro wzniecimy ognisko. Wówczas namyślicie się, czy jechać z nami.
— Skoro ścigacie Ogallalla, pojedziemy z wami. Niechaj moi bracia rozpalą ognisko!
Wnet zapłonęło ognisko narady. — — —




„Senat i Izba Poselska Stanów Zjednoczonych niniejszem postanawiają, że obszary na terytorjach Montana i Wyoming, leżące wpobliżu źródła Yellewstone-river, zostają wyłączone z pod prawa osiedlenia, objęcia w posiadanie oraz sprzedaży, zgodnie z obowiązującemi prawami Stanów Zjednoczonych, i mają być oddane do użytku powszechnego jako park publiczny, ku korzyści i przyjemności ludu. Każdy, kto wykroczy przeciw tym zarządzeniom, kto obejmie w posiadanie jakąś część obszaru, będzie wydalony. Park zostaje oddany pod wyłączny nadzór sekretarza spraw wewnętrznych, który obowiązany jest wydać wszelkie przepisy i zarządzenia, jakie uzna za konieczne.

Tak brzmi prawo ogłoszone na kongresie Stanów Zjednoczonych Północnej Ameryki 1 marca 1872. Mocą tego prawa obywatele Stanów Zjednoczonych i mieszkańcy innych krajów otrzymali podarunek, którego wielkości podówczas nie znano.
W Stanach Zjednoczonych opowiadano sobie najdziksze i najdziwaczniejsze rzeczy o tych terenach, zwanych obecnie Parkiem Narodowym Stanów Zjednoczonych. Ta miejscowość, znana tylko najdzikszym Indjanom i tylko w części zbadana przez odważnych samotnych trapperów, była otoczona mgłą tajemniczości. Opowieści takich trapperów szły w świat z ust do ust, ozdabiane wszelkiemi fantastycznemi wymysłami. Płonące prerje i góry, gotujące się źródła, wulkany, wybuchające roztopionym metalem, jeziora i rzeki oliwy, skamieniałe lasy ze skamieniałymi Indjanami i zwierzętami, — oto treść rozmaitych gadek.
Pierwsze ścisłe wiadomości przywiózł dopiero profesor Hayden, który pierwszy przedsięwziął naukową wyprawę w te cudowne strony. Wszelako i on opowiadał rzeczy niezwykłe. Dzięki to niemu właśnie uchwalono powyżej przytoczone prawo.
Park Narodowy zawiera 9500 kilometrów kwadratowych. Stamtąd wypływają rzeki Yellowstone, Madison, Gallatin i rzeka Wężowa. W znoszą się potężne łańcuchy gór. Czyste i krzepiące powietrze, setki zimnych i gorących źródeł różnorodnego składu chemicznego posiadają niezwykłe właściwości lecznicze. Gejzery, z któremi ledwo porównać można gejzery islandzkie, tryskają na wieleset stóp wgórę. Góry, składające się z naturalnego szkła we wszystkich kolorach, lśnią w promieniach słonecznych. Przepaście, najokropniejsze w świecie, są jakgdyby wydrążone specjalnie w celu zajrzenia do wnętrza ziemi. Grunt stanowią jakgdyby pęcherze, które się wznoszą i opuszczają. Czasem wydają się zaledwie na cal grube, tak, że jeździec z trudem napędza przerażonego rumaka. Otwierają się olbrzymie dziury, wypełnione wrzącym szlamem, który się wznosi i opuszcza. Niepodobna jechać przez kwadrans, aby nie natknąć się na to, czy owo dziwo natury. Wszak samych gejzerów i gorących źródeł jest tam ponad dwa tysiące. Podczas gdy w jednem miejscu bije potok wrzącej wody, nieco opodal perli się jasne zimne źródło. Wydaje się, że pod ziemią walczą dobre duchy ze złemi, aniołowie z djabłami. Podziwia się widoki wzniosłe, a już o kilka kroków dalej cofa się przed straszliwemi. Podziwia się kolosalny zdrój, wyniesiony u ścian kanjonu ponad sto metrów, a dalej kroczy się przez pola krwawnika, agatu, chalcedonu, opalu i innych drogich kamieni.
A tam między górami drzemią cudowne jeziora. Między niemi największe i najpiękniejsze jest jezioro Yellowstone, po Titikaka najwyżej położone wielkie jezioro na ziemi, osiem tysięcy stóp ponad poziomem morza.
Woda jeziora jest przesycona siarką. Roi się w niem od pstrągów, których mięso posiada nader osobliwy, ale też aromatyczny smak. Otaczające lasy obfitują w łosie i niedźwiedzie. Brzegi usiane sa niezliczonem mnóstwem gorących źródeł, w których para świszczy jakdyby z lokomotywy.
Przybysz o lękliwem usposobieniu pragnie odrazu się wycofać. Niespokojne siły podziemne występują najaw. Na tym gruncie nie można się czuć pewnym. Wydaje się, że cały obszar albo za parę chwil zapadnie się w przepaść, albo, jako gigantyczny, ziejący ogniem krater, wyleci ponad wierzchołki Roky Mountains. — —
Taki jest opis Parku Narodowego. — — —

Koniec części drugiej
CZĘŚĆ III
I
SĘPY SKALNE

Tam, gdzie z jeziora wypływa Yellowstone-river i gdzie wybrzeże tej rzeki ciągnie się na południo-zachód do Bridge-creek, płonęło kilka ognisk. Rozpalono je, ponieważ było ciemno, nie zaś poto, aby ugotować wieczerzę. O to postarała się już sama przyroda.
Pstrągi łokciowej długości, schwytane w zimnej wodzie, można było ugotować w wodzie gorącej, która pieniła się w odległości kilku kroków. Sas ogromnie się chełpił tem, że po obiedzie zastrzelił dziką owcę. A więc wieczerza składała się z ugotowanego mięsa owczego i z pstrągów. Gorące źródło było tak małej objętości, że doskonale nadawało się do swej roli garnka, woda zaś miała potem świetny smak rosołu, którym się delektowano.
Towarzystwo przeprawiło się przez rzekę Pelikana i Yellowstone i nazajutrz rano zamierzało udać się poprzez Bridge-creek ku rzece Kraterów. Tam tryskał gejzer, zwany przez Indian K’untui-temba — Paszcza Piekła, a wpobliżu stał grobowiec wodza.
Jazda odbyła się z nieoczekiwaną szybkością. Docierano do celu, do pełni zaś księżyca było jeszcze trzy dni. Old Shatterhand mniemał, że Sioux-Ogallalla nie mogli już być na miejscu. Napomknął w toku rozmowy:
— Co najwyżej mogli dotrzeć do Bottelers range, a zatem jesteśmy tutaj bezpieczni. Niechaj ognisko płonie, dopóki księżyc nie wyłoni się z za gór. Nie możemy się spodziewać innych ludzi poza Siouxami. Niema się czego obawiać.
— A jaka jest droga z Bottelers range, sir? — zapytał Marcin Baumann. — Słyszałem, że nader niebezpieczna.
— Nie mogę tego twierdzić. Oczywiście, należy omijać gejzery, gdzie grunt Jest nader cienki i gotów się pod nogą załamać. Jedzie się z Bottelers range do doliny rzecznej i wymija wulkany. Po czterech czy pięciu godzinach dociera się do kanjonu, długiego na pół mili i na trzysta metrów głęboko wydrążonego w granicie. Po następnych pięciu godzinach przybywa się do góry, z której wierzchołka dwie równoległe ściany skalne biegną nadół na niespełna dziewięćset metrów. Górę nazywają Czarcią Ślizgawką. Po jeszcze trzech godzinach, dotarłszy do Gardiner-river, jedzie się jej brzegami, gdyż wzdłuż Yellowstone-river nie można się posuwać dalej. Następnie jedzie się wzdłuż gór Washburne i Cascade-creek, która to zatoka prowadzi do Yellowstone między górnym, a dolnym wodospadem. W ten sposób przybywa się na brzeg Wielkiego Kanjonu, który stanowi bodaj czy nie największe dziwo obszarów Yellowstone.
— Czy zna pan to dziwo? — zapytał Gruby Jemmy.
— Tak. Kanjon jest długi ponad siedem mil i głęboki na tysiąc metrów. Ściany wznoszą się prawie pionowo. Tylko człowiek o silnych nerwach może się ważyć stanąć nad brzegiem i zajrzeć do przepaści, na której dnie szeroka na sześćdziesiąt metrów rzeka wydaje się cieniutką nitką. A właśnie ta niteczka przed wielu tysiącami lat wydrążyła kanjon w skale. Na dole fale rozbijają się z ogromną siłą o skalne ściany, na górze jednak nie słychać ani dźwięku. Żaden śmiałek nie może zejść nadół, a jeśli nawet zejdzie, to niedługo wytrzyma. Zabraknie mu powietrza. Woda jest gorąca, wygląda jak oliwa, posiada wstrętny smak siarki i ałunu, a zapach nie do zniesienia. — Idąc naprzód, dochodzi się do dolnego wodospadu, który spada z wysokości przeszło stumetrowej. Po kwadransie znów wodospad zlewa się z wysokości trzydziestometrowej. Na przebycie drogi od tego górnego wodospadu do nas dobry jeździec musi zużyć dziewięć godzin. Razem więc od Bottelers ranga trzeba dwóch dni drogi, o które wyprzedziliśmy Sioux-Ogallalla. Oczywiście, nie są to dokładne obliczenia, ale wszak nie chodzi o kilka godzin mniej lub więcej. Wystarczy stwierdzić, że nasi wrogowie nie mogą być jeszcze tutaj.
— A gdzie będą jutro o tej porze? — zapytał Marcin Baumann.
— Nad górnym wylotem kanjonu. Z jakiego powodu pan pyta?
— Bez szczególnego powodu. Rozumie sir, że w duchu towarzyszę ojcu. Kto wie, czy żyw jeszcze.
— Jestem tego pewny.
— Siouxowie mogli go zabić.
— Nie zaprzątaj pan sobie głowy podobnemi myślami! Ogallalla chcą sprowadzić jeńców do grobowca wodza. Ufaj pan, że nie odmienią zamiaru. Im później się zabija jeńców, tem dłużej trwają katusze. Ogallalla ani myślą skracać ich mąk rychłą śmiercią.
Odszedł na stronę, gdzie już leżał pogrążony we śnie Winnetou, zawinął się w kołdrę i położył obok swego czerwonego przyjaciela. Pozostali, szepcąc, siedzieli przy ognisku.
— Bardzo, nader piekielnie mi przykro, że oszukamy tego dzielnego człowieka, — rzekł pocichu Jemmy — lecz ten mały niedźwiednik umie tak pięknie prosić, że mnie, staremu grubemu szopowi serce uciekło wraz z rozumem. No, ufam, że sprawa skończy się dobrze.
— Ostrzegałem od samego początku — mruknął Davy — i ostrzegam jeszcze teraz.
— Ale pomyśl, moj drogi Davy, — odparł Marcin — że nie możemy czekać jeszcze całe trzy dni! Umieram z troski i niepokoju.
— Old Shatterhand wszak wyjaśnił panu, że jeńcy żyją.
— Mógł się omylić. Czy zapomina master, że pan i Jemmy pierwsi byliście gotowi pośpieszyć z pomocą? A teraz nie mogę na was polegać...
Zounds! Takiego wyrzutu nie ścierpię! Z przychylności do pana dałem przyrzeczenie, nie powinieneś mi więc zarzucać, żem go nie dotrzymał. A zatem jadę z wami, ale tylko pod jednym warunkiem!
— Proszę, niech pan powie! Spełnię, o ile to będzie w mej mocy.
— Podkradniemy się do Sioux-Ogallalla tylko poto, aby stwierdzić, czy pański ojciec jeszcze żyje, ale nie spróbujemy własną pięścią go uwolnić.
— Dobrze, zgoda.
— Pięknie! Wyobrażam sobie łatwo, co się dzieje z pańskiem sercem. To wzrusza moje stare dobre sumienie i dlatego towarzyszę panu, Atoli, skoro ujrzymy, że ojciec pański żyje, wrócimy do swoich.
— Jutro rano będzie dużo trwogi o nas, ale przypuszczam, że murzyn zdoła ich uspokoić, — rzekł Jemmy. — Teraz milczmy, aby nie budzić nieufności. Oto i księżyc. Zgasimy ognisko i położymy się pod drzewami w cieniu, aby nie spostrzeżono naszego odejścia.
— Dobrze, że księżyc świeci, — rezonował Hobble-Frank — przynajmniej znajdziemy drogę.
— Mamy dokładne wskazówki — wciąż wzdłuż rzeki. Coprawda niemiło mi, że zmuszony jestem oszukać towarzyszów, ale nie może to im przecież zaszkodzić. Poprzednio my także mieliśmy prawo decyzji; teraz zaś przywodzą Old Shatterhand i Winnetou. Długiego i Grubego tylko między innymi pyta się o zdanie. Czas dowiedzie, że my także jesteśmy westmanami, że potrafimy wymyślić i wykonać własny plan.
Zgaszono ognisko. Nie płonęły już także ogniska, przy których siedzieli Indjanie. Cisza zaległa obóz, cisza przerywana w regularnych odstępach czasu przeraźliwem gwizdaniem wybuchającej z ziemi pary.
Minęła przeszło godzina; poruszyło się pod drzewami, gdzie leżeli Frank, Jemmy, Marcin Wohkadeh.
— Moi bracia niechaj za mną pójdą! — rzekł młody Indjanin. — Już czas.
Zabrali broń oraz inne potrzebne rzeczy i zaczęli się skradać ku koniom. Bystre oko Wohkadeha szybko odróżniło pięć rumaków od pozostałych. Nie obeszło się bez lekkiego szmeru. Dlatego zatrzymali się na chwilę, podsłuchując, czy ktoś się nie obudził. Wreszcie sprowadzili powoli konie, których tętent tłumiła trawa.
Nie uszli zgoła niepostrzeżenie. Aczkolwiek nie spodziewano się wroga, wystawiono kilku strażników, którzy mieli się od czasu do czasu luzować. Było to potrzebne chociażby przez wzgląd na dzikie zwierzęta. Spiskowcy musieli wyminąć jednego z owych strażników.
Był to Szoszon. Poznał przyjaciół i dlatego nie podniósł alarmu. Światło księżyca, przenikające poprzez poszczególne gałęzie, pozwoliło uciekinierów rozpoznać.
— Czego tu szukają moi bracia? — zapytał Indjanin.
— Mów szeptem, aby nikogo nie budzić! — odparł Jemmy. — Old Shatterhand wysyła nas. Wie, dokąd jedziemy. Czy to ci wystarcza?
— Moi biali bracia są moimi przyjaciółmi. Nie mogę przeszkodzić, skoro pragną wykonać rozkaz wielkiego wojownika.
Skoro uszli na dosyć znaczną odległość, dosiedli rumaków, wyszukali przerzedzoną okolicę wybrzeża i pomknęli wzdłuż jeziora, aby dotrzeć do ujścia Yellowstone-river, a następnie pojechać na północ. — —
Szoszon uważał ten wypadek za tak prosty i zrozumiały, że nie zadawał sobie trudu, aby oznajmić o tem luzującemu go towarzyszowi. Do samego więc rana nie rozeszła się wieść o zniknięciu odważnych, a raczej lekkomyślnych wycieczkowiczów.
Miano się podnieść ze świtem. Skoro zatem rozbrzmiały pierwsze głosy ptaszęce w krzakach, wszyscy zerwali się na nogi. Spostrzeżono wnet z przerażeniem nieobecność pięciu przyjaciół. Przekonano się następnie, że wyjechali z obozu na własnych koniach. Teraz dopiero Szoszon, który stał w nocy na warcie, zameldował o wypadku i powtórzył Old Shatterhandowi słowa Grubego Jemmy’ego.
Winnetou nie mógł, mimo swej przenikliwości, pojąć postępowania zbiegłych.
— Na pewno wyjechali na spotkanie Sioux-Ogallalla — wyjaśnił Old Shatterhand.
— Chyba potracili głowy! — gniewał się Apacz. — Nietylko nie unikną niebezpieczeństwa, lecz nadomiar zdradzą naszą obecność. Ale czemu to uczynili?
— Aby się dowiedzieć, czy niedźwiednik jeszcze żyje.
— Skoro umarł, nie zdołają go wskrzesić, a jeśli jeszcze żyje, narażają go tylko na większe niebezpieczeństwo. Winnetou może wybaczyć ten wielki błąd dwom młodym odważnym chłopcom, ale obaj starzy biali myśliwi powinni być wystawieni u pala na pośmiewisko squaw i dzieci.
W tej chwili zbliżył się murzyn Bob. Cuchnął wciąż jeszcze, wskutek czego odpędzano go od siebie. Nosił derę końską, której użyczył mu Długi Davy. Przed chłodem nocy osłaniał się skórą niedźwiedzia, zabitego przez „massa“ Marcina.
— Massa Shatterhand szukać massa Marcin? — zapytał.
— Tak. Czy możesz mi udzielić jakichś wiadomości?
— O, masser Bob być bardzo mądry masser Bob! Wiedzieć, gdzie być massa Marcin.
— Gdzie?
— Być daleko, do Sioux-Ogallalla, aby zobaczyć schwytanego massa Baumanna. Massa Marcin powiedzieć wszystko masser Bob, aby masser Bob opowiedzieć massa Shatterhandowi.
— A więc tak, jak sądziłem, — rzekł Old Shatterhand. — Kiedyż wrócą?
— Kiedy zobaczyć massa Baumann, wtedy przyjść do Firehole-river. Więcej masser Bob nie wiedzieć.
— Twój dobry massa Marcin popełnił głupstwo. Myślę, że może je przypłacić gardłem.
— Co? Massa Marcin przypłacić gardłem? W takim razie masser Bob natychmiast dosiadać konia i pędzić uratować massa Marcin!
— Tak, jak naprzykład zabiłeś niedźwiedzia, włażąc z trwogi na brzozę.
— Ogallalla nie być niedźwiedź. Masser Bob nie bać się Ogallalla!
