Dobra nauczka/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Abgar Sołtan
Tytuł Dobra nauczka
Pochodzenie Dobra nauczka. Ilko Szwabiuk
Wydawca Jakubowski i Zadurowicz
Data wyd. 1896
Druk Wł. Łoziński
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DOBRA NAUCZKA
(Nowela).


I

— Dziń!… Dziń!… dziń!
Przeciągle i długo rozlegał się dźwięk szkolnej „sygnaturki“ zawieszonej w parterowym korytarzu stanisławowskiego gimnazyum.
Stary Jan, tercyan, dobitnie i wyraźnie podawał swym młodym przyjaciołom uczniom — radośną wiadomość, że na dziś wszystkie lekcye ukończone. Jak pod wpływem ciepłego, jasnego promienia słońca, ze wszystkich „oczek“ w pasiece wylatuje mnóstwo pszczół — tak na głos przeciągły Janowego dzwonka wysypał się z drzwi każdej klasy rój ucieszonych, uśmiechniętych chłopaków.
W tłumie tym, cisnącym się do wyjścia i kłębiącym się niby stado jagniąt, mieściło się w miniaturze całe społeczeństwo; różnorodne charaktery, mające w przyszłości zająć godne siebie stanowiska, były już tam gotowe, wyrobione, brakowało im tylko tego ostatniego „dotknięcia mistrza“, które na człowieka kładzie nie szkoła lecz świat i robi go — skończonym.... Byli tam przyszli artyści, uczeni, posłowie, żołnierze, zdrajcy, a nawet oszuści i inni zbrodniarze.... I cel swego życia miał już każdy z nich wytknięty i do niego dążył, wyglądając ze wszystkich stron sprzyjających okoliczności.
W największym ścisku, w samych drzwiach, górując pół ciałem po nad kłąbkiem „szkrabów“ z pierwszej klasy i siłą torując sobie drogę naprzód stanął Włodzio Dobiecki, największy elegant z szóstej klasy i zwracając się do jednego ze swych kolegów, który pozostał w tyle, zawołał:
— Adaś! Chodź, mam ci coś ważnego powiedzieć.
Nawoływany w ten sposób chłopak, szczupły, lecz dobrze wyrośnięty blondynek o rumianej twarzyczce i błękitnych niby kwiat niezapominajki oczach i śmiejących się różowych ustach odparł wesoło:
— Nie mogę! Tak mi szkraby nogi poplątały, że jadę na nich jak na osłach....
— Kopnij jednego, drugiego nogą, to ci się rozstąpią!
Zawołał porywczo Dobiecki i w jego ciemnem piwnem oku błysnęły złote iskierki gniewu, a białe wysokie i piękne czoło sfałdowało się podłużną zmarszczką gniewu.
— Co ci to szkrabstwo winno? — zawołał, śmiejąc się Adaś kiedy zbliżając się do kolegi, niesiony prawie falą wyciskających się przez wchodowe drzwi pierwszeklaśników.
Nagle obaj wylecieli jak z procy, każdy w inną stronę, utykając na sypiących się jak jabłka z drzewa malców.
— A to ci łaźnia.... Całym się spocił....
Przemówił pierwszy Kierdej ocierając z pyłu kapelusz, który mu z głowy zleciał, w chwili gdy wyciśnięto go z drzwi.
Dobiecki zanim odpowiedział to poprawił starannie modny, granatowy paletot, który w ścisku podjechał mu do góry i tedy dopiero — pewny, że ubranie jego leży bez zarzutu - zawołał:
— Drańcie ! Po co to do gimnazyum chodzi? Same szewskie syny....
Słowa te nierozważnie głośno wypowiedziane mogły doprowadzić do awantury, bo obywatele pierwszej klasy zajadle bronili zazwyczaj swego honoru, to tez zaraz mały, ryży, o stojących do góry, niby kolec jeża włosach Pach, syn majstra szewskiego staną przed Włodziem w wyzywającej postawie zawołał głośno:
Syntaksista.... małpa czysta!
Inni gromadząc się koło niego powtarzali chórem:
— Małpa czysta! Małpa czysta!...
Dobiecki już się był zamierzył chcąc uderzyć pierwszego, owego rudego, piegowatego chłopaka, gdy uczuł, że go nagle Adaś z całej siły chwycił za rękę i przemocą odprowadził.
Zanim Włodzimierz zoryentował się, co się z nim stało, już byli o kilkanaście kroków od zgrai malców, a ogólny krzyk i gwar panujący na placu przed gimnazyum, zagłuszył zupełnie tryumfalny wrzask piarwszo-klaśników:
.... Syntaksista, małpo czysta!!
— Coś mi miał ważnego powiedzieć? — pytał Adaś kolegę i wziąwszy go pod ramię, odprowadzał coraz dalej od rozkrzyczanej kupy malców.
— Eh!... Później ci powiem — wołał niecierpliwie Dobiecki, starając się wyrwać z pod ręki kolegi — a tym śmierdziuchom muszę skórę złoić.
— Daj spokój! Czy nam wypada na ulicy tłuc się z parwistami?
— Może masz racyę — szepnął, odsapując ciężko Włodzio — ale ja tego rudego dyabła złapię jeszcze kiedyś!... Nie ujdzie mu na sucho!...
Gdy to mówił, minęli właśnie róg pojezuickiego kościoła i znaleźli się przed samym odwachem, gdzie wyelegantowany i żółtą szarfą przepasany oficer piechoty, z za krat przypatrywał się pięknym stanisławowskim żydówkom, odbywającym gromadną przechadzkę po chodniku, wiodącym z rynku do „brukowanej“ ulicy.
Włodzio z zazdrością spojrzał na złocisty kask oficera i fantastycznie zawiązaną szarfę, później pożerającem spojrzeniem obrzucił kilka najbliższych córek Izraela i przybierając kpiącą minę, której nauczył się od starszego dependenta w kancelaryi swego ojca — pana Millera, zapytał kolegę:
— Cóż tam z twoim panieństwem?
Zapytany w ten sposób Adaś oblał się tak gwałtownym rumieńcem, że można się było obawiać, że krew przebije mu skórę na twarzy i tryśnie strumieniami na przechodniów. Zakłopotanie jego było tak silne, że długo biedak musiał się męczyć, zanim wyksztusił niewyraźną odpowiedź:
— Nie... ro...zu....miem, o co się pytasz.
— Cha! cha! cha! — zaśmiał się zjadliwie Włodzio — rozumiesz bratku, tylko gadać się wstydzisz.
Servus! Do widzenia! — zawołał nagle Adaś, wyciągając do kolegi i przyjaciela dłoń na pożegnanie. — Spieszę do domu, mam się na jutro z greki przygotować.
— Cha! cha! cha! Greką chcesz się wykręcić.... Czekaj, pójdziemy przez Tyśmienicką, to później odprowadzę cię do cioci na Zabłotowską.
Szli kilkanaście kroków obok siebie milcząc. Wreszcie Dobiecki znowu zaczął pytać:
— Cóż kochasz się znowu w jakiejś konwiktowej synogarlicy? Powiedz mi otwarcie, przecież jesteśmy najlepsi przyjaciele.
Adaś milczał zawzięcie, ale z twarzy jego poznać było można, że słowa kolegi robiły mu wielką przykrość; w oczach widocznym się stawał wyraz zniecierpliwienia, prawie gniewu.
Musiał ten odcień dostrzedz i Dobiecki, bo nagle zmienił ton i zamiast kpiąco, przemówił czule i serdecznie:
— Nie gniewaj się na mnie! Wiesz, że cię ze wszystkich najlepiej kocham.... Pytam się nie z próżnej ciekawości. Boję się, żebyś w jaką kabałę nie wlazł.... Poradzić ci mogę dużo.... Wiesz, że mam w tym względzie kolosalne doświadczenie.
Ostatnie słowa wymówił z przyciskiem, a na jego wymizerowanej już trochę twarzy odbiło się śmieszne piętno komicznej pewności siebie i bezgranicznej zarozumiałości.
Adaś tego nie spostrzegł; starszego o rok Włodzia miał za doskonałość, a w stosunkach towarzyskich uważał go za wzór niedościgniony. Serdeczny ton jego głosu usposobił go do zwierzeń. Rumieniąc się więc ponownie i ważąc słowa w ustach, zaczął mówić powoli:
— Wiesz przecie.... Całą zimę kochałem się w tej Hani..... Pannie Hani..... Włóczyłem się za nią jak cień.... I....i....i....
Tu zaczerwienił się gwałtownie i tak się zaciął, że ani słowa więcej przemówić nie mógł.
— No, i....i.... cóż? — dopomógł mu Włodzio.
— Ha!... Niby ty tego nie wiesz.... Zaraz po świętach położyłem jej na otwarte okno bukiet z ciocinych hijacentów.... Po obiedzie, wyszedłszy ze szkoły zacząłem łazić po pod jej okna.... Wyobraź sobie, stała w oknie z tym jakimś oficerem od ułanów, Niemcem; bukiet mój w ręku trzymała, a na mnie palcem pokazywała i śmieli się oboje jak szaleni.... Uciekłem.... Niech ich dyabli porwą!
Zamilkł, oczy spuścił ku ziemi, lecz Włodzio zrozumiał, że to wyznanie kosztowało Adasia bardzo drogo; zrozumiał cały ogrom wstydu i obrażonej miłości własnej, które rozgoryczały duszę jego kolegi.... Miał ogromną ochotę pożartować z naiwnego Adasia, ale się nie odważył; odczuł, że takie kpiny zerwałyby ich przyjaźń na zawsze, a na przyjaźni bogatego kolegi bardzo mu zależażo; był dzieckiem dziewietnastego wieku. Czuł, że powinien coś Adasiowi odpowiedzieć, ale zastanawiał się nad tem, co właściwie powiedzieć wypadało. Kolega jednak sam go wyprowadził z ambarasu. Jak woda wiosenna, wezbrana, wyrwawszy groble, rozlewa się z szaloną gwałtownością, tak nagromadzona w duszy chłopaka żółć, przerwawszy raz tamy naturalnej wstydliwości, popłynęła potężnem korytem.
Po kilku chwilach milczenia Adaś rozbudzony, zaczął znowu mówić i to za każdem słowem głośniej, niby chcąc sobie ulżyć, w ten sposób:
— Niech ich dyabli porwą!... Głupia dziewczyna!... Oh i ten szwab, żebym go gdzie spotkał, to bym go nauczył z Polaka kpiny robić.... Wolno jej kochać lub nie. Przymusu nie ma.... Woli ułana, niech go sobie trzyma.... Ale zkąd prawo śmiać się z kogoś w żywe oczy.... Niech się kocha, kto chce, niech się cała klasa rozkocha na śmierć, ja wiem, że mnie już żadna nie złapie .... Nie ma głupich!...
— Cóż ci to właściwie szkodzi, że ta głupia się śmiała. Widocznie lubi ułanów i ma wesołe usposobienie.... Zobaczymy, jak na tych amorach wyjdzie .... Całe miasto wie, że kaucyi nie ma.... Pluń i poszukaj sobie innej.
W ten sposób mówiąc cicho i dyskretnie, starał się Włodzio uspokoić i pocieszyć Adasia. Jednak ta perswazya chybiła celu; rozdrażniony chłopak przerwał mu niechętnym ruchem ręki i zawołał
— Nie chcę! Dość się już wstydu najadłem. Gdyby mi przyszło drugi raz tak się wstydzić, to chybabym umarł.... Br... br ... br!... Wyobraź sobie: Emilka, panna służąca mojej ciotki wracała wtenczas z miasta i słyszała jak się oni ze mnie śmieli. Widziała jak ta.... ta palcami mnie pokazywała.... Więc jak się na mnie popatrzy to ciągle się uśmiecha.... taka jaszczurka.... Musiała rozpowiedzieć: Ludwice, służącej pani Heleny, bo Helena kilka razy szyderczo mnie zapytywała: „Adasiu, czy lubisz bławatki?...“ Ta Henia ma błękitne oczy.... Daj mi spokój ze wszystkimi amorami! Nie chcę, mam tego dość!
Włodziowi, który wszelką naiwność chłopięcą dawno już był stracił, błysnęła nagle myśl: — głupi, żebym był na jego miejscu, to bym się w tej Helenie kochał.... Nie powiedział jednak tego, wiedział, że mu Adaś w nos się rozśmieje.
Inny projekt jednak zaświtał mu niespodzianie w głowie i z nim od razu wystąpił:
— Wiesz co Adasiu?... Na twoim miejscu zakochałbym się zaraz w ciocinej Emilce.... Śliczna dziewczyna, nawet dystyngowana.... Jakie oczy? Co za usta?
Adaś słuchając tych słów uśmiechnął się nieznacznie. I on już myślał nie raz to samo, tylko nie śmiałby nigdy myśli swe głośno wyjawić, jak to czynił obecnie zepsuty moralnie Włodzio.
— Śmiejesz się! — zawołał nagle Dobiecki i stanął jakby coś niespodziewanego zobaczył. — Patrzcie no — dodał po chwili — ja go mam za aniołka a on....
— Słowo ci daję, że mi to nawet przez myśl nie przeszło — bronił się Adaś — także bym dobrze wyszedł.... Emilka, wychowanka ciotki, głupia dziewczyna, krzykliwa.... Hałasu by narobiła i jeszczeby ciotka do ojca napisała.
Ostatnie słowa wymówił pół głosem, jakby się obawiał nawet przypuszczać czegoś podobnego. I nagle przed oczami jego duszy stanęła surowo poważna twarz ojca.
Daj mi pokój! — Zawołał i zasłonił się rękami, niby odpędzając od siebie pokusę.
Włodzio zanadto jednak znał swego kolegę, żeby nie rozumiał, że czarnooka Emilka musiała interesować siedmnastoletniego chłopaka. Wiedział jednak i to, ze Adaś, którego w klasie z powodu nadmiernej wstydliwości nazywano „panienką“ nie posunął się w stosunku do Emilki ani na krok dalej. To go gniewało....
Oburzał się, ze pomimo dwuletniej pracy usilnej i zawziętej nie udało mu się jeszcze Adasia zepsuć.
On to sam wymyślił dlań przezwisko „panienka“ i za nim nazywała go tak „cala klasa.“ Bezskuteczność usiłowań drażniła jego miłość własną. Był jeszcze i inny powód mniej duchowej natury, dla którego chciał Adasia sprowadzić na ten poziom moralny, na którym sam się znajdował już od lat kilku. Wiedział, że Kierdej ma bogatego ojca i bogatych i bardzo hojnych krewnych i gdyby tylko zapragnął to miałby bardzo dużo monety. I teraz już dość często pożyczał od niego pieniądze, któremi opłacał nie nazbyt wykwintne przyjemnostki, gdyby jednak udało mu się wciągnąć Adasia do swych pohulanek, to potrafiłby daleko obficiej czerpać z koleżańskiej kieszeni.... Pomysł deprawacyi Adasia zapomocą fertycznej i wygadanej Emilki wydał mu się genialnym. Żeby pierwsza — myślał w duchu i układał już cały projekt najrozmaitszych nut i rozrywek, za pieniądze Adasia i w jego towarzystwie.
Zajęty temi myślami nie zauważył nawet, ze doszli do bramy domu, w którym Adaś mieszkał. Dopiero słowa kolegi obudziły go z zadumy.
— Dziękuję ci, żeś mnie odprowadził. Do widzenia! Servus!
Zamyślony Włodzio podniósł oczy i zobaczył na balkonie domu cofniętego w głąb ogrodu dorodną i ruchliwą postać dziewczyny, zajętej trzepaniem dywanów.
— Patrz! — mruknął, trącając lekko Adasia w łokieć — aż zazdrość mnie bierze.... Prześliczna dziewczyna!
— Nic z tego — odparł Kierdej smutno.
— Boś rura! — szepnął stłumionym głosem Dobiecki. Ja mam oko.... Kup jej jakiś drobiazg.... Raz, drugi.... Pocałuj, pogłaskaj.... Później się nie odczepisz.... Znam się z tem lepiej niż z Homerem.
Adasiowi w zasadzie myśl się ta musiała podobać, bo już nie rumienił się, tylko przechodząc kilkakrotnie wzrokiem z postaci dziewczyny na twarz kolegi, szeptał uśmiechając się nieznacznie:
— Boję się! boję się.
— Boś baba! — zakonkludował Włodzio. I niby nagle sobie coś przypomniał, bo złapawszy za rękaw wchodzącego już w dziedziniec Adasia zawołał, — Adaś! Mam interes do ciebie.... Papa robi się coraz bardziej skąpy.... Mnie pieniędzy potrzeba.... Pożycz mi pięć guldenów. Oddam ci wszystko jak ciocia Ema przyjedzie.
— Masz! Bierz: — zawołał uradowany Adaś i wyciągnąwszy pospiesznie portmonetkę, wydobył z niej pięcioreńskowy banknot i wetknął go w rękę kolegi.
— Słowo ci daję oddam, gdy... — szeptał Dobiecki.
Adaś nie dał mu nawet skończyć.
— Nie myśl nawet o tem — zawołał — pieniędzy mam więcej niż mi potrzeba.... Jakby mi zabrakło to mi albo ciocia, albo pani Hela dadzą.... Zresztą po co mi pieniądze?
— A na prezenta dla Emilki — szepnął kuszącym głosem Włodzimierz.
— Eh! i na to by wystarczyło! — odparł wesołym głosem Adam i uścisnąwszy silnie rękę kolegi wbiegł pospiesznie w dziedziniec.
Dobiecki odchodził zupełnie zadowolony z dnia dzisiejszego. Dostał pięć guldenów, którymi zapłaci dług u Anusi, kawiarki, usługującej w kawiarni umieszczonej w tej samej kamienicy, co kancelarya jego ojca i w ten sposób zdobędzie sobie kredyt na jaki tydzień.... Włodzimierz zrozumiał wcześnie ducha czasu — w ośmnastym roku życia umiał zyskiwać koniak, czarną kawę, poncz i.... całusy — na kredyt.





