Ziemia (Zola)/Część pierwsza/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Ziemia
Podtytuł Romans
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1887
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ PIERWSZA.

I.

Ranka owego — Jan — przewiesiwszy przez ramię niebieską, płócienną sakwę z ziarnem do siewu, przytrzymywał otwór jej lewą ręką, prawą zaś zatrzymując się co trzy kroki, brał zeń po garści zboża i jednym równym ruchem, niby lot ptaka naśladującym, rozrzucał je łukiem półkolistym. Grube jego trzewiki wyciskały głębokie ślady na tłustej ziemi, która do nich przylegała i przenosiła się za niemi, w spokojnym, miarowym ruchu jego ciała. Za każdym ruchem ręki wśród latającego w powietrzu złotego zboża, dostrzedz było można dwie czerwone naszywki na rękawie żołnierskiego kaftana, który Jan dodzierał. On sam szedł przodem, z głową podniesioną, wyniosły, jakby dumny z spełnianej przez się czynności; zanim powoli ciągnęła się brona, zaciskająca w ziemię ziarno, a zaprzężona w parę koni, które popędzał parobek, co parę kroków klaszcząc z długiego bata po nad ich uszami.
Odcinek gruntów, wynoszący zaledwie pięćdziesiąt akrów, nie wiele dochodu przynosił, toteż pan Hourdequin, właściciel majątku Borderie, nie uważał za potrzebne posyłać nań mechanicznego siewnika, który zresztą zajęty był gdzieindziej na większym obszarze. Jan, który szedł właśnie po odcinku, w kierunku od południa ku północy, miał wprost przed sobą o dwa kilometry zabudowania folwarczne. Doszedłszy do miedzy granicznej, podniósł oczy, popatrzył bezmyślnie przed siebie, odpoczywając chwilkę.
Nizkie te zabudowania, pokrywał dach z ciemnego łupku. Całość przedstawiała jak gdyby dużą czarną plamę na progu Beaucyi, której rozlegle płaszczyzny ciągnęły się w dal ku Chartres. Pod olbrzymią kopułą niebios, chmurną i szarą, jak zwykle niebo ku końcowi października, rozciągało się dziesięć mil kwadratowych ornej, rodzącej ziemi. Ziemia ta, żółta i silna, była prawie nagą w tej porze roku. Wielkie, czarne płachty przeoranej ziemi szły naprzemian z jasnemi polami zieleniejącej lucerny i koniczyny. Ani jeden pagórek, ani jedno drzewko nie zasłaniało widoku. Czarne i zielone pasy ciągnęły się w dal, spływały ze sobą, zniżały się i niknęły po za linią horyzontu, równą i okrągłą, jakby na morzu. Tylko od strony zachodniej, mały lasek zasłaniał widnokrąg, kępką drzew żółciejących ku zimie. Przez środek biała, jak kreda, droga, prowadząca z Châteaudun do Orleanu, ciągnęła się prosto, perspektywicznie rozciągając szeregi słupów telegraficznych i drogowskazów. Zresztą nic — chyba nieruchome skrzydła trzech lub czterech wiatraków, podniesionych na ciesielskich wiązaniach. Wioski tworzyły jak gdyby kamienne wysepki, w oddali szczyt dzwonnicy wyglądał z załamku, kościółek zaś sam niknął wśród lekkich fal tej zbożodajnej ziemi.
Ale Jan zawrócił i szedł znowu od północy ku południowi, lewą ręką przytrzymując otwór sakwy, prawą zaś równym i miarowym ruchem rozrzucając ziarno. Teraz wprost przed nim, jakby rów ręką ludzką wykopany, ciągnęła się wąska dolina rzeczki Aigry, po za którą zaczynała się Beaucya, olbrzymia, płaska, aż do Orleanu.
W dolinie były zapewne łąki i miejsca zacienione, bo po nad linią załamu wychylały głowy wyniosłe topole. Pożółkłe ich wierzchołki, ciągnące się równo, po nad dołem, wyglądały jak nizkie krzewiny lub zarośla. Ze zbudowanej na pochyłości wioski Rognes ukazywało się tylko kilka dachów, cisnących się u stóp kościółka, wznoszącego ku górze szarą, kamienną wieżycę, która służyła za mieszkanie starym rodom czarnych kruków. Na wschód znowu po za doliną Loiry, w której w odległości dwóch mil leżała stolica kantonu, miasteczko Cloyes, rysowały się w oddali wzgórza Perche, fioletowawe w szarem świetle dnia jesiennego. Miejscowość ta leżała w dawnej prowincyi Dunois, stanowiącej obecnie okrąg Châteaudun, pomiędzy Perche i Beaucyą, na skraju tej ostatniej, w okolicy zwanej „Beaucyą wszawą“, z powodu mniejszej urodzajności gruntu. Doszedłszy do skraju pola, Jan stanął znowu, powiódł wzrokiem po żywych i przejrzystych wodach rzeki Aigry, płynącej wśród traw, równolegle do gościńca, po którym jak zwykle w soboty, ciągnął się szereg wieśniaczych wozów, dążących na targ do miasta, potem zawrócił znowu.
I ciągle tym samym krokiem, z tym samym ruchem ręki szedł ku północy i wracał ku południowi i ciągle go otaczał złoty pył unoszącego się w powietrzu ziarna a za nim brona przy trzaskaniu z bicza zaciskała w ziemię nasienie tymże samym ruchem wolnym, miarowym, jakby z namysłem i zastanowieniem wykonywanym. W tym roku długie i ulewne deszcze opóźniły zasiewy jesienne; mierzwiono jeszcze w sierpniu, oddawna już orka była gotową a czarne zagony, głęboko otwarte, oczyszczone z chwastów oddawna czekały, by wydać pszenicę i żyto po koniczynie i owsie w płodozmianie trójpolowym. To też obawa blizkich mrozów, grożących po takich ulewach, nagliła rolników do pośpiechu.
Powietrze oziębiło się nagle i przybrało kolor tłustej sadzy, wiszącej spokojnie i nieruchomo bez jednego tchnienia wiatru w szarem świetle po nad tym oceanem zoranej ziemi. Na wszystkie strony sieją. Na lewo w odległości trzystu metrów, jakiś wieśniak obsiewa swój zagon, na prawo znów drugi, dalej jeszcze trzeci i czwarty i inni jeszcze, malejący w oddali, wśród tej perspektywy płaskiej przestrzeni. Widać tylko ich małe czarne sylwetki, im dalej tem coraz bardziej malejące i niknące wreszcie wpośród pól. Ale każdy z nich tym samym szedł krokiem, tym samym rzutem posyłał ziemi ziarno, które w koło każdego z nich, jak falę życia odgadnąć było można. Płaszczyzna drżała cała, przyjmując nasienie, drżała aż do głębi i wszerz i wzdłuż aż tam, gdzie już siewaczy nie widać...
Jan wracał już po raz ostatni, gdy w tem od strony wioski Rognes zobaczył dużą graniastą krowę, którą młoda dziewczyna, prawie dziecko jeszcze, prowadziła na sznurze. Dziewczyna i krowa szły ścieżką, ciągnącą się wzdłuż doliny, na skraju wyniosłości. Jan, odwrócony plecami, obsiał właśnie ostatni zagon, gdy posłyszał po za sobą odgłos biegu bydlęcia i rozpaczliwy krzyk jakiś. Obejrzał się, zdejmując jednocześnie sakwę, z której brał ziarno do siewu. Krowa jak wściekła pędziła po lucernisku, ciągnąc za sobą dziewczynę, która powtrzymać się ją starała... Obawiając się wypadku, Jan krzyknął:
— Puść ją!
Dziewczyna nie słyszała, wymyślała tylko krowie i klęła ją a w głosie jej dźwięczał gniew i przerażenie.
— Zuzula! stój!... Zuzula! podłe bydle! łajdaczko jakaś, Zuzula!
Dotychczas biegnąc i podskakując o ile słabe jej i małe nożyny starczyły, dziewczyna podążała za krową. Ale potknęła się, upadła raz, zerwała się i upadłszy po raz drugi trochę dalej, już podnieść się nie mogła. Rozszalałe bydlę pędziło naprzód, wlokąc za sobą dziewczynę, która krzyczała przeraźliwie. Ciało jej, ciągnąc się po lucernie, zostawiło bruzdę wśród zieleni.
— Puśćże ją u licha!... — wrzeszczał Jan — puść sznurek! cóż u dyabła!...
Krzyczał tak bezmyślnie, ze strachu i przerażenia, aż nareszcie, zrozumiawszy grozę położenia biednej dziewczyny, puścił się pędem biegnąc, ile mu sił starczyło. Domyślił się, że sznur musiał się zacisnąć dokoła pięści dziewczyny i że każdy nowy wysiłek zaciska węzeł ten silniej. Na szczęście, biegnąc w poprzek przez zorane zagony, zabiegł drogę krowie, która przerażona nagłym widokiem człowieka, stanęła w miejscu. W jednej chwili Jan rozwiązał węzeł i posadził dziewczynę na trawie.
— Nie złamałaś sobie nic?
Ale ona nawet nie zemdlała. Wstała, pomacała się, podniosła spódnicę do bioder i z całym spokojem obejrzała nogi i kolana, które były trochę starte i paliły ją mocno.
Była tak zdyszana, tak szybkością biegu zmęczona, iż słowa wymówić nie mogła.
— O tu!... patrzcie!.. — wyjąkała nareszcie — tu mnie boli, tu mnie piecze... Ale to nic, mogę się ruszać, nic mi się złego nie stało!... Tomci dopiero strachu zażyła!... Gdyby się to było stało na drodze, w drzazgibym się chyba rozsypała!...
Obejrzała rękę, przerżniętą czerwoną pręgą zwilżyła ją śliną i do ust podniosła. Potem oddychając głęboko, swobodnie, uspokojona już dodała:
— Ona zwykle nie jest zła, Zuzula. Od rana, dopiero taka rozszalała szelma, bo się goni... i prowadzę ją do buhaja, do Borderie...
— Do Bordierie — powtórzył Jan — a to się dobrze zdarza, ja tam właśnie idę z pola, pójdziemy razem.
Mówił jej „ty“ uważając ją za dziecko, tak była małą i szczupłą na swoje lat czternaście. Ona, podniósłszy głowę, patrzyła poważnie na tego tęgiego chłopca, o ciemnych krótko przystrzyżonych włosach i o regularnych rysach twarzy. Dwudziesto dziewięcioletni Jan wydawał jej się starym już chłopem.
— Aha! ja was znam... wyście kapra] — stolarz, który zgodził się za parobka do pana Hourdequin.
Usłyszawszy przydomek „kapral“, jakim go cała wieś nazywała, parobek uśmiechnął się i zaczął przyglądać dziewczynie, zdziwiony, że ją widzi już prawie kobietą. Patrzył ciekawie na jej drobną pierś, unoszącą się sztywno pod koszulą, na twarz jej podłużną, na czarne, głębokie oczy, na grube mięsiste wargi, na ciało świeże i różowe jak owoc dojrzewający. Ubrana była w szarą spódnicę i czarny wełniany kaftanik, na głowie miała okrągły czepeczek. Skóra jej śniada, opalona wydawała się jakby pozłoconą od słońca.
— Toć ty przecie jesteś młodsza córka ojca Momke! — zawołał Jan. — A ja cię nie poznałem... Nieprawdaż, że twoja siostra była kochanką mego kolegi Kozła, który przeszłej wiosny robił zemną razem w Barderie?
Dziewczyna odpowiedziała spokojnie...
— A no tak!.. to ja jestem Franusia... a i to prawda, że moja siostra Liza dała się wziąć kuzynowi i teraz chodzi gruba, jak dynia, w szóstym miesiącu... kuzynek drapnął i jest ponoć gdzieś koło Orgères na folwarku la Chamade.
— Tak, tak! — zakończył Jan. — Widziałem ja ich razem.
Stali chwilę naprzeciw siebie nic nie mówiąc, on uśmiechnięty na wspomnienie, jak kiedyś zeszedł parę kochanków za stertą zboża, ona wilżąc ciągle śliną zsiniałą rękę, jak gdyby wilgoć jej ust uspokajała istotnie palenie po sznurku pozostałej pręgi. Tymczasem na jednem z sąsiednich pól, krowa wypasała spokojnie kępki lucerny. Parobek dawno już z broną wrócił do domu.
Słychać było tylko krakanie dwóch kruków, krążących ciągłym lotem około dzwonnicy. W tem wśród cichego i spokojnego powietrza rozległy się trzy uderzenia dzwonu, wzywającego na Anioł pański.
— Jakto?!.. już południe! — zawołał Jan. — Dalej, spieszmy się.
Obejrzał się i spostrzegłszy Zuzulę w polu:
— Patrz no! — dodał — toć twoja krowa weszła w szkodę. Gdyby ją tak kto zobaczył!... Byłaby dopiero bieda!... Czekaj, złodziejko! już ja cię uczęstuję!...
— Et! dajcie pokój — rzekła Franusia, zatrzymując go. — Ten kawał gruntu do nas należy... Ta szelma na swojem mnie przewróciła... Cały pas wzdłuż drogi, aż do Rognes należy do naszych. Ztąd po tamten aż kamień — to nasze, potem obok — to grunt wuja Fouan a tamto dalej — to ciotki, co ją Wielką nazywają.
Mówiąc to i pokazując ręką udziały na polu, sprowadziła jednocześnie krowę na ścieżkę i dopiero w chwili, gdy znowu wzięła w rękę postronek przypomniała sobie, że wypada podziękować Janowi.
— Z tem wszystkiem jednak, wam się odemnie jak świętemu świeczka należy... Dziękuję, dziękuję serdecznie, kapralu!
Poszli tedy drogą a raczej wązką ścieżką, ciągnącą się wzdłuż doliny, aż do załamku, od którego drożyna w pola się zwracała. Ostatnie dźwięki południowego pozdrowienia Maryi przebrzmiały w powietrzu, tylko kruki krakały nieustannie. Ciągnąc sznurek, szli oboje za krową w milczeniu, właściwem wieśniakom, którzy idą nieraz mil kilka razem, niezamieniwszy z sobą ani słowa. Na prawo ujrzeli siewnik mechaniczny; parobek pozdrowił ich słowami: „dzień dobry“, odpowiedzieli mu „dzień dobry“ równie spokojnie i poważnie. Niżej na lewo wozy włościańskie wlokły się powoli po drodze ku Cloyes... Targ rozpoczynał się o pierwszej dopiero. Koła tych wozów podskakiwały jak szarańcza na wybojach drogi, niektóre z nich, były tak daleko, że już jeden tylko punkcik można było rozróżnić a punkcikiem tym był biały czepiec powożącej baby.
— A ot tam, to mój wuj Fouan z ciotką Różą, oboje jadą do rejenta — rzekła Franusia, wskazując na mały wózek, który w odległości przynajmniej jednego kilometra od nich wydawał się nie większym od łupiny orzecha.
Miała ona wzrok silny jak marynarz, daleki jak zwykle mieszkańcy płaszczyzn, umiała rozróżnić człowieka lub bydlę w małej szarej plamce, zarysowującej się w oddali.
— Mówiono mi coś o tem — odparł Jan — więc stary zgodził się nareszcie podzielić mienie swe między córkę i dwóch synów?
— Tak, wszyscy dziś właśnie mają zjechać się u pana Baillehache, notaryusza w miasteczku.
Patrzyła ciągle za niknącym wózkiem wuja.
— Nam w domu, to tam wszystko jedno zupełnie. Ani nie schudniemy, ani nie utyjemy przez to. Jeżeli nas to trochę obchodzi, to dlatego tylko, że Kozioł... Lizia myśli, że on się z nią ożeni, gdy ona swoje od ojca dostanie...
Jan roześmiał się.
— To łotr, szelma, ten Kozioł!... Znam ja go dobrze!... Co go to kosztuje łgać przed dziewczętami!... A chce mu się coraz to innej i głupie lgną do niego jak muchy na lep... Jak nie może której wziąć dobrocią, to ją bierze złością albo pięścią...
— Już, że świnia, to świnia... — odparła Franusia, głęboko przeświadczonym tonem. — Czy to porządny człowiek tak zrobi, żeby cioteczną siostrę tak urządzić i zostawić ją na koszu!...
W tem rozgniewana krzyknęła:
— Poczekaj Zuzula!... Poczekaj! dam ja ci teraz! Znowu szelma zaczyna, wściekła się ta bestya jak ją to napadnie!
Gwałtownem szarpnięciem postronka, zatrzymała krowę. W tem miejscu, droga zwracała się w pole od załamku doliny.
Wózek wuja Fouan zniknął im z oczu, oni zaś poszli oboje przez płaszczyznę, mając już tylko na prawo i na lewo długie nieskończone wstęgi pól uprawnych.
Pomiędzy zoraną ziemią a sztucznemi łąkami ścieżka toczyła się płasko, bez krzaczka, nawet jednego, wprost do folwarku, który wydawał się tak blizko, ze rękąby doń dosięgnąć można a jednak wciąż uciekał w dal, w przestrzeń, osłoniętą szarem tłem nieba. Idąc tak, zamilkli znów oboje, nie mówili ani słowa, jak gdyby przejęci dziwną, pełną rozmysłu powagą tej Beaucyi tak smutnej i tak płodnej zarazem.
Gdy przybyli na wielki podwórzec folwarku Borderie, otoczony z trzech stron zabudowaniami gospodarskiemi, stajniami, owczarnią i stodołami, na progu ukazała się młoda i ładna, nizkiego wzrostu kobieta, której postawa zdradzała zuchwałą nieco pewność siebie.
— A cóż to, Janie?... śniadanie ostygnie..
— Już idę, pani Jakóbko.
Od chwili, gdy córka Cogneta, dróżnika z Rognes, zwana nieraz Cognetką za czasów gdy mając lat dwanaście pomywała statki na folwarku, dostąpiła godności sługi i kochanki swego pana, kazała się despotycznie panią nazywać.
— A.... to ty Franusiu — zawoła — przychodzisz o tego buhaja?... Będziesz musiała poczekać. Pastuch jest w Cloyes z panem Hourdequin. Ale on wróci niedługo... powinien nawet już tu być.
A gdy Jan wchodził nareszcie do kuchni, wzięła go wpół, niby żartem, ocierając się o niego bez wstydu, nie kryjąc się, jak żądna miłosnej pieszczoty dziewczyna, której pan sam jeden nie wystarcza.
Zostawszy samą, Franusia czekała cierpliwie, usiadłszy na kamiennej ławce przed gnojowiskiem, które zajmowało trzecią część podwórza. Patrzyła bezmyślnie na kury grzebiące dziobami i rozgrzewające sobie łapki na warstwie gnoju, z której przy oziębionem powietrzu wydobywały się błękitne pary. Po upływie półgodziny, gdy Jan powracał, dojadając sporą kromkę chleba z masłem, zastał ją na tem samem miejscu. Usiadł obok niej, a widząc że krowa niecierpliwi się, ryczy i bije się po bokach ogonem, rzekł nareszcie:
— Pastuch jak na złość nie wraca.. nie wesoło ci czekać.
Dziewczyna wzruszyła ramionami. Nie było jej pilno. Potem po chwili milczenia spytała:
— Kapralu... więc wy się poprostu Jan nazywacie?
— Nazywam się Jan Macquart.
— Czy wy nie tutejsi jesteście?
— Nie, ja pochodzę z Prowancyi, z miasta, które się nazywa Plassans.
Podniosła ciekawie oczy, przyglądała mu się zdziwiona, że ktoś może pochodzić ze stron tak odległych.
— Po bitwie pod Solferino — ciągnął dalej — będzie temu półtora roku, otrzymałem urlop i wróciłem z Włoch, jeden z towarzyszów przyprowadził mnie tutaj... A że moje dawne rzemiosło — stolarka — nie popłaca dzisiaj i że ochoty do tego nie miałem, zostałem na folwarku.
— Ach! — rzekła spokojnie, nie spuszczając z niego czarnych swoich oczu.
W tej chwili Zuzula wydała znowu przeciągły ryk, rozpaczliwej żądzy pełen a z obory, której drzwi były zamknięte, odpowiedziało jej głuche, chrapliwe ryczenie.
— Patrzaj — krzyknął Jan — ten łajdak, Cezar, zwąchał. Słyszysz, jak się ztamtąd odzywa?... Oho! zna się on na tem i rozumie doskonale. Ledwo krowa wejdzie na podwórze, on ją zaraz poczuje i wie czego chcą od niego...
Potem przerywając sobie, dodał:
— Wiesz co, pastuch musiał zostać z panem Hourdequin. Jeżeli chcesz, przyprowadzę byka, we dwoje przecież damy mu radę... co?
— Dobrze!... doskonała myśl — rzekła Franusia, wstając z ławki.
Otworzył drzwi obory, ale odwróciwszy się, zapytał jeszcze.
— A twoje bydlę?... Może przywiązać ją trzeba?
— Przywiązać?... a to na co? niema potrzeby!... Ona jest gotowa, Zuzula, nie drgnie nawet z miejsca.
Gdy się drzwi od obory otwarły, można było dojrzeć trzydzieści krów folwarcznych, stojących we dwa rzędy; jedne leżały na pościółce, inne zaś stojąc u żłobu, żuły buraki a z oddzielnej zagrody wychylił głowę buhaj, holenderskiej rasy, biały w czarne łaty, czekając, co mu dadzą do roboty.
Gdy spuszczono łańcuch, Cezar wyszedł wolnym krokiem z zagrody. We drzwiach obory przystanął chwilę, jakby odurzony światłem i powietrzem, stał nieruchomy, jak wrosły w ziemię, tylko ogonem kręcił nerwowo i wyciągnąwszy grubą szyję, węszył przed sobą.
Zuzula nie ruszała się z miejsca, zwróciła tylko na niego duże, błędne oczy, ciszej już rycząc.
Jan i Franusia, założyli ręce i spokojnie, cierpliwie czekali.
Nie przyszło mu nawet na myśl, bryznąć jednym z tych grubych żartów, jakiemi parobcy folwarczni prześladują zwykle dziewczyny, przychodzące z krowami. Zdawało się też, że mała Franusia, uważała to również za rzecz zwyczajną i konieczną, w której nic niema śmiesznego. To prawo przyrody!
Ale Jakóbka stała już od chwili na progu kuchni i ze zwykłym sobie rzutem piersi naprzód, zawołała wesoło:
— Już! wszystko skończone...
Jan uśmiechnął się, Franusia pokraśniała i podczas, gdy Cezar sam spokojnie wracał do obory a Zuzula skubała kilka kłosów owsa nad gnojowiskiem wyrosłych, dziewczyna wyciągnęła z kieszeni chustkę, rozwiązała róg, w którym zawiązane były dwa franki należne właścicielowi buhaja.