Wyciągnął groźnie swe wielkie pięści z taką miną, jakgdyby chciał połknąć dziesięciu naraz Ogallalla.
— No dobrze, spróbujemy, skoro tak kochasz swego młodego pana. Bądź gotów za parę minut wyruszyć w drogę!
Bob odszedł.
Zwracając się do Winnetou, który stał wraz z przywódcą Upsaroca, wodzem Szoszonów i jego synem, Shatterhand dodał:
— Mój brat-pojedzie dalej i poczeka na mnie przy K’un-tui-temba, przy Paszczy Piekła. Ze mną zaś pojedzie piętnastu jeźdźców Upsaroca ze swoim przywódcą, Moh-aw oraz piętnastu wojowników Szoszonów. Musimy natychmiast wyruszyć za pięciu szaleńcami, aby ich wydobyć z niebezpieczeństwa. Nie mogę zawczasu określić, z której strony przybędziemy do Paszczy Piekła. Może się zdarzyć, że Sioux-Ogallalla wcześniej dotrą do grobowca wodza, niż ja ze swoim oddziałem.
Po kilku minutach Old Shatterhand z czerwonymi wojownikami cwałował wślad za pięcioma nieprzezornymi spiskowcami. — — —
Rzecz zrozumiała, że zbiedzy wyprzedzili go o szmat drogi. Coprawda noc i nieznajomość terenu utrudniała jazdę, ale bądź co bądź odbiegli rano o dużą odległość od jeziora Yellowstone, następnie zaś puścili konie w cwał.
Widok rzeki i brzegów był dziwny i wspaniały. Dolina rzeki, z początku dosyć szeroka, przedstawiała po obu stronach bogatą rozmaitość. Miejscami skały wznosiły się stopniowo wgórę, miejscami opadały bardzo stromo. A wszędzie działały podziemne moce.
Przed Bóg wie jak wielu pokoleniami miejscowość ta była morzem o powierzchni wielu tysięcy mil kwadratowych. Następnie zaczęły działać pod wodami siły wulkaniczne. Grunt się podniósł, pękał miejscami. Ze szczelin tryskała rozżarzona lawa, ścinając chłodne wody w bazalt. Utworzyły się ogromne kratery, wyrzucające z łona ziemi różne gorące głazy, które wraz z najróżniejszemi minerałami ukształtowały grunt, pełen niezliczonych gorących źródeł mineralnych. Potem ogromne skupienie podziemnych gazów podniosło wgórę całe dno jeziora tak, że woda musiała odpłynąć i poprzebijała sobie głębokie koryta. Zwykła ziemia i miękkie kamienie zostały zmyte. Zimno i upał, burze i ulewy dokonały dzieła zniszczenia wszystkiego, co nie umiało stawić skutecznego oporu. Wytrzymały jedynie twarde, skrzepłe kolumny lawy.
W ten sposób woda wydrążyła sobie głębokie na tysiąc stóp łożyska, wyżarła wszystko, co było słabe, coraz głębiej podmywała skały i utworzyła wspaniałe kanjony i wodospady, które podziwia się w Parku Narodowym.
Wznoszą się tutaj brzegi wulkaniczne, poszarpane i wydrążone, zmyte deszczami i ukształtowane tak, jak nie zdoła wymarzyć żadna wyobraźnia. Czasem, zdaje się, widać ruiny starego kasztelu. Widać puste wgłębienia okiennic, wieże wartownicze i mosty zwodzone. Nieco opodal wznoszą się wysmukłe minarety — zdaje się, że za chwilę stanie na górze muezzin i zwoła wiernych do modlitwy. Naprzeciw minaretów widnieje rzymski amfiteatr, w jakim ongi niewolnicy chrześcijańscy walczyli z dzikiemi bestjami. Obok zaś stoi chińska pagoda, a dalej nad rzeką piętrzy się wysoka na sto stóp postać zwierzęca, tak potężna, tak niezniszczalna, jakgdyby była wzniesiona, jako bóstwo przedpotopowych ludów.
To wszystko jest tylko złudzeniem. Wulkaniczne wybuchy dostarczały materjału, który później ukształtowała woda. Kiedy człowiek patrzy na te utwory elementarnych sił przyrody, czuje się drobnym robaczkiem z prochu powstałym i rozstaje z dumą, która go dotychczas rozpierała.
Tam, gdzie rzeka zakreśla szeroki łuk na zachód, licznie występują gorące źródła i rozlewają wody w dosyć znaczną rzeczkę, wpadającą do Yellowstone-river. Zdawało się, że nie można już stąd pojechać wprost do brzegów tej rzeki, przeto pięciu białych skierowało się na lewo, aby podążyć wzdłuż gorącej strugi.
Nie było ani drzew, ani trawy. Wszystkie rośliny wyginęły. Ukrop miał brudny wygląd i cuchnął jak zgniłe jajka. Ledwie można było znieść ten odór. A polepszyło się dopiero po godzinie, kiedy dotarli do wyżyn. Była tu także jasna, świeża woda i wkrótce ukazały się krzewy, a nawet drzewa.
Nie było, oczywista, mowy o prawdziwej drodze. Konie musiały się często przebijać przez zwały skaliste, które tak wyglądały, jakgdyby ongiś spadła tutaj z nieba góra i rozbiła się na głazy. Ruiny miały miejscami dziwny kształt. Od czasu do czasu pięciu naszych jeźdźców przystawało, aby podzielić się wrażeniami. Tak upływał czas i w południe przebyli dopiero połowę drogi.
Naraz ujrzeli zdala duży budynek. Była to jakgdyby w stylu włoskim zbudowana willa z ogrodem, otoczona wysokim murem. Jeźdźcy zdumieni osadzili konie.
— Dom tutaj, w Yellowstone! Niewiarygodne! — rzekł Jemmy.
— Dlaczego? — spytał Frank.
— Ale przyjrzyj się dokładniej domowi! Czyż nie stoi w bramie człowiek?
— Stanowczo! W każdym razie tak wygląda. Ale teraz już znikł. Mógł to być tylko cień.
— Tak? Gdzie jest cień ludzki, tam musi też być człowiek. A kiedy cień znikł, to albo słońce się skryło, albo ten, który rzucał cień. Słońce świeci jeszcze, a zatem odszedł człowiek. Zaraz zobaczymy, dokąd.
Zbliżyli się do budynku i przekonali, że nie jest dziełem rąk ludzkich, lecz przypadkowym tworem natury. Domniemane mury składały się z oślepiająco białej masy. Otwory mogły zdaleka uchodzić za okna i bramę. Widać było naprzestrzał obszerny dziedziniec, podzielony skałami na kilka części. Pośrodku biło z ziemi źródło i toczyło jasną, zimną wodę ku bramie.
— Zadziwiające! — przyznał Jemmy. — To miejsce świetnie się nadaje do odpoczynku. Czy wjedziemy?
— Czemu nie? — odpowiedział Frank. — Ale nie wiemy, czy drab, który tam mieszka, nie jest nicponiem.
Pshaw! Omyliliśmy się; niema chyba mowy o człowieku. W każdym razie zbadam okolicę.
Wjechał ze strzelbą gotową do strzału przez bramę i zajrzał do podwórza. Poczem odwrócił się i zawołał:
— Chodźcie, niema żywej duszy!
— Spodziewam się — oświadczył Frank — Niechętnie obcuję z duszami zmarłych, Kiedy wiodą duchowe życie na ziemi.
Davy, Marcin i Frank poszli za przykładem Grubasa. Tylko Wohkadeh przezornie się zatrzymał.
— Czemu mój czerwony brat nie jedzie? — zapytał syn niedźwiednika.
Indjanin wciągnął powietrze podejrzliwie w nozdrza i odparł:
— Czy moi bracia nie czują zapachu koni?
— Naturalnie. Wszak siedzimy na koniach.
— Ten zapach szedł z bramy, zanim jeszcze wjechaliśmy.
— Nie widać wszak ani człowieka, ani zwierzęcia, ani ich śladu.
— Ponieważ grunt jest skalisty. Moi bracia niechaj się mają na baczności!
— Niema podstawy do lęku — oświadczył Jemmy, wjeżdżając głębiej. — Chodźcie! Obejrzymy dokładniej.
Zamiast czekać, aż wróci, wszyscy pojechali za nim.
Naraz rozległo się wycie, aż ziemia zadrżała. Z głębi skoczyła znaczna ilość Indjan i w sekundę potem czterej nierozsądni biali byli okrążeni. Długi, szczupły, a wysuszony drab, w którym z ozdób głowy można było poznać wodza, zawołał do białych skaleczoną angielszczyzną:
— Poddajcie się, bo wam zabierzemy skalpy!
Zaskoczeni biali pojęli, że opór nanicby się nie zdał.
— Do licha! — krzyknął Jemmy po niemiecku. Wjechaliśmy im wprost do rąk. To są Sioux-Ogallalla, ci na pewno, których chcieliśmy szpiegować. — I, zwracając się do wodza, dodał po angielsku: — Poddać się? Nic wam nie wyrządziliśmy. Jesteśmy przyjaciółmi czerwonych mężów.
— Sioux-Ogallalla zwrócili topór wojenny przeciwko białym — odparł czerwony. — Zejdźcie z koni i odłóżcie broń! Nie będziemy czekać.
Pięćdziesiąt par oczu wpiło się ponuro w białych i pięćdziesiąt czerwono-bronzowych pięści ściskało rękojeście noży. Pierwszy zlazł z wierzchowca Długi Davy.
— Ustąpcie! — rzekł do towarzyszów. — Musimy zyskać na czasie. Nasi na pewno przybędą z odsieczą.
Towarzysze zeskoczyli z koni i wręczyli wrogom broń. Wohkadeh nie wjechał za nimi, jak już zaznaczyliśmy. Z zewnątrz ujrzał całą scenę i natychmiast uskoczył nabok, aby go nie spostrzeżono. Poczem zlazł z konia, położył się na ziemi i wysunął głowę o tyle, że mógł zajrzeć do podwórza.
To, co ujrzał, przepełniło go zgrozą. Poznał wodza. Był to Hong-peh-te-keh, Ciężki Mokasyn, przywódca Sioux-Ogallalla, do których on sam należał i od których uciekł.
Cóż miał uczynić? Wrócić czem prędzej do jeziora, aby sprowadzić Old Shatterhanda i towarzyszów? Bynajmniej. Niezwykle śmiała myśl strzeliła mu do głowy. Dosiadł konia i wjechał na podwórzec z najzwyklejszą miną na twarzy.
Właśnie miano pętać czterech białych. Wohkadeh w kilku krokach znalazł się przy nich.
Uff! — zawołał. — Od jak dawna Sioux-Ogallalla pętają swoich najlepszych przyjaciół? Ci biali są braćmi Wohkadeha!
Jego nagłe zjawienie się zdziwiło Indjan. Ciężki Mokasyn ściągnął groźnie brwi, ostrem spojrzeniem zmierzył młodzieńca od stóp do głów i odpowiedział:
— Od jak dawna są te białe psy braćmi Ogallalla?
— Od czasu, jak uratowali życie Wohkadehowi.
Wódz wświdrował wzrok w oczy Wohkadeha. Zapytał:
— Gdzie był dotychczas Wohkadeh? Czemu nie wrócił na czas, skoro go wysłano, aby szpiegował wrogów?
— Ponieważ schwytały go psy Szoszonów. Ci zaś czterej biali walczyli zań i uratowali Wohkadeha. Wskazali mu drogę, która szybko i łatwo prowadzi do Yellowstone i pojechali z nim, aby wypalić fajkę pokoju z Ciężkim Mokasynem.
Szyderczy uśmiech zadrżał na wargach naczelnika.
— Złaź z konia i podejdź do swoich białych braci! — rozkazał. — Jesteś naszym jeńcem, tak samo jak oni.
— Wohkadeh jeńcem własnego plemienia? Kto dał Ciężkiemu Mokasynowi prawo zniewalania wojowników swojego narodu?
— Sam sobie nadał prawo! Jest dowódcą wyprawy wojennej i może czynić, co mu się podoba.
Wohkadeh spiął konia ostrogami i obrócił na tylnych nogach wokoło. Ponieważ rumak bił przedniemi kopytami w powietrzu, przeto otaczający go Sioux-Ogallalla musieli się cofnąć. Wohkadeh miał więc przed sobą swobodne miejsce. Złożył cugle na szyi wierzchowca i, uwolniwszy dzięki temu również lewą rękę, zmierzył się ze strzelby.
— Od jak dawna mogą naczelnicy Sioux-Ogallalla czynić, co im się podoba? Nacóż więc istnieje zgromadzenie starych ojców? Wohkadeh jest młody, ale zabił białego niedźwiedzia i nosi na głowie pióra orle. Nie pozwoli się schwytać w niewolę, a kto go obraża, będzie musiał z nim walczyć!
Te dumne słowa nie przebrzmiały bez echa. Naczelnicy Indjan nie posiadają władzy dziedzicznej, ani innych. atrybutów europejskich panujących. Nie mogą ani ustanawiać praw, ani poczyniać zarządzeń. Wybiera się ich z rzędu wojowników, dzięki okazanej odwadze lub mądrości. Wpływ i władza polega głównie na autorytecie osobistym, na wrażeniu, jakie wywiera osobistość naczelnika. Wodza można złożyć z urzędu, skoro traci uznanie.
Ciężki Mokasyn słynął z surowości i samowoli. Wprawdzie przysłużył się bardzo własnemu plemieniu, lecz jego buta i upór szkodziły mu wielce. Był srogi, okrutny i chciwy krwi. Plemię przeto rozpadało się na dwa stronnictwa: zwolenników i przeciwników Ciężkiego Mokasyna, bądź jawnych, bądź ukrytych.
To rozdwojenie wyszło teraz najaw, kiedy Wohkadeh przemówił. Wielu Siouxów wydało okrzyki uznania i zachęty. Naczelnik obrzucił ich wściekłem spojrzeniem, skinął na kilku najwierniejszych popleczników, którzy natychmiast obsadzili wyjście, i odpowiedział:
— Każdy Sioux-Ogallalla jest wolnym człowiekiem. Ale skoro wojownik staje się zdrajcą swoich braci, traci prawa wolnego człowieka!
— Dowiedź, żem zdrajcą!
— Dowiodę tego wobec zgromadzenia wojowników.
— A ja stanę wobec tego zgromadzenia jako wolny mężczyzna, z orężem w ręku, i będę się bronił. A jeśli dowiodę, że Ciężki Mokasyn obraził mnie bez powodu, będzie musiał ze mną walczyć!
— Zdrajca nie występuje na zgromadzeniu z orężem w ręku. Wohkadeh złoży swoją broń. Skoro okaże się niewinny, otrzyma broń zpowrotem.
Uff! Kto się ośmieli ją odebrać?
Młodzieniec wyzywająco powiódł oczami dokoła. Widział, że wiele twarzy spogląda nań z uznaniem. Atoli od większości bił chłód.
— Nikt ci nie odbierze — odparł wódz. — Sam złożysz. A jeśli nie, spotka cię kula.
— Ja mam dwie kule w strzelbie.
Mówiąc to, uderzył dłonią po kolbie.
— Wohkadeh, kiedy odszedł od nas, nie posiadał strzelby. Skąd wziął tę flintę? Podarowali mu biali, ci zaś darują tylko wówczas, kiedy mają z tego pożytek. Wohkadeh im świadczył przysługi, a nie oni jemu. Wohkadeh jest Mandana. Nie zrodziła go squaw Siouxów. Kto z pomiędzy odważnych wojowników pragnie wziąć Wohkadeha w obronę, zanim on sam odpowie?
Nikt się nie zgłosił. Ciężki Mokasyn spojrzał na Wohkadeha zwycięsko i rozkazał:
— A więc zsiadaj z konia i oddaj broń! Będziesz się bronił, poczem zapadnie wyrok. Twój opór dowodzi tylko, żeś nie jest bez winy.
Wohkadeh pojął, że musi ustąpić. Wzbraniał się dotychczas, aby wywrzeć wrażenie na przeciwnikach wodza.
— Skoro tak mniemasz, zastosuję się do nakazu, — rzekł. — Moja sprawa jest słuszna. Mogę spokojnie oczekiwać waszego wyroku i do tego czasu oddaję się w wasze ręce.
Zszedł z konia i złożył broń u stóp wodza, który szepnął coś na ucho najbliższym wojownikom. Ci natychmiast wyciągnęli rzemienie, aby spętać Wohkadeha.
Uff! — zawołał młodzieniec gniewnie. — Czyż mówiłem, że pozwalam wam na to?
— Biorę sobie to pozwolenie! — odezwał się wódz. — Zwiążcie go i połóżcie samego w kącie, aby nie mógł się porozumieć z białymi jeńcami.
Cóżby pomógł opór? Wohkadeh musiał się poddać losowi. Związano mu ręce i nogi i złożono w kącie. Dwóch Siouxów usiadło na straży.
Stary wojownik podszedł do wodza i rzekł:
— O wiele więcej zim przeszło nad moją głową, niż nad twoją, dlatego nie gniewaj się, że zapytam, czy masz istotnie powody do uznania Wohkadeha za zdrajcę?
— Odpowiem ci, bo jesteś najstarszym z moich wojowników. Nie mam innego powodu, prócz tego, że najmłodszy z białych jeńców podobny jest do niedźwiednika, który leży przy koniach.
— Czy to dostateczny powód?
— Tak. Wnet się przekonasz.
Podszedł do jeńców, którzy bezradnie musieli się przypatrywać i przysłuchiwać śmiałemu wystąpieniu Wohkadeha. Niestety, ani Jemmy, ant Davy nie władali językiem Siouxow o tyle, aby zrozumieć wszystko, co mówiono.
Chytry wódz przybrał minę mniej surową i rzekł:
— Wohkadeh, zanim od nas odszedł, popełnił czyn, nad którym musimy się naradzić. Dlatego chwilowo skrępowaliśmy go. Jeśli się okaże, że biali podówczas jeszcze go nie znali, to odzyskają wolność. Jak się nazywają biali mężowie?
— Czy powiemy? — zapytał Davy przyjaciela.