II.

Dnia tego Adaś nie wziął książki do ręki.
Był cudowny dzień majowy i słońce chyliło się ku zachodowi, złocąc dachy domów i kościołów, opromieniając wysokie wieże miejskie. Po za dachami, po za wieżami, hen w dali siniały ogromne ciemne góry karpackie, widne w promieniach słońca, jakby o milę od miasta oddalone.... Na najwyższych szczytach białe resztki śniegu płonęły teraz rozżarzone ukośnymi promieniami słońca i podobne były do olbrzymich ognisk elektrycznych.
Na Adasia przyroda zawsze wywierała wpływ ogromny i piękno jej pogrążało go w stan dziwnej zadumy i był w stanie godziny całe przemarzyć, zapatrzony w cudowne zjawiska. Myśli jego snuły się wówczas samopas, bez planu i systemu; jak chmury na niebie tak zmieniały rychło kształt i kierunek; nie były pracą umysłu tylko — zabawką. Tak zwykli marzyć wszelkiego rodzaju artyści — zanim wybije dla nich godzina twórczości; później bywa inaczej — zabawa zmienia się w pracę. Myśl twórcza, rodząca to praca ponoś najcięższa.
Zaraz po herbacie Adaś, pocałowawszy ciotkę w rękę porwał pierwszą z brzegu ksiązkę i wybiegł z nią na ganek. Usiadł i zaczął czytać: nie szło mu to jednak. Tysiące myśli cisnęły mu ię du mózgu — miał lat siedmnaście. Świętobliwa matka wychowała go w ściśle katolickich zasadach; nauczała: że grzech każdy obraża Boga a hańbi człowieka, który go popełnia. Surowy, a mimo to tak kochany prze niego ojciec.... pan major — jak go wszyscy nazywali — wpoił weń zasadę, że człowiek zbaczający dla swej przyjemności z drogi obowiązku, nazywa się — łotrem i staje się wyrzutkiem społeczeństwa, któremu porządni ludzie ręki nie podają.
O tem wiedział doskonale i pamiętał święcie. Do kościoła chodził, modlił się, spowiadał; spełniał wszystkie obowiązki, które mu kościół spełniać nakazywał.... Uczył się dobrze, równie w szkole jak w domu i zachowywał się tak, iż czuł, że ojciec musiał być z niego zadowolony.
Tak było do niedawna. Teraz wszystko się waliło, uczyć mu się nie chciało, książka jeżeli nie zawierała w sobie utworów poetycznych, zdawała mu się ohydą.... Do kościoła chodził, ale po to — żeby spozierać na twarze pięknych kobiet. Każda spowiedź była dlań strasznym ciężarem. Wprawdzie przyznawał się przed spowiednikiem do grzechów.... popełnionych myślą, ale kosztowało go to tak drogo, jak nigdy nic przedtem.
Jakiś obcy, całkiem nowy, nigdy przed tem nieznany duch zagnieździł się w jego ciele. Duch ten podsuwał mu bezprzestannie buntownicze myśli. Nocami spać mu nie dawał, przesuwając mu przed oczy dziwne jakieś rozkoszne widziadła, kobiety o oczach płonących i uśmiechniętych twarzach, pełne jakiegoś pogańskiego szału, wabiące do siebie uśmiechem, gestami i słowami: — pójdź do nas, damy ci rozkosz.... rozkosz bezbrzeżną, zupełną. Noce te stawały się dlań męczarnią. Nie raz budził się, klękał i jak umiał pacierze odmawiał. Nie pomagało to; widziadła i w czasie modlitwy nie przestawały go prześladować. Nieraz drobna nagana nauczyciela, którą dawniej byłby przyjął z wdzięcznością, krew w nim teraz burzyła, tak, że musiał używać całej siły woli, że by nie wybuchnąć i knąbrną, zuchwałą odpowiedzią nie zrazić sobie profesora na zawsze. Żarty kolegów, które znosił dawniej bez żadnej przykrości, powodowały w nim obecnie szalone wybuchy gniewu i doprowadziły do kilku niemiłych scen.
W tej chwili siedział zadumany, zapatrzony w rąbek słońca, chowający się za dalekie góry, myślał o tem wszystkiem i o tysiącu innych rzeczy. Nie spostrzegł, że ciotka z panną Heleną wyszły na majowe nabożeństwo. Nie zauważył, że pani Helena, wychodząc, dawała mu jakieś żartobliwe znaki parasolikiem... Wzrok jego błądził od gór do wież, od wież ześlizgiwał się po dachach domów aż na zarośnięty różami i jaśminami dziedziniec domu ciotki.... Woń róż i jaśminów odurzała go....
Nagle uwagę jego zwrócił śpiew słowika; po raz pierwszy w tym roku usłyszał go.... Nigdy jeszcze trele te, nieuczonego artysty, nie wydały mu się tak cudownie pięknymi.... Słuchał upojony.... Marzenia wracały... Kobiety, same kobiety, najrozmaitszych typów i kształtów. Jednego, ściśle określonego ideału nie miał. Na każdą piękną spozierał z uwielbieniem, tajonem, tłumionem, lecz tem silniejszem...
Przypominał sobie, że cały poprzedni rok poświęcił czytaniu rozmaitych lirycznych poezyj i czytaniem tem przygotował się dokładnie do sielankowej, poetycznej miłości. Podczas wakacyi starał się zakochać w pannie Zosi, piętnastoletniej córce sąsiada. Nie szło mu to jakoś.... Zosia miała za grubą płeć i za blade usta. Na wyjezdnem dostał jednak od niej zasuszony kwiat białej róży.... Nic się jednak nie zmartwił, gdy mu towarzysze zabaw wakacyjnych Tolo, syn hrabi z Gródka i Jaś Sosnowski, uczeń szkoły rolniczej w Dublanach, pochwalili się, każdy z osobna, bardzo podobną pamiątką, otrzymaną z bezkrwistych rączek panny Zosi.... Nie przyznał się im nawet, że posiadał taką damę; nie zdradzał jednego przed drugim. Robiło mu to pewną satysfakcyę, że Tolo w wiedeńskim Terezianum, a Jaś wśród zapachu sztucznych nawozów będą mieli pamiątkę z rodzinnych żniw podolskich. Zwiędłą różę rzucił i zapomniał o niej — serca Zosi nie oddał, czekał czegoś nadzwyczajnego.
Wróciwszy do szkoły, próbował „włóczyć“ się, za dziesięciu przynajmniej pensyonatkami, do każdej się jednak wkrótce zraził.... Do żadnej „kartki“ nie napisał bo czuł, że to śmieszne i kompromitujące.... A jednakże „karmił się marzeniami“. Tłumy postaci kobiecych otaczały go co nocy.... Nawet w dzień, gdy tylko oczy przymknął, korowód ten zaczarowany otaczał go ze wszech stron i wabił do siebie. Krew mu wówczas okropem w żyłach płynęła, w oczach ciemniało, a wszystkie członki opanowywała niemoc jakaś dziwna, nieświadomej rozkoszy pełna.
Innym razem rozpamiętując przeczytane poezye, uczuwał nagle chęć zostanis, wielkim, sławnym poetą. Zdawało mu się, że ma w duszy siłę ku temu potrzebną. Nie o sławę mu chodziło; ona była środkiem nie celem. W głębi duszy tkwił inny cel: — Beatriks, Laura, jakaś może i Bezimienna, jak bohaterka Juliuszowego szwajcarskiego poematu.... Opierał wówczas głowę na dłoniach i zdawało mu się, że pływa po włoskich jezior toni i sparł skroń na piersi rozspiewanej anielicy.... Lub wyobrażał sobie, że przytulony do jakiej ubóstwianej, schronił się przed grzmotami i błyskawicami do ciemnej strasznej groty.... Marzenie to jednak nierobiło na nim wrażenia — „boskiej kary“; nie dosłuchiwał również „skargi nimf podziemnych“.
W ów cudowny wieczór majowy wszystkie te marzenia przesuwały mu się bezładnie przez rozgorączkowaną wyobraźnię — jednak najtrwalsza była, najczęściej powracała myśl rzucona przez Władzia Dobieckiego — była praktyczna i niezbyt trudno wykonalna. Tak sądził przynajmniej. Emilka od dłuższego już czasu bardzo często miała mu coś do powiedzpnia; a gdy mówiła, to uśmiechała się zawsze jakoś dwuznacznie; zresztą podobała mu się bardzo. Zaczął się więc głębiej zastanawiać nad sposobami wskazanymi mu przez Włodzia; uwodzicielstwo było dlań dotychczas zupełnie nieznanym kunsztem.
Gdy był tak pogrążony w myślach, usłyszał nagle, że drzwi od jego pokoju, do którego przytykał balkon, zwykłe miejsce jego dumań, ktoś po cichu otworzył.... Niby iskrą elektryczną tknięty, zerwał się i wbiegł do wnętrza. Na środku pokoju stała Emilka, trzymając w dłoniach tacę, na której była karafka z wodą i szklanka....
Adasiowi serce bić nagle zaczęło jak młotem; uczuwał nieprzepartą ochotę Emilkę pocałować; z drugiej strony ogarniała go dziwna straszna nieśmiałośó.... Dziewczyna spojrzała nań i jakby odgadując, co się w nim działo, zaśmiała się filuternie, hultajsko. Wnet potem, niby tłumacząc mu powód swego przybycia, szepnęła cichym, pieszczonym głosem:
— Stara Rózia zajęta, nie ma czasu, kazała mi wodę dla panicza przynieść. ....Pani jeszcze z kościoła nie ma.... Gdzieś pewnie na herbatę wstąpiła....
Przerwała nagle, tacę położyła na stole kręcąc głową, spozierała na wszystkie strony, niby szukając przedmiotu do dalszej rozmowy.
Adaś także nie silił się na podtrzymanie konwersacyi. Chodził naokoło dziewczyny drobnymi, lecz gorączkowo nierównymi krokami i przypominał młodego konia, który pierwszy raz pod jeźdźcem spotkał na swej drodze przeszkodę i nie ma odwagi ją przesadzić, choć ku temu uczuwa wielką ochotę.
Emilka to widziała doskonale; bawiło ją to nawet. Nie było ona wcale „wcieleniem niewinności“; miała już kilku „znajomych“, a naiwny a ładny panicz rozciekawiał ją bardzo. Przyroda jednak odmówiła jej daru wymowy, posługiwała się teraz tylko oczami i wabiącym uśmiechem.
Niema scena obopólnej obserwacyi trwała kilkanaście sekund.... Wreszcie tamy pękły.... Adaś, jak ogar rozwścieczony na dzika, tak rzucił się na dziewczynę, obejmując ją wpół i gwałtownie całując jej soczyste jak wiśnie, karminowe usta.
Gwałtowność taka przeraziła zrazu Emilkę, zaczęła się szamotać i wyrywać z tych nieokiełzanych uścisków. Nawet poczęła wołać, jakby mitygując gwałtownika i ratunku wzywając...
— Paniczu!... Panie Adamie!... Co panicz robi! Rozalia nadejdzie, tylko co jej nie widać.... Poszła rwać bukiet dla panicza i zaraz go tu przyniesie.
Głos był słaby i coraz cichszy, opór fizyczny nie silniejszy. Po chwili dziewczyna nie wyrywała się już zupełnie Adasiowi, a tylko jej usta bezwiednie szeptały:
— Paniczu! Paniczu!
On nic nie słyszał, nic nie widział; serce w nim biło jak młotem, twarz cała krwią zapłynęła i stała się przerażająco czerwona, oczy straciły były wszelką siłę ruchu, niby bezwładne wpatrywały się bezmyślnie w oczy dziewczyny, lecz nic nie widziały. — Usta tylko przykleił do ust Emilki, a rękoma przyciskał jej kibić do piersi, że aż ból fizyczny uczuwać zaczynała.
Oboje na chwilę zapomnieli o całym świecie.
Nagle dziewczyna głowę podniosłszy do góry, nadsłuchiwać zaczęła coś pilnie, później starając się uwolnić od ściskających ją rąk, szepnęła cicho, ostrożnie:
— Paniczu, proszę puścić!... Rozalia idzie.
Chłopak jednak nie słyszał tego szeptu: coraz namiętniej usta całował, i gwałtowniej przyciskał wyrywającą się dziewczynę, do rozszalałej piersi. Stracił był wszelką świadomość.
Tymczasem na schodach w rzeczy samej dawały się słyszeć przyciszone, drzące kroki.... Co raz bliżej i bliżej.
Dziewczyna szarpnęła się raz i drugi z całej siły. Napróżno jednak; żelazne ręce chłopaka trzymały ją w konwulsyjnym uścisku.
— Przepadło wszystko — pomyślała i nagle zaczęła wołać ile jej siły w płucach stało:
— Paniczu! Proszę mnie zaraz puścić!... Co ja nieszczęśliwa winna! Gwałtu! Gwałtu! Zadusi!
Szarpnęła się jeszcze raz i ostatnim wysiłkiem wyrwała się z rąk Adasia. Od siły szarpnięcia aż się zatoczyła i oparłszy się o ścianę głośno płakać zaczęła.
W tej samej chwili drzwi od pokoju się cicho otwarły i stara Rózia weszła do środka. Oczy jej przymglone naprzód spoczęły na Adasiu: Leżał raczej niż siedział na fotelu, oczy miał przymrużone, a w drzących dłoniach zaciskał konwulsyjnie kawałki perkalowego kaftanika dziewczyny, które wśród walki zostały w jego ręku. Stara mimowolnie z chłopaka przeniosła oczy na dziewczynę. Stała ona ciągle jeszcze oparta pod ścianą i zawodziła cichym płaczem. Odczuwszy jednak wzrok staruszki skierowany na siebie, zaczęła płakać głośniej i wśród łez wykrzykiwać:
— Kara boska niech na niego spadnie! Zwierz nie panicz! Com mu biedna, nieszczęśliwa, sama jedna na świecie sierota, zawiniła.... Zwierz!!! Zwierz! Aż koszulę na mnie potargał....
Tu słowa przeszły znowu w płacz i zawodzenie tak gwałtowne, że aż do uszu przechodniów, na ulicy dojść mogły.
Czoło staruszki zmarszczyło się; w jej siwych wyblakłych oczach zabłysły nagle iskierki gniewu i głosem przytłumionym lecz stanowczym nakazała dziewczynie:
— Sza! Milczeć! Marsz na dół, kaftanik weź inny i milcz. Ja sama pani powiem....
— Tabo moja Rozalio najsłodsza.... — zaczęła coś mówić Emilka.
Stara nie dała jej skończyć, z całej siły tupnęła nogą i zawołała:
— Marsz na dół! słuchać!
Bez wszelkiego oporu, spuściwszy głowę na piersi dziewczyna wyniosła się za drzwi.... Dopiero na schodach zaczęła znowu płakać.
— Małpa! — zawołała Rozalia i nagle zwróciła się do Adasia: — Co się paniczowi stało?... Co paniczowi do głowy przy chodzi?
Adaś jednak ani drgnął nawet na dźwięk jej głosu i siedział z opuszczoną głową i ze skrzyżowanemi na kolanach rękoma.... W zaciśniętych pięściach trzymał jeszcze owe nieszczęsne kawałki perkalu .... Z twarzy jego ustąpiła już była zupełnie owa nienaturalna, chorobliwa czerwoność robiąc miejsce nienaturalniejszej jeszcze, dziwnie strasznej bladości, która nadawała młodocianemu obliczu pozór zupełnej martwoty.... Tylko czasem niby zapóźnione błyskawice po burzy, bladą tę twarz wstrząsały dziwne jakieś konwulsyjne drgnienia.
Stara patrząc na to przestraszyła się naprawdę. Podbiegła do Adasia i biorąc go ostrożnie za ramię i wstrząsając niem lekko zapytała:
— Co tobie, Adasiu? Odezwij się!
— Nic!... Idźcie sobie! — brzmiała niechętna odpowiedź i chłopak odwrócił twarz w inną stronę, żeby nie spotykać się z badawczym wzrokiem staruszki, który mu wprost fizyczny ból sprawiał.
W całem tak duchowem jak cielesnem jestestwie uczuwał on w tej chwili niesmak jakiś dziwny, nieokreślony. On sam i cały świat zdawał mu się tak ohydny, że na nic nie chciał patrzeć, nic słyszeć. Istota własna była mu najobrzydliwsza. — Zniszczył by ją był w tej chwili, gdyby był w stanie pomyśleć nad tem. Wszakże myśli skupić nad niczem nie mógł; bezsilność ciała przeniosła się i do władz duszy.... Oddychał tylko głęboko.
Rózia widząc, że się nic nie dopyta, cicho i dyskretnie wyniosła się za drzwi, obiecując sobie, wrócić tu za godzinę i rozpytać się o całem zajściu dokładnie. Stara służąca Rozalia, która cały swój wiek spędziła w służbie u rodziny Kierdejów i pamiętała jeszcze ojca Adasiowego, „pana majora“ młodym człowiekiem i nieżonatym, jego syna sama wyniańczyła i kochała chłopaka nad życie; pielęgnowała go jak piastunka pilnuje małe dzieci.... Tembardziej strapiła się niespodziewanym wypadkiem.
— Diabeł się i w nim już budzi — szeptała do siebie w duszy, drepcząc powoli po schodach. — Ta sama krew istka w istkę, kostka w kostkę ojciec.... Niby to ja pana majora nie pamiętam młodym.... Choć mu już byłam za stara i „wydana“ a to odpędzić się nie mogłam biedy.
Tu starowina przystanęła trochę dla nabrania oddechu i puściła wodze wspomnieniom. Uśmiechała się przytem spokojnie, dobretliwie. W myśli jej kwestya zarysowała się jasno i wyraźnie: Wiedziała, że stanowcza chwila w życiu Adasia nadeszła, wiedziała i to, że odciągnąć ją trochę można, zażegnać niepodobna. Zastanawiała się więc tylko nad tem w jaki sposób możnaby najciszej ten „faliment“ zatuszować.
W myśli zaczęła już Adasia uniewinniać.
— Chłopak młodziutki — snuła dalej swe myśli — dziewczyna pusty wiatr.... Ho! ho! Nie wiedzieć czego takiego harmideru narobiła?... Nibym to jej nie spotykała nocą na furtce to z furmanem pana inżyniera, to z „fürerem“ od „jegrów“.... A i ten, nicpotem pisarzyna z magistratu, ten z długimi nogami, wyszwarcowany, to do niej ślepie zawraca i.... znają się, oh! znają.
Zanim zeszła na dół do kuchni to stanowczo już postanowiła „całej historyi łeb ukręcić“ i nic pani o tem nie wspominać....
Los chciał jednak inaczej. Na dole w kurytarzu usłyszała płacz „utrapionej“ Emilki i głos panny Teresy, rozpytującej dziewczynę o przyczynę tego płaczu.
Cała sprawa się wydała; ukryć nie było podobieństwo.


∗             ∗

Adaś tymczasem, po wyjściu Rozalii, zamknął drzwi swego pokoju na klucz i jak długi rozciągnął się na sofie.
Powoli zaczynał wracać do samowiedzy; całe położenie stanęło mu jasno przed oczyma i zląkł się go okropnie.
— Żeby tego Włodzia pioruny zatrzasły! — syknął przez zęby.
To były jego pierwsze słowa i przyprowadziły go do zupełnej równowagi umysłowej. Wszystkie domniemane następstwa dzisiejszej awantury szykowały mu się w jeden ciągły rząd nieszczęść.
— Ciotka Teresa dowie się za chwilę — myślał, robiąc sobie najstraszniejsze wyrzuty. — Stara dewotka nie wytrzyma, jutro kanonikowi powie.... Ten do ojca napisze.... Ojciec!.... Mama!
I rzucił się jak w gorączce na sprężynowej sofie, aż zajęczała. Przed oczyma stanęła mu rozgniewana twarz ojca i zapłakane oczy zrozpaczonej matki.
— Świnią nie człowiekiem trzeba być — łajał sam siebie. — Br! br!.... Obrzydliwstwo!.... Paskuctwo!
W pokoju robiła się noc ciemna, on nie przestawał się trapić ciągłymi wyrzutami.
Koło ósmej zastukał ktoś do drzwi. Adaś nie odezwał się nawet.
— To ja, Rozalia — dał się słyszeć głos starej sługi — proszę panicza do kolacyi.
— Nie pójdę, głowa mnie boli — odpowiedział Adaś i znowu pogrążył się w bolesnej zadumie.
Rozalia nie nalegała, bała się na razie spotkania chłopaka z ciotką wolała je odciągnąć do drugiego dnia.
— Wstydzi się biedniątko bardzo — szepnęła w duszy i poszła do pani, wyperswadować jej dzisiejszą rozmową z siostrzeńcem.
Adaś przepędził naj straszniejszą noc w dotychczasowem swem życiu; oka nie zmróżył i rano zerwał się niepodobny do siebie.
Przed siódmą jeszcze wyniósł się z domu i poszedł do szkoły, aby odciągnąć spotkanie z ciotką jak najdłużej.


III.