— Oto pieniądze — rzekła. — Do widzenia, dobranoc wam.
Odeszła z krową a Jan, wziąwszy sakwę z ziarnem, poszedł za nią, powiedziawszy Jakóbce, że idzie obsiać pole „pod słupem“ stosownie do rozporządzeń, jakie pan Hourdequin wydał na dzień cały.
— Dobrze — odrzekła Jakóbka. — Brona już tam jest pewnie.
Potem, widząc, że chłopak podążył za dziewczyną i że oboje razem poszli dalej wązką ścieżką, krzyknęła jeszcze za nimi:
— Nie trzeba się obawiać, aby się wam co złego stało? Prawda? Mała pokazała już, że zna dobrze drogę i umie dać sobie radę.
Po ich odejściu podwórzec folwarczny opustoszał. Żadne z nich nie roześmiało się z żartu Jakóbki. Szli wolno, słychać było tylko stuk grubych trzewików po kamienistej drodze. On widział tylko małą jej głowę, na której wiły się kędziory czarnych włosów, wysuwających się z pod czepeczka. Gdy tak uszli z jakie pięćdziesiąt kroków w milczeniu, Franusia ozwała się poważnie:
— Po co ta głupia Jakóbka prześladuje dziewczęta chłopcami? Mogłabym jej była odpowiedzieć.
I obejrzawszy się na młodego parobka, spojrzała mu w oczy ze złośliwym uśmiechem:
— Nieprawdaż, że ona nieraz przypięła rogi panu Hourdequin jakby już jego żoną była? Wy tam pewno lepiej o tem wiecie odemnie, co?
Jan zawahał się jakoś i zgłupiał na razie.
— Ba!... robi, co jej się podoba... to jej rzecz.
Franusia odwróciła się znowu i szła dalej spokojnie.
— Prawda i to. Ja sobie żartuję, bo wy moglibyście być prawie moim ojcem i że to do niczego nie doprowadzi... Widzicie, odkąd Kozioł zrobił to świństwo z moją siostrą, przysięgłam sobie, że choćby przyszło dać się porąbać w kawałki, nie będę miała kochanka.
Jan potrząsnął głową i poszli dalej w milczeniu. Pole „pod słupem“ leżało na końcu ścieżki, na połowie drogi do Rognes. Gdy doszli do tego miejsca, parobek stanął. Brona czekała już, worek zboża leżał na zagonie. Zdjął sakwę i wsypawszy do niej ziarno, rzekł:
— No!... to do widzenia!
— Do widzenia! — odparła Franusia. — Jeszcze raz dziękuję wam, kapralu!
Ale po odejściu dziewczyny, przykro mu się jakoś zrobiło. Zawołał więc za nią:
— Słuchajno! a może Zuzula znowu się rozbryka!... Jeżeli chcesz, odprowadzę cię do domu?...
Franusia była już daleko, odwróciła się jednak i głosem rozlegającym się donośnie i spokojnie pośród głębokiej ciszy wiejskiej, odparła:
— Nie, nie!... nie potrzeba! Nie obawiajcie się, już ona ma, czego chciała!...
Jan, przewiesiwszy sakwę przez plecy tak, aby otwór jej wypadł mu na brzuchu, poszedł wzdłuż zoranego zagonu, rozrzucając wciąż ziarno, ruchem równym i miarowym podobnym do lotu ptaka. Co chwila podnosił oczy i patrzył na Franusię, malejącą i niknącą w oddali, wyglądającą wreszcie jak mała plamka koło krowy, która szła leniwie, kołysząc się z boku na bok. Zawróciwszy w dół, stracił ją z oczu, ale wracając, dojrzał ją znowu już tak maleńką, jak kwiatek polny. Trzy razy tak zawracał i odnajdywał ją wzrokiem coraz, coraz mniejszą, aż wreszcie nie mógł jej już dojrzeć, widocznie skręciła na dróżkę obok kościołka.
Druga wybiła, niebo było wciąż szare, głuche i zimne, jak gdyby drobniutkie źdźbła popiołu osłoniły sobą słońce na długie miesiące, aż do wiosny. W smutnym tym krajobrazie, jedna jaśniejsza plamka rozświecała ciemne chmury w stronie Orleanu, jak gdyby tam, gdzieś daleko słońce świeciło w całym blasku swych promieni. W tej to jaśniejszej bróździe rysowała się dzwonnica kościołka w Rognes, wioska zaś sama kryła się w niewidzialnym załamku doliny Aigry. Ale ku północy, od strony Chartres, płaska linia horyzontu, podobna do kresy zrobionej atramentem na lawunku, rozjaśniła się równie wyraźnie, jak przedtem, pomiędzy szarą kopułą niebios a równie bezgranicznym obszarem brunatnych płaszczyzn Beaucyi. Zdawało się, że liczba siewaczy zwiększyła się od południa. Teraz na każdym udziale gruntu był siewacz, mnożyli się i rośli jak czarne, pracowite mrówki, ożywione jakiemś wielkiem dziełem, wykonywające pracę, przewyższającą ich siły, olbrzymią w porównaniu z ich małością. Wszędzie u wszystkich najdalej nawet stojących siewaczy, dostrzedz było można ów ruch ustawiczny, czyniący ich podobnymi do owadów, które toczą zawziętą walkę z ziemią, odnoszą nakoniec zwycięztwo nad przestrzenią i życiem.
Do zmroku Jan siał ciągle. Obsiał pole „pod słupem“, potem inne „weselisko“ i jeszcze jedno „na rozdrożu“. Szedł i wracał śmiałym, miarowym krokiem po zoranych zagonach; sakwa jego wypróżniała się a gdzie przeszedł, tam wszędzie po za nim nasienie zapładniało ziemię.




II.

Domek pana Baillehache, notaryusza w Cloyes, stał przy ulicy Gronaise, na lewo od gościńca, prowadzącego do Châteaudun. Był to mały, jednopiętrowy budynek, za węgłem którego przytwierdzony był sznur od jedynej latarni, oświetlającej szeroką, brukowaną ulicę, pustą zwykle w ciągu tygodnia, niezwykle ożywioną w sobotę, gromadami okolicznych włościan, na targ przybywających. Zdala już widać było blask latarni, płonącej przed domem notaryusza; po za którym znajdował się ogród, ciągnący się wązkim pasem w dół, aż do doliny Loir.
Kancelarya rejenta mieściła się na lewo z sieni, w pokoju, którego okna wychodziły na ulicę. Soboty owej jeden z dependentów notaryusza, blady i szczupły piętnastoletni wyrostek, podniósł muślinową firankę, zasłaniającą okno i przyglądał się przechodniom.
Dwaj inni dependenci, — jeden stary, otyły i bardzo brudny, drugi zaś młodszy nieco, wychudzony i piegowaty — pisali przy dużym stole, pomalowanym na czarno. Umeblowanie kancelaryi, składało się z tego stołu, z siedmiu, czy ośmiu krzeseł i z żelaznego piecyka, w którym zaczynano palić dopiero w grudniu, chociażby mrozy trzymały już od Wszystkich Świętych. Stojące wzdłuż ścian półki i zielonawe teki z połamanemi okładkami, przepełnione stosami pożółkłych aktów, zatruwały powietrze wyziewami spleśniałego atramentu i starych papierów, przegryzionych kurzem.
Dwoje wieśniaków, mężczyzna i kobieta siedziało obok siebie w milczeniu, czekając z pełną uszanowania cierpliwością. Widok tylu papierów a więcej jeszcze widok tych panów, piszących tak szybko, których pióra skrzypiały nieustannie, przejmował ich powagą, budząc w umyśle pojęcie pieniędzy i procesów.
Trzydziestoletnia, bardzo śniada kobieta, o twarzy dość pociągającej, lecz oszpeconej zbyt długim nosem, skrzyżowała suche, spracowane ręce na czarnym sukiennym kaftanie, obszytym aksamitem; w żywych jej oczach, biegających po wszystkich zakątkach, malowała się żądza zagarnięcia dla siebie wszystkich dowodów własności. Siedzący obok, o pięć lat może starszy od niej, rudy, ociężały mężczyzna, ubrany w czarne spodnie i długą nowiutkę bluzę z niebieskiego płótna, trzymał na kolanach okrągły, pilśniowy kapelusz. Cień nawet myśli nie ożywiał jego płaskiej, starannie wygolonej twarzy, z której — niby dwie dziury — wyglądało dwoje niebieskich oczu, patrzących przed siebie z bezmyślnością wołu, odpoczywającego po pracy.
Wreszcie drzwi się otwarły i na progu stanął pan Baillehache, który dotąd jadł był śniadanie ze swoim szwagrem, panem Hourdequin, właścicielem folwarku Borderie. Czerstwy i rumiany notaryusz wyglądał młodo na swoje pięćdziesiąt pięć lat; zmarszczki ściągające kąty jego powiek, nadawały spojrzeniu jego wyraz ciągłego uśmiechu, nosił on binokle i miał zwyczaj kręcenia nieustannie w palcach długich, szpakowatych faworytów.
— Ach! to wy, Delhomme — zagadnął. — Więc ojciec Fouan, zgodził się wreszcie na podział?
Wyręczając męża, kobieta odrzekła:
— Tak jest, panie Baillehache... Mamy się tu zejść właśnie, aby nam pan powiedział, jak trzeba zrobić.
— Dobrze, dobrze, Fanny, pogadamy o tem... Ale teraz pierwsza dopiero, trzeba poczekać na wszystkich.
Notaryusz porozmawiał chwilę jeszcze, zapytując Delhomme’a o cenę zboża, która spadła była od dwóch miesięcy; okazywał on wieśniakowi przyjacielską łaskawość, należną — w jego mniemianiu — człowiekowi, posiadającemu dwadzieścia hektarów gruntów, trzy krowy, własnego parobka. Potem wrócił do swego gabinetu.
Dependenci nie podnieśli nawet oczu, skrzypiąc coraz szybciej piórami po papierze; małżonkowie Delhomme, czekali znów w milczeniu. Pod szczęśliwą widocznie gwiazdą urodziła się Fanny, skoro nie mając nic — prócz nadziei otrzymania od ojca Fouan trzech hektarów ziemi — znalazła uczciwego i zamożnego chłopca, który ożenił się z nią, zanim jeszcze zaszła w ciążę. Delhomme nie żałował swego postępku, bo dostał bardzo pracowitą i rozsądną gospodynię; we wszystkiem też słuchał jej rady, ten wieśniak ciemny wprawdzie, ale tak uczciwy, tak rozważny, że sąsiedzi z Rognes wybierali go nieraz, jako pośrednika i rozjemcę.
W tem najmłodszy dependent, który stał w oknie, zatknął usta ręką, by nie parsknąć śmiechem i zwróciwszy się do tłustego i brudnego kolegi, rzekł szeptem:
— Oho!
Fanny odwróciła się do męża i szepnęła mu w ucho:
— Słuchaj, daj ty mnie gadać... Kocham wprawdzie ojca i matkę, ale nie chcę, żeby nas okradli; strzeżmy się przytem Kozła i tego gałgana Hyacynta.
Mówiła o swoich dwóch braciach, przed chwilą bowiem spostrzegła przez okno starszego Hyacynta, znanego w całej okolicy pod przezwiskiem Jezusa Chrystusa. Był to próżniak i pijak, były żołnierz, który powróciwszy z wojskiem z Afryki, włóczył się od wsi do wsi a leniąc się stałej pracy, polował na cudzych gruntach, kradł i rozbijał, jak gdyby teraz jeszcze ściągał okup z drżącego ze strachu plemienia beduinów.
Do pokoju wszedł czterdziestoletni mężczyzna, rosły jak dąb, silny i muskularny; chrystusowa twarz jego, otoczona kręcącemi się włosami, zakończona brodą spiczastą, lecz długą i rozczochrana, była zużytą twarzą opoja, gwałciciela dziewcząt i rozbójnika, napadającego po drogach. Bawiąc od rana w Cloyes, był już mocno podchmielonym. Wszedł w zabłoconych spodniach w wyplamionej bluzie, w włożonym na bakier obdartym kaszkiecie, trzymając w ustach wilgotne i czarne cygaro, którego woń zatruwała powietrze. A jednak w głębi jego pięknych choć zamglonych oczu, przebijało się coś filuternego, coś, co świadczyło że ten pijanica tkliwe miał serce.
— No cóż, niema jeszcze ojca ani matki? — zapytał.
A gdy chudy, piegowaty dependent odpowiedział przeczącem kiwnięciem głowy, chłop odwrócił się twarzą do ściany, trzymając wciąż w ręku dymiące cygaro.
Nie raczył nawet rzucić okiem na siostrę i szwagra, którzy również zdawali się nie zwracać na niego uwagi; potem nie powiedziawszy, słowa więcej, wyszedł i znudzony oczekiwaniem przechadzał się po chodniku.
— Och! — powtarzał piskliwie, wyglądający na ulicę młody dependent, rozśmieszony przezwiskiem, które mu wiele zabawnych sprawek przypomniało.
Pięciu minut nie upłynęło, gdy przybyli wreszcie rodzice Fouan, dwoje staruszków, idących wolnym i niepewnym krokiem. Ojciec, zdrów niegdyś i silny, teraz, doszedłszy siedemdziesięciu lat wieku, wysechł i zmalał w ciężkiej pracy, około tak gorąco ukochanej przez siebie ziemi. Ciało jego pochyliło się, jak gdyby pragnęło powrócić do ziemi, której posiadanie — było zawsze najdroższym celem jego życia: Jednak prócz osłabienia w nogach, trzymał się jeszcze nieźle. Spiczasty i duży nos, właściwy całej rodzinie, nadawał ostry wyraz twarzy, okolonej siwemi, starannie zaczesanemi faworytami a wyglądającej jak szmat skóry, pozakładanej w głębokie fałdy.
Tuż obok, nie odstępując go ani na krok, szła żona, nizkiego wzrostu kobieta, tłusta, ociężała, z brzuchem okrągłym od początków wodnej puchliny; niezliczona ilość zmarszczek, zaciskała jej usta, podobne do sakiewki skąpca. Ogłupiona, uważana w domu za pracowite i karne bydlę roboczę, drżała całe życie wobec despotycznej władzy swego męża.
— Ach! jesteście nareszcie — zawołała Fanny, wstając z krzesła.
Delhomme wstał także.
Po za rodzicami ukazał się znów Hyacynt, który stał, nie mówiąc słowa i przestępował z nogi na nogę. Zgniótł palcem koniec cygara, zagasił je, poczem wsunął cuchnący ogarek do kieszeni bluzy.
— No! jesteśmy już — rzekł Fouan. — Brak tylko Kozła... Ten szelma nigdy nie przyjdzie na czas, nigdy się do innych nie stosuje!..
— Spotkałem go na rynku — oświadczył Hyacynt, głosem ochrypłym od gorzałki. Zaraz pewnie przyjdzie.
Młodszy z braci, dwudziestosiedmioletni Kozioł, zawdzięczał ów przydomek szalonemu swemu uporowi: przeczył on zawsze wszystkim, upierając się przy swych przekonaniach, na które nikt nigdy zgodzić się nie mógł. Dzieckiem jeszcze będąc, kłócił się wiecznie z rodzicami, potem, wyciągnąwszy szczęśliwy los, uciekł od nich i zgodził się do służby w Borderie a następnie w la Chamade.
Ojciec gderał jeszcze, gdy Kozioł szedł wesoły i uśmiechnięty. Wielki rodzinny nos spłaszczył się nieco u niego, podczas gdy szczęki i dolna część twarzy, wysunięte były naprzód, jak u drapieżnego zwierzęcia. Skronie miał wązkie, czaszkę zwężoną u góry, chytrość i popędliwość malowały się w uśmiechniętem spojrzeniu szarych jego oczu. Po ojcu odziedziczył zawziętą, zwierzęcą żądzę posiadania, po matce przejął chciwość i skąpstwo. W każdej sprzeczce, gdy oboje starzy obsypywali go wymówkami, odpowiadał im zwykle: „Nie trzeba mnie było robić takim“.
— Et! dajcie pokój! cóżto nie wiecie, że z la Chamade do Cloyes jest przeszło pięć mil drogi! — odburknął w odpowiedzi na wymówki rodziny. — Zresztą, wyście także dopiero co przyszli... Zawsze chcecie zwalić winę na mnie...
Teraz wszyscy spierali się, krzyczeli na całe gardło chałaśliwemi i przeraźliwemi głosami, przyzwyczajonemi do powietrza i przestrzeni, każdy bronił swego interesu, każdy czuł się swobodnym, jak w własnym domu.
Dependenci, którym to przeszkadzało, gniewnie spoglądali na nich, gdy notaryusz usłyszawszy gwar, otworzył po raz drugi drzwi od swego gabinetu.
— Wszyscy już jesteście?.. Chodźcie więc.
Gabinet notaryusza wychodził na ogród, złożony z kilku grządek, ciągnący się w dół doliny Loir. Z okien gabinetu widać było ogołocone z liści wierzchołki topoli, rosnących w dolinie. Stojący na kominku, wśród skosów aktów, czarny marmurowy zegar, stanowił jedyną ozdobę tego pokoju w którym nadto znajdowało się mahoniowe biórko, półka z papierami i kilka krzeseł.
Pan Baillehache usiadł natychmiast przy biórku z uroczystą miną prezydenta, zasiadającego na trybunie, podczas, gdy wieśniacy skubali się przy drzwiach i spoglądali nieśmiało na krzesła, zakłopotani, gdzie i jak usiąść im wypada.
— Siadajcieże!
Usłyszawszy to wezwanie, wieśniacy postąpili kilka kroków, popychając jedno drugie. Fouan i Róża wysunęli się jakoś naprzód i usiedli na dwóch krzesłach, stojących najbliżej biórka; Fanny i Delhomme zajęli miejsca obok siebie, tuż po za nimi; Kozioł usiadł osobno przy ścianie; jeden tylko Hyacynt stał przed oknem, zasłaniając światło szerokiemi swemi ramionami. Zniecierpliwiony notaryusz zwrócił się do niego poufale:
— Siadajże.
I niezwłocznie przystąpił do zagajenia sprawy:
— A zatem, ojcze Fouan chcecie za życia jeszcze podzielić mienie między waszych dwóch synów i córkę?
Stary nie odpowiedział, dzieci stały nieruchome, jak głazy, głęboka cisza zaległa pokój. Notaryusz, przyzwyczajony do powolności wieśniaków, nie naglił do odpowiedzi. Urząd notaryusza od dwustu pięćdziesięciu lat dziedzicznym był w rodzinie Baillehache, syn po ojcu mieszkał w Cloyes, przejmując powoli od wieśniaków właściwą im ociężałość, brak stanowczości i skrytość, sprawiające, że żadna sprawa obejść się nie mogła bez długich namysłów i potoku słów bezużytecznych. Wziął ze stołu scyzoryk i czyścił nim paznogcie.
— No cóż, zdecydowaliście się wreszcie? — powtórzył po chwili, patrząc prosto w oczy ojcu Fouan.
Stary powiódł wzrokiem po wszystkich, jak gdyby niepewny, co odpowiedzieć, wreszcie odparł:
— Ha! chyba, że tak trzeba zrobić, panie Baillehache... Mówiłem ja już panu o tem w żniwa. Kazał mi się pan namyśleć; namyślałem się długo i widzę, że chyba już musi dojść do tego.
I urywanemi zdaniami, wtrącając wciąż uboczne szczegóły, zaczął wyłuszczać pobudki skłaniające go do tego kroku. W głosie jego czuć było głęboko tłumione, nie zdradzające się żadnem słowem, wzruszenie, jakiś smutek bezgraniczny, głuchą urazę; ból rozdzierający mu serce, na myśl o rozłączeniu się z tą ziemią, której tak gorąco pożądał za życia ojca a którą następnie uprawiał z namiętną niemal zażartością. Przez całe życie skąpił sobie i drugim, by powiększyć tę ukochaną ojcowiznę. Dla dokupienia jednego zagonu odmawiał sobie chleba i sera przez długie miesiące inny znów zagon nabytym został kosztem skąpienia opału w zimie, kosztem długich lat pracy w znoju i upale bez innej ochłody, prócz kilku łyków czystej wody. Ziemia była mu kochanką, dla miłości gotów był nawet morderstwa się dopuścić; ona zastępowała mu małżonkę, dzieci, ludzkość całą! I oto, zestarzawszy się, musi oddać tę kochankę w ręce synów tak, jak niegdyś ojciec jemu ją przekazał. Własna bezsilność doprowadzała go do wściekłości.
— Cóż robić! panie Baillehache, niema na to rady... nogi nie słuchają mię już, ręce także licha warte a ziemia cierpi na tem... Szłoby to jeszcze jako tako, gdyby człowiek miał wyręczenie z dzieci...
Mówiąc to, spojrzał z wyrzutem na synów, z których żaden nie ruszył się z miejsca, patrząc obojętnie przed siebie, jak gdyby nie rozumieli znaczenia słów ojcowskich.
— Ale tak, czyż mam najmować parobków, obcych ludzi, którzy wszystko rozkradną? Nie, służący za drogo kosztuje, życie jego zjadłoby cały mój zarobek. A sam nie dam rady. Ot! w tym roku, naprzykład, nie miałem zorać siły i zasiać całego gruntu, zrobiłem tyle tylko, by mieć zboże na chleb i słomę dla bydląt. A widzi pan, serce mi się kraje, gdy patrzę, jak ta dobra ziemia idzie na marne i nic nie rodzi. Tak, wolę pozbyć się wszystkiego, niż dopuścić takiego marnotrawstwa.
Głos więznął mu w gardle, uczynił ręką ruch boleści i poddania się losowi. Obok niego stała w pokorze żona, przygnębiona tyloletnią pracą i ślepem posłuszeństwem.
— Któregoś dnia — mówił dalej starzec — Róża robiła sery, potknęła się i rozlała serwatkę. Ja sam jestem jak zbity, przyjechawszy wozem na targ... Zresztą nie można przecie zabrać z sobą ziemi do grobu... Trzeba ją oddać, trzeba ją oddać... Przytem, napracowaliśmy się dosyć oboje, niechże przenajmniej pomrzemy w spokoju. Nieprawdaż, Różo?
— Oj prawda! święta prawda! jak Bóg na niebie! — potwierdziła kobieta.
I znów długie milczenie zapanowało w pokoju. Notaryusz czyścił pracowicie paznogcie. Wreszcie położył scyzoryk na biórku i rzekł:
— Tak, to bardzo słuszne powody, nieraz jest się zmuszonym przystać na dobrowolną darowiznę, przytem przedstawia to pewną oszczędność, bo koszta odebrania spadku są większe, niż przy zgodnym podziale majątku.