— Tak — odparł Jemmy. — Być może, nabierze dla nas większego szacunku. — I, zwracając się do wodza, dodał: — Nazywam się Jemmy-petahtszeh, a ten długi wojownik zowie się Davy-honskeh. Chyba znasz te imiona?
Uff! — rozległo się w gromadzie Siouxow.
Wódz skarcił ich wzrokiem. Chociaż sam był zdumiony, że ma w swej mocy tak słynnych myśliwych, nie zdradził się jednak najmniejszem poruszeniem.
— Ciężki Mokasyn nie zna waszych imion — odparł. — A kim są ci obaj mężowie?
Pytanie dotyczyło Franka i Marcina. Davy szepnął Grubasowi:
— Na miłość Boską, nie wymieniaj nazwisk!
— Co mówi ten biały?! — zapytał surowo naczelnik. — Niechaj odpowiada ten, którego pytam!
Jemmy musiał się zdecydować na kłamstwo. Wymienił pierwsze lepsze nazwisko, jakie mu wpadło do głowy, i podał Franka i młodego Baumanna za ojca i syna.
Wódz badawczo przyjrzał się jednemu i drugiemu, i uśmiechnął ironiczne. Wszelako rzekł przyjaznym głosem:
— Niechaj biali idą za mną! — Skierował się w głąb podwórza.
Domniemany dom był niegdyś wielką skałą, składającą się ze skalenia i bardziej miękkich minerałów. Te zostały zmyte ulewami, wskutek czego utworzył się stwór, przypominający długi, otoczony wysokiemi murami, dziedziniec, podzielony bocznemi ścianami na kilka części.
Najgłębsza była zarazem najobszerniejsza. Zmieścił się w niej cały tabun koni Ogallalla. W kącie leżało sześciu białych ze spętanemi rękami i nogami. Znajdowali się w najopłakańszym stanie. Odzież zwisała w strzępach. Stawy mieli obolałe i poranione od pęt. Twarze oblepione brudem, włosy na głowie i brodzie zmienione. Policzki zapadłe, a oczy zsunięte w głąb oczodołów, — straszliwe świadectwo przebytego głodu, pragnienia i innych cierpień.
Do nich przyprowadzono nowych jeńców. Podczas marszu szepnął Marcin do Grubego Jemmy’ego:
— Dokąd nas wódz prowadzi? Może do ojca?
— Być może. Ale na miłość Boską, nie zdradź się, że go znasz, inaczej wszyscyśmy zgubieni!
— Tu oto leżą schwytani biali — rzekł wódz. — Ciężki Mokasyn nie zna dobrze ich języka, nie wie zatem, kim są. Biali mężowie mogą do nich podejść i zagadnąć, a potem powiedzą mi, co usłyszeli.
Zaprowadził jeńców do kąta. Jemmy wystąpił co rychlej naprzód i rzekł po niemiecku:
— Sądzę, że znajduje się tu niedźwiednik Baumann. Na Boga, niech pan nie da po sobie poznać, że znasz swego syna, który stoi tu za mną. Przyszliśmy, aby was uratować, lecz sami wpadliśmy w ręce czerwonych. Mimo to mamy pewność, że niebawem wszyscy razem będziemy wolni. Czy wymieniliście nazwiska czerwonemu łotrowi?
Baumann nie odrazu odpowiedział. Oniemiał wprost na widok syna. Dopiero po chwili z wysiłkiem wykrztusił:
— O mój Boże, jaka radość, ale też jaki żal! Siouxowie znają mnie, a także imiona moich towarzyszów.
— Pięknie. Spodziewam się, że nas tutaj zostawią. Wówczas dowie się pan o wszystkiem.
Aczkowlek wódz nie rozumiał ani słowa, jednakże wytężył słuch. Usiłował z tonu poznać treść rozmowy. Badawczem spojrzeniem obrzucał naprzemian Baumanna i jego syna. Nadaremnie. Marcin tak nad sobą panował, że nie stracił obojętnego wyrazu twarzy, choć tłumił łzy żalu i rozpaczy, które cisnęły mu się na widok ojca.
— No, — zapytał gniewnie rozczarowany wódz — czy jeńcy wymienili swoje nazwiska?
— Tak — odparł Jemmy. — Ale znałeś je wszak.
— Sądziłem, że mnie okłamali. Zostaniecie tutaj!
Cień udanej przychylności znikł z jego twarzy. Skinął na towarzyszących mu wojowników, którzy wypróżnili kieszenie jeńców, poczem spętali ich ponownie.
— Wspaniale! — mruknął Davy, widząc, że w kieszeni zostało mu jedynie płótno. — Winniśmy wdzięczność tym sępom skalnym, że nie pozbawiają nas odzieży.
— Panie Jemmy, — szepnął Hobble-Frank — ta historja wcale mi nie przypada do gustu! To jest ów szubrawiec, który mi przestrzelił ongi: nogę.
Ułożono nowych jeńców przy dawnych. Wódz oddalił się, pozostawiając na straży kilku wojowników.
Nieszczęśni biali nie odważyli się głośno rozmawiać. Szeptali tylko pocichu. Marcin leżał przy ojcu, co też pozwalało im na wymianę przeróżnych czułości i pieszczot. Po pewnym czasie przyszedł jakiś Sioux, zwolnił nogi jednego z dawnych jeńców i kazał mu iść ze sobą. Jeniec nie mógł chodzić normalnie. Chwiał się i z trudem kusztykał za czerwonym.
— Czego od niego chcą? — zapytał Baumann.
— Ma nas wsypać — odezwał się Davy, — Na szczęście moi towarzysze nic jeszcze nie zdążyli powiedzieć o pomocy, której się spodziewamy.
— Ale napomknęli o niej.
— Nic niebezpiecznego. Strzeżmy się tego człowieka, skoro do nas wróci. Musimy się przekonać, czy można mu ufać.
Davy miał słuszność. Zaprowadzono jeńca do wodza, który zmierzył go posępnym wzrokiem. Nieszczęsny nie mógł się utrzymać na nogach. Musiał usiąść na ziemi.
— Czy wiesz, jaki los cię czeka? — zapytał wódz.
— Tak — odparł zapytany znużonym głosem. — Mówiliście nieraz.
— Śmierci nie unikniecie, najbardziej męczącej śmierci. Doświadczycie najokropniejszych tortur na cześć grobowca, nad którym zginiecie. Cobyś dał, aby uniknąć tortur i uratować życie?
— Czy można je uratować? Co musiałbym zrobić?! — zapytał jeniec. Duszę miał storturowaną, ciało napół martwe.
— Powiedz prawdę, a wówczas daruję ci życie. Czy niedźwiednik ma syna?
— Tak.
— Czy jest nim ten młody człowiek, którego schwytaliśmy?
— Tak.
— Kim jest kulawy? — Towarzyszem niedźwiednika, Hobble-Frankiem.
— Staraj się dowiedzieć, w jaki sposób zetknęli się z Wohkadehem, i czy jest tu więcej jeszcze białych i ku czemu zmierzają. Jeśli się dowiesz, odzyskasz wolność. Ale nie zdradzaj się z tem!
Odprowadzono go zpowrotem do jeńców, ułożono na miejscu i spętano nogi.
Jeńcy milczeli. Nieszczęsny biały także nie wyszeptał słówka. Nie było mu wesoło na duszy. Był to dość odważny mężczyzna. Rozmyślając nad zdarzeniem, pojął, że wódz na pewno nie dotrzyma słowa. Zrozumiał, że został oszukany. Nie powinien był nic powiedzieć. Im dłużej się zastanawiał, tem bardziej dochodził do przekonania, że nie należy ufać Ciężkiemu Mokasynowi, i że powinien stanowczo opowiedzieć Baumannowi, o czem rozmawiał z wodzem.
Niedźwiednik przyszedł mu z pomocą. Po upływie dłuższej chwili zapytał:
— No, master, zachowuje się pan tak cicho? Do kogo zaprowadzono pana?
— Do wodza.
— Tak sobie pomyślałem. Czegóż od pana żądał?
— Wyznam szczerze. Chciał wiedzieć, kim są Frank i Marcin. Powiedziałem prawdę, ponieważ przyrzekł mi wolność.
— O biada! To było najkapitalniejsze głupstwo, jakie mogłeś palnąć. Ale jakże rzecz się ma z wolnością?
— Odzyskam ją, jeśli dowiem się, jak ci panowie spotkali niejakiego Wohkadeha, i czy jeszcze inni biali są w tych stronach.
— Tak. I sądzi pan, że opryszek wywiąże się z przyrzeczenia?
— Bynajmniej. Po namyśle doszedłem do wniosku, że chce mnie oszukać.
— Rozumnie pan wnioskuje. A ponieważ jest master szczery, więc wybaczymy panu, to głupstwo. Zresztą, niech pan nie sądzi że mógłbyś nas podsłuchać. Zrozumieliśmy zamiar wodza i na pewno zachowalibyśmy wobec pana milczenie.
— Ale co mu odpowiem, kiedy mnie zawezwie?
— Powiem panu! — odpowiedział Jemmy. — Powiesz, że uratowaliśmy Wohkadeha, kiedy go schwytali Szoszoni, i towarzyszyliśmy mu, aby go zaprowadzić bezpiecznie do swoich. Innych białych niema tutaj nigdzie. Kiedy spróbuje pana zjednać obietnicami, nie daj się na wędkę schwytać. Raczej od nas spodziewaj się ratunku, niż od niego.
Tak załatwiono przykry incydent.
Jeńcy nie mogli swobodnie poruszać członkami. Jedyny ruch dostępny polegał na tem, że mogli się toczyć z jednego boku na drugi. Dzięki temu zresztą Jemmy zbliżył się do Baumanna, który, leżąc teraz między Marcinem a grubym westmanem, wysłuchał relacji, wypowiedzianej szeptem, i pokrzepił się nadzieją rychłego oswobodzenia.
Tymczasem wódz, zwoławszy co najwybitniejszych wojowników, kazał przyprowadzić Wohkadeha. Wojownicy utworzyli półkole; pośrodku usiadł wódz. Jeniec stanął naprzeciw nich, między dwoma strażnikami, którzy trzymali noże w rękach. Był to niewesoły prognostyk dla Wohkadeha. Świadczył, że sprawa przybrała niepożądany obrót.
Oczy wojowników wraziły się ponuro w jeńca. Wódz zagaił:
— Wohkadeh niech opowie, co przeżył od chwili, kiedy odłączył się od nas.
Wohkadeh spełnił żądanie. Wymyślił bajeczkę, że Szoszoni zauważyli go i schwytali; wszelako odbili go biali. Mówił tonem pewnym, przekonywającym, niestety, widział, że nie budzi wiary w słuchaczach.
Skoro skończył, nikt z wojowników nie odezwał się ani słowem. Wódz zapytał:
— Kim są ci czterej biali? Wohkadeh wymienił naprzód Grubego Jemmy’ego i Długiego Davy’ego, i dodał, że wielki, to zaszczyt dla Szoszonów, iż zawitali do nich tak słynni myśliwi.
— A obaj pozostali?
Wohkadeh nie odczuł zakłopotania. Odpowiedź przygotował zawczasu. Wymienił jakieś nazwisko dla Franka i oświadczył, że Marcin jest jego synem.
Wódz ani drgnął, zapytał tylko:
— Czy Wohkadeh nie wie, że niedźwiednik ma syna imieniem Marcin?
— Nie.
— I że mieszka z nim człowiek, zwany Hobble-Frank?
— Nie.
Wohkadeh zachował spokój zewnętrzny, aczkolwiek pojął, że sprawa przegrana. Teraz huknął wódz:
— Wohkadeh jest psem, zdrajcą, cuchnącym wilkiem! Czy sądzi, że nie wiemy, iż schwytaliśmy Franka oraz syna niedźwiednika? Wohkadeh sprowadził białych, aby odbili jeńców. Podzieli zatem ich los! Zgromadzenie wojowników postanowi dzisiaj przy ognisku, jaką śmiercią Wohkadeh ma zginąć.
Odprowadzono Wohkadeha i przytroczono do konia, gdyż miano niebawem wyruszyć w drogę. To samo spotkało innych jeńców. Wohkadeha jednak trzymano w oddaleniu i postawiono przy nim dwóch strażników.
Żal było patrzeć, jak nieszczęśnie siedzieli na koniach Baumann i jego pięciu towarzyszów. Gdyby ich nie przywiązano nogami do wierzchowców, zwaliliby się z wyczerpania.
Davy szepnął do przyjaciela:
— Cierpliwości, stary! Musiałbym się wielce mylić, gdyby Old Shatterhand nie był wpobliżu. To, co dopiero przejrzeliśmy, mianowicie, że jesteśmy głupcami, on już wiedział dziś rano. W każdym razie przybędzie z oddziałem czerwonych. Postarałem się przeto, aby wpadli na nasz ślad.
— Jakim sposobem?
— Spójrz-no!... Wydarłem sobie kawał sierści z futra i zębami rozerwałem na drobne kawałki. Tam, gdzieśmy leżeli, zostawiłem taki kłak i podczas jazdy opuszczałem od czasu do czasu po kawałeczku. Zostaną na miejscu, gdyż niema wiatru. Skoro Old Shatterhand przybędzie do owego piekielnego budynku, znajdzie kawałek futra, i zrozumie, że podczas takiego upału tylko Jemmy mógł go zostawić. Zacznie szukać, znajdzie pozostałe kłaczki i dowie się, w jakim kierunku pojechaliśmy. — —
Siouxowie nie jechali ku rzece. Dla nich byłaby to droga okrężna. Podążyli do wyżyn, noszących nazwę Grzbietu Słonia, a następnie skierowali się nawprost ku łańcuchowi gór, dzielących ocean Atlantycki od Spokojnego. — — —
Gruby Jemmy nie mylił się, sądząc, że Old Shatterhand czuwa wpobliżu. Ledwo trzy kwadranse minęły od zniknięcia Siouxów za wyżynami, gdy Old Shatterhand na czele swych Upsaroca i Szoszonów przybył z północy drogą, którą utorowały konie pięciu śmiałków.
Jechał na czele wraz z synem wodza Szoszonów oraz mężem leków Upsaroca. Oczy wbił w ziemię. Nie uszedł mu żaden ślad. Zdumiał go wprawdzie widok szczególnej budowli, ale na pytanie męża leków, odparł natychmiast:
— Przypominam sobie. Nie jest to dom, lecz skała. Byłem już tam i byłbym wielce zdumiony, gdyby nasi uciekinierzy nie zajrzeli do wnętrza tego pałacu. Jest to — — do licha!
Zeskoczył z konia i zaczął badać twardy grunt bazaltowy. Natknął się bowiem na trop Siouxów.
— Jechało tędy wielu ludzi i to przed niespełna godziną — rzekł. — Lękam się, że to byli Sioux-Ogallalla. Któż mógł tędy ciągnąć w takiej sile, jeśli nie oni? Ten dom wygląda podejrzanie. Rozdzielimy się, aby go otoczyć.
Pomknęli galopem naprzód. Otoczyli skałę i Old Shatterhand sam udał się do wnętrza. Zarządził, aby, skoro da kilka wystrzałów, wojownicy pośpieszyli za nim.
Trwało dosyć długo, zanim powrócił. Wyraz jego twarzy był poważny i zatroskany.
— Nie możemy tracić ani chwili czasu, — oświadczył — gdyż Sioux-Ogallalla schwytali białych oraz Wohkadeha, i uprowadzili przed jaką godziną.
— Czy aby mój biały brat wie o tem dokładnie? — zapytał Ogniste Serce.
— Tak. Widziałem ślady i zbadałem dokładnie. Gruby Jemmy zostawił mi znak i ufam, że znajdziemy jeszcze sporo takich znaków.
Pokazał strzępek futra, znaleziony na podwórzu. Było na nim tylko pięć czy sześć włosków, najlepszy dowód, że kłak należał da Grubego Jemmy’ego.
— Co zamierza Old Shatterhand? — zapytał czerwonoskóry. — Czy chce jechać wślad za Ogallalla?
— Tak, i to natychmiast.
— A jeśli wrócimy do Winnetou, czy nie znajdziemy ich równie pewnie nad rzeką Kraterów?
— Tak, spotkalibyśmy ich tam. Ale lepiej będzie wziąć Siouxów we dwa ognie. Musimy zatem jechać wślad za nimi. Albo może innego zdania są moi czerwoni bracia?
— Nie! — odpowiedział gniewnie olbrzym. — Cieszymy się, że wpadliśmy na trop Ogallalla. Przywódcą jest Ciężki Mokasyn, ja zaś z całej duszy pragnę go mieć w swojej garści. Jedźmy! — — —



II
GROŹNE NIEBEZPIECZEŃSTWO

Trudno było odczytać ślad i dlatego wypadało jechać powoli. Grunt stanowiła wulkaniczna masa. O właściwych śladach kopyt nie mogło być mowy. Jedynie drobne zmiażdżone kamuszki świadczyły o jeźdźcach. Należało zatem wytężać uwagę. Kawałeczki futra Grubego Jemmy’ego, znajdowane od czasu do czasu, wielce ułatwiały jazdę.
Po pewnym czasie droga zwracała się na prawo, a więc na południo-zachód. Przybyto do wyżyny, która dzieliła dwa oceany. Z góry widać było na prawo potoki, co poprzez Yellowstone i Missouri wpadały do Missisipi, a więc do zatoki meksykańskiej, podczas gdy na lewo, w dolinie, wody mknęły ku Snake-river, a następnie wpadały do Oceanu Spokojnego.
Grunt nie był tak bezpłodny, jak poprzednio, ziemia bardziej miękka, strumyki zaś, nieprzepojone siarką, zawierały wodę zdrową i świeżą, sprzyjającą rozwojowi roślinności. Pełno więc było tutaj trawników, krzewin i drzew. Ślad ściganych odciskał się znacznie wyraźniej. Niestety, zbliżał się mrok wieczorny. Przeto trzeba było rozpędzić rumaki, aby jak najbardziej wykorzystać tę okoliczność, że ślady były wyraźne.