Panna Teresa także całą tę noc nie spała; spędziła ją na modlitwie.
Była to najstarsza siostra pana majora, osoba prawie już wiekowa, oddana postom, modlitwie i dewocyi w najszerszem tego słowa znaczeniu; poczciwa przytem nad wyraz i bardzo do Adasia przywiązana. Uważała go za swego spadkobiercę i z tego powodu, mimo oporu brata wymodliła u rodziców, że Adasia u niej umieszczono. Od kilku lat w jej domu mieszkał do gimnazyum z dobrym skutkiem chodził. Poznawszy spokojny temperament i wielką łagodność syna, major rad nawet był, że na prośbę żony i siostry ustąpił i miał syna o tyle blisko, że kilka razy do roku widzieć go mógł.
Panna Teresa jednak przypomniała sobie ów opór majora i po fatalnym wypadku z Emilką żywo jej w myśli stanęły słowa brata: „Baby chłopca nigdy dobrze nie wychowają“. Wśród ciągłych modlitw i rozmyślań słowa te ognistemi głoskami wypisywały się w jej pamięci.
Wyrzucała sobie straszliwie, że dla dogodzenia własnej przyjemności naraziła na niebezpieczeństwo przyszłość ukochanego dziecka. W jej wyobrażeniu nieszczęście było okropne, niczem nie zażegnane.... W jej czystej i wolnej od wszelkiej grzesznej myśli wyobraźni postępek Adasia był tak niezmiernie strasznym, że już nic na świecie straszniejszem być nie może.... Najbardziej wyrzucała sobie to, że ona to stała się bezwiedną, mimowolną przyczyną tego upadku. — Żeby był w jakim konwikcie, albo u OO. Jezuitów, albo u jakiego profesora, nigdyby do tego nie było doszło — szeptała sama do siebie, przerwawszy na chwilę gorące modlitwy.
Koło trzeciej sen ją zmorzył — zasnęła oparłszy głowę o pulpit klęcznika. I tak ją rano o ósmej zastała Rozalia, przychodząca zazwyczaj o tej porze po klucze i dyspozycyę obiadową.
— Przysięgam Bogu, pani się nie kładła! — zawołała starowina, klasnąwszy gniewnie w dłonie. — To grzech i obraza boska, takie nabożeństwo.... Sama księdzu kanonikowi powiem.
Panna Teresa przetarła oczy, przeżegnała się później pobożnie i na jej wyschłej nieregularnej twarzy zaigrał jej zwykły łagodny i ujmujący uśmiech.
— Nie gderaj no na mnie Rozalio! — rzekła łagodnym, cichym głosem. — Mam i tak zmartwienia bez miary.... Co my poczniemy z tym chłopcem? — Zrobić coś trzeba — odrzekła stara sentencyonalnie — ale to nie racya, żeby pani zdrowie sobie psuła i przy klęczniku noc trawiła.... Nie miła Panu Begu taka modlitwa.
— Kiedy widzisz — przerwała pani, niby łtómacząc się — ja ciężko tu zgrzeszyłam, zachciało mi się koniecznie Adasia mieć u siebie i z tej troskliwości duszę mu zaprzepaściłam.
— Poprawi się jeszcze. A teraz niech pani Boga więcej nie obraża i kawy się napije.
— Chciałam dziś do spowiedzi — szepnęła nieśmiało pani — dziś sobota.
— Musi pani pić kawę, tydzień ledwie minął jak się pani spowiadała. Jakie tam grzechy być mogą?... Rozalia powiedziała to tak stanowczo, że panna Teresa nie pomyślała nawet o możliwości sprzeciwienia się jej woli.... Usłużyła jej później przy zmianie toalety i przy sobie kazała wypić filiżankę kawy.
W tym czasie mówiły ciągle o jednym tylko przedmiocie — o winie Adasia.
— Po mszy do kanonika wstąpię — projektowała panna Teresa — opowiem mu wszystko... Niech radzi.
Na te słowa Rozalia stanęła nasrożona, podobna do kury broniącej piskląt przed jastrzębiem.
— Za nic! -—zawołała porywczo. — Niech pani tego nie robi! Kanonik poczciwy ale cudzy człowiek .... Nasz Adaś w ojca się wdał, w nim fantazya pańska a niecierpliwa.... Cudzemu nie zniesie, jeszcze coś kanonikowi odburknie i nieszczęście gotowe.... Jeszcze się gotowa historya po mieście roznieść i Adasiowi w szkole zaszkodzić. — Prawda, masz racyę — odrzekła smutnie panna Teresa — Ale co robić?
Rozalia zapytana tak wprost o radę przybrała minę uroczystą, wyprostowała się jak szyldwach przed oficerem i rzekła krótko lecz dobitnie:
— Pani Heleny się poradzić.
Ci, którzy byli obecni wówczas, gdy Kolumb umieścił jaje na stole, musieli mieć wyrazy twarzy podobne, jak panna Teresa, po usłyszeniu ostatnich słów Rozalii. Oczy się jej nagle rozjaśniły, usta ułożyły do jeszcze łagodniejszego sympatyczniejszego uśmiechu.
— Prawda! — zawołała, klaszcząc jak dziecko w dłonie. — Ta biedna Helenka, tyle przeszła z tym swoim nieznośnym mężem, że musi znać te okropności i szkaradzieństwa, które ci mężczyźni popełniają.... Ona mi poradzi.... Z ostatecznej rozpaczy poczciwa staruszka przeszła nagle w stan zupełnej wesołości.... Zakrzątała się po pokoju i po kilku minutach była już gotowa do wyjścia.... W ganku już będąc nakazywała Rozalii.
— Jak pani Helena wstanie pójdź do niej i proś niech do mnie przyjdzie, gdy ze mszy wrócę.... Ale koniecznie niech przyjdzie.... Nic jej nie opowiadaj — sama jej powiem.