Kozioł, który dotąd udawał zupełną obojętność, wykrzyknął mimowoli:
— Czy tak jest naprawdę, panie Baillehache?
— Bezwątpienia. Zyskacie na tem kilkaset franków.
Wiadomość ta wywarła wielkie wrażenie: nawet Delhomme uśmiechnął się z zadowoleniem, rodzice podzielali ogólną radość. Teraz już nikt się nie wahał: postanowienie zapadło, kwestya oszczędzenia wydatków, przeważyła inne względy.
— Teraz na jedno jeszcze chciałbym zwrócić uwagę — mówił dalej notaryusz. — Wielu rozumnych ludzi potępia rodziców, oddających za życia majątek dzieciom. Powiadają oni, że takie postępowanie jest niemoralnem, bo doprowadza do niezgody w rodzinie. Istotnie można przytoczyć wiele smutnych bardzo wypadków; bywają niegodziwe dzieci, które korzystają z tego, że rodzice dobrowolnie wyzuli się ze wszystkiego....
Synowie i córka słuchali z otwartemi ustami; niezadowolenie malowało się na ich twarzach i przebijało się w ich spojrzeniu.
— To niech ojciec zatrzyma to wszystko dla siebie, jeżeli tak myśli — przerwała wielce obraźliwie Fanny.
— Wszyscy znamy nasz obowiązek — rzekł Kozioł.
— I żadne z nas nie boi się pracy — dodał Hyacynt.
Skinieniem ręki pan Baillehache nakazał im milczenie.
— Pozwólcież mi skończyć! Wiem, że jesteście zacni ludzi i uczciwi pracownicy; nie ma więc obawy, aby rodzice żałowali kiedyś tego, co dziś chcą zrobić.
W słowach jego nie było cienia ironii, powtarzał machinalnie grzeczny frazes, który codziennie niemal miał na ustach, wciągu dwudziestu pięciu lat praktyki w swym zawodzie. Ale matka która — jak się zdawało, nie rozumiała, o co chodzi, spoglądała uważnie to na synów, to na córkę. Wychowała ich wszystko troje bez pieszczot, z obojętnością skrzętnej gospodyni, wyrzucającej dzieciom, że zjadają to, co ona zaoszczędzić zdoła. Do najmłodszego syna miała urazę, że uciekł z domu z chwilą, kiedy sam zarabiać zaczął; z córką nigdy zgodzić się nie mogła, oburzona ruchliwością i energią dziewczyny, w której ojcowski spryt przeistoczył się w zuchwałą pewność siebie. Wzrok jej stawał się łagodniejszym wtedy tylko, gdy spoglądała na starszego syna: ten urwis w niczem do niej ani do ojca niepodobny, wyrósł jak chwast z nie wiadomo jakiego nasienia, — dlatego może sądziła go pobłażliwie i kochała więcej od innych.
Tymczasem Fouan przyglądał się także dzieciom, myśląc z trwogą, jaki użytek zrobią one z jego majętności. Lenistwo pijaka budziło w nim mniej obawy niż chciwość i żądza używania dwojga starszych. Pokiwał trzęsącą się głową: i na cóż gryźć się i martwić, skoro inaczej być nie może?
— Teraz, gdyście już przystali na działy — podjął znów notaryusz — chodzi tylko o obgadanie warunków? Czyż umówiliście się już, jaką sumę płacić będziecie rodzicom?
Wieśniacy sposępnieli nagle i zamilkli. Opalone ich twarze, przybrały surowy wyraz i pełną tajemniczości powagę mężów stanu, zajętych obrachowaniem dochodów państwowych. Spoglądali na siebie znacząco, badawczo, ale żadne nie odzywało się. I teraz więc ojciec musiał przedstawiać sprawę:
— Nie, panie Baillehache, nie było jeszcze mowy o tem, czekaliśmy, aż się tu wszyscy razem zbierzemy... Ale to prosty rachunek, nieprawdaż? Mam dziewięć i pół hektarów gruntu... gdybym je puścił w dzierżawę, biorąc po sto franków za hektar, otrzymałbym rocznie dziewięćset pięćdziesiąt franków...
Kozioł, najmniej ze wszystkich cierpliwy, podskoczył na krześle.
— Jakto! po sto franków za hektar! ależ ojciec kpi z nas chyba!
Teraz rozpoczęła się gorąca sprzeczka w kwestyi cyfr.
Winnicę, mającą pół hektara rozległości, można było w istocie wydzierżawić za pięćdziesiąt franków. Ale któżby dał tę cenę za sześć hektarów ziemi ornej, szczególniej za trzy hektary łąk, leżących nad brzegami Aigry, łąk z których siano nie wiele było warte? Zresztą i ziemia orna nie należała do najlepszych, szczególniej zaś kawał pola, ciągnący się u stóp wzgórzy: im bliżej doliny, tem cieńsza była warstwa czarnoziemu.
— Widać, że ojciec chce naszej zguby — rzekła Fanny z wyrzutem.
— Mój grunt wart jest po sto franków za hektar! — uporczywie powtarzał wieśniak, uderzając ręką po biodrach. — Jutro zaraz dostanę po sto franków, jeżeli zechcę.. Ciekawym wiedzieć, na ile też wy oceniacie? No, gadajcie, po czemubyście dali?
— Po sześćdziesiąt franków za hektar — odpowiedział Kozioł.
Fouan nie posiadał się z oburzenia: upierał się przy swojej cenie, wychwalając nadmiernie dobroć gruntu, na którym zboże rosło samo, bez żadnej pracy. Wreszcie Delhomme, który milczał dotąd, oświadczył z właściwą sobie uczciwością:
— Ja dałbym po osiemdziesiąt franków... ani grosza drożej, ani grosza taniej.
Stary ochłonął w jednej chwili:
— Zgoda! przystaję na osiemdziesiąt franków, trzeba przecież zrobić jakąś ofiarę dla dobra dzieci.
Ale Róża pociągnęła go za bluzę i zdradzając swoje skąpstwo, zawołała:
— Nie, nie!
Hyacynt zachowywał się obojętnie. Pięcioletni pobyt w Afryce, przygłuszył w nim przywiązanie do ziemi. Jednego tylko gorąco pragnął: aby jak najprędzej otrzymać swoją część i módz użyć tych pieniędzy. Nieodzywał się więc, przestępował z nogi na nogę, z miną człowieka wyższego nad te marne zabiegi.
— Powiedziałem już... osiemdziesiąt franków — wołał Fouan — nie odstąpię od tego! Bóg mi świadkiem żem nigdy w życiu słowa nie cofnął! Dziesięć i pół hektarów to stanowi siedemset sześćdziesiąt franków... No dajmy równe osiemset dla okrągłego rachunku. Będziecie mi płacić osiemset franków rocznie i basta!
Kozioł parsknął głośnym śmiechem, Fanny jakby oniemiała, słysząc tak wygórowane żądania, w milczeniu przecząco potrząsając głową. Pan Baillehache, który przez cały czas trwania kłótni, patrzył bezmyślnie w ogród, zaczął się pilniej przysłuchiwać rozmowie klientów, kręcąc machinalnie w palcach długie swe faworyty. Miał minę zaspaną, zmęczony trawieniem smacznego śniadania, które zjadłbył przed przybyciem rodziny Fouan.
Tym razem przecie stary miał słuszność i nie żądał za wiele. Ale wieśniacy wpadli w zapał, uniesieni pragnieniem wyzyskania jak najniższej ceny, nie chcieli ustąpić ani grosza, targowali się, zaklinali, jak gdyby chodziło o kupno wieprza.
— Osiemset franków! — szyderczo zawołał Kozioł. — Cóż to? rodzice chcecie teraz żyć po pańsku?... Toż za osiemset franków cztery gęby nakarmić można! Nic innego, chcecie chyba zdechnąć z niestrawności!
Fouan nie rozgniewał się. Targ ten wydawał mu się naturalnym, przewidywał to, niemniej jednakże podniecony, stawiał bez ogródki swoje wymagania.
— Zaczekajcie, to jeszcze nie wszystko!... Rozumie się, że dom i ogród zatrzymujemy dla siebie do śmierci a ponieważ nie będziemy mieli żadnych zbiorów, oddajemy wam obie krowy, musicie nam dawać rocznie beczkę wina i sto wiązek chrustu, oraz dziesięć litrów mleka, mendel jaj i trzy sery tygodniowo.
— Och! ojcze! — boleśnie jęknęła przerażona Fanny — och! ojcze!
Kozioł zaś nie sprzeczał się już. Zerwał się na równe nogi i wymachując rękami biegał po pokoju, nadziawszy czapkę, jak gdyby do wyjścia. Hyacynt podniósł się także, zaniepokojony myślą, że cała ta historya może przeszkodzić podziałowi. Tylko Delhomme, siedział niewzruszony, położywszy palec na nosie, w postawie wyrażającej głęboki namysł i zakłopotanie.
Pan Baillehache zrozumiał konieczność przyspieszenia biegu sprawy. Otrząsnął się więc z ogarniającej go drzemki i szybszym ruchem kręcąc w palcach faworyty:
— Wiecie przecież, moi kochani — zauważył — że zarówno wino i chrust jak ser i jajka należą do zwyczajów umowy...
Ale przerwano mu potokiem słów niechętnych.
— Mamy może dawać jajka z kurczętami wewnątrz?
— Alboż to my pijemy nasze wino? Sprzedajemy wszystko co do kropli.
— Nic nie robić a dobrze jeść, to bardzo wygodnie, choćby dzieci poszły z torbami!
Notaryusz, który nie po raz pierwszy słyszał takie spory, mówił dalej spokojnie:
— Niema co gadać o tem... Cóż u licha! Siadajże, Hyacyncie! Zasłaniasz okno! Rady sobie z wami dać nie można!... Słuchajcie mnie wszyscy i zaprzestańcie sporów. Musicie wypłacać zobowiązania wasze w naturze, jeżeli nie chcecie żeby was wytykano palcami. Chodzi więc tylko o oznaczenie wysokości sumy...
Delhomme dał znak, że chce głos zabrać.
Wszyscy wrócili na swoje miejsca a on wśród ogólnej ciszy powoli mówić zaczął:
— Przepraszam, ale to, czego żąda ojciec, sprawiedliwem mi się wydaje: moglibyśmy dać mu osiemset franków, ponieważ za taką sumę śmiało wydzierżawić można jego grunta... Tylko, że my inaczej się na to patrzymy... Ojciec nie wydzierżawia nam gruntu ale go nam oddaje na własność. Trzeba zatem obliczyć, ile starzy potrzebować mogą na życie. Tak, ani grosza nad to, ile im potrzeba, aby wyżyć.
— Istotnie — oświadczył notaryusz — w ten sposób oblicza się zwykle w podobnych razach.
I znów wszczęła się nowa sprzeczka. Przetrząśnięto szczegółowo życie rodziców, obliczono ściśle ich potrzeby, spierano się o najdrobniejszy wydatek. Zważono chleb, jarzyny i wino, oceniono ich odzież, obliczając ilość także płótna, wełny i perkalu, nie zapomniano nawet o drobnych ich przyjemnościach: ojcu na tytoń przeznaczono dziennie po jednym sou, chociaż dotąd dwa razy więcej wydawał. Z chwilą, kiedy człowiek przestaje pracować, powinien ograniczyć swe wydatki! Czy matka nie mogłaby obejść się bez czarnej kawy? Albo też po co tracić pieniądze na żywienie starego psa, który zjada dużo a nikomu korzyści nie przynosi: oddawna już mu w łeb wypalić należało. Skończywszy rachunek, rozpoczynano go na nowo, szukano, coby jeszcze wyrzucić się dało, zmniejszono ilość bielizny o dwie koszule i sześć chustek do nosa, odrzucono dwa centymy z sumy wyznaczonej na dzienny wydatek na cukier. Zaprowadzając tak tysiączne oszczędności, oszacowano potrzeby rodziców na pięćset pięćdziesiąt parę franków, co wielce zmartwiło wieśniaków, którzy uparli się nie przekroczyć sumy pięciuset franków.
Ale Fanny dokuczyły już te targi. Nie była to zła dziewczyna, miała więcej litości niż bracia; serce jej i skóra nie stwardniały jeszcze w ciężkiej pracy pod gołem niebem. Nagliła więc, by kończyć sprawę, okazywała się nawet gotową do pewnych ustępstw. Hyacynt, hojny w kwestyach pieniężnych, wzruszał ramionami, oświadczał się nawet z zamiarem dopłacania rodzicom od siebie, o czem zresztą nie pamiętałby ani razu.
— Koniec końcem — zapytała Fanny — czy przystajecie na sumę pięćset pięćdziesięciu franków?
— Ale tak, tak — odpowiedział Hyaoynt — trzeba przecież, aby i starzy użyli trochę!
Matka spojrzała na starego syna wzrokiem pełnym czułości i rozrzewnienia, podczas, gdy ojciec toczył dalej walkę z Kozłem. Zmuszony do ustępstw, stary opierał się na każdym kroku, bronił każdego grosza, obstawał przy swoich żądaniach. Uporczywość jego wydawała się obojętną na pozór, chociaż w głębi jego serca wrzał gniew tłumiony, wobec chciwości tych ludzi, którzy będąc ciałem jego ciała, kością jego kości, wysysali gorącą krew z żył jego i radziby napaść się jego ciałem. Zapomniał, że i on podobnie względem ojca swojego postąpił. Ręce mu drżały, zawołał z wyrzutem:
— Ach! podłe nasienie! Czy po to was wychowałem, abyście mnie dzisiaj chleb z gęby wyrywali?... Już mi to wszystko obrzydło, Bóg mi świadkiem! Wołałbym gnić w ziemi, niż zależeć od waszej łaski... Niema zatem sposobu nakłonić was do zgody! Nie chcecie dać więcej nad pięćset pięćdziesiąt franków?
Gotów był przystać na sumę, ale żona pociągnęła go znów za bluzę i wyszeptała błagalnie:
— Nie przyjmuj! nie przyjmuj!
— To jeszcze nie wszystko — z pewnem wahaniem odezwał się Kozioł — a pieniądze odłożone przez ojca?... Jeżeli ojciec ma swoje własne pieniądze, to nic od nas nie potrzebuje, nieprawdaż?
Patrzył ojcu prosto w oczy, wymierzając ten cios, który rozmyślnie zostawił na koniec.
Stary zbladł.
— Jakie pieniądze? — zapytał.
— Pieniądze, od których ojciec procenty pobiera.
Kozioł, który podejrzewał tylko istnienie ukrytego skarbu, pragnął upewnić się w tym względzie. Pewnego wieczoru zdawało mu się, że widział ojca, wyjmującego ze skrzyni zwitek banknotów; zaciekawiony śledził go nazajutrz i przez kilka dni następnych, ale napróżno.
Silne rumieńce wystąpiły teraz na bladą twarz starego, gniew, tłumiony w piersiach, wybuchnł wreszcie. Zerwał się z krzesła i z piorunującym gestem zawołał:
— Cóż u dyabła! myślicie teraz plądrować po moich kieszeniach! Nie mam żadnych kapitałów, nikt mi nie płaci grosza procentu... Za dużo kosztowaliście mnie, nicponie. Zresztą co wam do tego? Czy ja nie jestem panem i ojcem?
W tej chwili zdawało się, że stary urósł i odmłodniał. Przez długie lata żona i dzieci drżały przed nim, nie śmiejąc nigdy stawić czoła brutalnemu despotyzmowi, tego przedstawiciela najwyższej władzy w rodzinie. Omylili się, sądząc, że zapomniał on już rozkazywać.
— Och! mój ojcze — przerwał szyderczo Kozioł.
— Milcz, pókiś cały! — zawołał Fouan, podniósłszy do góry zaciśnięte pięści — milcz, bo cię stłukę!
Kozioł zamilkł i skulił się na krześle. Zrozumiał on na co się zanosi, przypomniał sobie, jak niegdyś dzieckiem będąc, obawiał się ojca i zasłaniał się łokciem od grożących mu ciosów.
— A ty, Hyacyncie, nie uśmiechaj się! Fanny, spuść oczy! Ja was rozumu nauczę! zobaczycie!... jak Bóg na niebie!
W groźnej postawie stal na środku pokoju. Matka drżała... dzieci pokonane, upokorzone, bały się odetchnąć lub poruszyć z miejsca.
— Czy słyszycie, żądam sieściuset franków?... Nie chcecie, to sprzedam ziemię i wydam wszystkie pieniądze co do grosza... Zjem wszystko, ani okruszyny wam nie zostawię... Czy dajecie sześćset franków?
— Ależ, ojcze — wyjąkała Fanny — damy tyle, ile od nas zażądasz.
— Zgoda na sześćset franków — potwierdził Delhomme.
— Co do mnie — oświadczył Hyacynt — przystaję na to, co wszyscy postanowią.
Kozioł, zacisnąwszy gniewnie zęby, milczał na znak przyzwolenia. Ojciec spoglądał na nich wzrokiem nieubłaganego zwycięzcy, który żąda posłuszeństwa. Po obwili usiadł, mówił łagodniejszym już głosem.
— No! teraz jesteśmy w zgodzie.
Pan Baillehache, niewzruszony tem, co się działo, drzemał, czekając końca kłótni. Wreszcie otworzył oczy i rzekł:
— Skoroście się już umówili, nie mamy co radzić dłużej. Teraz, kiedy już znam wasze warunki, muszę sporządzić akt... Wy zaś kaźcie zrobić pomiar i powiedzcie geometrze, aby mi przysłał wykaz rozległości każdego udziału. Potem będziecie ciągnąć na losy, ja zaś wpiszę przy każdem nazwisku numer odpowiedniego udziału i podpiszecie akt.
Wstał z fotela, aby ich odprawić. Ale wieśniacy nie zabierali się do odejścia, wahali się, niepewni, czy wszystko zostało obmyślonem, lub czy o czem nie zapomnieli. Może zły to interes, który dalby się cofnąć jeszcze?
Trzecia wybiła: narada trwała blizko dwie godziny.
— No, rozejdźcie się teraz — rzekł notaryusz. — Inni czekają...
Musieli już odejść. Notaryusz wyprowadził ich do sąsiedniego pokoju, w którym istotnie czekało kilku wieśniaków, siedzących nieruchomo, jakby przykuci do krzeseł. Młody dependent przyglądał się ciekawie walce dwóch psów na ulicy, podczas gdy dwaj drudzy skrzypieli wciąż piórami po papierze stemplowym.
Wyszedłszy od notaryusza, wieśniacy postali chwilę na środku ulicy.
— Jeeżli chcecie — oświadczył ojciec — zrobimy pomiar pojutrze, w poniedziałek.
Wszyscy przyzwolili skinieniem głowy, poczem ruszyli dalej, idąc jedno za drugim.
Ojciec i matka skręcili następnie na drogę do kościoła prowadzącą, Fanny i Delhomme udali się na ulicę Wielką. Kozioł zatrzymał się na placu świętego Łukasza, myśląc wcią żo pieniądzach schowanych przez ojca. Hyacynt, zostawszy sam, zapalił ogryzek cygara i zataczając się, podążył do kawiarni „Dobrego rolnika“.




III.

Domek rodziny Fouan, stał w Rognes, przy drodze przecinającej wioskę a prowadzącej z Cloyes do Bazoches-le-Doyen. W poniedziałek, o siódmej rano, ojciec wyszedł z domu, by — stosownie do umowy — zejść się z dziećmi przed kościołem, gdy wtem we drzwiach sąsiedniego domu, spostrzegł siostrę swoją, Maryannę, która pomimo osiemdziesięciu lat wieku, już była na nogach.
Rodzina Fouan powstała tu i wyrosła w ciągu wieków, jak pełna siły żywotnej roślina, której nic wyplenić nie zdoła. Niegdyś poddani magnackiego rodu Rognes Bouqueval, po których nie pozostało prawie śladu, prócz kilku wrosłych w ziemię kamieni — szczątków zrujnowanego pałacu — uzyskali oni wolność za Filipa pięknego. Z biegiem czasu stali się oni posiadaczami jednego lub dwóch — co najwyżej — morgów ziemi, kupionych od zadłużonego dziedzica a spłaconych krwawą pracą w dziesięćkroć wyżej ich wartości. Następnie rozpoczęła się długa, cztery wieki trwająca walka, podjęta w celu obrony i zaokrąglenia tej posiadłości, walka prowadzona z namiętną niemal zaciekłością a obowiązek której ojciec przekazywał synom.
Tracono i odkupowano zagony; nadmierne obciążenie podatkami zdawało się nieraz obracać w niwecz to mienie włościańskie a jednak rozległość łąk i obszarów ziemi ornej powiększała się stopniowo, dzięki żądzy posiadania, której wytrwałość w końcu uwieńczoną została zwycięztwem. Całe pokolenia poległy w tej walce; ziemia użyźniała się kosztem życia wielu ludzi, ale już w epoce rewolucyi, owoczesny przedstawiciel rodziny, Jan Kazimierz Fouan, posiadał dwadzieścia jeden morgów gruntu, oderwanych w ciągu czterech wieków od dawnej majętności możnowładzców.
W 1793 roku Jan Kazimierz miał dwadzieścia siedem lat w dniu, w którym resztki dóbr pańskich ogłoszono, jako mienie narodowe i wystawiono na sprzedaż przez licytację; zapałał on chęcią nabycia dla siebie bodajby kilku hektarów. Zrujnowani i zadłużeni potomkowie rodu Rognes Bouqueval, doczekawszy się chwili, w której ostatnia wieżyca ich zamku runęła w gruzy, zostawili na pastwę wierzycielom dochody z majątku Borderie, gdzie trzy czwarte ziemi ornej leżało odłogiem. Najwięcej nęciło wieśniaka nabycie kilku pól, leżących o miedzę od jego gruntów. Ale w tym roku urodzaje zawiodły oczekiwania, oszczędności schowane w starym garnku za piecem wynosiły zaledwie sto dukatów a chociaż nawet przyszła mu chwilowo myśl, zaciągnięcia pożyczki u lichwiarza z Cloyes, to przecież przezorność nakazywała odstąpić niezwłocznie od tego zamiaru; te posiadłości szlacheckie wzbudzały w nim obawę; kto wie, czy wkrótce odebranemi nie zostaną? Tak więc miotany chciwością i niedowierzaniem, z boleścią w sercu widział, jak majątek Borderie nabytym został za dziesiątą część swej wartości przez mieszczanina z Châteaudun, Izydora Hourdequin, pracującego dawniej w warzelniach soli.