Wjechano na wspomnianą wyżynę. Jazda była ciężka, a nawet niebezpieczna, pomiędzy odłamkami skał i gęstemi krzewami.
Zapadł wieczór. Ponieważ należało się trzymać śladu, a w mroku ślad nie był widoczny, przeto jeźdźcy musieli urządzić postój.
Milczenie dotychczasowe zostało i nadal zachowane. Wszyscy mieli uczucie, jakgdyby znajdowali się w przededniu rozstrzygających wydarzeń.
Nie zapalono ogniska. Wszak Old Shatterhand poznał z tropów, że wrogowie byli oddaleni o niecałe dwie mile angielskie. Gdyby więc i oni obozowali, z łatwością mogliby spostrzec ognisko i odkryć pogoń.
Wszyscy zawinęli się w dery i ułożyli do snu. Uprzednio rozciągnięto straże. Ledwo zajaśniał brzask, ledwo można było odróżniać poszczególne przedmioty, podjęto dalszą jazdę.
Ślady Ogallalla były jeszcze wyraźne. Po godzinie Old Shatterhand oświadczył, że Sioux-Ogallalla wcale wczoraj nie obozowali. Nie chcieli odpoczywać, dopóki nie dotrą do rzeki Kraterów. Nie był to dobry znak. Niestety, ścigający nie mogli wykorzystać rączości swych rumaków, gdyż roślinność ponownie znikła i, zamiast miękkiej ziemi, rozciągał się wulkaniczny twardy grunt.
Niepodobna było znaleźć tropu. Old Shatterhand przypuścił, że Sioux-Ogallalla nie zboczyli z dotychczasowego kierunku, jechał więc wciąż przed siebie. Przekonał się wnet, że postąpił słusznie. Wyłoniły się przed nimi wyżyny kraterów, za któremi bez przerwy wrzały słynne gejzery. Flora znów odżywała, a nawet wznosił się las, przeważnie ciemne sosny.
Dotarli do wąskiego potoku, który wił się poprzez miękką trawę, wydeptaną przez wiele kopyt. Ślad ciągnął się wzdłuż potoku i łatwo było poznać, że Sioux-Ogallalla zaprowadzili rumaki do wodopoju. A zatem szczęśliwie odnaleziono ślady, które odtąd do samej wyżyny były tak dokładne, że wykluczały pomyłkę.
Wgórę jechało się pomiędzy drzewami, tak rzadko rozstawionemi, że nie nastręczały żadnych trudności. Jazda w lesie jest najbardziej niebezpieczna dla westmana. Za każdym drzewem mógł przykucnąć wróg, choćby go się nie spodziewać.
Jakże w danym wypadku mogli Ogallalla łatwo wpaść na domysł, że są ścigani! Zresztą, niewiadomo było, jakie zeznania zdołali wydusić z nieszczęsnych jeńców, przemocą czy podstępem. Zatem Old Shatterhand wysłał naprzód kilku Szoszonów, którzy mieli zbadać okolicę i donieść o każdem podejrzanem spostrzeżeniu.
Na szczęście, owa przezorność okazała się zbyteczna, a to dzięki układowi między Grubym Jemmy’m, a badanym przez wodza jeńcem.
Ponieważ jeńcy, z wyjątkiem Wohkadeha, w myśl podstępnych zamiarów wodza, jechali razem, więc mogli się ze sobą porozumiewać. Działo się to za cichą zgodą Ciężkiego Mokasyna, który sądził, że jego wrzekomy szpieg zasięgnie tą drogą wyczerpujących wiadomości. Wieczorem zaś wódz w sposób nader nieznaczny kazał go przyprowadzić do siebie i jął wypytywać. Tym razem został gruntownie oszukany, dzięki czemu nie zarządził żadnych środków ostrożności. — —
A zatem Old Shatterhand wjechał na wyżynę, nie napotkawszy po drodze żadnej przeszkody. Wznosił się tu gęsty, wysoki las, który zasłaniał widok na przeciwległą dolinę, mimo że ściana skalna zdawała się opadać nader stromo.
Wjechawszy pomiędzy drzewa, jeźdźcy usłyszeli szczególny stłumiony szmer, przerywany przeraźliwym gwizdem, po którym nastąpił straszny syk, jakgdyby syk pary, wypuszczanej z lokomotywy.
— Cóżto takiego? — zapytał zdumiony Mohaw, syn wodza Szoszonów.
— W każdym razie war-p’eh-pejah[23] — odpowiedział Old Shatterhand.
Teraz teren opadał z początku powoli, a potem coraz raptowniej, tak, że niełatwo było się utrzymać w siodle. Przeto jeźdźcy zeskoczyli z koni i ruszyli pieszo, prowadząc za sobą rumaki.
Ślady Ogallalla były jeszcze widoczne, aczkolwiek pochodziły z poprzedniego dnia. Kilkaset stóp niżej kończył się las wyraźną krechą. Ale zboku sięgał do samej doliny. Była te raz widoczna, a był to widok pod każdym względem zdumiewający.
Górna dolina Madisonu, znanego tu pod wymowną nazwą rzeki Kraterów, stanowi najbardziej podziwu godną miejscowość Parku Narodowego. Na wiele mil długa i miejscami na dwie, trzy mile szeroka, zawiera setki gejzerów i gorących źródeł, z których wytryski pędzą nieraz na setki metrów wgórę. Zapach siarki bucha z licznych szczelin, a powietrze jest zawsze pełne gorącej pary.
Śnieżno-biała zendra, stanowiąca powłokę, a raczej pokrywę tych podziemnych garnków, błyszczy jaskrawo w promieniach słonecznych. Gdzie indziej znów grunt stanowi gęsty, cuchnący szlam o różnorodnej temperaturze. Tu i owdzie ziemia raptownie podnosi się, powoli wzdyma niby pęcherz, i pęka, zostawiając obszerną, bezdenną dziurę, z której wybuchają wytryski pary tak wysoko, że ćmi się w oczach. Takie pęcherze powstają i pękają jużto w tem miejscu, jużto w innem. Wędrują. Biada śmiałkowi, który stanie na takiej ziemi! Dopiero co miał pod nogami twardy grunt, który naraz zaczyna się rozgrzewać i podnosić. Tylko ryzykowny rozpaczliwy skok, tylko momentalna najrychlejsza ucieczka może go jeszcze ocalić.
Ale, uniknąwszy jednego pęcherza, widzi przed sobą i dookoła siebie drugi, trzeci. Stoi bowiem na nader cienkiej skorupie, która, niczem wątła pajęczyna, zakrywa przeraźliwe głębie ziemi.
Biada także nieszczęsnemu, który wspomniany szlam zdala przyjmuje za twardy ląd! Wygląda przecież jak bagnisty grunt, po którym można chodzić. W rzeczy samej utrzymuje go jedynie ciśnienie wulkanicznej pary.
Wszędzie grunt zagłębia się pod nogami, ślady zaś wypełniają natychmiast zielonkawożółtą, cuchnącą, a piekielną cieczą.
Wszędzie gotuje się, kotłuje, wrze, gwiżdże, syczy, jęczy i szumi. W powietrzu pędzą olbrzymie strumienie wody i szlamu. Jeśli rzucisz kamień do takiego nagle powstałego i szybko znikającego otworu, to masz wrażenie, że obraziłeś duchy podziemne. Woda i szlam wpadają w straszliwe, naprawdę piekielne podniecenie. Wznoszą się, przelewają po brzegi, jakgdyby chciały porwać przestępcę w najokropniejszą paszczę zagłady.
Woda w tym kotle piekielnym jest rozmaicie zabarwiona, biała jak mleko, czerwona, niebieska, żółta, czasem przejrzysta jak szkło. Na powierzchni widać białe, wielkie, jedwabiste włókna, lub gruby ołowiany szlam, który obleka każdy przedmiot trwałą przez parę minut, grubą na parę cali powłoką.
Zdarza się, że woda w takich dziurach błyszczy wspaniałą zielenią. Naraz z boku pojawią się małe wentyle, i oto w zielonej wodzie strzelają promienie wszystkich kolorów tęczy. Jest pięknie, niezrównanie, niebiańsko, a jednak znów wstrząsająco, przeraźliwie, piekielnie...
Do takiej miejscowości przybył Old Shatterhand ze swymi towarzyszami, i z ukrycia krzewiny oglądał straszliwe widowisko.
Dolina była szeroka na pół mili angielskiej. Powyżej miejsca, gdzie zatrzymał się Old Shatterhand, brzegi tak się blisko zeszły, że rzeka ledwo mogła toczyć swoje brudne, złośliwie błyskające fale. Poniżej było tak samo. Odległość od jednej cieśniny do drugiej wynosiła nie więcej, niż milę angielską.
Ponieważ do rzeki wpadały gorące strumienie, posiadała temperaturę wysoką, a zabójczą dla fauny. Szumiała przy ścianie doliny. Jak napomknęliśmy, zalesiona ta ściana jest dosyć stroma, aczkolwiek dostępna. Natomiast przeciwległa ściana rzeki wznosi się pionowo wgórę. Jest to czarna, najeżona naturalnemi wieżami skała, zakreślająca łuk od jednej cieśniny do drugiej. Mimo tej krzywizny dolina nie jest bynajmniej szersza, gdyż z ciemnej skały zwisa stwór kamienny, którego szeroka podstawa sięga niemal do samego brzegu rzeki.
Ten stwór — trudno jest znaleźć inne wyrażenie — jest tak zdumiewający, tak niepojęty z pierwszego wejrzenia, że wydaje się zakątkiem zaczarowanego królestwa, gdzie wieszczki, elfy i inne fantastyczne istoty wiodą tajemne życie.
Jest to stwór, ukształtowany w formie tarasów, tak delikatnie rozczłonkowany i tak finezyjnie ozdobiony, jakgdyby składał się z najwyszukańszych krysztalików śniegu.
Dolny najobszerniejszy taras jest jakgdyby rżnięty z najszlachetniejszej kości słoniowej. Brzeg posiada ozdoby, arcydzieła godne mistrza najbogatszej wyobraźni. Półkulisty, napełniony wodą, stanowi miednicę, nad którą unosi się drugi taras, błyszcząc jak alabaster o ziarenkach złotych. Ten ma mniejszą średnicę. Jeszcze mniejszą ma trzeci, jakgdyby wzniesiony z białej, delikatnie potarganej waty, zgrabny i wysmukły.
Materjał, z którego się składa ten taras, jest tak powiewny i eteryczny, że — zda się — nie zdoła utrzymać najmniejszego ciężaru. A jednak nad nim wznosi się jeszcze sześć podobnych tarasów, z których każdy stanowi jakgdyby miednicę, do której woda wlewa się z bezpośrednio wyższego tarasu i zlewa do bezpośrednio niższego — cienkiemi, strojnemi strumykami, rozemgloną, tęczową kurzawą wodną, lub szerokiemi tryskami, tworzącemi cudowne faliste welony.
Ten stwór podziwu godny przylegał tak zgrabnie, tak błyskotliwie i błyszcząco do ciemnego głazu, jakgdyby był tkaną ze śniegu suknią jakiejś istoty z zaświatów. Wszelako tę suknię bajeczną utkały ręce te same, które najeżyły groźnie czarne wieżyce bazaltowe i wydźwignęły z łona ziemi wulkany roztopionego szlamu.
Trzeba było tylko spojrzeć na wierzchołek zadziwiającej piramidy, aby zdać sobie sprawę z dziejów jej powstania. Tryskał tam wysoki promień wodny, który wgórze rozlatywał się tęczowo i spadał barwną ulewą. Słychać było przytem ów poszum, którego Moh-aw poprzednio nie mógł zrozumieć. Za poszumem szły gwiżdżące, syczące, jęczące pary, i zdawało się, że ziemia pęknie od ich naporu.
To wody gejzeru zbudowały sobie wspaniałą piramidę. Delikatne, lekkie okruchy, które woda unosiła wgórę, spadając, osiadały i wciąż jeszcze zasilały dzieło zdobienia. Gorące strumienie spadały z jednego tarasu na drugi i, chłodząc się powoli, tworzyły baseny o coraz to niższej temperaturze. Na dole wreszcie krystaliczny płyn przelewał się przez brzegi basenu i wpadał następnie do rzeki Kraterów.
Jak djabeł przy aniele, stał przy tej pięknej piramidzie ciemny, obszerny, prawie okrągły stwór o niechlujnym wyglądzie. Stanowił niejako wał z mocnej masy, wał, na którym wznosiły się najrozmaitsze kształty szczątków wulkanicznych. Wyglądało to, jakgdyby jakieś dziecko z rodu olbrzymów bawiło się głazami bazaltu i wyłamywało je w najdziwaczniejsze formy, aby przymocować do okrągłego wału.
Wał ten miał średnicę dwudziestometrową i stanowił naturalne obramowanie otworu, którego ziejąca ciemna paszcza nie obiecywała nic dobrego.
To był krater wulkanu. Zwężając wewnątrz, naraz na pewnej głębi się rozszerzał. Oglądany z góry, miał kształt dwóch lejków, połączonych ostremi końcami.
Skoro zaczynał szumieć i szemrać bajeczny gejzer, podnosił się również szlam w pobliskim ciemnym kraterze. A kiedy na górze strumień wody rozsypywał się i spadał, zaczynała także opadać roztopiona lawa, unaoczniając podziemny związek między gejzerem a wulkanem. Tak to duchy podziemne rozdzielały gorące masy, wypełniając krystaliczną wodą gejzer, a odcedzone resztki wyrzucając przez krater.
— To P’a-wakon-tonka — Djabla Woda — rzekł Old Shatterhand, wskazując na krater.
Wpobliżu brzegu krateru obozowali Ogallalla. Widać ich było wyraźnie. Można nawet było odróżnić poszczególne twarze. — Konie biegły dookoła, lub spoczywały na ziemi, pozbawionej trawy. Opodal leżały centnarowe głazy. Na nich siedzieli jeńcy, każdy na osobnym. Spętano im ręce na grzbietach, a nogi przywiązano lassami do głazów, co wystawiało ich na dotkliwe cierpienia.
W chwili, gdy Old Shatterhand skierował uwagę na Ogallalla, ci zaczęli się poruszać. Powstali i zasiedli wokoło, pośrodku zaś usadowił się wódz.
Old Shatterhand widział Grubego Jemmy’ego, Długiego Davy’ego, Marcina i Hobble-Franka oraz sześciu pozostałych. Wohkadeh był przywiązany do bardziej odległego kamienia, w położeniu szczególnie męczącem. Do niego właśnie podszedł jakiś Sioux, odwiązał go i przyprowadził przed zgromadzenie wojowników.
— Chcą go przesłuchać — rzekł Old Shatterhand. — Być może, zamierzają zmiejsca ukarać. Ach, jakżebym chciał podchwycić ich rozmowę!
Wyjął lunetę z torby i skierował na Siouxów. Teraz rozwiązano także Marcina Baumanna i postawiono obok Wohkadeha. Old Shatterhand widział dokładnie oblicza, a nawet drżenie warg.
Wódz przemawiał do Marcina, ręką wskazując na krater. Old Shatterhand zauważył, jak Marcin zbladł śmiertelnie. W tym samym czasie rozległ się przeraźliwy krzyk, jaki wydobywa się z gardła ludzkiego tylko w chwilach najwyższego przerażenia. To krzyknął jeden z jeńców, stary Baumann. Old Shatterhand widział, jak stary ze wszystkich sił targa pętami. Słowa wodza musiały być piekielnie okrutne. — — —
Sioux-Ogallalla przybyli dopiero poprzedniego dnia na wyżyny rzeki Gejzeru. Wojownicy sądzili, że ciężki Mokasyn urządzi postój pod drzewami lasu, ale stało się inaczej. Mimo ciemności i mimo uciążliwej drogi, wódz postanowił przeprawić się przez rzekę.
Znał teren. Był tu już wielokrotnie i w mózgu jego wylęgła się myśl mroczniejsza i posępniejsza od samego krateru, co w mroku nocy wznosił i opuszczał swój wstrętny roztopiony szlam.
Idąc na czele i prowadząc konia za cugle, pokazywał swoim drogę. Jeńcy także musieli zjechać nadół, Co nastręczało wielkie trudności, ponieważ nie chciano ich odwiązać od zwierząt. Wreszcie oddział dotarł do brzegu. W tem miejscu rzeka nie była gorąca, tylko ciepła. Można było się przeprawić bez szkody. Dwóch Siouxów otaczało konia każdego jeńca.
Zatrzymano się przy kraterze. Przywiązano jeńców do głazów i rozstawiono strażników. Poczem wojownicy ułożyli się do snu, nie wiedząc, czemu wódz wybrał miejscowość cuchnącą, pozbawioną trawy i wody dla rumaków.
Skoro świt, zaprowadzono konie do wodopoju, znanego wodzowi. Po powrocie posilono się mięsem bawołem. Ciężki Mokasyn półgłosem wyjaśnił swoim ludziom, co postanowił w sprawie Wohkadeha i młodego Baumanna. Powszechnie już uważano Wohkadeha za zdrajcę.
Nie przyznał się wprawdzie, ale sprawa jego była stracona. Nie wzruszyło Siouxów to, że niewinny Marcin miał ulec temu samemu losowi, co Wohkadeh. Wszyscy jeńcy byli skazani na śmierć, a więc im większa będzie jej rozmaitość — tem większa uciecha dla oka.
Z początku trzeba napawać się torturą, którą sprawiało oznajmienie wyroku. W tym celu utworzono koło i nasamprzód przyprowadzono Wohkadeha. Mówiono głośno, aby słyszeli także inni jeńcy, rozumiejący po indjańsku.
— Czy Wohkadeh się rozmyślił? Czy nadal będzie się wypierał, czy też wyzna wszystko? — zapytał wódz.
— Wohkadeh nie zrobił nic złego i dlatego nie może nic wyznać — odparł zapytany.
— Wohkadeh kłamie! Gdyby wyznał prawdę, los jego byłby łagodniejszy.
— Mój los będzie jednakowy, czym winny, czy niewinny. Muszę umrzeć.
