Strona:Karol May - Syn niedźwiednika Cz.3.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nie zdoła utrzymać najmniejszego ciężaru. A jednak nad nim wznosi się jeszcze sześć podobnych tarasów, z których każdy stanowi jakgdyby miednicę, do której woda wlewa się z bezpośrednio wyższego tarasu i zlewa do bezpośrednio niższego — cienkiemi, strojnemi strumykami, rozemgloną, tęczową kurzawą wodną, lub szerokiemi tryskami, tworzącemi cudowne faliste welony.
Ten stwór podziwu godny przylegał tak zgrabnie, tak błyskotliwie i błyszcząco do ciemnego głazu, jakgdyby był tkaną ze śniegu suknią jakiejś istoty z zaświatów. Wszelako tę suknię bajeczną utkały ręce te same, które najeżyły groźnie czarne wieżyce bazaltowe i wydźwignęły z łona ziemi wulkany roztopionego szlamu.
Trzeba było tylko spojrzeć na wierzchołek zadziwiającej piramidy, aby zdać sobie sprawę z dziejów jej powstania. Tryskał tam wysoki promień wodny, który wgórze rozlatywał się tęczowo i spadał barwną ulewą. Słychać było przytem ów poszum, którego Moh-aw poprzednio nie mógł zrozumieć. Za poszumem szły gwiżdżące, syczące, jęczące pary, i zdawało się, że ziemia pęknie od ich naporu.
To wody gejzeru zbudowały sobie wspaniałą piramidę. Delikatne, lekkie okruchy, które woda unosiła wgórę, spadając, osiadały i wciąż jeszcze zasilały dzieło zdobienia. Gorące strumienie spadały z jednego tarasu na drugi i, chłodząc

47