Doszedłszy później starości, Jan Kazimierz Fouan podzielił swoje dwadzieścia jeden morgów gruntu na trzy równe części między troje dzieci: najstarszą córkę Maryannę oraz dwóch synów Ludwika i Michała; młodsza córka Laura pracująca w szwalni w Châteaudun, otrzymała przypadającą jej część w gotówce. Równość majątkowa między dziećmi zachwianą została w późniejszym czasie. Maryanna Fouan, zwana Wielką albo Olbrzymką, wyszła za sąsiada, Antoniego Pécharda, posiadającego około osiemnastu morgów własnego gruntu; starszy syn Michał, zwany Muchą, ożenił się z ubogą dziewczyną, której ojciec zostawił w spadku zaledwie dwa morgi winnic, młodszy zaś Ludwik, ożeniony z Różą Maliverne, właścicielką dwunastu morgów, stał się tym sposobem posiadaczem dziewięciu i pół hektarów ziemi, którą obecnie zamierzał rozdzielić między troje swoich dzieci.
Olbrzymka otoczoną była w rodzinie wielkiem poważaniem, nie tyle ze względu na jej wiek podeszły, ile raczej dla posiadanego przez nią majątku. Prosto się trzymająca, wysoka bardzo i koścista, miała długą, pomarszczoną szyję i wychudzoną twarz, co ją czyniło podobną do drapieżnego ptaka. Podobieństwo to uwydatniał jeszcze spiczasty nos rodzinny, zakrzywiony jak dziób ptasi, oraz okrągłe i przenikliwe oczy. Nie miała ani jednego włosa na głowie, okrytej żółtą fularową chustką, której nie zdejmowała nigdy; gdy otworzyła usta, widać było dwa rzędy zębów tak dużych, że kamienie nawet grysćby mogła.
Nie wychodziła nigdy bez kolczastej laski, która służyła jej tylko do bicia zwierząt i ludzi. Owdowiawszy młodo, wypędziła z domu jedyną córkę, która ośmieliła się wyjść wbrew jej woli za ubogiego chłopca, Wincentego Bouteroue; i teraz nawet, choć córka i zięć umarli z nędzy, zostawiając dwoje dzieci: trzydziestoletnią Palmyrę i dwudziestoczteroletniego Hilariona pomimo winy ich matki, pozwalała wnuczętom zdychać z głodu, zakazawszy wspominać sobie o ich istnieniu. Od śmierci męża zajmowała się sama gospodarstwem, miała trzy krowy, jedną świnię i jednego parobka, którzy jadali z wspólnego cebra i słuchali jej ślepo, drżąc ze strachu na jej widok.
Fouan, spostrzegłszy siostrę, zbliżył się do niej z uszanowaniem. Starszą była od niego o lat dziesięć, a nieugiętość jej charakteru, jej sknerstwo i nienasycona chciwość wzbogacenia się, wzbudzały w nim — zarówno jak we wszystkich mieszkańcach wioski — wysoki szacunek i uwielbienie.
— Słuchaj, Olbrzymko — rzekł — chciałem właśnie pomówić z tobą. Wiesz, zdecydowałem się już, idę dopilnować podziału gruntów.
Nieodpowiedziała ani słowa, podniosła do góry laskę i wymachiwała nią w powietrzu.
— Tamtego wieczoru przychodziłem tu, chcąc poradzić się ciebie... stukałem do drzwi, ale nikt mi nie otworzył...
Teraz wybuchnęła gniewem i cierpkim głosem zawołała:
— Niedołęgo! Słyszałeś już, jaką jest moja rada!... Trzeba być tchórzem i głupcem, żeby wyrzekać się swej własności, póki jeszcze człowiek włóczy się po ziemi... Choćby mi nóż na gardle położyli, nie przystałabym na coś podobnego!... Widzieć, że moja własność przeszła w cudze ręce, wyzuć się ze wszystkiego dla tych podłych dzieciaków, o! nie! nie!
— Ale — zauważył Fouan — ziemia cierpi na tem, kiedy człowiek straci siły do pracy.
— A to niechaj cierpi. Wołałabym widzieć chwasty i oset na polach, niż dać sobie zabrać choć grudkę ziemi!...
Stała wyprostowana, podobna do jastrzębia oskubanego z pierza. Potem, uderzając go laską po ramieniu, jak gdyby dla dokładniejszego wytłómaczenia mu swych słów, dodała:
— Słuchaj, wiesz co ci powiem... Kiedy stracisz wszystko, kiedy oddasz wszystko dzieciom, one wyrzucą cię z domu; pójdziesz z torbami jak ostatni żebrak... Niech ci się wtedy nie marzy prosić mnie o pomoc, ostrzegałam cię nieraz, nie słuchałeś, tem gorzej dla ciebie. Czy chcesz wiedzieć co zrobię wtedy?
Czekał pokornie, pełen uległości dla starszej siostry, która weszła do domu i zatrzasnęła drzwi za sobą, wołając:
— Ot! co zrobię!... Zdychaj sobie na dworze!
Fouan stał chwilę, patrząc z osłupieniem na drzwi zamknięte. Potem machnął ręką na znak pogodzenia się z losem i poszedł dalej ścieżką, prowadzącą na plac przed kościołem. Tu bowiem stał domek, który był oddawna rodzinną siedzibą Fouanów a dostał się w udziale bratu Michałowi, zwanemu Muchą; dom zaś zajmowany przez Ludwika, należał właściwie do żony jego, Róży. Michał, owdowiawszy oddawna, mieszkał z dwoma córkami, Lizą i Franciszką. Był to człowiek cierpki, zgryźliwy, niezadowolony z losu i z ubogiego ożenienia się; dziś jeszcze, po upływie lat czterdziestu, wyrzucał bratu i siostrze, że go oszukali przy ciągnieniu losów; opowiadał wszystkim, jak używszy podstępu, zostawili mu najgorszą część gruntów ojcowskich, co poniekąd wydawało się prawdopodobnem, bo wskutek jego lenistwa i ociężałości, posiadał obecnie zaledwie połowę ziemi otrzymanej po ojcu. „Człowiek robi ziemię“ — jak powiadają w Beaucyi.
Tego ranka Michał stał przed domem, czekając na brata, którego dostrzegł wkrótce na zakręcie placu. Ten podział, budząc w nim dawne urazy, drażnił go i gniewał, chociaż dla siebie nie spodziewał się żadnych korzyści. Ale chcąc okazać zupełną obojętność, on także odwrócił się od brata i zamknął mu drzwi przed nosem.
Poszedłszy dalej, Fouan spostrzegł Delhomme’a i Hyacynta, którzy czekali na niego, przechadzając się po dwóch przeciwległych bokach placu. Podszedł do pierwszego, drugi sam zbliżył się ku nim. Wszyscy trzej, nie przemówiwszy słowa do siebie, patrzyli uważnie na ścieżkę ciągnącą się wzdłuż kraju wyniosłości.
— Ot, idzie nareszcie! — zawołał Hyacynt.
Nowoprzybyły był to geometra Grosbois, wieśniak z sąsiedniej wioski Magnolles. Umiejętność czytania i pisania przywiodła go do zguby. Jeżdżąc po całej okolicy dla czynienia pomiarów, zostawiał żonie prowadzenie gospodarstwa, sam zaś w ciągłych wycieczkach rozpił się tak, że nigdy prawie nie widywano go trzeźwym. Otyły, zdrów i czerstwy na swoje lat sześćdziesiąt, miał dużą, czerwoną twarz, obsypaną fioletowemi krostami. I tego ranka, pomimo wczesnej godziny, był już pijany jak bela, gdyż wieczór poprzedni spędził na weselu u znajomych w Montigny. Ale nikt na to nie zważał, im więcej był pijanym, tem lepiej wykonywał swoją robotę: nigdy niedokładności w pomiarze lub omyłki w rachunku! Słuchano go i poważano, uchodził bowiem za wielce sprytnego i złośliwego człowieka.
— No, jesteśmy już! — rzekł. — Chodźmy zatem do roboty! Za nim szedł dwunastoletni wyrostek, w brudnem i obszarpanem ubraniu, niósł on pod pachą łańcuch mierniczy, na ramieniu miał przewieszoną miarę i tyczkę, w drugiem zaś ręku trzymał ekierkę w podartym tekturowym futerale.
Wszyscy razem ruszyli w drogę, nie czekając na Kozła, którego dostrzegli stojącego opodal przed polem, największem z całej posiadłości rodzinnej. Pole to, mające około dwóch hektarów, graniczyło z temi właśnie zagonami, na których przed kilkoma dniami krowa przewróciła Franciszkę. Kozioł, uważając widocznie za zbyteczne iść dalej, stanął tu pogrążony w zadumie. Po chwili schylił się, wziął w rękę garść ziemi i przesypywał ją powoli przez palce, jak gdyby badał jej ciężar i zapach.
— Patrzcie — zagadnął Grosbois — wyjmując z kieszeni zatłuszczony notes — zrobiłem już dokładny plan każdego kawałka ziemi, jakeście o to prosili, ojcze Fouan. Teraz trzeba tylko podzielić wszystko na trzy równe części a to uczynimy razem... No, powiedzcie mi, jak chcecie to zrobić?...
Rozwidniło się zupełnie, mroźny wiatr pędził po bladem niebie gęste i czarne chmury a Beaucya chłostana tym podmuchem, rozciągała w dal ponure swe płaszczyzny. Ale żadne z nich nie zdawało się uczuwać wichury, która nadymała im bluzy i groziła zerwaniem kapeluszy. Na skraju tego pola, wpośród bezgranicznej przestrzeni, stali odziani odświętnie z powodu ważności sprawy, za tumani, podobni do żeglarzy przyzwyczajonych do samotności na łonie przyrody. Ta Beaucya płaska, urodzajna, łatwa do uprawy ale ciągłej pracy wymagająca, wyrobiła w mieszkańcach swych charakter zimny i rozważny, nie wlała w serca ich innej miłości prócz przywiązania do ziemi.
— Trzeba podzielić cały grunt na trzy równe części — odezwał się wreszcie Kozioł.
Grosbois pokiwał głową i wdał się w spór z wieśniakami. Nabywszy więcej postępowych pojęć w obcowaniu z właścicielami większych własności, pozwalał on sobie częstokroć stawiać opór swym mniej zamożnym klientom i powstawał przeciw nadmiernemu rozkawałkowaniu ziemi. Czyż stawianie budynków i zaprowadzenie inwentarza może się opłacić, gdy się będzie obrabiać pola wielkości chustki do nosa? Cóż to za gospodarstwo na maleńkich grządkach — a nie zagonach — gdzie niepodobna zaprowadzić płodozmianu, ani używać maszyn rolniczych? Nie, jedynym punktem wyjścia jest wzajemne porozumienie się... pole — to nie bochenek chleba... krajać je na kawałki — to zbrodnia prawdziwa! Jeżeli jeden zadowolni się ziemią orną a drugi weźmie ogrody, można będzie zrównoważyć wartość udziałów, a potem los zdecyduje, co komu przypadnie.
Kozioł, który dzięki swemu młodzieńczemu usposobieniu, skłonnym był do śmiechu, odparł żartobliwie:
— A jeżeli mnie dostaną się same łąki, cóż będę jadł? trawę chyba.. Nie, nie, chcę mieć wszystkiego potrosze: siana dla krowy i dla konia, zboża i wina dla siebie.
Fouan, który przysłuchiwał się uważnie, potrząsnął głową na znak przyzwolenia. Całe pokolenia przodków w ten sposób zawsze dokonywały podziałów: późniejsze nabytki i posagi zaokrąglały następnie udziały.
Bogatszy od innych, bo posiadający dwadzieścia pięć hektarów ziemi, Delhomme, miał pod tym względem rozleglejsze pojęcie, ale nie stawiał oporu; przybył tu w imieniu żony dla tego jedynie, aby go nie okradziono przy pomiarze. Hyacynt tymczasem, nazbierawszy kamyków, polował na przelatujące stado skowronków. Gdy które z ptasząt, opierając się wichurze, zawisło chwilę w powietrzu z rozpostartemi skrzydełkami, rzucał weń kamykiem ze zręcznością dzikiego człowieka. Trzy skowronki upadły na ziemię, podniósł je i schował do kieszeni zbroczone krwią ptaki.
— No, dosyć już gadania, dalejże do roboty! Pokraj nam to na trzy części a nie na sześć przypadkiem — zawołał wesoło Kozioł, zwracając się poufale do geometry — bo coś mi się zdaje przyjacielu, że masz dzisiaj trochę zamglone oczy.
Grosbois, zrozumiawszy przymówkę, wyprostował się i odparł z godnością.
— Mój kochany, sprobój wypić tyle, co ja, a oczu nawet nie otworzysz... Kto z was czuje się na siłach zastąpić mnie i stanąć przy ekierce?
Ale nikt nie śmiał odpowiedzieć na to wyzwanie.
Tryumfujący geometra zawołał surowo na chłopca, który oniemiały z podziwu przyglądał się łowom Hyacynta. Już ustawiono ekierkę i zatknięto tyczki, gdy wszczęła się nowa sprzeczka co do kierunku podzielenia gruntu. Geometra, zgodnie z życzeniem ojca i Delhomme’a, chciał dzielić ziemię na trzy pasy, równolegle od doliny Aigry, podczas gdy Kozioł żądał, aby pasy szły prostopadle do doliny, ponieważ warstwa czarnoziemu była najcieńszą u stóp wyniosłości. Tym sposobem każdy otrzymałby po równym kawał ku gorszego gruntu, w przeciwnym zaś razie jeden z udziałów składać się będzie wyłącznie z ziemi pośledniejszego gatunku. Ale Fouan gniewał się, przysięgał, że ziemia jest wszędzie jednakową, przypominał, że ojciec dzielił ich niegdyś tymże gruntem we wskazanym przezeń kierunku, czego dowodem jest, że dwa hektary ziemi, należącej do Michała, ciągnę się wzdłuż tego trzeciego udziału. Delhomme ze swej strony uczynił uwagę, która ostatecznie spór rozstrzygnęła: gdyby nawet ten trzeci udział składał się z gorszej ziemi, właściciel może osiągnąć zeń większe zyski w przyszłości, gdy ukończoną zostanie droga, którą przeprowadzano właśnie wzdłuż tego pola.
— Ach! tak — zawołał Kozioł — owa sławna droga z Rognes do Châteaudun przez Borderie! Wiem coś o tem... długo na nią czekać będziecie!
Wreszcie widząc, że nikt nie zważa na jego opór, zamilkł, gniewnie zacisnąwszy zęby.
Nawet Hyacynt przybliżył się teraz; wszyscy z natężoną uwagą przyglądali się geometrze, robiącemu pomiar, jak gdyby podejrzewali go o chęć oszukania chociażby o centymetr na korzyćś jednego z udziałów. Delhomme trzy razy przykładał oko do ekierki, by się upewnić, czy sznur przecina tyczkę. Hyacynt klął siarczyście, wyrzucając chłopcu, że źle trzyma łańcuch. Najuważniej jednak pilnował roboty Kozioł, który liczył metry i drżącemi ustami sprawdzał w pamięci rachunki. A razem z żądzą posiadania, z radością jakiej doznawał na myśl, że ta ziemia stanie się wreszcie jego własnością, rosła w sercu jego głucha wściekłość i gorycz, że nie może wszystkiego zagarnąć dla siebie. Jakże pięknem było to pole, mające przeszło dwa hektary rozległości! Obstawał przy podzieleniu go, aby nie dostało się nikomu, skoro on całości mieć nie może, teraz wszakże rzeź ta doprowadzała go do rozpaczy! Zaczął więc znów szukać pozorów dla przeszkodzenia podziałowi.
Fouan wymachiwał rękoma, przyglądając się w milczeniu, jak szarpano i krajano jego mienie.
— Robota skończona — rzekł Grosbois. — Możecie przemierzyć każdy udział, przekonacie się, że cala nawet różnicy między niemi niema!
Wyżej nieco znajdowało się jeszcze około czterech hektarów ornej ziemi, podzielonej na od dzielne cząstki, nie przenoszące wielkości jednego morga; jedna z cząstek wynosiła zaledwie dwanaście akrów. Geometra zapytał z ironią, czy i ten także kawałek na trzy części rozkroić trzeba, co dało powód do nowych sporów.
Kozioł machinalnie schylił się, podniósł garść ziemi, zbliżył ją do twarzy, powąchał i skosztował. Następnie z miną znawcy oświadczył, że kawałek ten składa się z najlepszej ziemi i że pozwoli zostawić go w całości, jeżeli na jego część przypadnie, w przeciwnym zaś razie żąda podziału. Oburzeni tem Delhomme i Hyacynt, opierali się, żądając i dla siebie równych części. Tak! tak! niech każdy weźmie po cztery akry! tak nakazuje sprawiedliwość! Rozdzielono więc kawałek pola, co ich upewniło w przekonaniu, że jedno z trojga niedostanie nic, czegoby i inni nie mieli także.
— Chodźmy do winnicy — rzekł Fouan.
Wracając w stronę kościoła, Fouan rzucił raz jeszcze wzrokiem na rozległą płaszczyznę i na widniejące w dolinie zabudowania gospodarskie majątku Borderie. Przypomniał sobie epokę rewolucyi i straconą przez ojca sposobność nabycia tych gruntów i zawołał głosem, w którym dźwięczał żal nieukojony.
— Ach! gdyby mój ojciec był chciał, miałbyś teraz więcej roboty, Grosbois!
Synowie i zięć obejrzeli się po za siebie i stanęli, przyglądając się z zazdrością trzystu hektarom gruntu, należącego do Borderie, a rozciągającego się przed ich oczyma.
— Ba! — mruknął pod nosem Kozioł, ruszywszy dalej w drogę — dużo wam przyjdzie z przypominania sobie dawnych dziejów. Wiadoma to rzecz, że mieszczanie zawsze nam nogę podstawią.
Dziesiąta wybiła, ukończono już większą część roboty. A jednak wieśniacy przyspieszyli kroku, bo wiatr ucichł nieco, a gęste czarne chmury groziły ulewnym deszczem. Winnice, należące do ojca Fouan, znajdowały się po za kościołem, na pochyłości wzgórza, u stóp którego płynęła Aigra. Niegdyś wznosił się tu pałac dziedziców; pół wieku zaledwie upłynęło od chwili, kiedy wieśniacy, zachęceni obfitemi plonami zbieratni z winnic w Montigny, wpadli na myśl zasadzenia winnej latorośli na południowym stoku wzgórza. Wytłaczane z jagód wino posiadało przyjemny kwaskowaty smak, przypominający wino orleańskie. Zresztą nikt tu nie miewał więcej nad kilka beczek, nawet Delhomme, najbogatszy z okolicznych wieśniaków, posiadał zaledwie sześć morgów winnic, bo natura gruntu nadawała się przeważnie do uprawy zbóż i roślin pastewnych.
Skręciwszy koło kościoła, minęli dawną plebanię którą gmina oddała była na mieszkanie polowemu i schodzili bokiem góry pomiędzy wązkiemi polami, wyglądającemi jak szachownica. Przechodzili właśnie przez ugór, porosły nędznemi krzakami, gdy usłyszeli w pobliżu głos jakiś, wychodzący ze szczeliny skały:
— Ojcze! deszcz wisi nad nami, pędzę moje gęsi.
Była to córka Hyacynta, zwana ogólnieFlądrą, dwunastoletnia dziewczyna, cienka i wysmukła jak gałązka ostrokrzewu. Małą jej głowę okrywały jasne, kędzierzawe włosy, usta miała szerokie i skrzywione, zielone jej oczy patrzyły śmiało i wyzywająco przed siebie. Zdawała się podobniejszą do chłopca niż do dziewczyny, za miast kaftana i spódnicy, miała na sobie starą bluzę ojca, przepasaną sznurkiem. Właściwe jej imię było Olimpia, nazywano ją zaś Flądrą, bo ojciec, zrzędząc na nią od rana do wieczora, wymyślał jej za każdem prawie słowem:
— Oj, poczekaj przebrzydła Flądro, poczekaj!
Matką tego dziecka, wyrosłego jak dzika płonka była jakaś dziewczyna przybłęda, którą Hyacynt znalazł kiedyś nazajutrz po jarmarku śpiącą nad rowem i którą wziął do siebie ku wielkiemu zgorszeniu całej wioski. Podczas trzech lat wspólnego pożycia kłócili się oni nieustannie, wreszcie pewnego wieczoru, podczas żniw, kobieta uciekła z domu, zostawiwszy dziecko zaledwo odłączone od piersi. Dziewczynka rosła jak chwast na polu bez żadnej opieki i ledwie chodzić zaczęła, już gotowała jedzenie ojcu, którego uwielbiała i obawiała się bardzo. Nadewszystko jednak kochała swe gęsi. Z początku miała tylko parę, ukradzioną z podwórza sąsiedniego folwarku. Potem, dzięki jej macierzyńskim staraniom, stadko powiększało się stopniowo i obecnie składało się już z dwudziestu gęsi, które żywiła kradzionem ziarnem.
Z załamu skały ukazała się twarz Flądry, podobna do pyska kozy; trzymała w ręku pręt, którym popędzała gęsi. Ujrzawszy ją Hyacynt, zawołał ze złością
— Wracaj mi natychmiast i gotuj strawę! Ach! ty przebrzydła Flądro, pewnie nie zamknęłaś domu, wszystko nam pokradną!
Kozioł roześmiał się szyderczo, inni także nie mogli wstrzymać się od śmiechu! tak zabawnem wydało im się przypuszczenie, że Hyacynt może się obawiać złodziei. Dom jego, zasługujący raczej na nazwę lisiej nory, była to dawna pałacowa piwnica, której trzy ściany zapadły się na wpół w ziemię, otoczona stosami kamieni, porozrzucanych wśród starych, wyniosłych topoli. Gdy Hyacenty, pokłóciwszy się z ojcem, zamieszkał w tym skalistym zakątku, należącym obecnie do gminy ułożył z kamieni czwartą ścianę, zamykającą wejście od piwnicy, zostawiwszy w niej dwa otwory, które zastępowały miejsce drzwi i okna. Ciernie i osty rosły w około, krzak głogu zasłaniał okno. W okolicy znano to miejsce pod nazwą pałacu.
Deszcz lunął. Na szczęście winnica znajdowała się tuż obok i bez nowych sporów podzielono ją na trzy części. Pozostały jeszcze do podziału trzy hektary łąki w dolinie nad brzegami Aigry, ale ulewa wzmogła się tak silnie, że geometra podsunął myśl schronienia się do domu, przed bramą którego przechodzili właśnie.
— Słuchajcie, wejdźmy na chwilę do pana Karola!
Fouan stanął, niepewny co odpowiedzieć, pełen szacunku dla siostry i szwagra, którzy dorobiwszy się majątku, osiedli w tem spokojnem, wiejskiem zaciszu.