∗             ∗

Pani Helena Moźewska mieszkała w ogrodowej oficynie domu panny Teresy. Była to dość daleka krewna Adasiowej ciotki, ale zawsze wolała nieśmiała i bojąca się obcych ludzi staruszka, mieć za lokatorkę panią Helenę niż kogoś nieznanego, choć obecność młodej i ładnej krewniaczki narażała ją na pewne nieprzyjemności: pani Helena była rozwódką i wiele bardzo pobożnych pań gorszyło się tem, że panna Teresa tej kategoryi kobietę otacza swą opieką. Gdy przed niespełna dwoma laty piękna Helena opuściwszy dom męża sprowadziła się do opustoszałej oficyny panny Teresy, w pobożnej koteryi stanisławowskiej zakipiało jak w garnku, opowieściom i plotkom nie było końca. Opowiadano sobie, że sto razy zdradziła ona męża, że z jej przyczyny pan Hilary Możewski rozpił się, rozwłóczył i znałegował do gry karcianej, że kilku ludzi pozabijało się z jej przyczyny, że było ze trzydzieści pojedynków pomiędzy szczęśliwymi wielbicielami jej piękności. Wszystkie te wiadomości dochodziły do panny Teresy, ale ona puszczała je mimo uszu i rozwódki nie usunęła z oficyny, przeciwnie polubiła ją bardzo; — wiedziała doskonale, że Hilary zapijał się co raz częściej a upiwszy się wyprawiał takie historye, że żadna kobieta z nim mieszkać nie mogła. Wprawdzie krążyły ploteczki po mieście, że pani Helena i teraz kultywuje i dawne znajomości i nie cofa się przed robieniem nowych, ale któż ludziom potrafi zabronić plotki robić. Panna Teresa ani chciała słuchać takich oszczerstw; przecież patrzyła ciągle na życie młodej kobiety i wiedziała, że to nieprawda. Nie przeszkadzało to jednak pani Woynowskiej, kuzynce pana Hilarego głosić, że w Helenie kocha się obecnie dwóch oficerów ułańskich z Tyśmienicy, że oprócz tego szczycą się jej względami: jeden inżynier z kolei i dwóch szlachciców z okolicy, że wszyscy mają z nią bardzo ścisłe stosunki, ale ona tak jest teraz sprytna, że ci wielbiciele i kochankowie nic nie wiedzą jeden o drugim.
— Przecież panna Teresa!... Przecież na to by nie pozwoliła....
Stawały w obronie Heleny niektóre panie, układając usta, do ironicznego uśmiechu.
— Ech! Teresa już całkiem niedowidza i głuchnie — wołała tryumfująco pani Woynowska — a zresztą całe życie była taka głupia, że każde dziecko mogło ją oszukać....
O ile zarzuty pani Woynowskiej były sprawiedliwe nikt na pewno nie mógł powiedzieć: cały świat mniej lub więcej w nie wierzył z wyjątkiem panny Teresy.
Gdy Rózia przyszła oznajmić życzenie panny Teresy, pani Helena leżała jeszcze w łóżku. Stara krótko się załatwiła i nie wyjaśniwszy przyczyn tego nagłego wezwania wymknęła się z powrotem.
Pani Helena była bardzo ciekawa z natury; to uroczyste i w tak niezwykłej porze przesłane wezwanie stawienia się u staruszki rozciekawiło ją niepomiernie.
— Co to może być?
Zadawała sobie to pytanie przynajmniej ze sto razy. I dopiero, gdy ujrzała zgarbioną, wysuszoną postać pani Teresy powracającą do domu — zaczęła się pospiesznie ubierać. Strojenie się niedługo trwało; włosy nieczesane zebrała w siatkę, ubrała wolny, poranny szlafrok i zarzuciwszy na to wszystko ciepły szal, pobiegła co rychlej do domu staruszki. Ładna była bardzo; niby jakaś nimfa leśna migała się pomiędzy bujnemi klombami, pełnemi pysznej zieleni i wonnych kwiatów. Ze snu pozostała w jej twarzy omdlałość jakaś uroku nieokreślonego, dziwnego pełna, a oczy w przeciwieństwie gorzały ciekawością niezaspokojoną, palącą. Wpadłszy do pokoju staruszki i przyklęknąwszy prawie do samej ziemi, zaczęła całować wychudłe, żółte ręce starej ascetki.
— Ciociu, cioteczko! — wołała z przymileniem. — Cóż to za taka ważna sprawa, dla której mnie ciocia tak nagle i gwałtownie wzywa?
Twarz staruszki od wczoraj postarzała się była o lat dziesięć; zmarszczki bardziej się sfałdowały; z oczu tryskał ból tak głęboki i prawdziwy, że gdy spojrzała na przymilającą się Helenę, to ta przestraszywszy się naprawdę tej boleści, poczęła znowu ciotkę gwałtownie całować po rękach i błagającym głosem wołać:
— Ale, cóż na Boga się stało? Co się stało?
— Stało się coś bardzo złego.... Coś najgorszego! — szepnęła złamanym głosem panna Teresa i zasłoniwszy rękoma oczy, mówić dalej nie mogła....
— Ale co? Co? Co? Niech ciocia powie, bo zginę.... Co?
— Adaś.... Adaś.
Na dźwięk tego imienia wyraz trwogi na obliczu młodej kobiety spotęgował się jeszcze; usta jej nerwowo drżeć zaczęły; więc się trzęsły. Kilka chwil przeszło w milczęniu, wreszcie Helena zebrała się na tyle siły woli, że zapytała: — Adaś? Cóż się stało?... Zginął? Zastrzelił się?
Pytanie to rzuciła tak, jak strzela tchórz w pojedynku: strzeli z zamrużonemi oczyma, a boi się popatrzyć, czy strzał trafny lub chybiony.
— Zastrzelił się! Złowieszczo zabrzmiało w powietrzu, nawet złamana postać panny Teresy wzdrygnęła się na to słowo; oko jej żywiej zabłysło; ręce mimowolnie wykonały ożywiony znak zaprzeczenia. Równocześnie z ust szybko popłynęły słowa:
— Nie! nie! nie!... Jeszczeby też!.... Dziecko! Chrześcianin!... Nagle głos jej osłabł znowu, głowa pochyliła się na piersi i ledwie dosłyszalnym głosem szepnęła: — Jednak kto wie, czy nie gorzej się stało?... Duszę zaprzepaścił, może na zawsze. Sodoma i Gomora w moim domu.... Umrę ze wstydu.
Z wesołej do śmiechu skłonnej twarzyczki pani Heleny uleciały odrazu wszelkie oznaki niepokoju i trwogi, przeciwnie lekki ironiczny uśmieszek zarysował się około ust i osiadał w pięknych dołeczkach po obu stronach rumianej twarzy; tłumiła go jednak całą siłą woli, nie chciała staruszki nim obrazić.... Z ostatnich słów panny Teresy doświadczona kobieta odrazu domyśliła się przyczyny smutku i strapienia ciotki. Zwolna, ostrożnie, słowo po słowie wydobyła z niej wszystko, co ona wiedziała o wczorajszym wypadku .... Staruszka opowiadała, wreszcie gdy przyszło do powtórzenia słów „ściskał i całował” rozpłakała się rzewnemi łzami.
— Wyobraź sobie Helo — mówiła przez łzy. — Dziewczyna mi opowiadała: „rzucił się na mnie, jak jaki zwierz, dusił.... ści.... ścis .... kal, ca....ło....wał.... Kaftanik podarł....” Sodoma i Gomora, choć z miasta uciekać. Niespodziewałam się; takie było dziecko potulne, bogobojne; patrz zły duch się w nim obudził i już.... ściska i całuje.... Do spowiedzi muszę iść, żeby mi Bóg odpuścić raczył te słowa, które przez moje usta z tego powodu przechodzą....
Nagle spojrzawszy młodej kobiecie w oczy, zapytała stanowczo:
— Helu, co z tym fantem robić? Co radzisz?
Pani Możewska nie zaraz odpowiedziała słowami na zapytanie staruszki; nasamprzód oczy jej chustką poobcierała, później wyściskała ją i wycałowała na wszystkie strony, później uśmiechać się zaczęła, ale tak ostrożnie i nieznacznie, jak myśliwiec, szukający ścieżki wśród trzęsawisk.
— Co radzisz? — pytała ciotka niecierpliwie.
— Właściwie nic — odparła Helena, namyślając się. Po chwili dodała pewniejszym głosem: — To takie zwykłe, takie pospolite.... Oni wszyscy przez to przechodzą. — I rozśmiała się głośno, swobodnie.
— Nie masz się z czego śmiać! — zawołała zgorszona staruszka. — Obraza boska jest i to w moim domu.... Nie ma innej rady, do Ksawerego piszę niech go sobie zabierze.... Bóg wie, co z tego wyniknąć może? Wczoraj nie udało się paniczowi, bo dziewczyna uczciwa krzyku narobiła, jutro gdzieś sobie w mieście poszuka.... Pfe! pfe! Nie chcę, nie chcę.... Do Ksawerego piszę niech go zabiera.
Pani Helena powoli, ostrożnie usadowiła staruszkę na sofce, sama usiadła obok niej i przymilając się do niej, zaczęła perswadować:
— Cóż cioteczka dobrego zrobi, jeżeli ciocia majora o tem uwiadomi? Przyjedzie, zirytuje się, chłopca gotów wybić, bo o to u niego nie trudno.... Jeszcze chłopak gotów serce do ojca stracić, a ojciec się rozchorować.
— Oh! Boże mój — westchnęła ciężko staruszka. — Cóż robić?... Możeby go prynajmniej oddał gdzie w dobre ręce, do jakiegoś Terezianum, do jakiegoś konwiktu, czy profesora.... Możeby go w ostrych rękach od grzechu zachowali.
— Jeszcze gorzej może być niż tu — przerwała jej Helena — po konwiktach, gdzie chłopców razem dużo najgorsza rozpusta, jeden psuje drugiego.... Przecież ciocia wie, że Hilary tak ładnie się wyedukował u Jezuitów w Tarnopolu — tu westchnęła ciężko — przecież Jezuici go nie nauczyli pić, w karty grać i tam dalej.... Tylko od kolegów się powyuczał.... Do żadnego konwiktu Adasia dawać nie można.... Szkoda go.
— Cóż mam robić? — zapytała tym razem podniesionym i zirytowanym głosem. Przecież tej sprawy tak nie zostawię.... Coś zrobić koniecznie potrzeba.
Helena słuchając tych słów, opuściła głowę na piersi, a oparłszy wskazujący palec na czole, uderzała niem raz po raz, jakby pragnęła mądrej myśli się dostukać. Miała pozór osoby bardzo głęboko zamyślonej, jednak chwilami uśmieszek jakiś psotny, figlarny, dziecinny prawie przemykał jej przez całą twarz i tylko dłuższy czas gościł w cudnych, ciemnych fiołkowych oczach. Były mgnienia oka, w których robiła wrażenie dzieciaka-psotnika, układającego jakiś figiel. Pannie Teresie, bacznie ją obserwującej, na myśl nawet nie przychodziło podobne posądzenie.... Nie! przeciwnie, czekała niecierpliwie na projekt, który poda Helenka po tak długim namyśle.
Wreszcie piękna kobieta podniosła zadumane oczy i wpatrując się niemi w ciotkę — rzekła całkiem poważnie:
— Wiem, co będzie najlepiej.... Do ojca nie pisać.... Nikomu nic nie mówić.... Niech ciocia sama we cztery oczy wyłaje go porządnie, powie należyte verba veritatis i koniec.... On się jeszcze wstydzi — to się poprawi.
Staruszka ze zgrozą i zdumieniem na nią spojrzała; takiej rady nie spodziewała się i znać oburzyła ją ona do żywego. Z oburzenia trudno jej było przez kilka chwil przyjść do słowa, wreszcie zasłaniając twarz rękoma, zawołała:
— Co!... Ja.... ja mam z tym smarkaczem mówić o.... o.... o całowaniu! Pfe! pfe! Nigdym się po tobie nie spodziewała takiej rady.... Niech się dzieje co chce, ja ust swoich takimi rozmowami nie skalam!!!
Gorące rumieńce uderzyły na bladą i wychudłą twarz ascetki. Z gniewu i pospiechu z jakim mówiła ostatnie słowa, tchu jej w piersiach zabrakło; ciężko dyszała.
Helena musiała użyć całej siły woli, ażeby nie wybuchnąć pełnym, wesołym, niepowstrzymanym śmiechem; zwyciężyła jednak tę młodzieńczą pokusę. Czoło zmarszczyła, twarz całą przyoblokła w wyraz smutnej a głębokiej zadumy, tylko w oczach bezprzestannie pusty diablik, figlarz, psotne jakieś figle płatał i wywoływał dziwny, lecz śliczny kontrast: zasępionej twarzy o śmiejących się oczach. Nagle zerwała się i dopadłszy rękę ciotki, zaczęła je znowu całować po kilkanaście razy. Mówiła przy tem, zrazu smutnie, niby z rezygnacyą, niby ofiara, później coraz weselej, aż wreszcie słowa jej rozpłynęły się w kaskadach srebrnego śmiechu:
— Ciocia nie chce!... Cóż robić?... Ja bym od cioteczki wszelkie zmartwienie odsunąć pragnęła.... Ciociu! Cioteczko, proszę się nie martwić.... Do majora nie ma co pisać — nieszczęście gotowo być ... kanonikowi także na darmo gadać — nic nie pomoże.... Ach! żebym tak mogła, to samabym tak temu smarkaczowi skórę wytrzepała, że wywietrzałyby mu z głowy wszelkie amory.... Proszę kogo Adaś całuje. No! no. Cha! cha! cha!
I śmiała się całem sercem biegając wzdłuż i wszersz pokoju i nie mogąc chwili ustać na jednem miejscu. Niespodzianie stanęła na środku pokoju, klasnęła głośno w dłonie i zawołała:
— Nareszcie! Już wymyśliłam.
Co? co? co? Helenko, moje dziecko, powiedz, że mnie — zapytała niecierpliwie panna Teresa.
— Co? Zobaczy ciocia, czy nie mądrze — zawołała z tryumfem — Ja mu sama wyczytam taką reprymendę, że mu w piętach zastygnie, temu niepoczciwemu chłopczyskowi. który mi cioteczkę zamartwia.
Twarz staruszki rozpogodziła się w jednej chwili, dawno tego pragnęła, żeby Helena sama wyłajała Adasia, nie śmiała jej tylko sama zaproponować, bała się, żeby jej to przykrości zbytecznej nie sprawiło. Usłyszawszy od niej samej tę propozycyę uradowała się nią bardzo, z drugiej strony jednak zapał z jakim młoda kobieta zabierała się do „dania reprymendy” Adasiowi przerażał ją trochę, obawiała się, żeby Helena nie za ostro obeszła się z jej ulubieńcem:
— Bardzo ci dziękuję, Helenko — przemówiła spokojnym, wesołym prawie głosem — tylko nie wiem, czy to nie będzie za wielka kara dla Adasia.... On się tak wstydzi ciebie; taki jest zawsze z tobą nie śmiały.
— A to mi się podoba! — zawołała Helena porywczo — Jeszcze na to zwracać uwagę, jeszcze go żałować.... To on może ciocię zamęczać, zamartwiać, a powstydzić się nie może.... Zresztą, jak ciocia myśli — dodała spokojniej. — Nic mu nie powiedzieć, niech gagatek broi.... Chciałam jak najlepiej.
— Ależ nie.... Ależ co znowu — broniła się staruszka. — I owszem. Serdecznie ci dziękuję, chciałam tylko, żebyś chłopca trochę oszezędsała.... Strasznie się zawstydzi.
— Na to nie ma rady, kto grzeszy musi pokutować.... Lepiej, że się trochę powstydzi, niż ma na urwisza wyrość.
— Pewno! pewno! — zakonkludowała panna Teresa — ale jak to zrobić?
I obie pogrążyły się na jakiś czas w myślach, układając plany działania. Pierwsza przerwała milczenie pani Helena:
— Tak będzie, cioteczko — przemówiła swobodnie. — Dziś sobota, po obiedzie mają w szkole rekreacyę.... Ciocia, nie dając nawet poznać po sobie, że wie o wszystkiem przyszle mi Adasia koło czwartej do mnie. W „łozach” nad Bystrzycą będzie dziś grać wojskowa muzyka, i jakąś loteryę urządzają na dobroczynność; żeby ciocinego faworyta nie przerażać od razu, wezmę go z sobą na spacer, później wypijemy razem herbatę, a później — reprymenda... Oj damże mu dobrą nauczkę, dam!...
Tu wykręciła się na jednej nodze, jak furkadło: uderzając raz po raz dłonią w dłoń powtórzyła kilka razy:
— Damże mu nauczkę, dam!
Później z miną swawolnego dzieciaka dopadła suchej figury panny Teresy, obcałowała ją, uściskała na wszystkie strony i wybiegając z pokoju zawołała u progu:
— Ciociu, pa! paa! Proszę pamiętać: spacer. herbata, nauczka.
Zniknęła, jak sen nocy letniej.
— Przemiła kobiecina — mówiła w duchu panna Teresa po odejściu kuzynki. — Czego te niepoczciwe plotkarki chcą od niej.... Przylepka prawdziwa i zawsze sobie da radę i ciekawam, cobym była dziś poczęła, gdyby nie jej poczciwa rada i pomoc.


∗             ∗

Ze wstrętem i niepokojem oczekiwał dziś Adaś odgłosu dzwonka zwiastującego końca dzisiejszych lekcyj. Przez całe pięć godzin porannej lekcyi do żadnego kolegi słowa nie przemówił i siedział nastrzępiony jak sowa. Na domiar nieszczęścia nauczyciel greckiego języka „wyrwał” go — ani słowa mu nie odpowiedział. Włodzimierz dwa razy zbliżał się do niego i troskliwie wypytywał o przyczynę tego dziwnego usposobienia.

— Daj mi pokój — odburknął mu nie chętnie — „tróją” wziąłem.... Nie mów dziś do mnie.
Wreszcie dzwonek się odezwał, ostatnia lekcya się skończyła. Wyszedł sam, pospiesznie, umyślnie unikając towarzystwa kolegów, przedewszystkiem Dobieckiego. Ten, wczoraj jeszcze przyjaciel, stał mu się dziś tak wstrętnym, że patrzeć nań nie mógł; obrzydzenie uczuwał, gdy o nim pomyślał.
Szedł jakiś czas bezmyślnie, prosto przed siebie, aż oparł się na końskiej targowicy, już prawie po za miastem na drodze prewadzącej do rzeki. Brak gwaru miejskiego i przestronne błonia okalające go zewsząd sprawiły, że nagle oprzytomniał i własne połozenie stanęło mu żywo przed oczyma w całej swej grozie. Przypuszczał na pewne, że stara Rózia o wszystkiem ciotce powiedziała.
W ślad za tą myślą błysnęło mu przed oczyma: „Co z tego będzie”. Kanonik!... Toby jeszcze potrafił znieść — spowiadał się przecież zawsze przed nim. — Ale ojciec. Na samą tę myśl rzucił się naprzód jak dzik zraniony i chciał biedz do rzeki.
— Utopię się! — pomyślał — skończy się wszystko.
Wnet jednak pomyślał o matce, którą kochał nad życie. Stanął i znowu zaczął rozmyślać. Przypomniał sobie, jak mu ojciec zawsze mówił, że nie ma straszniejszej hańby dla szlachcica jak uciekać przed niebezpieczeństwem, jak być tchórzem.... A cóżby to było innego, jak nie tchórzostwo? Na samą tą myśl cała twarz dumnego chłopaka oblała się gorącym rumieńcem. Zawrócił raptem i pewnym krokiem, przecinając w poprzek błonie targowicy, powracał do domu. Był przygotowany na wszystko.
Jakże był zdumiony i uradowany, gdy wszedłszy na dziedziniec, zobaczył ciotkę, wyciągającą doń wesoło ręce i witającą go jakby się nic nie stało.
— Czekam na ciebie od pól godziny. Byłam już niespokojna. Obiad się popsuje.
— Widocznie stara nic ciotce nie powiedziała — pomyślał ucieszony i z zapałem ucałował staruszkę w obie ręce.
— Czy was dziś dłużej trzymali? — pytała troskliwie — Już trzy na drugą.
Zawstydzony Adaś odwrócił oczy w drugą stronę i szepnął:
— W szkole wysiedziałem się tak długo, umyślnie poszedłem się przejść trochę.
Poszli zaraz do obiadu, który już był gotów od pół godziny i czekał na pieszczocha. Przy stole panna Teresa była tak czuła dla bratańca jak nigdy; żałowała go teraz, wyrzucała nawet sobie, że go narazi na taki wstyd; odczuwała, co go będzie kosztować ta rozmowa z Heleną. Ozuła jednak jej konieczność; była pewną, że wpłynie zbawiennie na dalsze życie młodego chłopaka. Z tem wszystkiem trudno jej było powiedzieć mu: „idź do Heleny po reprymendę”. Zwlekała z tem do ostatniej chwili. Po obiedzie zabrała Adasia do kwiatowego ogrodu i tam z lubością pokazywała mu świeżo rozkwitnięte tulipany, które lubiła ogromnie i miała ich mnóstwo. Wreszcie, gdy już czwarta godzina się zbliżała, czerwieniąc się jak pęsyonarka i pokaszlując co chwila wypowiedziała, ułożoną z góry przemowę, w której kunsztownie pomieściła i zaprosiny Heleny towarzyszenia jej na spacerze i herbatkę, mającą potem nastąpić, tylko nic nie wspominała o reprymendzie.
Nie domyślał się jej i Adaś; jak strzała pobiegł do swego pokoju, przebrał się najspieszniej w najparadniejsze swe ubranie i za dziesięć minut, dobrze jeszcze przed czwartą pobiegł do „kuzynki” Heleny.