— Wohkadeh jest młody. Młodość miewa krótkie myśli. Nie wie, co czyni. Młodość twoją gotowiśmy uwzględnić. Ale kto zbłądził, musi być szczery!
— Nie mam nic do powiedzenia!
Wódz uśmiechnął się ironicznie i rzekł:
— Wohkadeh jest tchórzem. Lęka się. Ma dosyć odwagi, aby źle czynić, ale niedość, aby się przyznać. Wohkadeh, mimo młodości, jest starą babą, która wyje w niebogłosy, kiedy ukąsi ją mucha!
Dla Indjanina miano tchórza jest największą zniewagą, którą niezwłocznie trzeba odeprzeć dowodami męstwa. Przywykły od wczesnej młodości do wysiłków, niedostatków i wszelkich cierpień, nie zważa Indjanin na niebezpieczeństwo śmierci. Jest bowiem przekonany, że zaraz po zgonie dostanie się do Wiecznych Ostępów. Ledwo więc wódz wyrzucił obelgę, Wohkadeh odezwał się:
— Zabiłem białego bawołu! O tem wiedzą wszyscy Sioux-Ogallalla!
— Lecz nikt nie był przy tem! Przyniosłeś skórę, to jedyne, co wiemy. Poprostu biały bawół zdechł w prerji! Wohkadeh znalazł go, zdjął skórę i przyniósł, opowiadając, że własnoręcznie zabił bawołu.
— Oszczerstwo! Zdechły bawół nie leży w prerji. Pożerają go sępy i kujoty!
— A kujotem ty właśnie jesteś!
Uff! — ryknął Wohkadeh, szarpiąc więzy. — Gdybym nie był spętany, pokazałbym, kto jest kujotem, — ja, czy ty!
— Już pokazałeś. Jesteś tchórzem, gdyż lękasz się wyznać prawdę.
— Nie wypierałem się ze strachu, lecz przez wzgląd na towarzyszów.
Uff! A więc przyznajesz się do winy? Opowiedzże, coś uczynił!
— Mogę opowiedzieć w krótkich słowach. Udałem się do wigwamu niedźwiednika, aby zawiadomić przyjaciół o nieszczęściu. Następnie wyruszyliśmy, aby niedźwiednika uwolnić.
— Kto?
— My w pięciu. Syn niedźwiednika, Jemmy, Davy, Frank i Wohkadeh.
— A Wohkadeh bardzo polubił białych?
— Tak. Każdy z tych białych jest więcej wart, niż stu Ogallalla.
Wódz potoczył okiem po wojownikach, stwierdzając z radością wrażenie, jakie wywarły na nich ostatnie słowa Wohkadeha. Poczem zapytał:
— Czy wiesz, co cię spotka za te słowa?
— Tak. Zabijecie mnie!
— Tysiącem tortur!
— Nie lękam się niczego.
— Zaczną się odrazu. Przyprowadźcie syna niedźwiednika!
Przyprowadzono, jak to widział Old Shatterhand, Marcina i postawiono obok Wohkadeha.
— Czy słyszałeś i zrozumiałeś, co powiedział Wohkadeh, — zapytał wódz.
— Tak.
— Sprowadził was, abyście uwolnili jeńców. Pięć myszy wyruszyło, aby pożreć pięćdziesięciu niedźwiedzi. Szaleństwo wam rozum zjadło!
— Uważacie się za niedźwiedzi? — zawołał Marcin. — Jesteście tchórzliwem i sępami, które chowają się pośród skał!
— Pożałujesz tych słów! Obaj umrzecie, i to natychmiast!
Oglądał ich badawczo, aby wyczytać z twarzy wrażenie. Wohkadeh zachowywał się tak, jakgdyby tych słów nie słyszał. Marcin zaś pobladł, aczkolwiek zewszechsił usiłował zataić trwogę.
— Ciężki Mokasyn widzi, że jesteście serdecznymi przyjaciółmi, — rzekł szyderczo wódz. — Pozwoli wam więc umrzeć razem. Wspólnie zakosztujecie słodyczy powolnej śmierci. Ponieważ przyjaźń wasza jest nader wyjątkowa, przeto w sposób równie wyjątkowy wejdziecie do Wiecznych Ostępów.
Podniósł się, wyszedł z koła, stanął przy kraterze.
— Oto wasz grób! — rzekł. — Niebawem was przyjmie!
Wskazał na otchłań, skąd dobywały się cuchnące wyziewy.
Co za straszliwy wyrok! Ojciec Marcina krzyknął tak przeraźliwie, że Old Shatterhand i jego towarzysze usłyszeli krzyk rozpaczy. Targał więzy. Od pierwszej chwili niewoli nie zdradził ani słowem, ani odruchem twarzy, jak nieszczęśliwy się czuje. Duma wiązała mu usta. Teraz wszakże, słysząc, co grozi synowi, stracił panowanie nad sobą.
— Nie to, nie to! — krzyknął. — Rzućcie mnie do krateru, mnie, mnie, a nie jego, nie jego!
— Milcz! — huknął wódz. — Wyłbyś z przerażenia, gdybyś dostąpił tej śmierci!
— Nie, nie, ani dźwięku nie usłyszałbyś, ani jednego!
— Będziesz już wył, skoro ci tę śmierć opiszę. Czy sądzisz, że twego syna i tego zdrajcę strącimy poprostu w otchłań krateru? Mylisz się bardzo! Szlam wznosi się i opada w równych odstępach czasu, które są nam wiadome. Zwiążemy zdrajcę i syna twego lassami i spuścimy do krateru tak głęboko, aby szlam dochodził im tylko do nóg. Podczas przypływu szlam dosięgnie kolan. Będą się pogrążać coraz głębiej i ciała ich będą od dołu do góry gotować się w roztopionej lawie. Czy jeszcze teraz pragnąłbyś ponieść śmierć, przeznaczoną dla syna?
— Tak, tak! — odpowiedział Baumann. — Wtrąćcie mnie, zamiast niego!
— Nie! Ty skończysz z innymi nad grobem wodza na palu męczeńskim. A tymczasem przyjrzysz się torturom syna!
— Marcinie, Marcinie, synu mój! — krzyknął zrozpaczony niedźwiednik.
— Ojcze, ojcze! — odezwał się Marcin z trwogą.
— Milcz! — rzekł Wohkadeh. — Umrzemy, nie ciesząc tych psów wyrazem bólu na naszych twarzach.
Baumann targnął więzami, z tym jedynie skutkiem, że głębiej werznęły się w ciało.
— Czy słyszysz, jak wyje i lamentuje! — krzyknął wódz. — Milcz, i raczej ciesz się, gdyż zobaczysz wszystko dokładniej, niż my. Odwiążcie jeńców od głazów i przywiążcie do koni, aby siedzieli wysoko i mogli lepiej spoglądać! Obu chłopców zaś skrępujcie dobrze i zanieście ku otchłani zagłady!
Natychmiast wykonano rozkaz. Wielu Ogallalla otoczyło Wohkadeha i Marcina, aby ich zanieść do krateru. Pozostałych jeńców wsadzono na konie.
Baumann ścisnął zęby, aby nie wyć z rozpaczy.
— To straszne! — jęknął Davy, zwracając się do przyjaciela. — Na pewno nadejdzie pomoc, ale za późno dla obu odważnych chłopców. My obaj ponosimy winę za ich śmierć. Nie powinniśmy się byli zgodzić na wyprawę!
— Masz słuszność i — — posłuchaj!
Rozległ się krzyk sępa. Ogallalla nie zwrócili nań uwagi.
— To znak Old Shatterhanda! — szepnął Jemmy. — Mówił o tem i pokazał, jak naśladuje krzyk sępa.
— Boże Wielki! Oby tak było w istocie!
— Oby Bóg dał, abym miał słuszność. Jeśli trafnie przypuszczam, Old Shatterhand pojechał wślad za nami. Spójrz na skraj lasu! Czy nic nie widzisz?
— Tak, tak! — potwierdził Davy. — Jedno drzewo się porusza. Widzę, jak się trzęsie korona! Niema wiatru, a więc tam są ludzie!
— Teraz także widzę. Ale nie przyglądaj się, aby Ogallalla nie powzięli podejrzenia!
I głośno zawołał po niemiecku w kierunku krateru:
— Master Marcin, nie upadaj na duchu! Pomoc jest blisko. Dopiero co przyjaciele dali znak!
Nie wymienił imienia, aby Ogallalla nie zrozumieli.
— Czego wyje ten pies! — gniewał się wódz. — Czy pragnie również ugotować się w lawie?
Na szczęście jednak skończyło się na pogróżce.
Jeńcy byli tak do siebie zbliżeni, że mogli się porozumiewać szeptem. Skrępowano im ręce na grzbietach. Nogi związano rzemieniami, przeciągniętemi pod brzuchami rumaków.
— Ty, Davy! — szepnął Jemmy. — Nasze konie nie są trzymane za cugle, jesteśmy zatem nawpół wolni. Czy mógłbyś, mimo pęt, zmusić do posłuszeństwa swego starego muła?
— Nie lękaj się! Ścisnę go nogami z całej mocy.
— Mój stary kłusak będzie też posłuszny. Stój!... Boże dopomóż!... Pomoc przybywa zbyt późno zbyt późno!
W tej chwili bowiem grunt pod nogami zaczął drżeć, z początku powoli, a później coraz gwałtowniej, i z głębi ziemi rozległy się dalekie grzmoty. Gejzer rozpoczynał swą działalność.
Wprawdzie już poprzedniego wieczora konie przywykły do owego drżenia ziemi, ale, że miały na sobie jeźdźców, przeto zaniepokoiły się bardzo.
Wódz poprzednio nachylił się nad brzegiem otchłani i spuścił lasso, żeby zmierzyć, jak głęboko należy umieścić obu skazańców. Potem przymocowano oba lassa do krawędzi krateru, a drugiemi końcami związano Marcina i Wohkadeha w ten sposób, aby dokładnie dosięgnęli wyznaczonej głębi.
Poczuwszy drżenie ziemi, Indjanie czem prędzej się cofnęli. Tylko dwaj pozostali przy kraterze, aby spuścić obu jeńców, skoro tylko szlam zacznie się podnosić. Były to chwile straszliwego oczekiwania. — —
A Old Shatterhand? Czemu nie przybywał?
Z największą uwagą skupił spojrzenie na ruchach Ogallalla. Kiedy zobaczył, jak zaprowadzono Wohkadeha i Marcina ku otchłani, zrozumiał odrazu wszystko.
— Zamierzają ich powoli wpuścić do krateru! — rzekł do Indjan. — Musimy natychmiast pośpieszyć z pomocą. Szybko! Śpieszcie pod ukryciem drzew do miejsca, gdzie rzeka przepływa przez las. Sadźcie tam pełnemi susami i pędźcie dalej w galopie. Wyjcie potem na całe gardło i wpadnijcie co mocy na Ogallalla.
— Czy ty z nami nie pójdziesz? — zapytał olbrzymi przywódca Upsaroca.
— Nie. Nie powinienem. Muszę tutaj pozostać i zważać, aby przed waszem przybyciem nikomu z naszych nie stało się nic złego. Precz, precz! Nie można marudzić ani chwili!
Uff! Naprzód!
Po chwili Szoszoni i Upsaroca znikli. Czarny Bob został przy Old Shatterhandzie, który mu rozkazał:
— Chodź tu! Uchwyć tę oto sosnę. Potrząśniemy!
Przyłożywszy rękę do ust, wydał okrzyk sępi, przejęty, jak wspomnieliśmy, przez Długiego Davy’ego i jego przyjaciela. Widział, jak spoglądają wgórę, wiedział zatem, że sygnał dotarł do celu.
— Poco potrząsać drzewem? — zapytał Bob.
— Aby im dać sygnał. Wrogowie zamierzają Wohkadeha i twego młodego pana wrzucić do krateru. Leżą już obaj skrępowani na brzegu otchłani.
Murzyn ze strachu wypuścił strzelbę.
O, o, chcieć massa Marcin zabić? To nie być, to nie móc być! Masser Bob nie pozwolić! Masser Bob wszystkich zabić, wszystkich! Bob wprost pędzić! — I pobiegł, co tchu w piersiach.
— Bobie, Bobie! — krzyknął Old Shatterhand. — Wróć, wróć! Wszystko popsujesz!
Ale murzyn nie zważał na okrzyk. Opanowała go bezmierna wściekłość. Zamierzano zabić jego młodego pana! Nie pomyślał nawet o tem, że wypadła mu z rąk strzelba, pragnął tylko jak najprędzej dostać się do Marcina. Jako dobry pływak wiedział, że, aby wylądować na przeciwległym brzegu, należy się zanurzyć powyżej tego miejsca. Nie pobiegł więc wprost ku wodzie, ale pomknął pośród drzew wgórę rzeki, i niebawem wyłonił się z lasu. Do wody prowadziła stroma, czarna, gładka skała. Bob usiadł i odważnie ześlizgnął się w pokrytą brudną gęstą szumowiną wodę. Uderzył o coś twardego. Była to tęga gałąź, zahaczona o brzeg.
Oho! — ucieszył się murzyn. — Masser Bob nie mieć strzelby. Gałąź być maczuga!
Wyrwał gałąź ze szlamu i zaczął szybko wygładzać.
Ogallalla nie spostrzegli odważnego murzyna. Na czarnej skale trudno było dostrzec jego niemniej czarne ciało. Tak samo na wodzie głowa Boba i ramiona nie bardzo się wyróżniały na tle brudnej powierzchni. Ogallalla zresztą przyglądali się wyłącznie kraterowi.
Skoro zaczęło się podziemne drżenie i grzmoty, Old Shatterhand ujrzał swych czerwonych sojuszników, jak mknęli ku wodzie. Należało działać.
Postawił sztuciec przy drzewie, za którem stał, i przyłożył dwururkową, ciężką, dalekonośną niedźwiedziówkę.
Ogallalla odsunęli się od krateru. Tylko dwóch, jak nadmieniliśmy, pozostało przy jeńcach.
Wódz wzniósł rękę. Old Shatterhand nie słyszał, czy wódz wydał rozkaz, gdyż poszumy podziemne stawały się coraz głośniejsze. Ale wiedział dobrze, co pociągnie za sobą skinienie wodza, — męczeńską śmierć Marcina i Wohkadeha.
Przyłożył kolbę do policzka. Niedźwiedziówka wypaliła dwukrotnie. Ogallalla nie mogli usłyszeć huku wystrzału, bo zagłuszyły go piekielnie huczące a szybko po sobie następujące grzmoty.
— Spuścić ich! — huknął wódz Ogallalla i podniósł rękę.
Dwaj Indjanie, którzy mieli wykonać rozkaz, zbliżyli się o parę kroków do leżących na ziemi jeńców. Ojciec Marcina wydał okrzyk trwogi, który przebrzmiał głucho w straszliwym, zgiełku.
Wszelako, cóżto się zdarzyło? Obaj kaci nietylko się nachylili, aby podnieść jeńców, lecz runęli przy nich i pozostali nieruchomo na miejscu.
Wódz ryknął coś, czego niepodobna było dosłyszeć, gdyż woda i para z poświstem wyrywała się z gejzeru, z głębin zaś krateru rozlegać się jęły głuche odgłosy, niczem strzały armatnie.
Ciężki Mokasyn dobiegł do brzegu wulkanu, nachylił się nad swymi ludźmi i uderzył ich pięścią. Nie drgnęli nawet. Schwycił jednego za ramiona i uniósł do połowy. Spoglądała nań para bezdusznych, nieruchomych oczu. Zobaczył w głowie Indjanina dwie dziury — strzał przebił czoło nawylot. Przerażony, opuścił czerwonego i podniósł się czem prędzej. Twarz wodza wykrzywił grymas przerażenia.
Ogallalla nie mogli pojąć zachowania się Ciężkiego Mokasyna i obu wojowników. Zbliżyli się do nich, niektórzy nachylili nad zabitymi i natychmiast cofnęli ze zgrozą.
A do tego przyłączyło się coś jeszcze okropniejszego. Syk i świst gejzeru umilkł już prawie zupełnie i przestał zagłuszać inne dźwięki. Z rzeki więc teraz rozlegał się wyraźnie w ściekły poryk. Oczy wszystkich Ogallalla zwróciły się w tym kierunku i zobaczyli czarną olbrzymią postać, potrząsającą wielką, mocną gałęzią. Kapała z tej niesamowitej postaci brudna zielonożółta szumowina. Obwiązywały ją splątane wodorosty i napoły zgniłe sitowie.
Dziarski murzyn, który musiał się przedrzeć przez istny półwysep roślinności, nie zadawał sobie trudu pozbycia się owej ozdoby. Wyglądał więc jak zaziemskie fantastyczne stworzenie. Jeśli dodamy jego ryki, jego wirujące gałki oczne, jego potężne błyszczące uzębienie — to chyba nie zdziwimy się, że Ogallalla w pierwszej chwili zdrętwieli z przerażenia.
A już wpadł na nich, rycząc i wywijając maczugą, jak istny Herkules. Cofali się przed tem groźnem zjawiskiem. Przebił się przez gromadę i wpadł na wodza.
— Massa Marcin! Gdzie być dobry, miły massa Marcin? — zawołał. — Tu masser Bob, tu, tu! Zniszczyć wszystkich Sioux-Ogallalla! Zmiażdżyć wszystkich dużo Ogallalla!
Hura! To Bob! — krzyknął Davy. — Zwycięstwo! Hura, hura!
Tymczasem rozległo się wielogłose wycie, okrzyk wojenny Indjan. Polegał na przeraźliwym ogłuszającym dźwięku — Iiiiiiiiiih! — przy jednoczesnem trelowaniu i uderzaniu się po wargach.
Ten dobrze znany a zapowiadający niebezpieczeństwo okrzyk obudził Ogallalla z odrętwienia. Niektórzy zerwali się z miejsca i skoczyli ku rzece, skąd rozległo się wycie. Ujrzeli Upsaroca i Szoszonów, pędzących jak wicher. Ogallalla potracili głowy. Nie zdołali nawet policzyć wrogów. Niepojęta śmierć obu wojowników, nagłe zjawienie się czarnego szatana, wywijającego maczugą, i teraz znów galop wrogich Indjan — to wszystko rzuciło panikę obłędną na Ogallalla.