— Nie, nie — wyrzekł wreszcie — przeszkodzimy im, o tej porze jadają zwykle śniadanie.
Ale pan Karol, który stojąc na balkonie, osłoniętym markizą, przyglądał się ulewie, poznał ich i zawołał:
— Proszę, wejdźcie do mnie.
Ponieważ woda spływała strumieniami z ich odzieży, kazał im obejść naokoło i pójść do kuchni, gdzie też sam nadszedł niebawem. Był to wysoki sześćdziesięcio-pięcio letni mężczyzna, z suchą, żółtą i wygoloną twarzą emeryta, z obwisłemi powiekami na zmęczonych, przygasłych oczach. Miał na sobie niebieskie barchanowe spodnie, wygodne, ciepłe pantofle i okrągłą czapeczkę na głowie. Wyniosła i pełna godności postawa jego zdawała się świadczyć, że życie nie upłynęło mu w ciężkiej pracy, zabijającej ciało i duszę.
Mając dwadzieśoia pięć lat Laura Fouan, pracująca w jednym z magazynów w Châteaudun, wyszła za Karola Badenl, właściciela drugorzędnej kawiarni przy ulicy d’Angoulême. Po ślubie, młodzi małżonkowie, trapieni ambitną żądzą zrobienia majątku w jak najkrótszym czasie, przenieśli się do Chartres. Ale z początku nic im się nie udawało, wszystko wyślizgało im się z rąk: założyli kawiarnię, restauracyę, wreszcie sklep z solonemi rybami, — żadne zajęcie nie przynosiło spodziewanych zysków. Stracili już nadzieję posiadania kiedykolwiek własnego grosza, gdy Karol, człowiek niezwykle przedsiębiorczy, wpadł na myśl kupienia domu publicznego, który zbankrutował w skutek niestarannej obsługi gości i nieporządnego urządzenia. Jednym rzutem oka ocenił on położenie, potrzeby mieszkańców i konieczność urządzenia w mieście zakładu z komfortem, odpowiednim wymaganiom nowoczesnego postępu. W następnym już roku zakład przy ulicy Żydowskiej pod Nr. 13, świeżo odmalowany, przyozdobiony firankami i zwierciadłami, stał się tak uczęszczanym, że trzeba było powiększyć ilość utrzymywanych w nim dziewczyn. Oficerowie, urzędnicy, słowem wszyscy do towarzystwa należący, nie zachodzili już do innych zakładów. A powodzenie to utrwaliło się, dzięki żelaznej ręce pana Karola i jego ojcowskiej a ścisłej administracyi; pani Karolowa gorliwie dopomagała mężowi a niedopuszczając żadnej straty, musiała przecież patrzeć przez szpary na drobne kradzieże, popełniane przez bogatych klientów.
Zebrawszy trzykroć sto tysięcy franków w przeciągu niespełna dwudziestu pięciu lat, małżonkowie Badeuil postanowili urzeczywistnić zamiar, o którym całe życie marzyli: spędzić starość na łonie przyrody, wśród drzew, kwiatów i śpiewu ptasząt. Dwa lata jednak musieli czekać jeszcze z powodu trudności znalezienia kupca, któryby zapłacił za zakład postawioną przez nich cenę. Serce mu się krajało na myśl, że zakład, nad urządzeniem którego całe życie strawił, który przynosił dochody większe niż niejeden majątek ziemski, przejdzie w obce ręce i zmarnowanym zostanie. Wkrótce po przybyciu do Chartres, pan Karol umieścił jedyną swą córkę, Estellę, w klasztorze Wizytek w Châteaudun. Pensyonat ten słynął z pobożności i surowego przestrzegania moralności uczennic. Chciał on uchronić córkę od wszelkiego zepsucia, na wakacye nawet wywoził ją w dalekie strony z obawy, aby nie dowiedziała się, jakie rzemiosło jest źródłem bogactwa jej rodziców. Natychmiast po opuszczeniu klasztoru, dwudziestoletnia Estella wydaną została za młodego urzędnika z akcyzy, Hektora Vacuogne. którego wielkie zdolności marnowały się w próżniaczem życiu. Estella dobiegała już trzydziestki i miała siedmioletnią córeczkę Elodyę. gdy dowiedziała się nareszcie, jakiem jest zajęcie ojca i że pragnie obecnie odstąpić swój zakład. Zgłosiła się do niego z prośbą o zostawienie pierwszeństwa. Dlaczegóżby wypuszczać z rąk tak pewny i korzystny interes? Spisano kontrakt; małżonkowie Vaucogne stali się właścicielami zakładu i rodzice z radością w sercu ujrzeli, że córka ich — jakkolwiek wychowywana w innych pojęciach — umiała od pierwszej chwili odpowiedzieć godnie stanowisku gospodyni i pani domu, co zdarzyło się tem szczęśliwiej, że mąż jej nie posiadał zupełnie administracyjnych zdolności. Przeszło od pięciu lat mieszkali już w Rognes, opiekując się wnuczką Elodyą, która także oddaną została do klasztoru Wizytek w Châteaudun, gdzie pobierać miała wychowanie religijne, zgodne z najsurowszemu przepisami moralności.
Gdy pan Karol wszedł do kuchni, w której kucharka biła pianę z jaj i oblewała masłem ptaszki, piekące się na rożnie, wszyscy wieśniacy — nawet Fouan i Delhomme — zdjęli kapelusze i zdawali się dumni z zaszczytu uściśnięcia jego dłoni.
— Ach! — zawołał Grosbois, chcąc mu się przypodobać — cóż pan za śliczne masz gniazdko, panie Karolu! A przytem dostało się to panu za bezcen. Tak, tak, możnaby panu pozazdrościć szczęścia!
Pan Karol wyprostował się z dumą:
— Ha! nadarzyła mi się szczęśliwa sposobność. Ten domek podobał mi się, zresztą żona moja chciała koniecznie spędzić ostatnie lata życia w rodzinnych swych stronach... Spełniłem jej życzenie, bo umiem uszanować wymagania uczucia.
Biała Róża, jak nazywano tę posiadłość, była pańskim kaprysem jakiegoś mieszczanina z Cloyes, który włożywszy w nią około pięćdziesięciu tysięcy franków, umarł rażony apopleksyą, zanim wyschły malowane ściany domu, Uroczy domek, stojący na stoku góry, otoczony był dużym ogrodem, ciągnącym się w dół aż do Aigry. W zapadłej tej krainie, tuż po nad granicą ponurej Beaucyi nikt nie stanął do kupna posiadłości, za którą pan Karol zapłacił dwadzieścia tysięcy franków. Zadawalniał on tu wszystkie swe upodobania: łowił w rzece pstrągi i węgorze, posiadał w ogrodzie piękne róże i gwoździki, których hodowli oddawał się z zamiłowaniem a wreszcie urządził dużą ptaszarnię, pełną śpiewających ptaków, któremi sam się zajmował. Niemłodzi już lecz kochający się czule małżonkowie, przeżywali tutaj dwanaście tysięcy franków rocznego dochodu, widząc w szczęściu swem nagrodę, należną im za trzydzieści lat usilnej pracy.
— Nieprawdaż? — dodał pan Karol — że naszą obecność znać tu na każdym kroku.
— Zapewne, wszyscy was znają — odparł geometra. — Macie dosyć pieniędzy, by zwrócić na siebie uwagę.
Wszyscy byli tego samego zdania.
— O tak! bezwątpienia! bezwątpienia!
Pan Karol rozkazał służącej przynieść kieliszki, sam zaś poszedł do piwnicy po dwie butelki wina. Wieśniacy stali obróceni do komina, z którego rozchodziła się przyjemna woń upieczonego drobiu. Potem, zasiadłszy koło stołu pili z powagą, smakując stare wino.
— Oho! to nie krajowe wino!... Doskonałe!...
— Jeszcze kieliszek... Za twoje zdrowie
— Za wasze zdrowie!
Stawiali właśnie puste kieliszki na stole, gdy do kuchni weszła pani Karolowa, sześcdziesięcio-dwuletnia kobieta, w śnieżnobiałym czepku na głowie. Podobnie, jak cała rodzina, miała duży, spiczasty nos, tylko cera jej była delikatniejszą i więcej przejrzystą. Była to cera zakonnicy, która spędziła życie w ocienionych murach; jakiś spokój klasztorny wiał od jej postaci. Tuż za nią stała Elodya, która przyjechała na dwa dni do Rognes, chowała się za babkę, jak gdyby zmieszana swą nieśmiałością i niezręcznością ruchów. Wycieńczona błędnicą, zbyt wybujała na swoje lat dwanaście, miała nabrzmiałą twarz i rzadkie bezbarwne włosy wskutek ubóstwa krwi. Wydawała się ogłupioną wychowaniem, którego głównym celem było rozciągnie nie czujnej opieki nad jej dziewiczą nieświadomością.
— Ach! to wy? — odezwała się pani Karolowa, zwracając się do brata i do siostrzeńców. Podała im rękę z godnością, jakby od niechcenia, dla zaznaczenia różnicy stanowiska.
I odwróciwszy się, nie zwracając uwagi na tych ludzi:
— Proszę, niech pan wejdzie, panie Patoir — mówiła dalej. — Zwierzę leży tutaj.
Był to weterynarz z Cloyes, krępy i nizki mężczyzna, z twarzą czerstwą i gęsto obrośniętą; przyjechał podczas największej ulewy, bryczka ochlapana błotem, czekała na niego przed gankiem.
— Ten biedny pieszczoszek — mówiła dalej pani Karolowa, wyciągając z po za pieca koszyk, w którym dogorywał stary kot — ten biedny pieszczoszek dostał wczoraj silnych dreszczów i dla tego napisałam do pana... Zestarzał się już biedaczek, ma pewno z piętnaście lat. Tak, mieliśmy go dziesięć lat w Chartres a w przyszłym roku córka moja musiała przysłać go tutaj, bo zanieczyszczał sklep cały.
Wzmianka o sklepie uczynioną była ze względu na obecność Elodyi, której powiadano, że rodzice jej mają w Chartres cukiernię i są tak przeciążeni pracą, że nie mają czasu nią się zajmować. Ale wieśniacy nie uśmiechnęli się nawet z tego kłamstwa, które wiadomem było wszystkim; w Rognes powiadano, że „Hourdequin ma mniej dochodu z majątku niż pan Karol ze swego sklepu“. Patrzyli oni obojętnie na starego, żółtego kota, który niegdyś wypieszczony pulchnemi rękoma wesołych kobiet, wylegiwał się we wszystkich łóżkach zakładu. Przez długie lata pędził on spokojny żywot ulubieńca pani domu, miał wolny wstęp do salonu i do zamkniętych gabinetów, wylizywał resztki pomady ze słoików i przyglądał się wszystkiemu w niemem rozmarzeniu, mrużąc podłużne swe źrenice, okolone złotawą szerścią.
— Błagam pana, panie Patoir, niech pan go wyleczy — prosiła pani Karolowa.
Weterynarz wytrzeszczył oczy, zmarszczył nos i czoło, wykrzywił twarz podobną do pyska poczciwego, lecz rozzłoszczonego buldoga. Wreszcie zawołał:
— Jakto? więc po to tylko mnie pani wzywała?... O! wyleczę go więcej niż pewno! Niech pani kamień do szyi przywiąże i wrzuci go do wody.
Elodya wybuchnęła głośnym płaczem, pani Karolowa trzęsła się z oburzenia.
— Ależ to kocisko śmierdzi już! Czy godzi się trzymać takie paskuctwo, które zapowietrza cały dom? Wrzućcie go do wody!
W końcu jednak, widząc, że pani Karolowa gniewa się nie na żarty, usiadł przy stole i mrucząc jeszcze pod nosem zapisał receptę:
— Widać, że pani lubi mieć zarazę w domu... Co mnie to obchodzi, byłem dostał moje pieniądze?... Ot! recepta na lekarstwo, które trzeba mu wlewać do pyska po łyżeczce co godzinę; prócz tego da mu pani dwie lewatywy, jedną dziś wieczór, drugą jutro.
Od jakiegoś czasu pan Karol niecierpliwił się już, w obawie, że ptaszki spalą się na węgiel; kucharka, zmęczona biciem jaj, stała z założonemi rękoma. Pożegnał prędko weterynarza, wsunąwszy mu w rękę sześć franków, należnych za poradę i naglił wieśniaków do prędszego wychylenia kieliszków.
— Musimy już siadać do śniadania... No! Do miłego widzenia Deszcz już nie pada.
Wieśniacy wyszli, żałując, że dłużej zostać nie mogą.
Weterynarz wsiadł do rozklekotanej bryczki, zrzędząc jeszcze:
— Przebrzydłe kocisko nie warte nawet kawałka sznura, aby go utopić... Ale jak kto ma pieniądze!
— Pieniądze zarobione na małpach... jak przychodzą tak też idą — zawołał szyderczo Hyacynt.
Ale wszyscy, nawet Kozioł, który aż zbladł z zazdrości na widok bogactw pana Karola zaprzeczali tym słowom a Delhomme, najrozumniejszy z rodziny, wyrzekł uroczyście:
— Gdyby był próżniakiem, albo głupcem, nie miałby dzisiaj dwunastu tysięcy franków roczne go dochodu.
Weterynarz zaciął konia, inni poszli w dół ku rzece ścieżką, na której stały kałuże błota. Dochodzili właśnie do łąki, którą jeszcze podzielić należało, gdy znów rozpoczęła się ulewa. Ale tym razem nie zważali na deszcz, głód im dokuczał, chcieli zakończyć jak najprędzej. Przy pomiarze znów zaczęła się kłótnia, bo w trzecim udziale nie było ani jednego drzewka, podczas, gdy w każdym z dwóch pierwszych znajdował się mały lasek.
Wkrótce jednak przyszło do zgody. Geometra obiecał udzielić notaryuszowi objaśnień potrzebnych do sporządzenia aktu; postanowiono odłożyć do przyszłej niedzieli ciągnienie losów, które miało się odbyć u ojca o dziesiątej rano.
Wracali już do Rognes, gdy wtem Hyacynt zaklął w złości:
— Ej! poczekaj, przebrzydła Flądro, poczekaj, sprawię ja ci!
Po nad drogą zarosłą chwastami, Flądra, pędząc przed sobą gęsi, szła wolnym krokiem pomimo ulewy. Na czele zmokniętego stada kroczył poważnie gąsior, a w którąkolwiek stronę zwrócił dziób swój długi, w tęż samą stronę zwracały się wszystkie żółte dzioby. Dziewczyna, przeląkłszy się ojca, pobiegła pędem do domu ugotować jedzenie; za nią sunął się sznur gęsi pod przewodnictwem gąsiora, który szedł z wyciągniętą szyją.


IV.

W następną niedzielę wypadał pierwszy listopada, był to dzień Wszystkich Świętych. Dziewiąta biła właśnie, gdy ksiądz Godard, proboszcz z Bazoches-le-Doyen, pełniący także obowiązki proboszcza w Rognes, stanął na szczycie wzgórza, u stóp którego znajdował się kamienny most, rzucony na Aigrze. Wioska Rognes, licząca zaledwie trzystu mieszkańców, od lat wielu nie miała dawnego proboszcza i jak się zdawało — przywiązywała do tego mało wagi, że gmina oddała polowemu na mieszkanie dawne, na wpół rozwalone probostwo.
Co niedziela zatem ksiądz Grodard przychodził tu pieszo z Bazoches-le Doyen, miejscowości odległej od Rognes o trzy kilometry. Gruby i nizki, z czerwonym karkiem, z szyją tak krótką, że głowa jego zdawała się być przechyloną w tył, zmuszał się do tej przechadzki ze względów hygienicznych. Późno już było, to też ksiądz przyśpieszał kroku, sapiąc jak miech, pot kroplami spływał mu z czoła i z tłustej twarzy, w której niknął prawie mały płaski nos i małe szare oczy. Chociaż powietrze oziębiło się silnie po deszczach, padających przez cały tydzień, chociaż gęste chmury, grożące śniegiem, zasłaniały niebo, ksiądz trzymał w ręku kapelusz i szedł z odkrytą głową, na której wiły się gęste kędziory rudych, siwiejących włosów.
Droga stromo spuszczała się na dół. Ksiądz minął szybko kilka domów, stojących na lewem wybrzeżu Aigry przed mostem. Nie rzucił wzrokiem ani w górę, ani na dół, ani na rzekę, toczącą powoli przejrzyste swe wody, wrzynające się głęboko w łąki, w pośród klombów wierzb i topoli. Na prawym brzegu rzeki rozpoczynała się wioska: jedne domki stały rzędem po obu stronach drogi, inne jak od niechcenia porozrzucane wisiały na stokach wzgórza. Tuż po za mostem znajdował się dom mera i szkoła — stara stodoła, którą wybielono wapnem i podwyższono o jedno piętro. Ksiądz stanął na chwilę i wsunął głowę do pustej sieni. Potem odwróciwszy się, przyglądał uważnie dwom karczmom, stojącym naprzeciw siebie, jak gdyby chciał wzrokiem przeniknąć ich wnętrze nad jedną z nich wisiał żółty drewniany szyld, na którym zielonemi literami wypisanym był napis: „Macqueron, sklep korzenny“; po nad drzwiami drugiej wisała tylko gałązka ostrokrzewu z boku zaś, na nieotynkowanym murze, widniał nakreślony węglem napis: „Lengaigne, skład tytoniu“. Przyjrzawszy się się karczmom, ksiądz skręcił na wązką uliczkę, prowadzącą wprost do kościoła, ale znów po chwili stanął na widok nadchodzącego starego wieśniaka.
— Ach! to wy, ojcze Fouan... Spieszę się bardzo... miałem zamiar was odwiedzić... Cóż się tam dzieje u was?... Słuchajcie, ojcze, powiedzcie waszemu synowi, że to niepodobna, aby zostawił Lizę z wielkim brzuchem, który jej rośnie pod same gardło... Dziewczyna należy do bractwa Maryi, to wstyd! to hańba!
Wieśniak słuchał tych słów z uszanowaniem, schyliwszy głowę.
— Ha! cóż ja poradzę, proszę księdza proboszcza, kiedy Kozioł ani słuchać o tem nie chce... Zresztą, prawdę powiedziawszy, chłopak ma słuszność, za młody jest jeszcze, by żenić się z dziewką, która nic nie ma.
— Ależ dziecko...
— Et! Dziecko się jeszcze nie urodziło... Kto to może wiedzieć? A gdyby nawet tak było, to tem mniej namawiałbym go do ożenienia się, kiedy nie ma za co sprawić dzieciakowi koszuli.
Mówił powoli, z namysłem, jak człowiek, który zna życie. Po chwili, tym samym miarowym głosem, dodał:
— Zresztą jakoś to się wszystko ułoży. Oddałem dzieciom grunt, dziś właśnie po mszy będą ciągnąć losy... Może otrzymawszy swoją część, Kozioł pomyśli o ożenieniu się z krewniaczką.
— Niech tak będzie! — odparł ksiądz. — W każdym razie liczę na wasz rozsądek, ojcze Fouan...
Odgłos dzwonów kościelnych rozległ się w powietrzu.
Dalszy ciąg rozmowy zamarł księdzu na ustach, spytał z przerażeniem:
— Wszak to drugi dzwonek, nieprawdaż?
— Nie, proszę księdza proboszcza, to już trzeci raz dzwonią.
— Ach! przeklęty Bécu! to bydlę dzwoni zawsze, nie czekając na mnie!
I klnąc, ruszył dalej w drogę. Tchu mu brakło, piersi jego podnosiły się, jak miech kowalski.
Dzwony biły wciąż; kruki zaniepokojone tym hałasem latały, krakając naokoło dzwonnicy zbudowanej w stylu piętnastego wieku i świadczące tem samem o starożytności wioski Rognes. Przed rozwartemi na oścież drzwiami kościoła czekała gromadka wieśniaków; karczmarz Lengaigne, człowiek wolnomyślnych pojęć, siedział na kamieniu, paląc fajkę; nieco dalej, koło muru cmentarnego, Hourdequin — właściciel Borderie a zarazem mer wioski — wysoki i przystojny mężczyzna, rozmawiał ze swym pomocnikiem, sklepikarzem Macqueron. Gdy ksiądz nadszedł, wszyscy udali się za nim do kościoła, prócz Lengaigne’a, który lekceważąco odwrócił się od księdza i palił dalej fajkę.
W kościele, na prawo od kruchty, człowiek jakiś — zawieszony u sznura, dzwonił z całych sił.
— Dosyć już, Bécu — zawołał ksiądz Godard, nie posiadając się z gniewu. — Sto razy już mówiłem ci, abyś nie dzwonił trzeci raz, póki ja nie przyjdę.
Polowy, pełniący zarazem obowiązki dziada kościelnego, puścił sznur i zeskoczył na ziemię, przerażony swem nieposłuszeństwem. Byłto nizki pięćdziesięcioletni człeczyna, wyraz jego twarzy, okolonej szpakowatym zarostem, znamionował starego wojskowego, trzymał się sztywno, jak gdyby zbyt ciasny kołnierzyk krępował mu swobodne ruchy szyi. Pijany od samego rana stał pokornie, nie śmiejąc usprawiedliwiać się ani słowem.
Tymczasem ksiądz wszedł do kościoła i dążąc do zakrystyi, rozglądał się po wszystkich ławkach. Ludzi było jeszcze niewiele. Na lewo siedział jeden tylko Delhomme, który będąc członkiem zarządu gminy, czuł się w obowiązku dawać dobry przykład. Na prawo, w ławkach, zajmowanych zwykle przez kobiety, siedziało ich ze dwanaście, ksiądz poznał między niemi Celinę Macqueron, chudą i zuchwałą kobietę, Florę Lengaigne, otyłą babę, nadzwyczaj łagodną, potulną oraz wysoką, rozczochraną i nieumytą żonę polowego Bécu.
Ale do ostatecznego oburzenia doprowadził go sposób zachowania się dziewcząt z bractwa Maryi, siedzących w pierwszej ławce. Prócz Franciszki, były tam Berta Macqueron, ładna brunetka wychowana na pensyi w Cloyes i Zuzanna Lengaigne, brzydka, zepsuta dziewczyna, którą rodzice zamierzali umieścić w szwalni w Châteaudun. Wszystkie trzy rozmawiały, śmiejąc się nieprzyzwoicie. A obok nich biedna Liza, gruba jak dynia, rozpostarła wielki swój brzuch na wprost ołtarza, jak gdyby chciała popisać się przed wszystkimi ze swą bańką.