IV.

Dwa jest na świecie rodzaje zalotnych kobiet: do pierwszego należą zimne, wyrachowane istoty, które starają się podobać po to tylko, ażeby z tego jakąkolwiek korzyść dla siebie wyciągnąć; drugie wesołe, świegotliwe, nieopatrzne, próbują każdego, spotkanego mężczyznę olśnić swą urodą, same jednak z nadzwyczajną łatwością poddają się urokowi miłości, która wszakże nigdy u tych rozkosznych stworzeń nie bywa trwałą.
Pani Helena była doskonałym typem kokietki drugiego rodzaju. Gdyby była dostała zacnego i rozumnego męża, mogła się była z niej wyrobić zupełnie porządna kobieta; główny zasób swej wrodzonej zalotności byłaby zużytkowała na ciągłe przypodobywanie się mężowi, a pozostałemi resztkami obdarzałaby nie szkodliwych sąsiadów. Stało się jednak inaczej: wykwintna jej natura, zrażona brutalnemi wadami pana Hilarego, podniosła była stanowczy rokosz; po miesiącu pożycia nie miała już piękna mężatka ani jednego uśmiechu, ani jednego figielka dla znienawidzonego. Pozostał więc cały zasób wrodzonej zalotności niezużytkowany. Męczyło to ją, draźniło; do zdrowia, do życia potrzebowała podobać się komukolwiek. Zjawili się wnet wielbiciele; zajmowała się nimi po kolei z wielkim zapałem, lecz najczęściej zamiast rozkochiwać ich na śmierć w sobie, sama pogrążała się w namiętnem, choć krótkotrwałem uczuciu. Za wiele miała krwi i temperamentu na zimną, wyrachowa ną kokietkę. Pani Woynowska niebardzo się mijała z prawdą, twierdząc, że pan Hilary nosił rogi, w liczbach tylko przesadzała. Z tem wszystkiem Helena nie umiała sobie nawet zdać jasno sprawę, w jaki sposób zdradzała męża; robiła to zawsze bezmyślnie, mimowolnie prawie. W rzeczy samej nawet nie te krótkotrwałe niewierności były przyczyną rozejścia się małżonków; z każdym dniem rosnące wady pana Hilarego były bezpośrednim powodem separacyi. Opuszczenie mężowskiego domu i zmiana stanowiska towarzyskiego wywarły na niej głębokie wrażenie. Towarzystwo panny Teresy i wdzięczność za jej opiekę także nie mały wpływ miały na tę dziecięcą naturę. Uspokoiła się była i plotki, zarzucające jej jakoby i teraz miała kochanków, były zupełną potwarzą. Opowiadano sobie wprawdzie, że w przeszłym roku w Krynicy jakiś warszawski, młody literat za długo z nią wieczorami przesiadywał, ale to były głuche wieści, niesprawdzone przez nikogo.
Tak długi stosunkowo przeciąg czasu powstrzymania się od wszelkiej kokieteryi, nie zmienił jej lekkomyślnego usposobienia — przeciwnie ów nagromadzony zasób niezużytkowanej zalotności gwałtownie się domagał jakiegoś ujścia. Choć przez myśl jej nawet nie przychodziło kokietować siedmnastoletniego, a więc o całe dziesięć lat od siebie młodszego Adasia, zupełnego dzieciaka i głuptaśka — jak się o nim wyrażała — to jednak wziąwszy na siebie dość trudną rolę, dania chłopakowi „dobrej nauczki”, zaczęła o tem mimowolnie rozmyślać, coby to było, gdy by tego malca zaczęła kokietować.
— A to by dopiero zrobił minę! zawołała wesoło sama do siebie, przedstawiając sobie zastraszoną i zażenowaną twarz Adasia.
— Ciekawam: czy odważyłby się mnie pocałować? — myślała dalej — patrzcie, jaki smarkacz, myślałam zawsze, że trzech zliczyć nie potrafi, a dziewczęta to już napastuje.
I śmiać się zaczęła wesoło, przypomniawszy sobie całą scenę, którą znała najdokładniej z ust samej Emilki, wezwanej poufnie na konfesatę.
Myśl o Adasiu jak zmora prześladować ją zaczęła. Chociaź chciała czem innem się zająć, to nie mogła; ciągle powracała przed oczy jej duszy, ta scena wczorajsza z Emilką, ta oczekiwana rozmowa z „przestępcą“. Obiecywała sobie pobawić się z chłopakiem jak kot z myszką i pomęczyć go, dokuczyć należycie, a później przebaczyć i tak go ugłaskać, żeby nabrał do niej zaufania.
Nie zastanawiając się nawet nad tem, ubrała suknię, w której jej było najbardziej do twarzy; włosy ułozyła w najpowabniejszą fryzurę i tak ustrojona, świeża i nadpodziw piękna oczekiwała przybycia Adasia.
Na diesięć minut przed czwartą Adaś jak bomba wpadł do saloniku pani Heleny. Tylko na głośne wejście starczyło mu odwagi; później stanął jak trusia, onieśmielony słowa nie umiał przemówić. Patrzył zdumiony na Helenę, tak piękną nigdy jej nie widział, wydała mu się wprost królową jakąś, zjawiskiem nadziemskiem.
Ona nie zwracała pozornie nań uwagi. Stojąc przed zwierciadłem wkładała na głowę elegancki kapelusik z orzechowego aksamitu, przy którym jej fiołkowe oczy jeszcze piękniejsze się wydawały. W zwierciadle doskonale widziała osłupiałą minę chłopaka i zabawiło ją to nadzwyczajnie.
Nagle zwróciła się ku chłopakowi, który się jej w tej chwili ukłonił, niezgrabnie szastając nogami.
— Cha! cha! cha! — rozległ się jej srebrny, dziwnie mile dźwięczny śmiech — Adasiu, Adasieńku, któryż to profesor nauczył cię tak ładnie się kłaniać? Suwasz nogami jak chłopak sklepowy.
Adaś, słysząc to, oblał się szkarłatem tak ciemnym, że można się było obawiać, iż mu krew z twarzy tryśnie. Nie odpowiedział ani słowa.
Helena odczuła, że struną przeciągnęła, postanowiła go za te drwiny wynagrodzić.
— Któż się zresztą ciotce kłania — dodała wesołym tonem — przecież jestem w hierarchii rodzinnej najaktualniejszą twą ciotką.... Ciotkę się w rękę całuje.... Pocałuj.
I wyciągnęła doń białą, pulchną, pełną błękitnych żyłek rękę.
Adaś, z dziwną niezgrabnością wziął się do tego aktu galanteryi: drobną rączkę podnosił do ust, jakby jakiś kilkodziesięcio funtowy ciężar, ręce mu przytem drżały, serce biło. Gdy jednak usta jego dotknęły różowej rączki, to nagle nabrał niezwykłej śmiałości i pocałował z ogniem, przytrzymując dość długo podaną mu rękę przy swych rozpalonych ustach.... Uczuł nagle ten sam żar, który go wczoraj trawił.
— Wcale nieźle całujesz — zawołała, śmiejąc się Helena i łagodnie odciągnęła rękę od jego ust zabierając się do wkładania przyciasnych trochę rękawiczek.
— Ludwinka zamówiła już fiakra na czwartą — szczebiotała, usiłując napróżne zapiąć klamerki rękawiczki. — Ah!... fiakier już zajeżdża a ja nie mogę pozapinać tych nieznośnych rękawiczek.... Pomóż mi. — I wyciągnęła znowu doń swe obie już ręce.
Praca nad zapinaniem klamerek stosunkowo dość długo trwała, bo Adaś niezgrabnie i nieśmiało brał się do tego, tak że wreszcie znudzona piękna pani sama pozapinała a chłopakowi dostała się znowu nagana na temat niezgrabności i braku obycia z kobietami.
— Już sama muszę się zabrać do ciebie — mówiła, mięszając surowe słowa, z zalotnemi spojrzeniami — i nauczyć cię jak się powinien zachowywać słuszny kawaler.... Bo przecież ty jesteś już słusznym kawalerem, mam wszelkie dane, za takiego cię uważać.
Mówiąc to uśmiechnęła się jakoś tak dziwnie, że Adasia aż lęk zdiął; w tej chwili błysnęła mu myśl, że pani Helena wiedziała o wczorajszej awanturze z Emilką. Wnet jednak usiedli do powozu i podczas drogi zapomniał zupełnie, o chwilowem posądzeniu.
Spacer, który Adaś odbył tego dnia z Heleną, pozostał na długo wyryty w jego pamięci, był to pierwszy tryumf w jego życiu. Nasycił się tryumfem tym do woli.
Znajomych, z którymi by się witali lub rozmawiali, było nie wiele; wszyscy jednak znali Helenę choćby z widzenia i spojrzenia mężczyzn pełne podziwu i uwielbienia, rzucane co krok na jego towarzyszkę napawały go dumą i zadowoleniem.
Zaraz u wejścia przebyli rotowy ogień spojrzeń zebranych tam oficerów. Wykrzykniki zdradzające najwyższy stopień zachwytu nad pięknością pani Heleny posypały się jak z rogu obfitości:
Ah! Diese ist hübsch!
Wunderbar hübsch!
Collosal! Collosal!
Une beauté superiore! — pochwalił się któryś francuskim frazesem.
Pułkownik ułański, który znał Helenę z balu szlacheckiego, spojrzał surowo na oficerów, jakby chciał im powiedzieć: „cicho bądźcie, nie chwalcie za głośno, znam tę panią”; równocześnie podszedł do Heleny i ze zgrabnym ukłonem wypowiedział jej jakiś, może tysiąc razy powtórzony już komplement. Pani Możewska odpowiedziała mu bardzo uprzejmie, ale nie zwalniając kroku, oparta na ramieniu rozpromienionego Adasia przeszła w głąb zaimprowizowanego ogrodu.
Czas był prześliczny i powietrze wiosennem tchnieniem upajało; bystry, górski strumień swym wesołym szmerem ciągnął ku sobie. Helena wymijając tłum miejskich gości spieszyła ku Bystrzycy, do miejsca, gdzie krzewy były gęściejsze a przechodnie rzadsi. Z pośród kląbów gęsto rosnącej łoziny ukazała się modra powierzchnia z falowanego zwierciadła wody, a po za niem cudowny, rozległy widok na góry sine zamglone, o białych tumanem tajemniczym okrytych szczytach.
Stanęli milcząc, oboje zapatrzeni w przepyszny obraz przyrody, tak głośno do nich dziś przemawiający. Milczenie trwało długą minutę, podczas której krew raźniej im w żylach krążyć zaczęła; serca biły głośniej, płuca więcej upajającego powietrza w siebie wciągały. Helena westchnąwszy cicho, pierwsza przerwała milczenie, mówiąc miękkim, pieszczotliwym głosem:
— Przecież nie ma nic piękniejszego po nad ten świat, a nawet po nad to nasze życie, którem tak często pogardzamy.
Chłopak milczał ciągle, wrażenia, które dziś odbierał, nie usposabiały go do mówienia. W tej chwili myślał właśnie o tem, że nie dawniej niż trzy godziny temu biegł ku tej samej rzece, chcąc w jej nurtach znaleźć śmierć i zapomnienie owego błędu. Teraz cała jego wina i rozpaczliwe myśli nią spowodowane wydawały mu się głupstwem, głupstwem olbrzymiem, niezmierzonem. Patrzył to na widnokrąg daleki, to na twarz swej pięknej towarzyszki, która przymróżywszy nieco oczy i rozwarłszy różowe, ślicznie zarysowane nozdrza piła namiętnie wiosenne powietrze i nasycić się niem nie mogła.
Ach! Jak byłem głupi — szepnął Adaś w duszy i mimowolnie silniej przycisnął do siebie rękę Heleny, spoczywającą mu na ramieniu.
Ruch ten obudził młodą kobietę z tej dziwnej zadumy, której się była poddała bez oporu; spojrzała nań niby ze snu miłego obudzona i cicho pieszczotliwie szepnęła:
— Chodźmy do ludzi.... tam ma być jakaś loterya, sprobójemy dziś szczęścia.
Idąc ku pawilonowi, obok którego grała muzyka wojskowa i odbywało się ciągnienie loteryi fantowej na cele dobroczynne, Adaś dojrzał Włodzia, myszkującego pomiędzy gęstemi łozami, za jakąś czarnowłosą żydóweczką. Spojrzenia ich spotkały się ze sobą i Adaś niespodziewanie wyczytał w oczach Dobieckiego wyraz zazdrości, nienawiści wprost zajadłej. To jedno mgnienie oka wystarczyło mu do zrozumienia, że Włodzimierz nigdy nie był jego szczerym przyjacielem.
— Ach! jak byłem głupi — powtórzył w myśli po raz drugi i rozpoczął jakąś rozmowę ze swą towarzyszką. Szło mu teraz lepiej; rozmawiał wcale rozumnie i tematu mu nie brakło.
Za chwilę wmięszali się w gęsty tłum. Wszyscy cisnęli się do kilku stoliczków, przy których panie z dobroczynności sprzedawały bilety. Helena wybrawszy jedną, która względem niej była najmniej wrogo usposobiona, poprosiła o kilkanaście biletów, z pomiędzy których kilka było wygrywających.
Adaś przejęty do głębi rolą „słusznego kawalera” także kupił biletów za stosunkowo dość znaczną sumę — i nie wygrał nic. Helena obserwująca go w owej chwili bacznie, ze zdziwieniem dostrzegła, że go to niepowodzenie ani trochę nie zmartwiło; nie zwrócił nawet na to uwagi. Ten drobny, nic pozornie nie znaczący rys, wywołał cały tłum myśli i wspomnień w pięknej główce pani Możewskiej. Zrozumiała, że w tym rumieniącym się co chwila chłopaku mieści się materyał na człowieka światowego, na dżentelmana.... Jak zmora przykra stanęły w jej pamięci wstrętne obrazy; przypominała sobie pana Hilarego, jak wpadał w gniew i obrzucał partnerów impertynencyami przy lada małej przegranej. Mimowolnie porównywała byłego męża z tym chłopakiem i widziała jasno, że „ten mały”, jak wyrośnie, będzie należał do zupełnie innej kategoryi ludzi niż pan Możewski. Żałowała teraz w duszy, że nie trafiła na podobnego.
Po dwugodzinnej prawie przechadzce, nasłuchawszy się do woli pięknej muzyki i zlustrowawszy wszystkie możliwe i niemożliwe tualety, pani Helena uczuła się tak znużoną, że ze strachem pomyślała o czekającem ją jeszcze przejściu kilkaset kroków do powstawionego na szosie fiakra. Opierając się silniej na ramieniu rozbawionego i wesołego Adasia, kazała mu prowadzić się do powozu.
W księdze przeznaczeń znać zapisanem było, że Adaś tego dnia zaspokoi wszelkie pragnienia miłości własnej. Zaledwie bowiem znaleźli się na ścieżce prowadzącej do wyjścia spostrzegł przed sobą niedoszły swój zimowy ideał, ową pannę Hanię. Szła, rozmawiając wrzaskliwie i śmiejąc się zbyt głośno; obok niej kroczył wyschnięty i tykowaty niemiec, oficer od ułanów; za nimi wlokła się podobna do stracha na wróble stryjenka i naturalna opiekunka panienki, wdowa po c. k. poborcy podatkowym. Panna była krzycząco, jaskrawo, lecz dziwnie niesmacznie ubrana. Gdy się obie pary tak do siebie zbliżyły, że już dokładnie widzieć się mogły, panna Hania ze zdziwieniem i niedowierzaniem spojrzała na Adasia, prowadzącego tak piękną i imponującą kobietę. Nie była w stanie pojąć tego, żeby tak elegancka dama przechadzała się publicznie oparta na ramieniu uczniaka z szóstej klasy.
Oficer nie spojrzał nawet na kawalera. Prawe oko przymróżył, a lewem w monokl uzbrojonem obrzucił od stóp do głowy wykwintną postać Heleny.
— Wer ist’s? — zapytał półgłosem swą towarzyszkę, nie odrywając oczu od pięknego zjawiska:
— Jakaś kuzynka tego studenta — odrzekła panna tak gniewnie i głośno, że Adaś wyraźnie słyszał każde słowo.
Spojrzał za to pogardliwie na gniewną panienkę i musiał pomyśleć o sobie po raz już dziś trzeci:
— Jakiż byłem głupi, głupi!
Przy wyjściu spotkali znowu uprzejmego pułkownika ułanów i cały zastęp oficerów, zajmujących tu widocznie obserwacyjne stanowisko. Pułkownik sam pospieszył przywołać fiakra, którym Helena przyjechała, a oficerowie dość głośno wyrażali swą zazdrość że nie mogli zająć miejsca Adasia w powozie, obok pięknej pani. Krótko to trwało, wnet pani Helena usiadła do powozu i skinieniem głowy odpowiedziawszy na ukłony oficerów, dała znak furmanowi żeby ruszał. Pomimo turkotu kół, do uszu odjeżdżających doleciały okrzyki oficerów, rozgłaszane na cześć piękności Heleny. Jeden szczególniej zagłuszył inne:
Mord’s weib! Mord’s weib!
Słysząc to Helena, rozśmiała się jak pensionarka i w przystępie dobrego humoru zwróciła się do Adasia:
— Jacyż oni zabawni! Jacy śmieszni.... Prawda, że ty Adasiu nigdy taki śmieszny nie będziesz? Prawda?...
Adaś miał olbrzymią ochotę powiedzieć jej, że nic śmiesznego nie widzi w tem uwielbieniu oficerów dla jej piękności, i że sam by to samo robił, gdyby był na ich miejscu. Nie starczyło mu jednak odwagi na wypowiedzenie tego komplementu, poczerwieniał tylko swoim zwyczajem, po same uszy i mruknął coś niezrozumiałego, co można było w rozmaity sposób tłómaczyć.
Piękna pani domyśliła się, co chłopak w tej chwili chciał powiedzieć, miała nawet wielką ochotę wyciągnąć go na wyznania w tej sprawie, przeszkodził jednak temu wjazd do miasta. Kurzawa, turkot, wrzask i krzyk przekupniów tak zagłuszyły panią Helenę, że usunąwszy się w sam kąt powozu, przymknęła oczy i zamilkła.
Adasiowi zdawało się tego dnia, że fiaker pędził z szybkością pospiesznego pociągu; żal mu było, że tak piękny dzień, najpiękniejszy dzień w jego życiu — jak myślał wówczas — już się ma ku końcowi. Rozmarzony, odurzony, opad się na poduszki powozu i także przymknął oczy. Doznawał jakiegoś dziwnie słodkiego upojenia, gdy jego cienkie, wyciągnięte przed siebie nogi dotykały szeleszczącej, jedwabnej sukni swej towarzyszki.
Nareszcie powóz się zatrzymał. Helena otworzyła oczy i powoli niedbale zabierała się do wysiadania. Adaś wyskoczył już był pospiesznie i podawał jej rękę, żeby w ten sposób pomódz jej wysiąść. Wyskakując oparła mu się oboma rękoma na ramiona, a później śmiejąc się znowu swym wesołym, dziecięcym śmiechem, pogłaskała go po gładkim zarumienionym policzku.
— Dziękuję ci kuzynku za ten spacer — mówiła pospiesznie nie równo. — Gdyby nie twoje towarzystwo, nie byłabym doświadczyła tej przyjemności.... Ach! ta wiosna, to powietrze, ten wiatr upajają mnie, osłabiają, do jakiegoś pół snu pół marzenia usposabiają.... Znudziłam cię?
Stali przed gankiem domku położonego wśród obszernego ogrodu panny Teresy, w którym od dwu lat zamieszkiwała pani Helena. Adaś nie wiedział, co właściwie miał z sobą zrobić, czy wracać do lekcyi, czy towarzyszyć pani Helenie do wnętrza. Miął kapelusz w ręku, a wyraz coraz większego zaambarasowania występował mu na oblicze i przesłaniał piękne wyraziste oczy. Wreszcie z wyraźnym odcieniem smutku w głosie szepnął:
— Dziękuję pani!... Trzeba iść do lekcyi.
Brzmienie jego słów wywołały w oczach młodej kobiety te jakieś niezwykło filuterne błyski, które migotały już w nich dziś rano. Uśmiechając się nieznacznie zapytała:
— Czy te lekcye są dziś konieczne ?... Chciałam żebyś dziś ze mną napił się herbaty.
— Jak pani każe — szepnął Adaś i wszedł za nią do środka domku.
Szedł niechętnie ociągając się. Tak jak przed chwilą żal mu było opuścić jej towarzystwo i wrócić do swych książek, tak teraz uczuwał w piersi jakiś niewytłómaczony niepokój, jakąś dziwną obawę przed tą herbatą sam na sam z panią Heleną. Figlarny wyraz, który gościł w jej oczach nie uszedł jego uwagi, zrodziła się w nim obawa: czy piękna pani nie drwi z niego? Wyprostował się, i starał się przybrać zimną i sztywną powierzchowność. Pomyślał w tej chwili, że zupełnie jest niestosownie, żeby ona mówiła doń wprost po imieniu; postanowił dać jej to uczuć i tytułować ją „panią”; wpierw nazywał ją „kuzynką” lub przemawiał w trzeciej osobie.
Gdy znaleźli się w środkowym, jadalnym pokoju, obok którego mieścił się buduar, a dalej sypialnia młodej kobiety, Adaś uczuł nagle brak powietrza; atmosfera pokoju przepełnioną była wonią perfum i tualetowych preparatów. Odetchnął ciężko, tak jak człowiek, któremu nagle tchu zabraknie. Atmosfera ta musiała takie same wrażenie zrobić i na Helenie, bo wnet po wejściu zwróciła się do kręcącej się wokoło fertycznej pokojówki i dość z wyraźnem zniecierpliwieniem zawołała:
— Tyle razy ci Ludwiko nakazuję, żebyś przewietrzała pokoje.... Tu jest strasznie duszno; nie ma czem odetchnąc.... Otwórz zaraz okno w tym pokoju.
Za chwilę potężny prąd świeżego, wiosennego powietrza wdarł się do pokoju. Zapach jaśminów, kwitnących tuż pod samym oknem i olbrzymiemi swemi krzakami ocieniających cały ten pokój, pomięszał się, z woniami panującemi już tam poprzednio.
Ludwika, kręcąca się, jak wirak po jednej powierzchni wody, zabrawszy kapelusz, narzutkę, parasolik swej pani, zajęła się pospiesznie przygotowaniami do herbaty. W niespełna dziesięć minut stół był nakryty a na bocznym stoliku szumiał duży rosyjski samowar. W ciągu tego czasu dziewczyna kilka razy w ten sposób spojrzała na Adasia, iż ten był pewny, że ona musi znać w całej rozciągłości wczorajszą historyę. Onieśmieliło go to do reszty i uczuł prawdziwą przy jejemność i ulgę, gdy Ludwiczka skończywszy nakrywać, stanęła w pokornej postawie przed panią i potulnym głosem zapytała:
— Czy mogę, proszę pani pójść dziś na majowe nabożeristwo? Nie chciałabym ani dnia opuścić.
Helena uśmiechnęła się łaskawie i odrzekła:
— Możesz, możesz!
Pomimo tak zadawalającej odpowiedzi dziewczyna nie odeszła zaraz; stała spuściwszy oczy ku ziemi i mnąc w ręku fartuszek robiła wrażenie, jakby jeszcze o coś panią prosić chciała.
— Czego chcesz więcej? — spytała domyślna pani.
— Chciałabym po nabożeństwie skoczyć na minutkę do matki; już dwa tygodnie u niej nie byłam.
— Jeżeli ci się tak gwałtownie chce, to pójdź — brzmiała odpowiedź — tylko nie baw tam długo, bo czuję się dziś zmęczoną i chcę się przed dziesiątą położyć. Teraz już wkrótce siódma.