— Uciekać, uciekać! Ratuj się, kto może! — ryczeli i rzucili się do rumaków.
Jemmy ścisnął kolanami swego starego kłusaka.
— Uwolnijcie się! Prędko na spotkanie zbawców! — zawołał głośno.
I już pędził jego długonożny kłusak, a za nim muł z Długim Davy’m. Rumak Franka, bez najmniejszej zachęty ze strony jeźdźca, pomknął również co koń wyskoczy. Trzęsienie ziemi, postać Boba, ryki wojenne podniecały konie do takiego stopnia, że żaden Sioux nie mógł ich zatrzymać.
Czy istotnie żaden? O jednak, był jeden taki, mianowicie wódz Hong-peh-te-keh. Otrzymał od Boba tak potężny cios, że zwalił się na ziemię. Na jego szczęście murzyn nie obdzielił go drugim podobnym, a już zapewne śmiertelnym ciosem. Ujrzawszy bowiem swego pana na ziemi, ukląkł nad nim i, zapominając o całym świecie, zajął się dzielnym młodzianem.
— Mój dobry, dobry massa Marcin! — wołał wierny murzyn. — Tu być mężny masser Bob! Szybko odciąć rzemienie massa Marcina!
Wódz podniósł się i wyciągnął nóż, aby zakłuć murzyna, lecz oto usłyszał wycie wrogów. Zobaczył, jak jego wojownicy bezładnie rzucają się do ucieczki, jeńcy zaś salwują w przeciwległą stronę.
Zrozumiał, że on także będzie zmuszony uciec. Ale zrzec się naraz wszystkiego — do tego nie był zdolny. Skoczyć na konie i usiąść w siodle, to było dziełem jednej chwili. Co za szczęście, że wojownicy jego przymocowali strzelby do siodeł! Skierował się ku niedźwiednikowi, którego rumak stanął dęba. Szybko pochwycił konia za cugle, krzyknął przeraźliwie, aby rozpędzić swego rumaka, i pomknął wzdłuż wybrzeża, pociągając za sobą wierzchowca, a na nim spętanego niedźwiednika. — — —



III
NAD PASZCZĄ PIEKŁA

Ogallalla byli przekonani, że wybrzeże pod górą rzeki jest wolne. Skoroby dotarli do grobowca wodza, mieliby naturalną osłonę nawet wobec wielokroć silniejszego wroga. Wkrótce się przekonali, że są w błędzie...
Jak napomknęliśmy, poprzedniego dnia rano Old Shatterhand polecił Winnetou z resztą wojowników pojechać do Paszczy Piekła i tam go oczekiwać.
Wódz Apaczów opuścił obóz zaraz po wyjeździe Old Shatterhanda. Pędził tak szybko, że już późnem popołudniem dotarł do zachodniego podnóża gór Kraterów. Prowadziła wgórę dolina, tem ciaśniejsza, im bardziej się stromo wznosiła. Przecinał ją potok, rwący nadół. Przybywszy na górę, wojownicy znaleźli się w dzikim lesie, w którym jeszcze nie postała ludzka noga.
Aliści Apacz znał dokładnie drogę. Jechał bezpiecznie, jakgdyby miał przed sobą utorowaną ścieżkę, biegnącą między drzewami, z początku ostro pod górę, potem równo, a wreszcie, po drugiej stronie, pośród rozrzuconych olbrzymich głazów, ku dolinie.
Naraz rozległ się przed oddziałem straszliwy łoskot, jakgdyby nastąpił wybuch dynamitowy. Potem dobiegł niby huk armatni, następnie zagrzmiała nieprzerwana salwa, która zmieniła się w trzask, wrzask, syk, gwizd, świst, jakgdyby zapalono olbrzymie race.
Uff! — zawołał Mężny Bawół. — Cóżto?
— To jest K’un-tui-temba, Paszcza Piekła, — odpowiedział Winnetou. — Mój brat usłyszał głos Paszczy. Zaraz zacznie pluć.
Przejechał tylko kilka kroków, osadził rumaka i zwrócił się do swoich wojowników:
— Moi bracia mogą się zbliżyć. Tam na dole otworzyła się Paszcza Piekła.
Wskazał na otchłań, która się rozwarła.
Indjanie stali pod ścianą skalną, spadającą pionowo na kilkaset stóp. Na dole biegła dolina rzeki Kraterów. Wprost przed nimi, z drugiej strony, bił z ziemi na pięćdziesiąt stóp wysoki słup wodny o średnicy siedmiometrowej. Na górze słup ten tworzył guz kulisty, z którego strzelały ku niebu stustopowe potoki. Woda była gorąca, gdyż masa napół przejrzystego szlamu otaczała, gigantyczny nurt.
Za tem dziwem natury ściana brzegowa cofała się i tworzyła głęboką kotlinę, na której brzegu spoczywało zachodzące słońce. Promienie padały na słup wodny, który lśnił przepięknemi kolorami. Gdyby widzowie przyglądali się z innej strony, zobaczyliby tysiączne wspaniałe tęcze.
Uff, uff! — zawołali prawie wszyscy Indjanie.
Wódz Szoszonów zwrócił się do Winnetou:
— Czemu brat mój nazywa tę miejscowość K’un-tui-temba, Paszczą Piekła? Czy nie powinna się raczej nazywać T’ab-tui-temba, Ustami Niebios? Oihtka-petay nigdy jeszcze nie widział nic równie wspaniałego!
— Mój brat nie powinien ufać pozorom. Złe często wydaje się pięknem, aliści człowiek mądry patrzy końca.
Oczy zachwyconych Indjan spoczywały jeszcze na wspaniałym obrazie, gdy naraz rozległ się grzmot i w jednej chwili zmieniło się widowisko. Słup wody runął. Przez kilka sekund panowała cisza; naraz usłyszano głuchy, grzmiący odgłos, poczem otwór począł zionąć bronzowożółtemi pierścieniami pary, które buchały coraz to szybciej z przeraźliwym świstem. Pojedyńcze pierścienie skupiły się w słup dymu. Teraz wytrysła ciemna masa szlamu, sięgając tak wysoko, jak poprzednio strumień, i rozsiewając straszliwy odór. Wraz ze szlamem strzeliły wgórę poszczególne głazy z głuchym wściekłym hukiem, jakgdyby ryczały drapieżniki z menażerji. Eksplozja nastąpiła w tempie urywanem. Podczas przerw rozbrzmiewały z otworów pojęki i świsty, jakgdyby jęczały dusze potępieńców.
Kats-angwa! — To straszne! — zawołał Mężny Bawół.
— No, — zapytał, uśmiechając się, Winnetou — czy mój brat i teraz nazwie ten otwór „Ustami Niebios“?
— O, nie! Oby wszyscy nasi wrogowie byli na dole pogrzebani! Czy nie lepiej opuścić tę miejscowość?
— Tak, ale właśnie nad Paszczą Piekła rozbijemy obóz.
Uff! Czy tak dyktuje konieczność? Zapach jest obmierzły.
— Prawda. Lecz paszcza wyła na dziś po raz ostatni. Nie zatruje więc nosów Szoszonów.
Apacz zaprowadził swoich towarzyszów wzdłuż zbocza do miejsca, gdzie brzeg składał się z miękkiego kamienia i z ziemi. Tu ukryte moce działały aż do góry. Całą ścianę skalną wchłonął przed wieki krater; miękka ziemia obsunęła się i utworzyła nasyp, pokryty gęsto zgniłem napoły drzewem i pojedyńczemi skałami.
Góra była stroma i nie wydawała się niebezpieczną. Pełno tu było siarkowo zabarwionych otworów, z których buchała para; widocznie ziemia była terenem kraterów.
— Czy mój brat chce zejść nadół? — zapytał Oihtka-petay Apacza.
— Tak. Niema innej drogi.
— Czy ziemia się nie załamie?
— Może się to łatwo zdarzyć, jeśli nie będziemy ostrożni. Winnetou, kiedy był tutaj dawniej z Old Shatterhandem, dokładnie zbadał tę miejscowość. Gdzie niegdzie skorupa ziemi nie jest grubsza nad szerokość dłoni. Ale Winnetou pojedzie na czele. Jego rumak jest mądry i ominie niebezpieczne miejsca. Niechaj moi bracia jadą za mną!
Zapędził konia do brzegu i pozwolił mu zejść nadół. Indjanie, ociągając się, poszli za je go przykładem. Skoro zobaczyli, jak koń Winnetou ostrożnie badał kopytem miejsce, zanim postąpił krok naprzód, zdali się całkowicie na kierownictwo Apacza.
— Moi bracia niech jadą powoli gęsiego, — rozkazał — aby ziemia nie dźwigała zbyt wielkiego ciężaru. Skoro koń zacznie się zapadać, jeździec powinien natychmiast spiąć go cuglami i cofnąć.
Na szczęście obyło się bez wypadku. Przebyto miejsca nader niebezpieczne i wreszcie dojechano do rzeki. Woda była nagrzana; powierzchnia połyskiwała niebiesko i zielono, jak oliwa, podczas gdy nieco dalej przezroczyste i jasne fale uderzały o brzegi. Tu właśnie przeprawiono się przez rzekę bez trudu. Następnie Winnetou skierował się ku Paszczy Piekła.
Wybuchy minęły. Jeźdźcy ostrożnie dojechali do brzegu wulkanu. Zajrzeli do głębi czterdziestometrowej, w której było cicho i spokojnie. Atoli rozrzucone dookoła kłaki szlamu świadczyły, iż przed niewielu minutami działał wulkan.
Teraz Winnetou wskazał na kotlinę i rzekł:
— Tam wznosi się grobowiec wodza Sioux-Ogallaila, którego pokonał Old Shatterhand. Moi bracia niechaj jadą za mną!
Kotlina miała kształt koła, o średnicy wynoszącej niespełna pół mili angielskiej. Ściany piętrzyły się tak strome, że niesposób było włazić. Pośród otworów, napełnionych gorącym szlamem, lub wrzątkiem, nie dojrzeli ani źdźbła trawy, ani gałązeczki.
Pośrodku kotliny wznosił się pagórek z kamieni, ze skrzepów siarki i skamieniałego szlamu, który tworzył twardą a suchą masę. Był wysoki na pięć, szeroki na cztery, a długi na siedem metrów. W wierzchołku tkwiły łuki i oszczepy. Pagórek zdobiły emblematy wojenne i żałobne, mocno już wystrzępione.
— Tutaj — rzekł Winnetou — spoczywa Zły Ogień, najsilniejszy wojownik Ogallalla, i dwaj wojownicy, których pokonała pięść Old Shatterhanda. Siedzą na swych rumakach, z bronią na kolanach, z tarczą w lewej, a tomahawkiem w prawej ręce. A tam na górze siedział na koniu Old Shatterhand, zanim wdał się z nimi w rozprawę i ranił Ogallalla jednego po drugim. Nie chciał ich zabijać, oni zaś nie mogli dosięgnąć myśliwca swemi kulami, bo ochraniał go Wielki Duch białych.
Mówiąc to, wskazał na prawo, ku skale, gdzie na wysokości piętnastu metrów nad Paszczą Piekła w znosił się wyskok, najeżony wielkiemi głazami, wzrostu ludzkiego. Stąd aż ku dołowi biegł szereg podobnych, ale o wiele mniejszych stopni, po których można było, acz z trudem, wdrapać się wgórę. Ale jak potrafił się wdrapać Old Shatterhand, nie schodząc z konia, tego nie mógłby sobie wyobrazić najwytrawniejszy jeździec.
Mężny Bawół powoli objechał grobowiec i zapytał Winnetou:
— Jak myśli mój brat, kiedy Sioux-Ogallalla przybędą nad rzekę Kraterów?
— Być może, dzisiaj wieczorem.
— A zatem niech znajdą splondrowany grobowiec swego wodza i obu wojowników. Wiatr niechaj rozrzuci na wszystkie strony ich prochy, a kości niechaj znikną w otchłani, aby dusze musiały tam w głębi lamentować wraz z K’un-p’a, wraz z Wyklętym przez Wielkiego Ducha. Weźcie tomahawki! rozsypcie pagórek!
Zeskoczył z konia i, skory do czynu, chwycił za topór.
— Stój! — osadził go Winnetou. — Old Shatterhand zostawił pokonanym skalpy, a nawet sam pomagał wznieść grobowiec! Odważny wojownik nie walczy z kośćmi umarłych. Wielki Duch pragnie, aby umarli spoczywali w pokoju, a Winnetou ochroni grób. Howgh!
Zawrócił konia i, nie oglądając się, wrócił nad Paszczę.
Żaden przyjaciel nie przemówił dotąd w te słowa do Oihtka-petay, a jednak wódz nie ważył się przeciwstawić Winnetou. Mruknął tylko: — Ugh! — i pojechał za Apaczem. Zdecydowana postawa Winnetou nadała słowom jego wagę rozkazu.
Zapadał wieczór, kiedy Apacz zatrzymał konia i zsiadł. Zimne źródło biło ze skały i wpadało do rzeki. Pomijając źródło, miejsce nie nadawało się na obóz. Wodzem Apaczów musiały kierować szczególne, ukryte powody. Przytwierdził konie do kołka, podłożył derę pod głowę i wyciągnął się wpobliżu skały. Szoszoni poszli za jego przykładem.
Niektórzy siedzieli obok siebie i cicho gwarzyli. Wódz ich, zapomniawszy niedawnej urazy, położył się przy Winnetou. Ściemniło się zupełnie. Upłynęło wiele godzin. Zdawało się, że Apacz śpi smacznie, — lecz naraz zerwał się na równe nogi i rzekł do Oihtka-petay:
— Moi bracia mogą leżeć spokojnie. Winnetou ruszy na zwiady.
Po chwili znikł w mroku nocy. Szoszoni postanowili czuwać do jego powrotu.
Musieli długo czekać. Była północ, kiedy wrócił. Zameldował:
— Hong-pe-te-keh, Ciężki Mokasyn, obozuje ze swymi ludźmi nad Wodą Djabła. Ma przy sobie niedźwiednika oraz pięciu jego towarzyszy, a także naszych braci, którzy w nocy nas opuścili. Old Shatterhand zapewne czuwa wpobliżu. Moi bracia mogą spać. Winnetou wraz z Oihtka-petay, skoro świt, podkradną się raz jeszcze nad Wodę Djabła. Howgh! —
Ledwie świt zaszarzał, Winnetou obudził wodza Szoszonów. Szli ostrożnie, bez szmeru. Od Paszczy Piekła do Wody Djabła droga wynosiła zapewne milę angielską. Rzeka wpobliżu obozu wroga utworzyła zakręt. Stojąc tam za skałą, obaj wodzowie mogli obserwować Siouxów, którzy sprowadzili konie, poczem zabrali się do śniadania.
Winnetou spojrzał na wyżynę prawego wybrzeża, skąd powinien był nadejść jego biały brat.
Uff! — rzekł. — Jest już Old Shatterhand.
— Gdzie? — zapytał Oihtka-petay.
— Tam na górze.
— Nie można go dojrzeć. Tam gęsty las rośnie.
— Tak, ale czy mój brat nie widzi wron, które fruwają ponad drzewami? Zakłócono ich spokój. Old Shatterhand cofnie się i przeprawi przez rzekę w miejscu niewidocznem. Poczem napadnie na wrogów i zagna brzegiem rzeki. W tym samym czasie musimy stać u Paszczy Piekła, aby Ogallalla odciąć drogę i zapędzić ich do kotliny Grobowca Wodza. Mój brat niechaj śpieszy, gdyż nie mamy wiele czasu.
Co rychlej wrócili do obozu. — Winnetou słusznie przypuszczał, aczkolwiek nie mógł znać szczegółów. Wróciwszy do swoich wojowników, dali odpowiednie wskazówki i przygotowali się do walki.
Niebawem z podziemi rozległ się głuchy huk.
— Woda Djabła podnosi swój głos — oświadczył Winnetou. — Wkrótce zacznie pluć Paszcza Piekła. Cofnijmy się, aby nas nie trafiła.
Wiedział, że kratery łączą się pod ziemią, więc cofnął wojowników o spory szmat drogi. Wkrótce minął wybuch, gdyż odgłosy umilkły, a usłyszano okrzyk wojenny trzydziestu Szoszonów i Upsaroca, którzy w owej chwili wpadli na Sioux-Ogallalla.
Nastąpiło to, co przewidział Winnetou. Paszcza Piekła zaczęła pluć, tak tamo, jak wieczorem dnia poprzedniego. Z grzmotem i rykiem wzniósł się słup wodny i strzelał na wszystkie strony strumieniami. Ten wodospad dla Winnetou i jego wojowników był wspaniałą zasłoną, skrył ich bowiem przed okiem salwujących się Siouxow. Winnetou skierował konia nabok, aby ogarnąć wzrokiem sytuację. Widział, jak przybywają rozsypani Ogallalla, bezładnie pędzeni strachem.
— Nadchodzą! — zawołał. — Skoro dam znak, wyrwiemy się z poza plującej Paszczy Piekła i nie przepuścimy ich między Paszczą a rzeką. Będą musieli zboczyć na lewo do doliny Grobowca. Wszelako nie strzelajcie! Przerażenie zapędzi ich tam, gdzie trzeba!
Poszczególni Ogallalla byli już zupełnie blisko. Chcieli pędzić przed siebie wzdłuż rzeki, gdy oto Winnetou ukazał się z poza słupa wodnego. Jego — Iiiiiiii! — przeszyło przeraźliwie powietrze. Szoszoni wtórowali. Uciekinierzy, widząc, że droga zagrodzona, wykonali ćwierć obrotu i pomknęli ku kotlinie.
Za tymi pojedyńczymi wrogami ukazała się skupiona grupa wielu jeźdźców. Był to pędzący w galopie kłąb czerwonych i białych z wodzem Ogallalla, z niedźwiednikiem i Hobble-Frankiem pośrodku.