Wreszcie ksiądz Godard doszedł do zakrystyi, gdzie zastał dwóch chłopców, którzy bili się, nalewając wino do ampułek. Jeden z nich, Delfin, syn polowego, jedenastoletni wyrostek, opalony i silny, rzucił szkołę dla pomagania ojcu przy roli, podczas gdy rówieśnik jego Ernest, zwany pieszczotliwie Nénesse, syn Delhomme’a ładny, jasnowłosy chłopaczek, spędzał cale dnie bezczynnie, myśląc najwięcej o lusterku, które zawsze nosił w kieszeni.
— Ach! nieznośne urwisy — zawołał ksiądz. — Cóż to? w stajni jesteście?
I zwróciwszy się do młodego, chudego mężczyzny, na którego bladej twarzy sterczało zaledwie kilka rudawych włosów, a który stojąc przed otwartą szafą, układał książki na półkach:
— Prawdę powiedziawszy — rzekł — mógłbyś pan zwrócić na nich uwagę, podczas mojej nieobecności!
Był to pan Lequeu, nauczyciel wiejski, syn włościanina, który wraz z nauką wyssał z książek nienawiść dla swojego stanu. Obchodził się grubiańsko z uczniami, wymyślał im od bydląt a pod pozorami zimnej grzeczności, jaką okazywał w stosunku z merem i z proboszczem, ukrywał w głębi serca krańcowo-republikańskie zasady. Śpiewał na chórze podczas nabożeństwa, utrzymywał w porządku księgi kościelne, ale — wbrew przyjętemu zwyczajowi — odmówił stanowczo spełniania obowiązków dzwonnika, twierdząc, że podobne zajęcie nie przystoi wykształconemu człowiekowi.
— Cóż to ja jestem stróżem kościelnym? — odparł oschle. — Ach! gdyby to było w szkole, sprawiłbym ja im cięgi!
A gdy ksiądz, nie odpowiadając ani słowa, kładł pospiesznie albę i stułę, nauczyciel zapytał jeszcze:
— Msza będzie cicha, nieprawdaż?
— Naturalnie, tylko prędko... Muszę wrócić do Bazoches na wpół do jedenastej, czekają tam na mnie z summą.
Pan Lequeu wyjął z szafy stary mszał i wyszedł do kościoła położyć księgę na ołtarzu.
— Spieszcie się! spieszcie się! — wołał ksiądz na chłopców, zwijających się po zakrystyi.
I spocony, zasapany jeszcze wszedł do kościoła z kielichem w rękę i rozpoczął mszę, do której usługiwali mu obaj chłopcy, spoglądający na siebie ukradkiem z figlarnym uśmiechem.
Kościół składał się z jednej tylko nawy; z okrągłego sklepienia, opadał tynk, skutkiem skąpstwa gminy, która odmawiała wszelkiej zapomogi; strugi deszczu przeciekały przez połamany łupek, dach pokrywający; na ścianach widać było wielkie plamy, zdradzające, te drewniane wiązania oddawna już gnić zaczęły a na chórze, oddzielonym kratą, zielonawa pleśń pokrywała freski i przecinała na dwoje oblicze Ojca przedwiecznego, otoczonego wieńcem uwielbiających go aniołów.
Gdy kapłan obrócił się do wiernych ze słowami błogosławieństwa, ochłonął nieco z gniewu, ujrzawszy więcej ludzi w kościele: przybył jeszcze mer, członkowie zarządu gminy, stary Fouan i kowal, który zwykle grywał na trąbie podczas mszy śpiewanych. Koło samego ołtarza stał Lequeu, z miną uroczystą i pełną godności, nieco dalej pijaniuteńki Bécu wyprostowany jak drąg, oparł się o filar! Na prawo szczególniej ławki kobiet zapełniały się coraz bardziej, nadeszła Fanny. Róża, ciotka Olbrzymka i wiele innych jeszcze, tak iż dziewczęta z bractwa Maryi musiały przysunąć się do siebie i zachowywały się teraz wzorowo, pochyliwszy głowy nad książkami do nabożeństwa. Najbardziej jednak pochlebiało księdzu przybycie państwa Karolów z wnuczką Elodyą: on w czarnym sukiennym tużurku, ona w zielonej, jedwabnej sukni, modlili się w skupieniu ducha, dając dobry przykład innym parafianom.
Ksiądz jednak śpieszył się ze mszą, trzepał i opuszczał modlitwy. Gdy przyszła kolej na kazanie, nie wszedł na ambonę, nie usiadłszy na krześle przed ołtarzem, rozpoczął naukę, jąkając się i połykając sylaby. Krasomówstwo było jego słabą stroną, bąkał wyrazy, nie umiejąc związać ich w zdania, co było przyczyną, iż biskup pozostawiał go od dwudziestu pięciu lat na stanowisku proboszcza w nędznej mieścinie Bazoches-le-Doyen. Z równym pospiechem odprawiał dalej nabożeństwo dzwonek na podniesienie zadźwięczał przeraźliwie, jak sygnał elektryczny. Wreszcie pożegnał wiernych słowami: „Ite missa est“, które brzmiały jak klaśnięcie z bicza.
Zaledwie kościół opróżniać się zaczął, gdy ksiądz Godard wyszedł już z zakrystyi, w krzywo włożonym kapeluszu. Przed bramą stały Celina, Fiora, Bécu i kilka i innych kobiet, oburzonych szalonym pośpiechem, z jakim ksiądz odprawił nabożeństwo. Czy to się godzi skąpić im słowa Bożego w tak uroczyste święto?
— Proszę księdza proboszcza — zagadnęła go najśmielsza ze wszystkich Celina — czy to my jesteśmy jakie gałganiarki, żeby się nas pozbywać co prędzej?
— Dajcie mi święty spokój! — odparł ksiądz — moi parafianie czekają na mnie... Nie mogą być jednocześnie w Bazoches i w Rognes... Trzymajcie sobie własnego proboszcza, jeżeli wam się zachciewa uroczystego nabożeństwa.
Był to powód nieustannych sprzeczek między księdzem i mieszkańcami Rognes: ci ostatni domagali się większych ceromonij przy nabożeństwie, on zaś spełniał to tylko, co było koniecznie niezbędnem, lekceważąc gminę, która nie chciała odnowić kościoła i w której wiecznie działy się skandale. To też wskazując ręką na gromadkę idących razem dziewcząt z bractwa Maryi, dodał pogardliwie:
— Zresztą to tylko obraza Pana Boga, odprawiać uroczyste nabożeństwo wobec takich dziewczyn, które nie znają poszanowania dla przykazań Boskich!
— Przecież ksiądz proboszcz nie może tego powiedzieć o mojej córce? — spytała Celina, gniewnie zacisnąwszy zęby.
— Ani o mojej? — dodała Flora.
Rozdrażniony ksiądz wybuchnął gniewem:
— Mówię to o tych, którym się to należy. W oczy się rzuca każdemu... Aż wstyd doprawdy spojrzeć na ich białe suknie! Nie pamiętam ani jednej prooesyi, żeby która z nich nie była ciężarna... Nie, nie, sam Pan Bóg nie dalby sobie rady z wami.
Odszedł od niob a Bécu, która w milczeniu słuchała rozmowy, musiała teraz godzić obie matki, z których każda oburzona wymówkami księdza, zrzucała winę na córkę drugiej, ale pośrednictwo to, czynione ze złośliwemi przymówkami, zaostrzało tylko sprzeczkę. Zobaczymy na co wyrośnie Berta, kiedy dziś już nosi aksamitne staniki i grywa na fortepianie! A i Zuzanna nie lepsza! co za pomysł oddawać ją do magazynu w Châteaudun, aby się tam puściła na złą drogę.
Odzyskawszy wreszcie swobodę, ksiądz Godard pędem prawie biegł do domu, gdy w tem spotkał się oko w oko z państwem Badeuil. Uprzejmy uśmiech rozpromienił szeroką twarz jego, uchylił kapelusza na powitanie.
Pan Karol odkłonił się majestatycznie, pani nizko dygnęła. Ale widocznie sądzonem było księdzu spóźnić się dnia tego na sumę, bo uszedłszy kilka kroków zaledwie, musiał się znów zatrzymać Naprzeciw niego szła chwiejnym krokiem, trzydziestoletnia może, lecz wyglądająca na lat pięćdziesiąt, zgarbiona, wycieńczona pracą, uginała się pod ciężarem wiązki gałęzi, którą niosła na plecach.
— Palmyro — zapytał ksiądz — dlaczego nie byłaś w kościele? To bardzo źle, dziś dzień Wszystkich Świętych.
Kobieta jęknęła boleśnie.
— Wiem o tem, proszę księdza proboszcza, ale cóż robić?... Mojemu bratu zimno, marzniemy w domu... Musiałam więc pójść nazbierać trochę gałęzi...
— Czy babka nie dała się przebłagać?
— Aha! ona wołałaby zdechnąć niż dać nam kawałek chleba albo polano drzewa.
I płaczliwym głosem po raz setny może powtarzała księdzu, jak babka wypędziła ich od siebie, jak musiała schronić się z bratem do stajni. Biedny Hilarion miał twarz potwora skrzywione nogi i był zupełnym idyotą, to też choć skończył już lat dwadzieścia, nigdzie nie mógł znaleźć roboty. Ona więc w pocie czoła pracowała dla niego, otaczając tego kalekę iście macierzyńską opieką.
Pod wrażeniem słów Palmyry, tłusta i spocona twarz księdza Godard opromieniła się wyrazem bezgranicznej dobroci, w złośliwych jego oczach zabłysła łza rozrzewnienia i współczucia. Ten człowiek gwałtowny i popędliwy miał tkliwe serce dla nędzarzy, którym oddawał wszystko: pieniądze, bieliznę i ubranie. W całej Beaucyi nie było chyba księdza, któryby chodził w takiej, jak on wytartej sutannie.
Sięgnął wreszcie do kieszeni i wsunąwszy Palmyrze w rękę sto sous:
— Masz — rzekł — schowaj to, nie mam więcej przy sobie... A muszę też pogadać jeszcze z babką, kiedy taka nieubłagana.
Tym razem wreszcie udało mu się umknąć. Biegł szybko pod górę, tchu mu już brakło w piersiach, gdy na szczęście rzeźnik z Bazches-le-Doyen, wracający do domu, wziął go na swój wózek. I długo jeszcze pod chmurnem niebem widać było podskakującą postać, w okrągłym kapeluszu, która oddalała się powoli, aż wreszcie znikła zupełnie po za linią horyzontu.
Tymczasem ludzie rozeszli się z placu przed kościołem; Fouan z żoną poszedł do domu, gdzie Grosbois czekał już na nich.
Około dziesiątej Delhomme i Hyacynt przybyli także, napróżno tylko czekano na Kozła. Przeklęty ten dziwak nie umiał nigdy stawić się na słowie! Pewnie zatrzymał się gdzie po drodze, albo wstąpił na śniadanie.
Zniecierpliwieni wieśniacy chcieli z początku nie czekać już na niego, ale po namyśle, obawiając się jego gniewu, postanowili ciągnąć losy koło drugiej dopiero, po śniadaniu. Tymczasem Grosbois. którego częstowano winem i słoniną wypróżnił jedną butelkę i napoczął drugą, wpadłszy znów w zwykły sobie stan pijackiego odrętwienia.
Druga wybiła a Kozła jeszcze nie było! Wtedy Hyacynt, tęskniąc za hulanką, której cała wioska, korzystając z dnia świątecznego, oddawała się w tej chwili, wysunął się z domu i pobiegłszy przed sklep Macquerona, wsunął głowę przez okno. To poskutkowało. Drzwi otwarły się z hałasem a Bécu stanąwszy na progu, zawołał:
Chodźno, stary żołdaku, spróbujemy razem szczęścia!
Polowy trzymał się teraz jeszcze sztywniej niż w kościele, w miarę jak się upijał, stawał się coraz uroczystszym. Wspomnienie lat, spędzonych razem w służbie wojskowej i razem wychylonych kieliszków, wzbudzało w nim serdeczną życzliwość dla włóczęgi Hyacynta, to też ilokroć był na służbie, udawał, że go nie poznaje, unikał sposobności schwytania go na gorącym uczynku polowania w cudzym lesie; w sercu jego toczyła się walka między obowiązkiem i uczuciem. W karczmie, upiwszy się, częstował go jak brata.
— Utnijmy partyjkę, dobrze? A do kroć set stu tysięcy! Jeżeli beduini nam przeszkodzą, obetniemy im uszy!
Macqueron, niemłody już mężczyzna, z wielką twarzą, o sumiastych wąsach, siedział w kącie izby, kręcąc młynka palcami. Odkąd zebrał trochę grosza na sprzedaży wina z Montigny, stracił ochotę do pracy, polował, łowił ryby, udając bogatego mieszczanina. Chodził w brudnej, obszarpanej odzieży, podczas gdy jego córka Berta zamiatała podłogę ogonem szeleszczącej jedwabnej sukni. Gdyby nie opór żony, dawno już był by zamknął sklep i przestał sprzedawać wódkę, bo się stawał próżnym, trawiła go jakaś ambicya, z której zresztą sam sobie sprawy zdać nie umiał. Ale kobieta, niezmiernie chciwa na grosz, słuchać o tem niechciała, on zaś sam nie zajmując się niczem, pozwalał jej szynkować wódkę, w chęci zrobienia na przekór sąsiadowi Lengaigne który miał skład tytoniu i także sprzedawał napoje. Współzawodnictwo to trwało od lat wielu, nie wygasając nigdy, gotowe wybuchnąć płomieniem przy lada sposobności.
Czasami jednak pokój trwał całe tygodnie i teraz oto wszedł do izby Lengaigne z synem swym Wiktorem, dużym, niezgrabnym chłopcem, który za rok miał stawać do wojska. On sam wysoki i silny, miał twarz pomarszczoną i małą sowią głowę, osadzoną na szerokich kościstych ramionach, zajmował się uprawą roli, podczas gdy żona ważyła tytoń i schodziła do piwnicy. Używał wielkiej powagi w okolicy, bo umiał strzydz i golić; rzemiosła tego wyuczył się w pułku i uprawiał je — stosownie do życzenia klientów — bądź u siebie w sklepie wpośród gości pijących za stołem, bądź też u nich w domu.
— No cóż, kumie, kiedy się weźmiemy do waszej brody? — zapytał, stojąc jeszcze na progu.
— Ach prawda! kazałem was prosić — zawołał Macqueron. — Bierzcie się zaraz do roboty, jeżeli chcecie.
Zdjął z półki starą tackę, przyniósł mydła i letniej wody, podczas, gdy Lengaigne wyjmował z kieszeni brzytwę dużą, jak nóż myśliwski i ostrzył ją na skórzanym pasku, przymocowanym do futerała. W tem z sąsiedniej izby dal się słyszeć piskliwy głos Celiny:
— Jeszcze czego! będziecie rozkładać te świństwa na stołach, przy których goście piją!... O! nie! nie mam ochoty, żeby ludzie znajdowali u mnie włosy w kieliszkach!
Była to przymówka do nieporządku w sąsiedniej karczmie, w której — jak powiadano — ludzie znajdowali w kieliszkach więcej włosów niż wina.
— Pilnuj tam soli i pieprzu a daj nam święty spokój! — ofuknął Maequeron, oburzony, że żona śmiała dać mu nauczkę wobec gości.
Bécu i Hyacynt parsknęli głośnym śmiechem! Dobrze jej tak! dostała przynajmniej po nosie. Kazali sobie podać kwartę wina kobieta przyniosła je i postawiła przed nimi, trzęsąc się ze złości. Oni zaś tasowali karty, rzucając je na stół z dziką jakąś zaciętością, jak gdyby walczyli o śmierć i życie. Atut! atut! wciąż atut!
Lengaigne namydlił był właśnie twarz swego klienta i trzymał go za nos, gdy na progu izby stanął pan Legueu, nauczyciel wiejski.
— Jak się macie, przyjaciele.
Przysunął się do pieca i stał w milczeniu, grzejąc sobie plecy, podczas, gdy Wiktor siedział obok graczy i z gorączkową ciekawością przyglądał się ich grze.
— Och! przypomniało mi się — odezwał się Macqueron, korzystając z chwili, w której golarz obcierał mu o plecy zamydloną brzytwę, — przed samą właśnie mszą pan Hourdequin mówił ze mną o tej drodze... Trzebaby raz wreszcie zgodzić się na coś.
Chodziło to o przeprowadzenie bitej drogi z Rognes do Châteaudun, która miała skrócić odległość przeszło o dwie mile, bo obecnie trzeba było objeżdżać przez Cloyes. Mieszkańcom wioski zależało wiele na przeprowadzeniu nowej drogi, a mer chcąc zjednać członków zarządu gminy, rachował na wpł w swego pomocnika, który osobiście zyskiwał na pomyślnem rozstrzygnięciu kwestyi. Trzeba było połączyć drogę z gościńcem na dole, co ułatwiało wozom przystęp do kościoła, do którego obecnie prowadziła wązka ścieżka, pnąca się stromo pod górę. Otóż według wytkniętego planu, droga miała iść wzdłuż ciasnej uliczki pomiędzy obiema karczmami a wskutek rozszerzenia uliczki i złagodzenia spadku, wartość gruntów Macquerona wzrosłaby w dziesięćnasób.
— Tak — ciągnął dalej — zdaje się, że rząd chce, abyśmy sami coś uchwalili, zanim nam przyjdzie z pomocą. Cóż ty na to?
Lengaigne, który należał również do członków zarządu, ale nie posiadał ani zagona własnego gruntu, odparł z gniewem:
— Ja drwię sobie z tego! Cóż mnie twoja droga odchodzić może?
I zabrawszy się do drugiego policzka, skrobiąc go niemiłosiernie po skórze, zaczął wymyślać na mera. Ach! ci dzisiejsi mieszczanie stokroć gorsi jeszcze od dawnych panów! Przy podziale gruntów, wszystko zagarnęli dla siebie i dbają tylko o własną korzyść, wzbogacając się kosztem nędzy ubogich ludzie! Wszyscy słuchali go onieśmieleni na pozór, lecz radzi w głębi serca, że ktoś śmie wypowiedzieć głośno odwieczną, niczem nieprzejednaną nienawiść chłopa do posiadaczy większej własności ziemskiej.
— Chwała Bogu, żeśmy tu sami swoi! — szepnął Macqueron, spoglądając znacząco na nauczyciela wiejskiego. — Co do mnie, staję po stronie rządu... Nasz deputowany, pan de Chédeville, który — jak powiadają — jest przyjacielem cesarza...
Lengaigne, wymachując brzytwą w powietrzu, zawołał:
— Taki sam łajdak jak i inni!... Czy taki bogacz posiadający przeszło tysiąc hektarów ziemi w okolicy Orgères, nie mógłby darować nam tej drogi, zamiast wyciągać grosze od gminy... podłe bydlę!
Ale Macqueron, przerażony nie na żarty śmiałością słów kolegi karczmarza, przerwał ten wybuch:
— O! nie, to bardzo uczciwy człowiek i w cale nie dumny... Gdyby nie on, nie miałbyś dzisiaj składu tytoniu. Cóżbyś powiedział, gdyby ci odebrano prawo sprzedaży.
Lengaigne ochłonął w jednej chwili i znów spokojnie skrobał go po podbródku W samej rzeczy, posunął się za daleko w gniewnie: żona miała słuszność ostrzegając go, że przez swoje dziwaczne pojęcia nabawi się jeszcze biedy! W tej chwili wszczęła się kłótnia pomiędzy Hyacyntem i Bécu. Ten ostatni złościł się za wsze po pijanemu i szukał zaczepki, podczas, gdy Hyacynt rozczulał się coraz bardziej po każdym kieliszku, stawał się łagodnym i potulnym jak baranek. Prócz sprzeczności usposobień, dzieliła ich jeszcze radykalna różnica przekonań: Hyacynt, republikanin, „czerwony“ — jak go nazywano — przechwalał się nieraz, że w 48 r. nawarzył piwa mieszczanom z Cloyes; połowy zaś, zapalony bonapartysta, pałał uwielbieniem dla cesarza, dowodząc, że go znał osobiście.
— A ja gotów jestem przysiądz że tak! Jedliśmy razem sałatę z solonych śledzi. Wtedy on mi powiedział: „Masz słuszność, bracie, ja jestem cesarz!“ Oto! poznałem ja go odrazu, nieraz przecie na monetach widywałem jego portret:
— Być może!... W każdym razie był to lichy człowiek: bił żonę, nie kochał nigdy swej matki...
— Milczże, do dyabla! bo ci dam w pysk!
Ktoś bliżej stojący, wyrwał polowemu z rąk kwartę, którą zamierzył się na przeciwnika, podczas, gay Hyacynt z wilgotnemi oczyma, z pokornym uśmiechem, czekał spełnienia pogróżki, po chwili znów grali dalej, w jak najlepszej zgodzie. Atut! atut! wciąż atut!
Macqueron, nie ufając zbytecznie niewzruszonemu spokojowi nauczyciela wiejskiego, zapytał go wreszcie:
— Cóż pan na to wszystko powiadasz, panie Lequeu?
Lequeu, który rozgrzewał przy rurze od pieca swe duże, zmarznięte ręce, uśmiechnął się z miną człowieka, któremu wyższość stanowiska nie pozwala wtrącać się do rozmowy:
— Nic nie powiadam, to mnie wcale nie obchodzi.
Po skończenem goleniu, Macqueron zanurzył twarz w misce wody, pryskał, kaszlał, wreszcie obcierając się, rzekł;
— Słuchajcie, co zrobię!.. Tak! klnę się na Boga! jeżeli gmina zgodzi się na przeprowadzę nie drogi, ja dam darmo kawał gruntu.
Wszyscy oniemieli ze zdziwienia, usłyszawszy tę wiadomość. Nawet Hyacynt i Bécu, chociaż nieprzytomni już prawie, podnieśli głowy. Nikt nie przerywał milczenia, przyglądano mu się, jak człowiekowi, który nagle zmysły postradał. Wtedy on podniecony wywarłem wrażeniem, tłumiąc w sercu żal, jakiem przejmowało go to zobowiązanie, dodał jeszcze:
— Będzie tam zawsze z pół morga.. Słowo się rzekło! Kiep, kto nie dotrzyma obietnicy!
Lengaigne wyszedł z synem, doprowadzony do rozpaczy hojnością sąsiada: mógł nie dbać o ziemię, niemiłosiernie obdzierając gości! Macqueron, nie zważając na zimno, zdjął ze ściany fuzyę i poszedł zobaczyć, czy nie spotka znów królika, którego spostrzegł w przeddzień koło winnicy. W karczmie zostali tylko obaj gracze i Lequen, który spędzał tu całe dnie świąteczne, nic zresztą nie pijąc. Godziny upływały powoli; coraz to nowi wieśniacy wchodzili do karczmy i wychodzili z niej.