Dziewczyna uradowana pocałowała panią w rękę i rzuciwszy na Adasia spojrzenie, które — jak mu się zdawało — mówiło: „jakiś ty dzieciuch, po co ci było zaczepiać głupią Emilkę“, wybiegła jak strzała z pokoju.
Zostali sami. Chłopak, pomimo że z obejścia Heleny nie mógł przypuszczać, żeby ona wiedziała o wczorajszem jego przejściu, uczuwał ciągle instynktowny niepokój; na wesołe szczebiotanie ładnej gospodyni, uwijającej się około kipiącego samowaru, odpowiadał ciągle monosylabami. Onieśmielenie to bawiło wprawdzie Helenę, nie w tym jednak stopniu jak przypuszczała; coś jej dziś dolegało, czuła się dziwnie zmęczoną i osłabioną. ręce jej opadały, głowa ciężyła. Nagle zwróciła się do Adasia mówiąc krótkiemi urywanemi słowami:
— Nie wiem co mi dziś brakuje.... Wszystko mi dokucza.... Przepraszam cię, że cię tu na chwilę samego zostawię.... Suknia niewygodna.... Gniecie mnie.... Widocznie się już starzeję. Pójdę się przebrać.
I kończąc ostatnie słowo zniknęła poza grubą kotarą sąsiedniego buduaru.
Adaś odetchnął swobodniej zostawszy sam. Miał przez chwilę zamiar wynieść się, zanim powróci gospodyni; zbliżył się nawet do drzwi i wszedł do oszklonego ganku, zauważył tam jednak, że wyjść nie może bez zwrócenia uwagi, drzwi zamknęła Ludwika wychodząc na klucz, a w dodatku był do nich przytwierdzony dzwonek, któryby narobił hałasu przy każdem odemknięciu. Powrócił więc do pokoju. Zbliżył się do okna i nic tam ciekawego nie zobaczył; kląb jaśminu rosnący tuż pod samym oknem zasłaniał cały widok. Zauważy tylko wśród zieleni kilkoro drobnych ptasząt przeskakujących z gałązki na gałązkę; nieopodal od okna, ale tak ukryty, że dojrzeć go nie było można, wyspiewywał słowik czułe swe trele.
Wkrótce inne odgłosy zwróciły całą jego uwagę: z sąsiedniego buduaru dochodziły do jego ucha wyraźne szelesty jedwabnej materyi. Wreszcie drgnął cały gdy do jego uszu doleciał brzęczący jakiś metaliczny dźwięk. Domyślił się, że to stalowe „brykle” sznurówki tak zadźwięczały, uderzając o marmurową płytę stolika. Cały obraz wnętrza buduaru malował się w jego wyobraźni jasno i dokładnie.... Miał szaloną ochotę podejść cicho, podkraść się pod samą kotarę przesłaniającą nie dość szczelnie drzwi i rzucić okiem do środka — odwagi mu zabrakło. Krew gwałtownym strumieniem rzuciła mu się do mózgu; po całym organizmie przebiegały wszechpotężne jakieś, bolesne prawie drgnienia; w oczach mu ciemniało. Musiał się oprzec o krawędź stołu, żeby nie zatoczyć się i nie upaść.
Niemoc ta trwała chwilę i przerwało ją wejście przebranej Heleny.
Spojrzał na nią i stracił przytomność do reszty — była olśniewająco piękną, pięknością pełną krwi i rumieńców, upajającą zwrok, słuch i powonienie. Patrząc na nią, przyszła mu na myśl Afrodyta, poznana z pieśni Homera. Biały, batystowy, prawie przeźroczysty negliż pozwalał wzburzonej piersi poruszać się swobodnie — falowała niby lekko rozkołysana powierzchnia spokojnego jeziora. W oczach jej świecił dziwnie namiętny, ponury płomień, tworząc rażący kontrast z twarzą i ustami, po których igrał dziecięcy, figlarny uśmiech.
— Ach! Cóż ty chłopcze robisz? — zawołała wesoło — Ja się tam guzdrałam bez końca, a ty nic nie jesz.... Musisz być szalenie głodny?
Jak ptaszek lekko i swobodnie zakrzątała się po pokoju; za chwilę lekka para unosiła się z dwóch filiżanek pełnych wonnej, chińskiej herbaty. Stojącego w sztywnej i wyprostowanej postawie Adasia popchnęła łagodnie do krzesła i gwałtem prawie posadziła go na niem. Później sama usiadła tuż obok i z widoczną przyjemnością nadpiła kilka haustów gorącego napoju. Wzrok jej z tym samym płomiennym wyrazem spoczywał na zaambarasowanej twarzy chłopaka. Nagle śmiać się poczęła nierównym nerwowym śmiechem:
Adasiu, czemu nic nie jesz? — zawołała — Pewno wszystko nie dobre?... Czyś próbował szynki, ma być świeża.... No, czemu nie jesz?
— Nie mogę jeść... Dziękuję pani!
— A toż co nowego? — zawołała, przybierając żartobliwie — surowy wyraz twarzy — Gdzieś się nauczył tego sposobu mówienia.... Pani! Pani! — powtórzyła kilka razy to słowo — Krewni u nas tak do siebie nie mówią.... Mówiłam ci, że jestem twą ciotką.... Rozumiesz — ciotką. Możesz mnie jednak nie nazywać ciotką; i ten tytuł zostawię ciotce Teresie.
Adaś, podczas gdy to mówiła, spuścił oczy w talerz i zawzięcie bębnił trzymanym w ręku nożem o krawędź stołu; gdy skończyła z trudnością wyjąknął:
— A jakże mam mówić?
— Możesz mnie nazywać: Heleną, Helenką, Helą.... Jak ci się podoba.
Ostatnie słowa wymówiła prawie szeptem, który dźwięczał jak łagodny, rozkoszny szmer drobnego źródełka. Głos ten ośmielił znowu Adasia; spojrzał śmiało w jej roziskrzone oczy i odpowiedział:
— Ach! nie jem, bo dziś zupełnie nie mam apetytu. Nie wiem zupełnie co mi brakuje. Uczuwam zawrót głowy.... Sam nie wiem czego mi się zachciewa.
Mówiąc to, obrzucił młodą kobietę takiem pożadliwem spojrzeniem, ze ta zdziwiona, aż cofnęła się na krześle. Przypomniała sobie cel dla którego sprowadziła tu chłopaka.... Należało mu wyczytać należytą reprymendę, wiedziała o tem, jednak uczuwała brak sił do tego; chłopak tak był miły, tak się jej podobał, że nie mogła prawie zrobić mu żadnej przykrości. Jednak obiecała ciotce, więc dotrzymać musiała; spojrzała więc nań surowiej i głosem, w którym pomimo pozornej powagi czuć było w głębi ton żartobliwy, zaczęła mówić:
— Wiem, nie po czciwy chłopcze, dla czego nie masz apetytu.... Sumienie masz nieczyste.... Słyszałam, coś wczoraj zbroił.... Przyznaj się.
Adasiowi się wydawało, że w tej chwili grom weń uderzył; zerwał się z krzesła i nieruchomemi, przerażonemi oczami wpatrywał się prosto w twarz Heleny. Wyraz tych oczu mówił jej wyraźnie: „nie spodziewałem się, byś mnie tak podeszła; myślałem, żeś szlachetna, a tyś podstępem mnie tu zwabiła, żeby się ze mnie naśmiewać — pogardzam tobą”. Twarz miał przy tem dziwnie bladą, a błękitne żyłki na skroniach drgały chorobliwie.
Pani Możewska zrozumiała wszystko, co jej te oczy chciały powiedzieć i równocześnie doznała dwu nad wyraz silnych wrażeń: najpierw się zawstydziła; wstydziła się tego, że miała zamiar podrwić z dzieciaka, a teraz wzrok jego ją onieśmielał. Następnie dopiero w tej chwili spostrzegła, jak ten chłopiec, pobudzony do najwyższego stopnia rozdrażnienia nerwów, wstydem i gniewem, był niezwykle, wspaniale piękny.
Adam w tej chwili stoczył pierwszą w życiu walkę z samym sobą, walkę ciężką i zajadłą; wyszedł z niej zwyciężcą. W pierwszej chwili omal, że nie wybuchnął gniewem i w grubiański sposób nie odpowiedział Helenie, że jej nic do tego co on zaprzejście miał wczoraj z Emilką. Nim jednak przemówił spostrzegł w jej oczach czuły serdeczny wyraz; zmiękł więc i opuszczając głowę na piersi szepnął:
— Po co się pani o to pyta?
Pragnął być teraz o sto mil od tego miejsca.
Zrozumiała go Helena, zapragnęła naprawić przykrość mu wyrządzoną; ujęła więc pieszczotliwie jego rękę opartą na stole i gładząc ją swą mięką delikatną dłonią mówiła doń pieszczotliwie:
— Adasiu, najpierw nie mów mi pani, a Helenko.... Inaczej pogniewamy się .... A później nie oburzaj się na mnie.... Czy byś wolał, żeby o tej historyi dowiedziała się ciotka Teresa?... Com miała zrobić? Rózia mi wczoraj wieczór opowiedziała.... Zakazałam jej o tem wspominać komukolwiek.... A sama chciałam cię o to wypytać.
I rozśmiała się znowu swym figlarnym dziecięcym śmiechem, nie przestając głaskać rękę chłopaka, który ujęty jej głosem szczerym i czułym i tą pieszczotą uśmiechał się już także.
— No, opowiedz mi jak to było? zapytała znowu.
— Nic ciekawego, pocałowałem ją, a ona, Bóg wie po co narobiła strasznego krzyku.
Śmiech Heleny stawał się coraz nienaturalniejszy, czasami spazmatyczny prawie; ręki Adasia nie wypuszczała ze swej dłoni, a w chwilach wolnych od śmiechu mówiła:
— Pocałowałeś.... Proszę kogo.... To ty już to umiesz.... Zabawne.... Pokaż że mi jakieś to zrobił?
Na chłopaka nadszedł w tej chwili znowu paroksyzm zawstydzenia, odsunął się trochę od niej i zarumienił się gwałtownie. Nie mógł jednak odsunąć się daleko, ręka jego pozostawała ciągle w uwięzi, czuł, że Helena ściska ją konwulsyjnie; nie chciał się tego uścisku pozbawiać; sprawiał mu on trudną do wypowiedzenia rozkosz.
— No, pokaż że mi jakeś to zrobił — nalegała Helena, głosem drżącym, urywanym.
Przed oczami chłopaka błysnęła biała pulchna ręka, po sam łokieć obnażona, przytrzymująca w uścisku jego własną bezsilną dłoń; nachylił się i namiętnie, drząco przycisnął swe usta do białej ręki tuż poniżej łokcia.
Coś dziwnego się stało w tej chwili.... Obojga tym nieopatrznym wydało się, że cała powódź jaśminowej woni wlała się do pokoju.... Słowik śpiewał tak cudnie jak nigdy przed tem, ani po tem. Oba serca biły jednakiem tempem i jednakowa rumiana barwa zajaśniała na obu twarzach. Po pocałunku była chwila milczenia. Przerwał ją suchy, spazmatyczny śmiech Heleny.
— Jak to, Adasiu — wołała wśród śmiechu — więc tę Milkę, pokojówkę, subretkę w rękę pocałowsłeś? Cha! cha! cha! Milkę w rękę pocałował.
— Ależ nie w rękę, nie w rękę! — bronił się chłopak.
— A gdzież?.. Zabawne !... Powiedz gdzie? ... Pokaż, jak to było?
Byli tak blisko siebie, że oddechy się prawie łączyły. Druga ręka Heleny dotknęła jasnych włosów Adasia i on pod tym lekkim naciskiem pochylił się aż do jej ust purpurowych, rozkosznych.... Przez chwilę oboje pozostawali w nieświadomości, całego otoczenia. Wzniosła, wspaniała, niby hymn tryumfalny, głośna symfonia słowika wyrwała ich z tej ekstazy.
— Nie trzeba tego nigdy robić, nie poczciwy chłopcze, to nie ładnie.
Przemówiła pierwsza Helena, lecz usta jej jeszcze raz bezwiednie szukały ust chłopake, a białe ręce oplatały konwulsyjnie cienką szyję.
— To nie ładnie — szeptała cicho, bezsilnie.
Ostatni promień słońca ozłocił wówczas najwyższe listki jaśminowych krzewów. — Słowik zabierał się do nowej wspanialszej jeszcze pieśni. Helena uparcie powtarzała:
— Nie rób tego niepoczciwy chłopcze, to nie ładnie.


