Strona:Karol May - Syn niedźwiednika Cz.1.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Tak, napadnięto i uprowadzono.
— Szoszoni? Schwytali? Uprowadzili? To sobie wypraszamy! Wohkadeh, Marcinie, Bobie, szybko na koń! Musimy ścigać Szoszonów!
Stop, sir! — rzekł Old Shatterhand. — Czy aby wie pan, gdzie są wrogowie?
— Nie, lecz mam nadzieję, że pan nam będzie mógł powiedzieć.
— A czy wie pan, ilu ich jest?
— Ilu? Czy łudzi się pan, że będę ich liczył, kiedy trzeba odbić mego Grubego Jemmy'ego? Może ich być stu, dwustu — to nie stanowi dla mnie różnicy. On musi odzyskać wolność!
— A więc poczekaj sir chwileczkę jeszcze. Sądzę, że mamy sobie coś nadto do powiedzenia. Nie jestem tu sam. Nadchodzi oto mój towarzysz, który chce was powitać.
Winnetou zauważył, że Old Shatterhand rozmawia z tymi ludźmi, a więc i on mógł się zbliżyć. Długi Davy był zdumiony, że widzi czerwonego w towarzystwie białego, ale nie uważał widocznie Apacza za indywiduum, godne szczególnej uwagi, gdyż powiedział:
— Czerwonoskóry! I tak samo jak pan, jakgdyby świeżo wyłupany z jajka! Nie jest master westmanem?
— Nie, właściwie nie. To pan znowu dobrze odgadł.

117