Około piątej drzwi rozwarły się z trzaskiem, Kozioł i Jan weszli do karczmy. Kozioł, zobaczywszy Hyacynta, zawołał:
— Byłbym się założył, że cię tu zastanę... Cóż to drwisz sobie z ludzi? Czekamy na ciebie.
Pijak, roześmiawszy się na całe gardło, aż ślina pociekła mu po brodzie, odpowiedział:
— Ach! ty przeklęty dziwaku, to ja czekam na ciebie! Od samego rana włóczysz się, Bóg wie gdzie!
Kozioł bawił się do tej pory w Borderie, gdzie Jakóbka, z którą od lat piętnastu przewracał się po sianie, zatrzymała jego i Jana i częstowała ich grzankami. Pan Hourdequin poszedł po mszy na śniadanie do Cloyes, bawiono się więc swobodnie na folwarku, zkąd obaj wieśniacy teraz dopiero wracali.
Tymczasem Bécu wrzeszczał, że zapłaci za wypite pięć kwart wina pod tym wszakże warunkiem, żeby nie kończyć jeszcze partyi, ale Hyacynt, potulny, do łez wzruszony, z trudnością oderwał się od krzesła i wyszedł za bratem.
— Poczekaj tutaj — rzekł Kozioł do Jana — a za jakie pół godziny przyjdź do mnie... A pamiętaj, że obiecałeś przyjść dziś na obiad do ojca.
Gdy obaj bracia przyszli do domu, cała rodzi na znalazła się w komplecie. Ojciec chodził po izbie ze spuszczoną głową. Matka siedziała przy stole, stojącym na środku pokoju i machinalnie robiła pończochę. Naprzeciw niej Grosbois, wypiwszy i zjadłszy za wiele, drzemał z nawpół otwartemi oczyma, nieco dalej Fanny i Delhomme, czekali cierpliwie, siedząc na dwóch nizkich krzesełkach. Prócz kilku ubogich sprzętów i wytartych od ciągłego czyszczenia naczyń kuchennych, stanowiących zwykle umeblowanie zadymionej tej izby, znajdował się teraz na stole arkusz białego papieru, kałamarz i pióro. Tuż obok leżał czarny, zrudziały kapelusz geometry, noszony od lat dziesięciu zarówno w słotę jak i w pogodę. Zmrok zapadał, ostatnie promyki dziennego światła wpadały przez wązkie okienko, a w tym półcieniu dziwne fantastyczne kształty przybierał kapelusz o szerokiem rondzie.
Grosbois, chociaż pijany nie zapominał o interesie, ocknął się i wybełkotał:
— No! jesteśmy już wszyscy... Mówiłem wam już, ze akt jest gotowy. Zachodziłem wczoraj do pana Baillehache i widziałem papier na własne oczy... Brak tylko numeru udziałów przy nazwisku każdego z was. Ciągnijcie że teraz losy, notaryusz wpisze numery i w sobotę będziecie mogli pójść do niego dla podpisania aktu.
Otrząsnął się, podniósł glos:
— A zatem, przygotuję bilety.
Wieśniacy prędko podbiegli do stołu, nie tając bynajmniej swej nieufności. Śledzili każdy ruch geometry, pilnowali go jak kuglarza, zdolnego popełnić oszustwo. Grosbois trzymał arkusz papieru w grubych swych palcach, drżących od nadużycia spirytusu, potem rozciął go na trzy równe kawałki i na każdym kawałku wypisał krzywemu olbrzymiemi cyframi: 1, 2, 3. Wszyscy przechyleni przez jego ramię przyglądali mu się uważnie; nawet rodzice kiwali głowami z zadowoleniem, przekonali się naocznie, że żadne nadużycie popełnionem nie zostało. Następnie geometra poskładał bilety i wrzucił je do kapelusza. Uroczysta cisza zaległa izbę.
Po upływie kilku minut Grosbois odezwał się pierwszy.
— Trzeba się raz już zdecydować... Kto zaczyna?
Nikt się nie ruszył z miejsca. Ciemność zwiększała się, kapelusz zdawał się coraz większym.
— Może według starszeństwa, dobrze? — zaproponował geometra. — Zaczynaj więc Hyacyncie, jesteś najstarszy!
Hyacynt, skłonny zwykle do zgody, postąpił kilka kroków, ale straciwszy równowagę o mało nie upadł. Z całej siły wepchnął zaciśniętą pięść do kapelusza, jak gdyby kazano mu wyciągnąć odłam skały. Wybrawszy bilet, poszedł z nim do okna:
— Dwa! — zawołał głośno i parsknął śmiechem, jak gdyby liczba ta wydawała mu się nadzwyczaj dziwną.
— Teraz kolej na Fanny! — ozwał się Grosbois.
Fanny, włożywszy rękę do kapelusza, nie śpieszyła się wcale. Brała w rękę każdy kawałek papieru, znów go odrzucała, zdawała się chcieć porównać ich ciężar.
— Nie wolno wybierać! — ofuknął ją Kozioł, który aż zbladł ze złości, usłyszawszy, który los padł w udziale jego brata.
— A to dlaczego? — odparła Fanny. — Nie patrzę przecie, mogę więc pomacać bilety.
— Daj pokój! — szepnął ojciec — wszystkie są jednakowo, nawet piędzi ziemi niema więcej w jednym niż w drugim.
Wybrała wreszcie i takie pobiegła do okna.
— Jeden!
— A zatem Kozłowi zostaje trzeci udział — zauważył Fouan. — Wyciągnij swój bilet, mój chłopcze.
Pomimo wzmagającej się ciemności, dostrzedz było można okropną zmianę na twarzy młodego wieśniaka. Szalony gniew dźwięczał w jego głosie:
— Za nic w świecie!
— Jakto?
— Myślicie może, że ja się zgodzę na to? o nie! nigdy! Mam brać trzeci udział, najgorszy ze wszystkich! Mówiłem Bóg wie ile razy, że żądam innego podziału. Ale nie! drwiliście ze mnie!... A zresztą, czy to ja nie rozumiem waszego krętactwa! Ciągnienie powinno było zacząć się <«d najmłodszego! Nie! ani myślę ciągnąć, kiedy mnie oszukujecie!
Ojciec i matka, przyglądali się z przerażeniem synowi, który tupał nogami i walił pięściami w stół.
— Oszalałeś chyba, mój ty biedaku! — odezwała się Róża.
— O! niby to ja nie wiem, że mnie matka nigdy nie kochała! Chciałaby zedrzeć skórę ze mnie i oddać ją swemu gagatkowi... Wy wszyscy, radzibyście mnie w łyżce wody utopić...
Fouan przerwał mu ostro:
— Dość już tych głupstw, rozumiesz! Czy będziesz ciągnął?
— Chcę, żeby wszyscy ciągnęli po raz drugi.
Ale wieśniacy jednogłośnie oparli się temu żądaniu.
Hyacynt i Fanny ściskali w ręku bilety, jak gdyby obawiając się, by im kto nie wyrwał papieru.
Delhomme oświadczył, że ciągnienie odbyło się uczciwie a obrażony Grosbois, chciał odchodzić, skoro posądzano go o oszustwo.
— Albo też niech ojciec dołoży do mojej części tysiąc franków z pieniędzy, które schował przed nami.
Stary zaskoczony z nienacka, nie mógł w pierwszej chwili zdobyć się na odpowiedź. Wreszcie wyprostowawszy się, zbliżył się do syna, trzęsąc się z gniewu.
— Co ty gadasz? Czy chcesz zamordować mnie, niecny hultaju? Gdybyś nawet przewrócił cały dom, nie znajdziesz w nim ani grosza.. Bierz bilet, do dyabła! albo nic nie dostaniesz!
Uparty Kozioł nie cofnął się ani kroku, chciąż ojciec stal przed nim z podniesioną pięścią:
— Nie!
I znów zrobiło się cicho; wszyscy stali zakłopotani. Zdawało się, że olbrzymie rozmiary kapelusza przejmowały ich strachem, nikt bowiem nie chciał dotknąć się biletu. Geometra, chcąc raz temu koniec położyć, poradził, aby ojciec wyciągnął za syna.
Stary z powagą wsunął rękę do kapelusza i wyjąwszy bilet, poszedł z nim do okna, jak gdyby nie wiedział jaką cyfrę znajdzie na papierze.
— Trzy!... Masz trzeci udział, rozumiesz?... Akt jest już gotów, pan Baillebache pewnie nic w nim nie zmieni, to co raz się stało, odstać się nie może... Zostawiam ci noc do namysłu... No! skończyliśmy już, niema co gadać o tem dłużej!
Kozioł nie odpowiedział ani słowa. Inni potakiwali słowom ojcowskim, podczas gdy matka zapaliła wreszcie świecę i nakrywała do stołu.
W tymże czasie Jan, wyszedłszy na spotkanie towarzysza, spostrzegł w ciemnościach dwie, trzymające się w pół postacie, które stojąc na czarnej i pustej drodze podglądały, co się działo w domku Fouanów. Z ołowianego nieba zaczynały spadać płatki śniegu, lekko jak piórka:
— Ach! — odezwał się łagodny głos — przestraszyliście nas, panie Janie.
Teraz dopiero Jan poznał Franciszkę. Z pod nasuniętej na twarz chustki, widział dokładnie jej grube wargi i długi, chudy nos. Objąwszy wpół siostrę, szła z głową opartą na ramieniu. Obie siostry kochały się bardzo, spotykane, je też często razem jak szły, trzymając się wpół. Liza wyższa od siostry, przystojna, rozmawiała wesoło, nie martwiąc się widocznie swem nieszczęściem.
— A ładnie! podglądacie przez okno! — zawołał Jan żartobliwie.
— Cóż w tem złego? — odparła śmiało Liza, przyznając się otwarcie do swych zamiarów — ciekawa jestem, co się tam dzieje... Chciałabym wiedzieć, czy Kozioł zgodzi się teraz!
Franciszka klepała pieszczotliwie ręką po grubym brzuchu siostry:
— I czy mu na to pozwolą!... Pewnie teraz, dostawszy kawał gruntu, będzie szukał bogatej dziewczyny.
Ale Jan natchnął ich nadzieją: podzielono już ziemię — to najważniejsza, reszta ułoży się jakoś. Franciszka, dowiedziawszy się, że Jan idzie na obiad do rodziców Kozła, powiedziała mu jeszcze na pożegnanie:
— No! to zobaczymy się niedługo, bo my przyjdziemy dziś na wieczornicę.
Jan długo patrzył za niemi, gdy oddalając się, niknęły w ciemnościach. Śnieg padał coraz gęściej, osiadając jak delikatny, biały puszek na odzieży odchodzących dziewcząt.




V.

O siódmej rodzice Fouan, Kozieł i Jan, wstawszy od stołu, poszli do obory, służącej za mieszkanie dwom krowom, które Róża oddawca już chciała sprzedać. Zwierzęta, uwiązane w głębi koło żłobu ogrzewały wnętrze budynku wyziewami swego ciała i podściółki, w kuchni zaś zimno już było wieczorem po wygaśnięciu kilku polan, rozpalonych dla ugotowania obiadu. Dlatego też, podczas zimy, odbywano tu wieczornicę bez innego zachodu, prócz przyniesienia małego, okrągłego stolika i kilkunastu starych krzeseł. Wygodnie tu było, obszernie, plecy rozgrzewał im ciepły oddech krów, które leżały w słomie, przeżuwając. Każdy z sąsiadów przynosił po kolei świecę; wielkie cienie migały po gołych, zakurzonych ścianach, dochodząc aż do pajęczyny, zawieszonej u wiązań pułapu.
Olbrzymka przyszła najpierwsza z pończochą i z drutami. Nadużywając praw, przysługujących jej sędziwemu wiekowi, nie przynosiła nigdy świecy a wieśniacy obawiali jej się do tego stopnia, że nawet brat nie śmiał nigdy przypomnieć tego zwyczaju. Zajęła natychmiast najwygodniejsze miejsce i przysunęła do siebie lichtarz, nie troszcząc się o zebranych sąsiadów. Obok krzesła postawiła laskę, z którą nie rozstawała się nigdy. Połyskujące kryształki śniegu topniały na rzadkich włosach, sterczących gdzieniegdzie na jej głowie.
— Czy pada jeszcze? — zapytała Róża.
— Pada — odparła krótko.
Rzuciła przenikliwie spojrzenie na Kozła i na Jana, potem zacisnąwszy wązkie usta, pochyliła głowę nad robotą.
Wieśniacy schodzili się powoli; wkrótce przyszła Fanny, którą przyprowadził syn jej Nènesse, bo Delhomme nie bywał nigdy na wieczornicach; tuż za nią weszły Liza i Franciszka i śmiejąc się otrzepywały śnieg, który pokrywał ich odzież. Liza zarumieniła się lekko, spostrzegłszy Kozła. On zaś śmiało i spokojnie patrzył na nią:
— Jak się miewasz, Lizo, od czasu, jakeśmy się nie widzieli?
— Nieźle, dziękuję.
— Chwała Bogu!
Tymczasem Palmyra wśliznęła się cichaczem przez na wpół rozchylone drzwi, usiadła w kącie, skulona, usiłując ukryć się przed wzrokiem babki. Nagle zerwała się na równe nogi, posłyszawszy jakiś hałas na drodze. Słychać było śmiechy, krzyki, gwizdania, głośne łkanie i rozpaczliwe wzywanie pomocy.
— Ach! pewnie te podle dzieciaki znów znęcają się nad nim! — wykrzyknęła.
Skoczyła do drzwi, otworzyła je i mrucząc jak lwica, wybiegła na drogę, by oswobodzić brata od złośliwych żartów Flądry, Delfina i Ernesta. Ten ostatni przyłączył się przed chwilą do dwojga pierwszych, którzy ścigali biednego kalekę, rzucając w niego gałkami śniegu. Hilarion zadyszany, zmęczony wszedł do obory, kołysząc się jak kaczka na swych krzywych nogach. Ślina mu ciekła z potwornie wykrzywionej gęby, bełkotał i jąkał się, nie mogąc wytłomaczyć siostrze, co się stało. Trząsł się ze złości, że nie miał siły schwycić którego z tych urwisów i obić ich należycie. Skarżył się ze łzami, że go obili gałkami śniegu!
— Ach! jak on kłamie! — powiedziała Flądra, udając niewiniątko — patrzcie, jak mnie ugryzł w palec!
Hilarion chciał coś odpowiedzieć ale nie mógł wykrztusić ani słowa, dławił się, bełkotał, podczas, gdy Palmyra uspokajała go, obcierała mu twarz chustką i nazywała go swym pieszczoszkiem.
— No skończcie już raz, — odezwał się wreszcie Fouan. — Gdybyś nie był takim niedołęgą, nikt by cię nie prześladował... Posadź że go przynajmniej i niech siedzi spokojnie!.. A wy, smarkacze, ani mi się ruszyć! Jak które słowo piśnie, wezmę za uszy i odprowadzę do rodziców.
Ale gdy idyota wciąż bełkotał, chcąc, żeby mu słuszność przyznano, Wielka, której oczy iskrzyły się gniewem, schwyciła swą laskę i uderzyła nią tak silnie w stół, że aż wszyscy podskoczyli. Palmyra i Hilarion oniemieli z trwogi, przysiedli na gołej ziemi, nie śmiejąc poruszyć się nawet.
Wieczerza zaczęła się wreszcie. Kobiety zasiadłszy koło stołu, przy jednej świecy robiły pończochę, przędły i naprawiały odzież, nie patrząc wcale na robotę. Dalej nieco usiedli mężczyźni i paląc fajki, rzadko kiedy wtrącali się do rozmowy, dzieci zaś schowały się w kąt obory, gdzie biły się, szczypały jedne drugie, zatykając sobie usta, aby nie parsknąć śmiechem.
Czasami opowiadano rozmaite bajki: to o czarnej świni, która, trzymając czerwony klucz w ryju, pilnowała wielkich skarbów; to o jakiejś bestyi z Orleanu, która miała twarz człowieka, skrzydła nietoperza, włosy do samej ziemi, dwa rogi i dwa ogony: jeden do wieszania się na drzewach, drugi do zabijania. Potwór ten pożarł jakiegoś podróżnego z Rouen, pozostawiwszy z niego tylko buty i kapelusz. Innym znów razem rozpoczynano nieskończenie długie historye o żarłocznych wilkach, które niegdyś przez całe wieki wyniszczały Beaucyę. Dawnemi czasy, gdy Beaucya — dziś naga i ogołocona z drzew, posiadała jeszcze resztki dawnych swych nieprzebytych lasów, stada wilków, pędzonych głodem, wychodziły w zimie z tych zarośli i rzucały się na bydło. Wilki owe pożerały nawet kobiety i dzieci. Starzy ludzie przypominali sobie, jak podczas wielkich zawiei śnieżnych, stada wilków przychodziły nieraz do wiosek i miasteczek: w Cloyes słyszano ich wycie na placu Świętego Jerzego; w Rognes wdzierały się pod drzwi nie domkniętych owczarń i obór. Dalej też same przypowiastki powtarzały się z nieskończonemi odmianami: to o jakimś młynarzu, napadniętym przez pięciu wilków, który odstraszył ich, zapaliwszy zapałkę; to o jakiejś dziewczynce, która uciekała przeszło dwie mile przed zgłodniałą wilczycą i została pożartą dopiero na progu swojego domu, gdy upadła; to wiele innych jeszcze historyj o wilkach, o wilkołakach, o ludziach, którzy przemienili się w dzikie zwierzęta, o potworach, które wskakiwały na plecy ludzi, włóczących się w nocy po drogach. Potwory te — według słów legendy — zmuszały nieszczęsnych do biegania ile sił starczy, tak długo... tak długo, aż zmęczeni, zdyszani, padali martwi na ziemię.
Z pomiędzy wszystkich historyj, opowiadanych przy cienkiej łojówce, najbardziej jednak wdzierały się w pamięć i wyobraźnię dziewcząt, bywających na wieczornicach, opowiadania o zbrodniach „Przypiekaczy“, słynnej bandy zbójeckiej z okolic Orgères. Dziś jeszcze po sześćdziesięciu latach, cała okolica drżała na samo ich wspomnienie, a dziewczęta, po takiem opowiadaniu, uciekały jak szalone do domu, oglądając się ze strachem, czy zbójcy nie kryją się gdzie w cieniu drzew. Owych „przypalaczy“ setki były całe; bandy ich składały się z włóczęgów, z rozbójników, żebraków, dezerterów, ludzi udających handlarzy, z dzieci i z kobiet żyjących z kradzieży, zbrodni i z rozpusty. Jak wojska regularne, dobrze uzbrojone i karne — wedle dawnego autoramentu — korzystając z zamieszek Rewolucyi, przychodzili oni oddziałami całemi, oblegali domy, stojące na ustroniu dokąd wpadali „jak bomby“, wybijając taranami drzwi i okna. Gdy noc zapadła, jak wilcy wychodzili z lasu Dourdan, to znów z zarośli w la Conie i z innych niedostępnych kryjówek swoich; razem z ciemnościami strach ogarniał wszystkie folwarki Beaucyi od Etampes aż do Châteaudun i od Chartres aż do Orleanu. Z pomiędzy popełnionych przez nich okrucieństw, najczęściej przypominano sobie w Rognes rabunek folwarku Millouard, odległego o parę mil tylko. Piękny Franek, słynny herszt bandy, następca Kwiatu Cierniowego, wziął ze sobą tej nocy najodważniejszych i najzręczniejszych towarzyszy. Był więc z nimi słynny Rak z Auneau, jego zastępca, Wielki Smok, Breton Przetrącony, Bliźniak, Janek Bez palca i z pięćdziesięciu innych; wszyscy mieli twarze pomazane sadzami. Najprzód zepchnęli bagnetami do piwnicy wszystkich ludzi folwarcznych, sługi, parobków i pastuchów, potem dopiero „przypiekli“ właściciela folwarku, ojca Fousset, którego tylko jednego zatrzymali w pośród siebie. Wyciągnęli mu nogi po nad węglami, żarzącemi się w kominie i zapalili mu włosy na brodzie i na całem ciele pochodniami, skręconemi ze słomy. Potem wrócili do nóg i ponacinali je nożami, aby go płomień głębiej dopiekał. Dopiero gdy stary zdecydował się powiedzieć gdzie ukrywa pieniądze, puścili go i uciekli, zabrawszy ze sobą znaczne łupy. Fousset miał jeszcze dość siły, by się dowlec do sąsiedniego domu i umarł dopiero w parę lat później... Zawsze i niezmiennie opowiadania te kończyły się historyą procesu i stracenia w Chartres całej bandy „przypiekaczy“, którą Jednooki Jouy, przekupiony przez władze, wydał w ręce sprawiedliwości. Proces to był potworny, samo śledztwo trwało półtora roku, a podczas śledztwa sześćdziesięciu czterech z pomiędzy oskarżonych umarło w więzieniu w skutek zarazy, jaką ich własne nieczystości wyrodziły. Po ukończeniu śledztwa, pozwano przed sąd przysięgłych stu piętnastu winnych, z których trzydziestu trzech zdołało umknąć. Przysięgłym postawiono siedm tysięcy ośmset pytań, a odpowiedzi ich, spowodowały ogłoszenie dwudziestu trzech wyroków śmierci. Po wykonaniu wyroków, kaci w Chartres i z Dreux pobili się przy dymiącem krwią rusztowaniu, dzieląc się szatami ściętych zbrodniarzy!...
Zabójstwo popełnione niedawno około Janville, przywiodło im raz jeszcze na pamięć okropny rabunek folwarku Millouard. Fouan opowiadał właśnie o skardze, jaką Rak z Auneau napisał w więzieniu, gdy nagle kobiety wzdrygnęły się, usłyszawszy jakiś niezwykły hałas na drodze, jakby krzyki, szamotania się i przekleństwa. Wszystkie zbladły i natężyły słuch, drżąc ze strachu, czy za chwilę nie wpadnie tu „jak bomba“ gromada czarnych rozbójników. Kozieł, najodważniejszy ze wszystkich, poszedł otworzyć drzwi.
— Kto tam idzie?
W tej chwili zobaczono Hyacynta i polowego, którzy, pokłóciwszy się z Macqueron’em wyszli z karczmy, zabrawszy z sobą karty i świecę, aby gdzieindziej skończyć rozpoczętą partyę. Wszyscy wybuchnęli śmiechem, przekonawszy się, kto stał się powodem ich strachu.
— Wejdźcie, tylko sprawiajcie się cicho — rzekła Róża, uśmiechając się do swego syna. — Dzieciaki wasze są tu oddawna, zabierzecie je z sobą do domu!