Otóż jeńcy, przywiązani do rumaków, jak już rzekliśmy, pomknęli na spotkanie swoich zbawców. Lecz naraz rozległ się krzyk. Wydali go Marcin Baumann, Wohkadeh i murzyn Bob, który tych obu uwolnił z więzów. Ujrzeli bowiem, że wódz powlókł za sobą Baumanna. Frank, usłyszawszy krzyk, odwrócił się i zobaczył przyjaciela w niebezpieczeństwie. Mimo więzów, łydkami pokierował konia ku murzynowi:
— Tnij, Bobie! — zawołał. — Szybko, szybko! Bob rozciął pęta. Frank zeskoczył z konia, wyrwał tomahawk z ręki jednego z zastrzelonych przez Shatterhanda wrogów, szybko doskoczył rumaka i puścił się za wodzem Ogallalla.
Bob nie miał konia, Marcin i Wohkadeh zaś mieli zbyt zbolałe od więzów członki, aby pośpieszyć z pomocą. Mogli tylko krzyczeć, zwracając uwagę Jemmy’ego. Gruby obejrzał się, poczem zawołał do swego długiego przyjaciela:
— Davy, wracać! Sioux porywa Baumanna! Bob stał już przy nich i rozcinał rzemienie. Jemmy wyrwał mu nóż i pogalopował za Sasem. Za nim cwałował nieuzbrojony Davy.
Teraz nadjechali Szoszoni i Upsaroca i w tym samym czasie dotarł do brzegu Old Shatterhand, trzymając za uzdę konia Boba. Nikt w tem zamieszaniu nie zwracał nań uwagi, natomiast on widział wszystko.
— Masz swego konia i flintę, dzielny Bobie! — zawołał, wręczając murzynowi cugle i broń. — Uwolnij resztę spętanych. Następnie śpiesz za nami!
Wybrzeże między Paszczą Piekła a Wodą Djabła wyglądało jak pole bitwy. Sioux-Ogallalla, Upsaroca, Szoszoni i biali krzyczeli wniebogłosy. Uciekinierzy salwowali się, każdy na własną rękę. Przyjaciele wymijali wrogów, przepuszczali ich, mając na celu wyłącznie uwolnienie Baumanna.
Old Shatterhand stał wysoko w strzemionach, trzymając sztuciec w ręku. Był na tyłach, atoli koń jego ledwo dotykał kopytami ziemi, więc niebawem doścignął Upsaroca i piętnastu Szoszonów.
— Powoli! — zawołał, wymijając ich. — Pędźcie Siouxow. Tam jest Winnetou, który ich nie przepuści. Żaden nie powinien umknąć, ale nie należy ich zabijać! Pędzono więc naprzód, wymijając wrogów I przyjaciół. Kopyta rumaka Shatterhanda poprostu pożerały przestrzeń. Trzeba było doścignąć wspomnianą grupę, zanim nastąpi nieszczęście.
Koń małego Sasa nie był szlachetnym biegunem. Aliści Frank ryczał tak przeraźliwie i tak uderzał rumaka rękojeścią tomahawka, że ten mknął, jak uskrzydlony. Oczywiście, długo to nie mogło potrwać.
Wreszcie udało się doścignąć wodza Sioux-Ogallalla. Sas przybliżył konia, podniósł tomahawk i krzyknął:
Szonka, ta ha na, deh peh! — Psie, podejdź! Źle z tobą!
Tszi-ga szi tsza lehg-tsza! — odparł szyderczo wódz. — Nędzny karle, bijże!
Zwrócił się do Franka i pięścią odparował uderzenie, podbijając do góry rękę Sasa, z której też odrazu broń wypadła. Następnie wyrwał nóż z za pasa, aby zakłuć byłego leśniczego.
— Frank, miej się na baczności! — zawołał Jemmy, rozpędzając konia.
— Nie lękaj się — odparł Frank. — Nie zabije mnie tak łatwo czerwonoskóry! Nie przestrzeli po raz drugi nóg uczciwego Sasa.
Cofnął o krok swego rumaka, aby wódz nie mógł trafić, i śmiałym susem skoczył na konia Ciężkiego Mokasyna. Objął Siouxa, aby mu przycisnąć ręce do ciała. Wódz ryknął z wściekłości. Usiłował uwolnić ręce, ale napróżno, gdyż Frank trzymał co mocy.
— Słusznie! — krzyknął Jemmy. — Nie puszczaj! Śpieszę z pomocą.
— Pośpiesz się troszeczkę! Ścisnąć takiego draba — toć nie drobnostka.
Wszystko odbyło się z błyskawiczną szybkością, szybciej nawet, niż można opisać. Ogallalla trzymał w prawej ręce nóż, a w lewej cugle konia Baumanna. Szarpał się, wspiął w siodle — napróżno! Nie zdołał się wydostać z objęć Franka.
Baumann był spętany, — nie mógł się uwolnić — lecz zachęcał Franka, aby trzymał mocno wroga. Dzielny Sas odpowiedział, aczkolwiek sapał z wysiłku:
— Dobrze! Obejmuję go jak boa constrictor i nie puszczę, póki mi płuca nie pękną.
Ogallalla nie panował nad koniem, który biegł wolniej. Dzięki temu Jemmy, a potem i Davy zdołali go dopędzić. Grubas zbliżył się do Baumanna i nożem Boba przeciął mu więzy.
Halloo, wygrana! — krzyknął. — Wyrwij master cugle czerwonemu z ręki!
Baumann pośpieszył, lecz nie starczyło siły. Jemmy chciał mu nóż podać, ale nie mógł, gdyż wrogowie zauważyli, w jakiej sytuacji znalazł się wódz. Dwaj Ogallalla natarli teraz ze wściekłością na grubasa, a trzeci zamierzył się na Franka. Wszelako Davy uderzył konia między uszy. Wierzchowiec pomknął jak strzała i znalazł się obok Indjanina. Davy schwytał czerwonego za kołnierz, wyrwał z siodła i cisnął na ziemię.
Hura! Alleluja! — krzyknął Hobble-Frank. — To był ratunek w ostatniej chwili niebezpieczeństwa. Ale teraz co prędzej łapaj master wodza za czub, bo nie podołam!
— Już! — odpowiedział Długi Davy.
Wyciągnął ręce do wodza, aby go wysadzić z siodła, ale w tejże chwili wstrząsnął ziemią straszliwy huk. Konie cofnęły się w zamieszaniu. Davy z trudem utrzymywał się w siodle. Jemmy, który musiał się obronić dwom napastnikom, został strącony z konia, a to samo zdarzyło się Baumannowi.
Cała gromada zbliżyła się bowiem do Paszczy Piekła. Woda opadła i ze straszliwym grzmotem wzniósł się szlam do góry. Bryzgi brudnej gorącej cieczy tryskały na wszystkie strony.
Koń wodza ze strachu runął na kolana, lecz podniósł się i, zwracając na lewo, pomknął ku rzece, w chwili, kiedy Old Shatterhand podjechał do grupy, toczącej się po ziemi.
Zamierzał właściwie pomóc dzielnemu Frankowi, lecz musiał zrezygnować, gdyż obaj czerwoni zeskoczyli z koni i wpadli na Grubego Jemmy’ego. Długi Davy miał wiele biedy ze swym przerażonym wierzchowcem — nie mógł pomóc przyjacielowi. Old Shatterhand musiał zatem skoczyć ku grubasowi. Osadził rumaka, zeskoczył na ziemię i dwoma uderzeniami kolby ogłuszył obu Ogallalla. — —
Winnetou tymczasem obsadził przejście między Paszczą Piekła a rzeką. Chciał zagrodzić drogę Sioux-Ogallalla i zapędzić ich do kotliny. To mu się powiodło. Uciekinierzy, ujrzawszy jego oddział, zawrócili ku kotlinie. Przebieg opisanych wypadków był tak krótki, że Apacz nie zdążył wziąć udziału w walce. A teraz nie mógł się przedrzeć przez ławice szlamu. Tylko jednemu zdołał pomóc, mianowicie Hobble-Frankowi, który, siedząc za wodzem i trzymając go mocno, mknął na przerażonym koniu ku rzece tak szybko, że ledwo można było zapobiec katastrofie. A jednak Apacz pośpieszył z pomocą, a za nim wielu Szoszonów.
Wódz Siouxów zrozumiał niebezpieczeństwo. Przerażenie i strach podwoiły jego siły. Wyciągnął ramiona wgórę, gwałtownie uderzył Franka łokciami i wyrwał się z uścisku.
— Giń! — ryknął czerwonoskóry i pchnął nożem w tył, aby przebić klingą odważnego Sasa.
Frank szybko się uchylił. Uniknął ciosu. Nie mając broni, przypomniał sobie cios Old Shatterhanda. Lewą ręką chwytając wroga za gardło, prawą pięścią grzmotnął w skronie z taką siłą, że zdawało mu się, iż roztrzaskał sobie własną pięść. Ciężki Mokasyn zwisł ogłuszony.
Atoli był już na brzegu. Koń skoczył potężnym susem do rzeki. Dwaj jeźdźcy wystrzelili ponad głową zwierzęcia. Rumak, zwolniony z ciężaru, zawrócił powoli i wydostał się na brzeg.
Winnetou dotarł do brzegu. Zeskoczył z konia i przyłożył strzelbę, aby, skoro obaj wrogowie rozpoczną walkę w wodzie, rozstrzygnąć ją celnym strzałem. Lecz z początku nie widać było żadnego z nich. Tylko kapelusz Franka mknął prądem rzeki. Jakiś Szoszon wyciągnął go dzidą. Niebawem dosyć daleko od brzegu wyłoniła się ozdobiona piórami głowa Indjanina, a za nią w pewnej odległości głowa Franka. Dzielny biały obejrzał się dookoła, zahaczył wroga i szybko podpłynął. Czerwonoskóry nie był omdlały, lecz tylko napół ogłuszony. Chciał uciec. Mały Sas natarł nań jak drapieżny szczupak, skoczył wodzowi na grzbiet, schwycił lewą ręką za czuprynę i zaczął zdzielać prawą pięścią. Ogallalla zniknął, za nim zaś Frank. Utworzył się wir. Teraz wyłoniła się ręka wodza i znów znikła, następnie wyłoniły się nogi i poły fraka białego myśliwca — straszliwa walka odbywała się pod powierzchnią wody. Winnetou nie mógł pomóc przyjacielowi strzałem; cisnął więc strzelbę, aby skoczyć do wody. Ale oto wynurzył się Hobble-Frank, kaszląc i plując. Rozejrzał się na wszystkie strony i zawołał:
— Czy wódz jeszcze w wodzie?
Skierował pytanie do Old Shatterhanda, Długiego Davy’ego i Grubego Jemmy’ego, którzy stanęli właśnie na brzegu. Nie doczekawszy się odpowiedzi, dał znowu nura. Po kilku chwilach ukazał się, ciągnąc za włosy pokonanego wroga, i podpłynął powoli do brzegu.
Powitano go radosnemi okrzykami. Przekrzyczał wszystkich:
— Cicho bądźcie! Gdzie się zapodział mój kapelusz? Czy nie widział go nikt z łaskawych widzów?
— Nie! — odpowiedziano.
— Biada! Miałżebym przez tego Ogallalla stracić swoje cenne pióro strusie? O, najsamprzód widzę go tam na głowie Szoszona. Zaraz pociągnę czerwonego do odpowiedzialności!
Pobiegł do Indjanina, aby odebrać swoje nakrycie głowy. Dopiero potem gotów był przyjąć wyrazy uznania.
— Kosztowało mnie wiele wysiłku, — rzekł — ale to dla waszego brata drobnostka. — Veni, vidi, vici! — powiedział Hannibal do Wallensteina, ja zaś dokonałem tego czynu z taką samą łatwością.
— Powiedział to Cezar, — wtrącił Jemmy — a o Wallensteinie historja powszechna nic jeszcze nie wiedziała.
— Milcz pan z łaski swojej, panie Jakóbie Pfefferkorn! Co wie o panu historja powszechna? Wskocz sir na konia Ciężkiego Mokasyna, skocz następnie na owym koniu do wody i przerwij tam wodzowi nić życia — a wówczas będziesz się mógł zabawiać w aptekarsko-łacińskie pomysły! Ale nieinaczej! Mnie natomiast przyszłe pokolenia wystawią na tem miejscu marmurowy monument. A duch mój będzie zasiadał przy nim w ciche noce i cieszyć się będzie, że nie napróżno żył i skakał do rzeki Kraterów. Spokój moim popiołom!
Nie byłoby w tem nic dziwnego, gdyby ci, którzy władali niemieckim, wybuchnęli wesołym śmiechem, ale nikomu nie było do śmiechu. Zapał tego oryginała, o gołębiem sercu, udzielił się otoczeniu. Winnetou uścisnął mu rękę i rzekł:
Ni ’nte ken ni szo! — Jesteś dzielnym mężem!
Następnie Apacz wymownym ruchem dał znak Old Shatterhandowi, że pozostawia go tutaj, sam zaś dosiadł konia wraz ze swymi Szoszonami i pojechał do wylotu kotliny, gdzie w głębi skupili się Sioux-Ogallalla.
Spotkał tutaj stojących na straży przywódcę Upsaroca i Moh-awa, syna wodza Szoszonów, wraz z wojownikami. Skoro olbrzym Upsaroca usłyszał, że jego wróg śmiertelny, Ciężki Mokasyn, leży nad rzeką, popędził, co koń wyskoczy. Kiedy nadjechał, wódz Ogallalla dzięki staraniom Old Shatterhanda wracał do przytomności. Spętano go starannie. Upsaroca zeskoczył z konia, wyrwał nóż z za pasa i zawołał:
— Oto jest pies Sioux-Ogallalla, który mnie pozbawił ucha! Niechaj wzamian odda za życia swój skalp!
Chciał na nim uklęknąć, aby zedrzeć skalp, lecz Old Shatterhand powstrzymał go i rzekł:
— Jeniec jest własnością naszego białego brata Hobble-Franka. Nikt inny nie może o jego losie decydować.
Nastąpiła ostra wymiana słów, z której wyszedł zwycięsko Old Shatterhand. Upsaroca cofnął się, pomrukując pod nosem.
Baumann, niedźwiednik, przycisnął Franka do serca. Obaj ronili gorące łzy przyjaźni.
— Tobie, wierny druhu, przedewszystkiem zawdzięczam swoje ocalenie — rzekł niedźwiednik. — Jakże zdołałeś sprowadzić aż tylu zbawców?
Wzruszony Frank wskazał ku rzece i rzekł:
— Tam nadchodzą inni, bardziej zasługujący na podziękowanie, niż ja.
Baumann ujrzał swoich pięciu towarzyszów, którzy wraz z nim wpadli w niewolę. Przed nimi jechał Marcin, jego syn, Wohkadeh i Bob. Baumann wyszedł naprzeciw. Skoro murzyn ujrzał swego pana, zeskoczył z konia, podbiegł doń, upadł na kolana i, płacząc, zawołał:
— O massa, mój drogi, dobry massa Baumann! Wreszcie masser Bob mieć swój sercem kochany massa! Teraz masser Bob umrzeć z radości. Teraz masser Bob śpiewać i skakać ze szczęścia i pęknąć z zachwytu. O masser Bob być wesoły, być szczęśliwy, być radosny!
Baumann podniósł murzyna i chciał objąć. Ale Bob cofnął się i rzekł:
— Nie, massa nie objąć masser Bob, bo masser Bob zabić cuchnące zwierzę i wciąż jeszcze mieć zły zapach.
— Ach, cóż takiego! Śpieszyłeś mnie uratować, więc muszę cię uścisnąć!
Po chwili nadjechał Marcin. Ojciec i syn padli sobie w objęcia.
— Moje dziecko, mój syn! — zawołał Baumann. — Znów jesteśmy razem i nic już nas nie rozłączy. Co też musiałeś przecierpieć? Spójrz, jak więzy skaleczyły ci ręce...
— A tobie jeszcze bardziej, o wiele bardziej! Ale to szybko się zagoi, odzyskasz zdrowie i siły. Teraz trzeba podziękować tym, którzy się przyczynili do twego ocalenia, ojcze. Z Wohkadehem, moim przyjacielem, z Grubym Jemmy’m i Długim Davy’m już wczoraj mogłeś się rozmówić. Lecz tu stoi Old Shatterhand, jemu i Winnetou przedewszystkiem winniśmy życie.
— Wiem o tem i martwi mnie, że teraz mogę im tylko poprostu podziękować.
Wyciągnął do Old Shatterhanda obie ręce. Łzy perliły się na jego zapadniętych policzkach. Old Shatterhand uścisnął lekko skaleczone dłonie, wskazał na niebo i rzekł serdecznie:
— Nie dziękuj pan ludziom, drogi przyjacielu, ale naszemu Panu w niebiosach, że dał ci dosyć siły, abyś mógł znieść nieopisane cierpienia. Byliśmy tylko narzędziem. Jemu należy przesłać nasze dziękczynienia i modlitwy.
Zdjął kapelusz i zaintonował pieśń dziękczynną. Pozostali zdjęli kapelusze. Skoro skończył, rozległo się powszechne głośne „Amen!“
Spętany wódz Siouxów przyglądał się temu zdumionem spojrzeniem. Podniesiono go, aby zaprowadzić do wylotu kotliny, gdzie czekał Winnetou z Szoszonami i Upsaroca.
Old Shatterhand wjechał wraz z Apaczem do kotliny, aby obejrzeć wroga i zdać sobie sprawę z sytuacji. Zamienili kilka słów. Tak bowiem przenikali wzajemnie swoje myśli, że mogli się porozumiewać monosylabami. Niebawem wrócili do swoich.
Oihtka-petay podszedł do nich i zapytał:
— Co teraz zamierzają począć moi bracia?
— Wiemy, — odrzekł Old Shatterhand — że nasi czerwoni bracia mają taki sam głos, co my. Przeto wypalimy fajkę narady. Przedtem jednak chcę się rozmówić z Hong-peh-te-keh, wodzem Sioux-Ogallalla.
