Strona:Karol May - Syn niedźwiednika Cz.2.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dobitnie, że słuchano z napięciem, teraz zaś wybuchnięto wesołym, głośnym śmiechem.
— Tak, śmiejcie się, — mruknął. — Było mi wówczas nie do śmiechu. Miałem wrażenie, że wszystkie części ciała wpadły wzajemnie na siebie. Było mi niemo i głupio na duszy, tak że przez kilka sekund nie myślałem wcale o tem, iż; trzeba się podnieść.
— A niedźwiedź? — zapytał Jemmy.
— Leżał równie cicho pode mną, jak ja na nim. Aliści po chwili wyrwał się, co mnie doprowadziło do świadomości moich obowiązków osobistych. Zerwałem się na równe nogi i czmychnąłem — a on za mną, czy ze strachu, jak ja, czy też pragnąc utrzymać nawiązane ze mną stosunki, — nie wiem. Właściwie chciałem i dostać się do domu, ale miałem za mało czasu, gdyż bestja deptała poprostu po piętach. Strach przypiął mi skrzydła jaskółki, uwielokrotnił długość moich kulasów. Mknąłem jak kula karabinowa, skręciłem za róg domu, i — — wpadłem do dołu z gliną, aż po ramiona. Zapomniałem o wszystkiem, o niebie i ziemi, o Europie i Ameryce, o mojej doczesnej wiedzy i o całej glinie. Tkwiłem jak rodzynek w cieście, gdy przy mnie rozległ się głośny, jak powiadają Amerykanie, slap. Doznałem uderzenia jakgdyby szturgnął mnie wagon kolejowy, i nad głową moją rozprysła się glina. Pokryła mi twarz i tylko prawe oko ocalało. Odwróciłem się i oto

65