∗             ∗

Przed dziesiątą powrócił Adaś do siebie zupełnie innym, niż był dziś rano. Nauczka dana mu przez panią Heleną zmieniła jego usposobienie doszczętnie; z dzieciaka stał się — mężczyzną· Inaczej wyglądał nawet. Oczy mu się rozwarły i stały ciemniejsze; twarz przydłużyła się, a wokoło ust, od czasu do czasu pojawiać się zaczął cień ironicznego uśmiechu.
I w duszy jego zaszły też zmiany wielkie: nie marzył już o sławie wielkiej i o wielkiej miłości.... Powszednia codzienna strawa miała mu na długo wystarczyć.... Nie na zawsze jednak.
Ciotka Teresa była zachwycona skutkami nauczki udzielonej Adasiowi przez dowcipną i wesołą kuzynkę.... Adaś ani myślał zaglądać teraz do garderoby; nawet z pogardą patrzył na Emilkę; uczył się doskonale; z Włodzimierzem zerwał wszelkie przyjazne stosunki.... Stał się nawet elegantem, a co soboty i środy po południu chodził do pani Heleny w celu wprawiania się w francuskiej rozmowie....
Tylko jedna Rózia kręciła coś nosem na te lekcye i szeptała w duszy:
— Jaki ojciec taki syn.... Trudno, krwi nie odmienisz....






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kajetan Abgarowicz.