Zszedł z konia, a za nim również Winnetou. Ustawiono się dookoła jeńca. Old Shatterhand podszedł bliżej i rzekł:
— Ciężki Mokasyn wpadł w ręce wrogów. Wojownicy jego, zamknięci między skałami, są również zgubieni. Nie mogą się salwować i zginą od naszych kul, o ile wódz nie postara się ich uratować.
Urwał, oczekując odpowiedzi Ciężkiego Mokasyna. Ponieważ jednak wódz milczał, więc dodał:
— Mój czerwony brat niech powie, czy zrozumiał moje słowa.
Czerwonoskóry podniósł głowę, obrzucił Shatterhanda nienawistnem spojrzeniem i splunął. To była jego odpowiedź.
— Czy wódz Ogallalla ma przed sobą parszywe zwierzę, że się ośmielił plunąć?
Wakon kana! — Stara baba! — rzekł zapytany.
— Ciężki Mokasyn oślepł. Nie umie odróżnić mężnego wojownika od starej kobiety.
Kot-o pun-krai szonka! — Tysiąc psów! — syknął jeniec.
Niektórzy z otoczających czerwonych wściekle mruknęli. Old Shatterhand skarcił ich spojrzeniem, nachylił się i, ku zdumieniu otaczających, a zwłaszcza jeńca, rozciął mu pęta.
— Wódz Ogallalla niech pozna, — rzekł — że nie stara kobieta, ani pies, lecz mężczyzna z nim rozmawia. Niechaj się podniesie!
Indjanin podniósł się natychmiast. Jakkolwiek zwykł panować nad rysami twarzy, nie mógł teraz utaić zakłopotania. Zamiast odpowiedzieć uderzeniem na jego obraźliwe słowa, uwolniono go z więzów!
— Otwórzcie koło! — rozkazał Old Shatterhand.
Wojownicy skupili się, dzięki czemu Sioux mógł zobaczyć wnętrze kotliny. Ujrzał swych wojowników za Grobowcem Wodza. Poznać było z ruchów, że się naradzają. Oko wodza błysnęło. Czyż nie mógł uciec? W najlepszym razie dotarłby do swoich wojowników — w najgorszym padłby od kuli, co było lepsze do śmierci męczeńskiej na palu.
Old Shatterhand spostrzegł ów szczególny błysk w oczach. Rzekł:
— Ciężki Mokasyn pragnie uciec. Niechaj się nie kusi! Jego imię mówi nam, że stawia wielkie kroki, nasze nogi są wszakże lekkie, jak lot wróbli, a nasze kule nigdy nie chybiają. Niechaj na mnie spojrzy i powie, czy mnie zna.
— Hong-peh-te-keh nie ogląda kulawego wilka! — mruknął czerwony.
— Czy Old Shatterhand jest kulawym wilkiem? Czyż tam nie stoi Winnetou, wódz Apaczów, którego imię bardziej słynie, niż imię jakiegokolwiek wodza Siouxów?
Uff! — krzyknął jeniec.
Nie spodziewał się, że ma przed sobą tych dwóch znakomitych ludzi. Spoglądając to na jednego, to znów na drugiego, przybrał wyraz głębokiego szacunku. Old Shatterhand dodał:
— Stoją tu także inni waleczni wojownicy. Wódz Ogallalla widzi oto Oihtka-petay, przywódcę Szoszonów, i Moh-awa, jego syna. Obok stoi Kanteh-pehta, niepokonany mąż leków Upsaroca. Tam dalej Davy-honskeh i Jemmy-petahtszeh. Będziesz — — —
Urwał, ponieważ w tej chwili rozległ się taki grzmot, że konie stanęły dęba, a odważni wojownicy drgnęli. W dolinie rozbrzmiewał długi ryczący odgłos. Ziemia drgnęła pod nogami struchlałych mężczyzn. Z rozsianych po całej dolinie otworów wzniosły się gęste kłęby pary, tu szaroniebieskie, tam znów żółte, czerwone lub ciemne. Po parze wybuchnęły rozliczne wytryski. Ściemniło się od piekielnych wyziewów i strumieni szlamu o nieznośnym duszącym zapachu.
Niepodobna było ujść dwudziestu czy trzydziestu kroków. Należało się wystrzegać gorących wytrysków. Nastąpiło nieopisane zamieszanie. Konie zerwały się i pomknęły w galopie. Ludzie krzyczeli i rozbiegli się na wszystkie strony. Z głębi kotliny rozlegał się przerażony krzyk Ogallalla. Konie Siouxow również uciekły ku wylotowi kotliny. Niektóre wpadały do otworów i natychmiast nikły pod warstwą szlamu. Inne przedarły się przez biwakujących u wyjścia białych i czerwonych, wzmagając zamieszanie.
Old Shatterhand z początku zachował zimną krew. Odrazu po pierwszym huku schwytał wodza Siouxów, aby nie zbiegł. Ale musiał Mokasyna puścić, chcąc uniknąć niebezpiecznego wytrysku. Wpadł przytem na Grubego Jemmy’ego, który runął i, trzymając się kurczowo Old Shatterhanda, pociągnął go za sobą.
Ciężki Mokasyn ze strachu nie myślał nawet się wyrwać. Wkrótce jednak zmiarkował, że nadarza się okazja.
Wydając zwycięski okrzyk, drapnął ku dolinie. Ale nie zapędził się daleko. Musiał wyminąć Boba. Ten błyskawicznym ruchem uderzył go kolbą po łbie, wszakże siła ciosu powaliła jego samego. Murzyn chciał się zerwać, gdy stratował go jeden z przerażonych koni. Nie mógł się zatem podnieść. Krzyczał tylko:
— Wódz uciekać! Za nim! Za nim!
Ciężki Mokasyn, ogłuszony uderzeniem Boba, zachwiał się na nogach, lecz już po chwili pobiegł dalej.
Marcin, syn niedźwiednika, usłyszał krzyk murzyna. Widział, jak ucieka wódz, i pobiegł za nim. Czyżby miał uciec kat jego ojca? Nie! Ciało dzielnego chłopca było pokaleczone więzami; nie miał też przy sobie żadnej broni, a jednak, wytężając wszystkie siły, pobiegł za Ciężkim Mokasynem.
Ten nawet nie oglądał się za sobą. Sądził, że nikt go nie ściga, i całą uwagę skupił na drodze, którą podążał do grobowca. Tu było najwięcej niebezpiecznych otworów. Skierował się zatem na prawo ku ścianie doliny, aby wzdłuż niej bezpieczniej i łatwiej dotrzeć do celu.
Jednakże mylił się bardzo. Tam również było tyle parujących otworów, że stale musiał je wymijać. Nieraz podnosił już nogę do skoku, gdy przekonywał się, że to, co uważał za stały ląd, jest lepką, niezgłębioną masą. Unikał śmierci tylko dzięki błyskawicznym zwrotom. Co sekunda otwierały się przed nim szczeliny, musiał więc nieraz, kiedy już za późno było się cofać, śmiałym skokiem przesadzać otchłanie zatracenia.
Nadto odczuwał skutki uderzenia kolbą. Głowa ciążyła, przed oczami płonęła łuna, płuca odmawiały posłuszeństwa, nogi zaś powoli omdlewały. Chciał przez chwilę wypocząć. Obejrzał się po raz pierwszy i jakby przez krwawą mgłę zobaczył zbliżającego się prześladowcę. Nie widział rysów twarzy, nie widział, że był to młodziutki chłopiec.
Przerażony, pomknął dalej. Nie miał przy sobie broni, a sądził, że wróg jest uzbrojony. Dokąd miał uciec? Przed nim, za nim i z lewej strony zionęły otwarte przepaście, grożące zagładą. Z prawej strony wznosiła się pionowa ściana skalna. Wyczerpywały się resztki sił. Zrozumiał, że jest zgubiony.
W owej chwili ujrzał wznoszące się naukos ku górze stopnie, dwa, trzy, cztery i więcej. Były to złomy, gdzie ongi Old Shatterhand szukał ratunku. Tędy i tylko tędy wódz Ogallalla mógł się salwować! Wytężył ostatnie siły i wspinał się na coraz wyższy stopień...
Tymczasem otwory wulkaniczne przestały działać, niemniej raptownie, niż zaczęły. Powietrze się wyklarowało.
Rozległ się okrzyk przerażenia. To murzyn krzyknął:
— Massa Marcin! Mój dobry kochany massa Marcin! Wódz go chcieć zabić, lecz masser Bob ratować! Oho!
Wskazał na krawędź skalną i pobiegł ku niej. Zapaśnicy walczyli na śmierć i życie. Wódz uchwycił Marcina potężnemi rękami i usiłował strącić w przepaść. Aliści był wyczerpany i prawie ogłuszony. Zręczny, odważny chłopiec wywijał mu się z rąk. W pewnej chwili Marcin, wyrwawszy z rąk Mokasyna, cofnął się jak najdalej i z rozbiegu wpadł całą siłą na wodza. Ogallalla stracił równowagę, machnął w powietrzu rękoma, stracił grunt pod nogami i runął ze skały z okrzykiem przerażenia. Wpadł do ziejącego na dole otworu, którego straszliwa paszcza natychmiast go wchłonęła.
Wszyscy zgromadzeni w dolinie przyglądali się tej walce. Z przedniej części rozległ się krzyk radosny, z głębi zaś wycie Sioux-Ogallalla, którzy musieli się przyglądać, jak chłopiec pokonał ich wodza. Nad całym zgiełkiem górował jednak głos Boba, który sadził przez kamienie i z głośnemi zachwytami wpadł w objęcia zwycięzcy.
— Dzielny chłopak! — oświadczył Jemmy — Serce mi drżało o niego. Czy panu nie, Frank?
— No, a jakże, — odparł Sas, ocierając łzy radości. — Spociłem się ze strachu. Odważne dzieciątko zwyciężyło, nie będziemy więc mieli wiele kłopotu z Ogallalla. Zmusimy ich, aby zgięli karki pod kulinarnym jarzmem.
— Kulinarnym? Chyba pan myśli...
— Milczże pan z łaski swojej! — przerwał surowo Frank. — W tak uroczystym momencie nie będę się z panem certował. Widzę, że Sioux-Ogallalla muszą zwinąć dudy w miech. Zawrze się zatem powszechny międzynarodowy pokój, w którym i my obaj weźmiemy udział. Podaj pan mi rękę! Bądźcie pochłonięte, miljony! Et in terra knax!
Uścisnął rękę roześmianego Grubasa i podszedł do Marcina Baumanna, który wracał wraz z Bobem.
Wszyscy winszowali Marcinowi wyrazami najwyższego uznania. Old Shatterhand zaś zwrócił się do zebranych:
— Messurs, zostawcie teraz konie, które i tak są pewne. Rozbiegły się tylko wierzchowce Ogallalla. Ci ludzie muszą pojąć, że nie mają nadziei ratunku. Muszą się poddać, choćby pod wrażeniem mocy podziemnych i śmierci wodza. Zostańcie tutaj! Pójdę do Sioux wraz z Winnetou. Za pół godziny będziemy wiedzieli, czy poleje się krew ludzka, czy nie.
Z wodzem Apaczów podszedł do grobowca, za którym schronili się Ogallalla. Na czyn tak śmiały mogli się ważyć tylko ci dwaj ludzie, świadomi, że same ich imiona rzucą postrach na wrogów.
Jemmy i Davy rozmawiali szeptem. Postanowili poprzeć intencje pokojowe Old Shatterhanda. Czerwonym sojusznikom niebardzo przypadało do gustu oszczędzanie wroga. Niedźwiednik zaś i jego pięciu towarzyszów tak okropnie cierpieli w niewoli, że pałali pragnieniem zemsty.
Zatem obaj przyjaciele zgromadzili obecnych dookoła siebie. Jemmy palnął mówkę, w której dowodził, że łagodne postępowanie leży w interesie obu stron. Wprawdzie można było przewidzieć, ze w razie walki Ogallalla polegną. Ale ileby krwi ludzkiej popłynęło? A poza tem należało się spodziewać, że i inne szczepy Siouxów wykopią topór wojenny, aby się zemścić na sprawcach nieludzkiej i niepotrzebnej krwawej łaźni. Na zakończenie dodał:
— Szoszoni i Upsaroca są mężnymi wojownikami i żadne plemię nie dorówna im męstwem. Ale Siouxów jest tylu, ile piasku na pustyni. Skoro dojdzie do wojny, ileżto ojców, matek, żon i dzieci Szoszonów i Upsaroca opłakiwać będzie swoich synów, mężów i ojców! Rozważcie, że los wasz spoczywa w waszych rękach. Old Shatterhand i Winnetou uprowadzili Mężnego Bawołu i jego syna Moh-awa z pośród ich obozu i pokonali Ogniste Serce i Stokrotnego Grzmota. Mogliśmy wybić co do nogi wszystkich wojowników, atoli oszczędziliśmy ich, gdyż Wielki Duch kocha swe dzieci i pragnie, aby żyły ze sobą w zgodzie. Howgh!
Mowa ta wywarła wielkie wrażenie. Baumann i jego uratowani towarzysze gotowi byli wyrzec się zemsty. Indjanie milczeniem przyznali mówcy słuszność. Tylko jeden z nich był wielce niezadowolony, mianowicie przywódca Upsaroca.
— Ciężki Mokasyn zranił mnie! — rzekł. — Czyż Ogallalla nie mają odpokutować?
— Mokasyn nie żyje. Szlam wchłonął go wraz z jego skalpem. Jesteś pomszczony.
— Lecz Ogallalla ukradli nam leki!
— Będą musieli zwrócić. Jesteś silnym mężczyzną i mógłbyś wielu wrogów zabić. Wszelako „silny niedźwiedź“ jest dumny — nie kwapi się zmiażdżyć małego, tchórzliwego szczura.
To porównanie poskutowało bardziej, od długiej mowy. Pochlebstwo dobrze usposobiło olbrzyma. Był wszak zwycięzcą. Mógł albo zabić wrogów, albo wybaczyć. Umilkł.
Niebawem wrócili Old Shatterhand i Winnetou na czele Ogallalla, którzy szli gęsiego długim szeregiem. Złożyli broń i cofnęli się, milcząco wyrażając kapitulację. Stali z pochylonemi głowami i smutnemi minami. Nieszczęście uderzyło w nich tak znienacka i tak gwałtownie, że byli jakby oszołomieni.
Jemmy zdał sprawę ze swej mowy i jej skutków Old Shatterhandowi. Ogromnie ucieszony myśliwy uścisnął mu dłoń i zawołał do Ogallalla:
— Wojownicy Ogallalla wydali broń, ponieważ przyrzekłem darować im życie. Zginął Ciężki Mokasyn, a także obaj kaci Wohkadeha i Marcina. To wystarczy. Wojownicy Siouxów niechaj wezmą zpowrotem oręż. Pomożemy im także odszukać konie. Niechaj zapanuje między nami pokój. Nad grobowcem wodza będziemy wraz z nimi rozpamiętywali wojowników, którzy padli od mej ręki. Niechaj zostanie zakopany topór wojny pomiędzy nami a Ogallalla. A potem niechaj wrócą moi czerwoni bracia na swoje tereny, gdzie będą mogli opowiadać o dobrych ludziach, którzy nie zabijają pokonanych wrogów, i o Wielkim Manitou białych twarzy, który kazał kochać nawet wrogów! Powiedziałem.
Ogallalla oniemieli z radosnej niespodzianki. Poprostu nie śmieli wierzyć w tak pomyślny obrót sprawy. Odzyskawszy broń, otoczyli z dziękczynną radością znakomitego myśliwego. Nawet przywódca Upsaroca był zadowolony, skoro się dowiedział, że odzyska wszystkie leki.
Konie nie uszły daleko. Łatwo było je schwytać. Sprowadzono zwłoki obu wojowników, zastrzelonych przez Old Shatterhanda, i pogrzebano wpobliżu grobowca. Dzień spędzono na poważnych ceremonjach żałobnych, poczem opuszczono niezdrową miejscowość i udano się do lasu, aby wypocząć należycie po przebytych trudach.
Wieczorem, kiedy przyjaciele i wrogowie siedzieli społem przy ogniskach i gwarzyli o przygodzie, Frank odezwał się do Grubego Jemmy’ego:
— Najlepszą częścią naszego dramatu jest zakończenie. Przebaczono i zapomniano. Od urodzenia nie jestem zbyt wielkim zwolennikiem zabójstwa i rozlewu krwi, gdyż: nie czyń bliźniemu, co tobie niemiło. Zwyciężyliśmy. Pokazaliśmy bogom, żeśmy bohaterami. Pozostaje tylko jedno. Chce pan?
— Ale co?
— Kto się lubi, ten się czubi. Stale się certujemy jedynie dlatego, że sobie sprzyjamy. A więc, przyznajmy się do miłości i zawrzyjmy braterstwo. No, zgoda, stary szwedku? Topp?
Topp! — rzekł Jemmy.
— Chodź w objęcia, serce moje! Nareszcie, nareszcie spełni się to, co już szyllerowska „Radość, boska iskro bogów,“ tak pięknie zapowiadała:

Twoje więzy znów splatają,
to co nierozsądek różni.
Frank i Jemmy przetapiają
zawiść na braterskiej kuźni!

KONIEC



  1. Lasso.
  2. San Francisko.
  3. Tarcza.
  4. W narzeczu Siouxów: długi Davy i krótki Jemmy.
  5. Poszukiwacze złota.
  6. Koniokrady.
  7. Prospektorzy.
  8. Kukurydza (franc.)
  9. Zły Ogień.
  10. Siedmiolecie.
  11. Hobble — chromy.
  12. Duch sawany.
  13. Indjanie-Węże.
  14. Kotlina.
  15. Żółta Rzeka — Yellowstone-river.
  16. Moskit.
  17. Okrągłe zagłębienie o średnicy ośmiu do dziesięciu łokci, wydrążone przez bawoły.
  18. Podbiał.
  19. Fred Kuglarz.
  20. Indjanie-Wrony.
  21. Odważny poszukiwacz leku.
  22. Rodzaj fletu.
  23. Góra gorącej wody“ — gejzer po indjańsku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.