Strona:Karol May - Syn niedźwiednika Cz.1.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dolarów? — zapytał mały tonem, który świadczył, że nie uważa bynajmniej obu myśliwych za miljonerów.
— Nad tem będzie się pan zastanawiał, kiedy zechcę coś kupić. Zrozumiano?
Hm, tak, oczywiście. Ale jeśli stąd odejdziemy, to co się stanie z owymi łotrami, którzy nam skradli konie. Czy przynajmniej ich przywódcy Brake’owi nie zostawimy upominku jakiegoś, aby mu przypominał nas powszeczasy?
— Nie. Pozwól im uciekać, człowieku. Są to tchórzliwe złodziejaszki, które drapną przed nożem. Żaden to honor dla was zajmować się dłużej taką kanalją. Wszak odzyskaliście wierzchowce. Na tem koniec i basta!
— Mógł pan Brake’a lepiej zażyć, waląc kułakiem. Łajdak stracił tylko przytomność.
— Oszczędzałem go umyślnie. Nie jest to rzeczą przyjemną zakatrupić człowieka, którego można w inny sposób unieszkodliwić.
— No, ma pan słuszność. A zatem chodźmy do waszych koni!
— Jakto? Wiecie, gdzie są nasze konie?
— Oczywiście. Musielibyśmy być nader kiepskimi westmanami, gdybyśmy porządnie nie zbadali miejscowości, zanim wam się ukazaliśmy.

Dosiadł jednego z odzyskanych rumaków. Jego młody towarzysz skoczył na drugiego. Obaj skierowali się ku miejscu w krzewinie, gdzie Jem-

46