Hyaoynt i Bécu usiedli na ziemi, tuż przy krowach, postawili świecę między sobą i grali dalej: atut! atut! i wciąż atut! Ale rozmowa skierowała się teraz na inny temat: zaczęto mówić o Wiktorze Lengaigne i o dwóch innych chłopcach, którzy w lutym mieli stawać do wojska. Kobiety spoważniały, mówiły powoli, smutnie kiwając głowami.
— O! nie! to wcale niezabawne! — westchnęła Róża.
— Ach! ta wojna! — ubolewał Fouan — ile nam ona złego robi. Rolnictwo przez nią upada!... Tak... tak... zabierając chłopców, pozbawiają nas najsilniejszych rąk do pracy... A później wróciwszy z wojska, są już zupełnie inni, ani chcą patrzeć na pług... Wołałbym cholerę niż wojnę!
Fauny przestała robić pończochę.
— Nie pozwolę nigdy na to — oświadczyła stanowczo — żeby Ernest miał iść do wojska. Pan Baillehache tłómaczył mi, w jaki sposób można się uwolnić: wszyscy się zbierają, każdy składa pewną ilość pieniędzy, za które potem wykupuje się tych, co wyciągnęli zły bilet.
— Trzeba być bogatym na to — wtrąciła sucho Olbrzymka.
Bécu, który tasował właśnie karty, pochwycił te słowa w przelocie:
— Ach! do kroćset stu tysięcy! nic tak nie wyrabia człowieka jak wojna! Kto nie był nigdy na wojnie, nie może mieć o niej pojęcia. To jedyna rzecz! patrzeć spokojnie na kule latające w powietrzu! Ot! tam naprzykład, u murzynów....
Przymrużył lewe oko, Hyacynt spoglądał na niego znacząco, uśmiechając się ironicznie. Obydwaj byli niegdyś z wojskiem w Afryce: polowy w pierwszych latach po zawojowaniu, Hyacynt znaczniej później — podczas ostntnich rozruchów. Jakkolwiek nie w jednym czasie służyli, mieli przecież wiele wspomnień wspólnych: przypominali też sobie, jak nawlekali na sznurek — niby paciorki — uszy obcięte beduinom, jak wysmarowawszy oliwą skórę jeńców, przywiązywali ich do płotu i zatykali im wszystkie otwory. Szczególniej Hyacynt powtarzał nieraz historyę, słuchając której wieśniacy pokładali się od śmiechu: schwytawszy kiedyś jakąś kobietę, wielką jak kobyła, zdarli z niej ubranie, wetknęli jej z tyłu zapaloną fajkę i puścili ją nagą do wsi.
Cóż u dyabła! — zawołał Bécu, zwracając się do Fanny, czy chcesz zrobić babę z twego Ernesta? Ja tam z pewnością oddam Delfina do pułku, zobaczycie!
Dzieci przestały się bawić, Delfin, który za smakwał już w pracy około roli, podniósł na ojca — swą dużą okrągłą głowę.
— Nie pójdę do wojska! — odparł stanowczym głosem.
— Co gadasz? poczekaj, ja cię nauczę odwagi, ty niedobry francuzie!
— Nie pójdę do wojska, chcę zostać w domu.
Polowy podniósł rękę i zamierzył się na syna, ale Kozioł go powstrzymał.
— Zostaw — że tego dzieciaka w spokoju... On ma słuszność. Albo oni go tam potrzebują? Inni pójdą bez niego... Człowiek nie po to na świat przychodzi, aby rzucał swoją chatę i szedł jak bydlę na rzeź dla jakichś bredni, o które nikt nie dba. Ja tam nigdy nie wychodziłem z kraju i dobrze mi z tem.
Istotnie, wyciągnąwszy niegdyś dobry bilet, spędził on całe życie w tych stronach, znając tylko Orlean i Chartres, nie wychodząc nigdy po za granice płaskiej Beaucyi. Zdawał się szukać w tem chluby, że wyrósł na swojej ziemi, — bo stanął dumnie, rozglądając się w około, wszystkie kobiety patrzyły na niego.
— Tacy chudzi, mizerni, wracają zawsze z wojska — nieśmiało wtrąciła Liza.
— A wy, kapralu, czy byliście daleko? — spytała stara Róża.
Jan dotąd przysłuchiwał się rozmowie, nie odzywając się wcale. Teraz powoli wyjął fajkę z ust:
— Dosyć daleko — odparł. — Ale jednak nie w Krymie. Już miałem tam wyruszyć, kiedy wzięto Sewastopol.... Potem znowu we Włoszech...
— A co to takiego te Włochy?
Pytanie to zdziwiło go widocznie, zawahał się, odgrzebywał w pamięci dawne wspomnienia.
— We Włoszech to tak samo, jak u nas; są tam i pola i lasy i rzeki....
— Więceście się tam bili?
— O! i to jak jeszcze!
I znów włożył fajkę do ust, nie spiesząc się wcale, chociaż Franciszka, która nie spuszczała z niego oka, czekała niecierpliwie dalszego ciągu opowieści. Inne kobiety również były zaciekawione a Olbrzymka raz jeszcze uderzyła laską o stół by uciszyć Hilariona, który jęczał żałośnie, bo Flądra dla zabawki kłuła go szpilką w ramię.
— W strasznych byliśmy opałach pod Solferino, a przytem deszcz lal jak z cebra... Suchej nitki na mnie nie zostało, woda lała się za kołnierz i wyciekała z butów. Bez przechwałki powiedzieć mogę, żeśmy straszliwie zmokli!
Czekano wciąż, ale on nic więcej nie dodał, bo tyle tylko pamiętał z bitwy. Po chwili milczenia znów się odezwał:
— Prawdę powiedziawszy, nie tak to trudno być żołnierzem, jak się wam wydaje... Los padnie... cóż robić? Każdy musi spełniać swój obowiązek. Co do mnie, rzuciłem służbę, bo wolę robić co innego. Ale dobry to zawód dla tych, którzy nie lubią swego rzemiosła i trzęsą się z niecierpliwości, gdy nieprzyjaciel wpadnie do kraju.
— Et! świństwo w każdym razie! — zawyrokował ojciec Fouan. — Każdy powinien bronić tylko swojego domu i basta!
I znów wszyscy umilkli. W oborze rozchodziło się wilgotne ciepło oddechu tylu piersi ludzkich, spotęgowane jeszcze przez silne wyziewy przegniłej słomy. Jedna z krów podniosła się po chwili słychać było rytmiczne spadanie gnoju na ziemię. Z pułapu coraz głośniej odzywał się świerszcz; szybko migające palce kobiet, robiących pończochę, rysowały się na ciemnych ścianach, jak olbrzymie nogi pająków.
Palmyra wzięła ze stołu szczypce, by objaśnić świecę i ścisnęła knot tak silnie, że świeca zgasła. Podniósł się krzyk i hałas, dziewczęta śmiały się Flądra coraz silniej kłuła szpilką biednego Hilariona. Na szczęście świeca graczy, drzemiących już nad kartami, posłużyła do zapalenia łojówki, której długi knot rozczepił się u góry w kształcie czerwonego grzyba. Przerażona swą niezgrabnością, Palmyra trzęsła się ze strachu jak dzieciak, obawiający się rózgi.
— A zatem dla zakończenia wieczornicy, może kto z was poczyta nam trochę — rzekł Fouan — kapralu, wy podobno dobrze czytacie drukowane?
Mówiąc to, wyjął z kieszeni małą zatłuszczoną książeczkę, jedną z tych jakie za czasów cesarstwa, bonapartyści w celach propagandy rozrzucali po wioskach. Książka ta, kupiona od wędrownego kramarza była gwałtowną napaścią na stary porządek rzeczy i nader malowniczo skreślała dzieje chłopa z czasów przed i po rewolucyjnych. Tytuł sam dźwięczał bolesną skargą: „Nieszczęścia i tryumf poczciwego Kuby“.
Jan nie kazał prosić się długo: wziął książkę i zaczął czytać bezdźwięcznym, jednostajnym głosem, bąkając się, nie zwracając uwagi na znaki pisarskie. Słuchano go z natężoną uwagą.
Najpierw była tam mowa o wolnych gallach, wziętych do niewoli przez rzymian a następnie podbitych przez Franków, którzy zaprowadziwszy urządzenia feudalne, uczynili ze zwyciężonych niewolników, przykutych do ziemi. Od tej chwili rozpoczęło się męczeństwo poczciwego Kuby, tego pracownika ziemi, którego wyzyskiwano i tępiono przez długie wieki. Podczas gdy mieszczanie podnosili bunt, zakładali gminy, wywalczali dla siebie prawa miejskie, nieszczęśliwy wieśniak, pozbawiony własności i swobody, znacznie później dopiero zdołał wyzwolić się i kupić sobie prawo nazywania się człowiekiem. Ale jakże pozorną i zwodniczą była ta wolność! Gnębiono go, krępowano podatkami, które go do nędzy doprowadzały, nakładano nań ciężary, pochlaniające wszystko, co ziemia przynosiła. Kamienie chyba gryść musiał, by nie umrzeć z głodu! Potem rozpoczął się szereg okropnych praw, uderzających jak gromy w nieszczęsnego Kubę! Nikt nie był w stanie określić zupełnego i całkowitego ich spisu: mnożyły się one bez końca. Król, biskup i pan pastwili się nad wieśniakiem, podobni do trzech drapieżnych kruków, pożerających jednego trupa: król naznaczał podatki, biskup nakładał dziesięciny, pan obciążał wszystko opłatami! Nic już nie należało do wieśniaka! ani ziemia ani woda, ani ogień, ani nawet powietrze, którem oddychał. Musiał płacić ciągle i za wszystko: płacił rodząc się i umierając, płacił za prawo zawarcia ugody lub prowadzenie handlu, płacił za swe trzody i swe przyjemności. Płacił za prawo osuszenia swych gruntów, płacił za kurz, który podczas długotrwałej suszy, wzbijał się kłębami z pod nóg owiec jego, pędzonych gościńcem.
Kto nie miał czem płacić dawał w zamian swój czas i swoją pracę: musiał orać, żąć, kosić, uprawiać winnice, karczować lasy i szlamować rowy, otaczające pałac pana. A czynsz płacony w naturze... a młyny i piekarnie, gdzie trzeba było zastawiać czwartą część zebranych plonów!... a obowiązek odbywania warty, który przetrwał jako opłata pieniężna, nawet po zniesieniu straży, czuwającej nad zamkiem!... a obowiązek dawania noclegu i żywności orszakowi przejeżdżającego króla lub pana, którego dworzanie rabowali mienie wieśniaka, zabierali kołdry i sienniki, wypędzali go z domu, wyłamywali drzwi i okna, jeżeli ośmielił się stawić im opór. Ale najuciążliwszy podatek, wspomnienie którego dziś jeszcze przejmowało wieśniaków przerażeniem, była to sól, której pewną ilość obowiązani byli pod przymusem kupować od króla. Nie dziw, że cały szereg tych oburzających zdzierstw i nadużyć doprowadził do rozruchów i zalał kraj potokami krwi-
— Jeszcze za czasów mojego ojca — przerwał Fouan — kupowano funt soli po osiemnaście groszy! Ach! ciężkie to były lata!
Hyacynt uśmiechał się pod wąsem. Gniewało go, że w książce wspomniano tylko mimochodem o innych jeszcze prawach panów:
— To jeszcze nie wszystko — rzekł. — Wiecie przecież, że pan miał prawo wpakować się do łóżka każdej ze swych poddanek i zaraz pierwszej nocy zabierał się do...
Kazano mu milczeć, wszystkie dziewczęta — nie wyłączając nawet Lizy — zarumieniły się po same uszy.
Flądra i dwaj jej towarzysze upadli plackiem na ziemię, zatykając sobie usta, aby nie parsknąć śmiechem.
Hilarion siedział z roztwartemi ustami i przysłuchiwał się uważnie każdemu słowu, jak gdy by wszystko rozumiał.
Jan czytał dalej:
Teraz była mowa o wymiarze sprawiedliwości przez króla, biskupa i panów, którzy niemiłosiernie znęcali się nad biedakami, uprawiającym ziemię w pocie czoła. Gnębiło ich prawo zwyczajowe i prawo pisane, lecz najokrutniejszem było prawo silniejszego, to jest zachcianki panów. Żadnej rękojmi bezpieczeństwa, nigdzie pomocy ni schronienia, wszędzie wszechwładne panowanie oręża.
Nawet w późniejszych wiekach frymarczono sprawiedliwością i kupowano urzędy. Gorzej jeszcze było ze służbą wojskową — z tym podatkiem krwi, który przez długie czasy ciężył jedynie na ludności wiejskiej: uciekali oni do lasów, zkąd ich przyprowadzano okutych w kajdany; szli do wojska jak złoczyńcy do więzienia. Pozyskanie stopni wojskowych było im wzbronionem. Pan frymarczył oddziałem wojska, jak towarem, stanowiącym jego własność, sprzedawał przez licytacyę różne stopnie, wysyłał wieśniaków na plac boju, jak bydlęta na rzeź. Dalej znów przepisy tyczące się polowania, gołębników i królikarni, przepisy które dziś jeszcze — w tyle lat po ich zniesieniu — odzywają się echem nienawiści w sercach wieśniaków. Prawo to — pochodzące jeszcze z epoki feudalnej — dawało panu przywilej polowania wszędzie, karano zaś śmiercią biedaka, który ośmielił się zabić zająca na swem własnem polu.
Lasy pełne zwierzyny i dzikiego ptactwa, były to klatki należące do pana; właściciel gruntu nie miał prawa strzelić do zwierzęcia, które wyrządzało mu szkody w polu.
— To łatwo zrozumieć — wtrącił Bécu, który mawiał nieraz, że do człowieka, polującego na cudzym gruncie, każdy ma prawo strzelić jak do zająca.
Ale Hyacynt, zaciekawiony kwestyą polowania, nadstawił ucha i pogwizdywał z miną wyzywającą. Zwierzyna stanowi własność myśliwego.
— Ach! mój Boże! — zawołała Róża, westchnąwszy głęboko.
Wszyscy sposępnieli, jakiś ciężar tłoczył im serca, opowieść ta przejmowała ich taką trwogą jak bajki o upiorach. Nie wszystko było dla nich zrozumiałem, co potęgowało ich niepokój. Jeżeli tak działo się niegdyś, dawnemi czasy, może znów będzie tak samo?!
„Nie trać odwagi, biedny Kubo — czytał dalej Jan, jąkając się jak dzieciak, nieumiejący składać sylab — pracuj w pocie czoła, nie dobiegłeś jeszcze kresu twych cierpień“..
Krzyżowa droga wieśniaka roztacza się dalej. Cierpiał ciągle, łez przerwy od złych ludzi i od niemiłosiernej przygody. Za czasów feudalnych, gdy szlachta zagarniała łupy dla siebie, on był ścigany, wypędzany z chałupy i brany do niewoli. Każdą wojnę dwóch panów, przypłacał zupełną utratę mienia, albo nawet i życiem: palono jego chatę, tratowano kopytami pola. Po tem spadła nań jedna z najdokuczliwszych klęsk: grabieże dokonywane przez bandy uzbrojonych włóczęgów, będących na żołdzie możnych panów. Bandy te ogniem i mieczem znaczyły ślad swego przejścia, pustosząc wszystko w około. Dzięki swym obronnym murom, miasta opierały się najazdowi tych śmiałków, ale wioski ginęły bez śladu w tym szale zbrodni, który — podobny do gwałtownego huraganu — zawichrzył kraj cały. Przez całe wieki gwałcono kobiety, mordowano dzieci, wieszano mężczyzn. Potem, gdy wojny przycichły, królewscy poborcy podatków gnębili w okrutny sposób nieszczęśliwych wieśniaków: ilość i wysokość podatków była jeszcze niewielkiem złem w porównaniu z niesprawiedliwym rozkładem opłat, ściąganych przez uzbrojone odziały, które grabiły, jak obcy najedźca, wybierający kontrybucyę. Mała zaledwie cząstka tych pieniędzy dochodziła do skarbu publicznego, bo urzędnicy kradli niemiłosiernie a i poborcy wzbogacali się niemi. Nadto głód dawał się we znaki: bezlitośne okrucieństwo praw, uniemożebniając prowadzenie handlu, tamując sprzedaż zboża, sprowadzało straszne klęski głodowe — istne kary od Boga zesłane — ilekroć lato było skwarne lub też zbyt dżdżyste. Burza, wzdymająca wody rzek, wiosna bez deszczu, najlżejsza chmurka — niszcząc wszystkie zasiewy, stawała się powodem śmierci tysięcy ludzi; wskutek nagłego podrożenia najniezbędniejszych do życia produktów, zapanowała okropna nędza, ludzie gryźli trawę jak zwierzęta. A jakby na domiar nieszczęścia po wojnach, po głodzie wybuchła morowa zaraza, zabijając tych, którzy nie zginęli jeszcze od miecza i głodu. Zgniłe powietrze szerzyło się coraz dalej wskutek ciemnoty i nieporządku nieszczęsnych wieśniaków. Zaraza ta, zwana Czarną śmiercią, podobną była do olbrzymiego kościotrupa, ścinającego swą kosą znękaną i bladą ludność wieśniaczą.
Wtedy, nie mogąc już znieść tylu cierpień, poczciwy Kuba buntować się zaczął. Po za nim leżały całe wieki strachu i niewolniczej uległości, plecy jego stwardniały od uderzeń, serce nie czuło już własnego poniżenia. Dawał się bić, głodzić, okradać ze wszystkiego a nie miał siły otrząsnąć się z tego ogłupienia, z jakiem patrzał na otaczający go zamęt, sprawy sobie z niego nie zdając; aż wreszcie ostatnia niesprawiedliwość, ostatnie cierpienie przepełniło czarę: zerwał się nagle, rzucił się na panów jak wściekły pies, który przez długie lata znosił cierpliwie okrucieństwo swego właściciela. Żakierya uzbraja w kosy i w widły nieszczęśliwych rolników, którym nic już nie pozostaje, chyba tylko umrzeć męczeńską śmiercią! Po upływie czterystu lat krzyk gniewu i boleści Kuby rozlega się po spustoszonych polach, a na dźwięk tego głosu panowie drżą w warownych swych zamkach. Gdyby raz jeszcze powstali ci, którzy liczebnie większość stanowią?... gdyby upomnieli się wreszcie o część, należną im z prawa?... I widzenie to ściga ich jak zmora złowroga: wielcy, na wpół nadzy olbrzymi, pędzą w łachmanach, rozszalali, pijani chciwością i żądzą posiadania!... Na nich teraz przyszła kolej gwałcić cudze żony.
„Ukój swój gniew, pracowniku ziemi — czytał dalej Jan łagodnym lecz wzruszonym nieco głosem — godzina twego tryumfu wybije wkrótce na zegarze historyi“...
Kozioł wzruszył gniewnie ramionami: na co się zda wszelki opór! na to chyba, by wpaść w ręce żandarmów. Wszyscy zresztą, słuchając opowiadania o buntach swych praojców, siedzieli ze spuszczonemi oczyma, zakłopotani, nieufni, jakkolwiek nikogo obcego wśród nich nie było. O takich rzeczach nie należało mówić głośno, nikt nie potrzebował wiedzieć, jakim jest ich sposób myślenia w tym względzie Jeden tylko Hyacynt odgrażał się, że przy pierwszej sposobności będzie bez miłosierdzia mordował panów. Ale Bécu przerwał mu gwałtownie, dowodząc, że każdy republikanin — to świnia. Fouan wystąpił jako rozjemca w tym sporze a słowa jego zdradzały, że smutny i poważny starzec mógłby dużo powiedzieć o tem, gdyby zechciał. Kobiety co raz niżej pochylały głowę nad robotami, Olbrzymka rzuciła zdanie, zdające się na pozór nie mieć żadnej styczności z treścią książki: „Niech każdy pilnuje swego“. Jedna tylko Franciszka bezwiednie upuściła robotę z rąk i przyglądała się kapralowi, zdziwiona, że mógł czytać tak długo bez błędu.
— Ach! mój Boże! mój Boże! — powtarzała Róża, wzdychając coraz głośniej.
Ton książki zmieniał się teraz, nastrajał się lirycznie; szumne frazesy głosiły sławę rewolucyi. Teraz dopiero rozpoczynał się trymf poczciwego Kuby, rok 89 był apoteozą jego doli. Gdy po wzięciu Bastylii, chłopi palili zamki, noc 4 sierpnia nadała prawomocność zdobyczom tylu wieków, uznała wolność jednostki i równość wszystkich w obliczu prawa. „W przeciągu kilku godzin rolnik stał się równym swemu panu, który dotąd poił się jego krwią i pożerał owoc jego trudów“. Zniesienie poddaństwa i wszystkich przywilejów szlachty, odebranie władzy sądowniczej z rąk duchowieństwa i panów, sprawiedliwy rozkład podatków, dopuszczenie wszystkich obywateli do zajmowania cywilnych i wojskowych urzędów... i dalej jeszcze ciągnął się nieskończony szereg dobroczynnych następstw rewolucyi, jak gdyby wszystkie nieszczęścia zniknęły już bezpowrotnie i nie miały nigdy gnębić ludzkości.
Był to radosny hymn, którym witano wiek zloty, rozpoczynający się dla rolników — tych królów i karmicieli świata. Niech więc każdy klęka w pokorze przed świętym pługiem! Następnie przedstawiwszy jaskrawemi barwy bezprawia 93 r. książka wychwalała pod niebiosa Napoleona, nazywając go dzieckiem rewolucyi i bohaterem, który położył koniec rozpasaniu żołdaków i poprawił dolę ludu wieśniaczego.
— Oj! to prawda! — wtrącił Bécu, podczas, gdy Jan rozpoczynał czytać ostatnią stronnicę.
— Tak, to prawda! — potwierdził ojciec Fouan. — Zawsze lepsze były czasy za mojej młodości... Ot! ja sam widziałem kiedyś Napoleona w Chartres. Miałem wtedy dwadzieścia lat... Człowiek czul się wolnym, miał własny grunt, dobrze mu było na świecie! Pamiętam jak ojciec mój mawiał nieraz, że sieje grosze a zbiera dukaty... Potem mieliśmy Ludwika XVIII, Karola X, Ludwika-Filipa. Działo się jeszcze jako tako było co jeść, nie można się było uskarżać... A teraz oto mamy Napoleona III, wszystko szło jakoś nieźle aż do przeszłego roku. Tylko...
Niechciał dokończyć tego zdania, ale słowa mimowoli cisnęły mu się na usta:
— Tylko ta wolność i ta równość na nic nam się nie zdała, ani Róży, ani mnie!... Czyśmy choć trochę utyli, pracując tak krwawo przez całe pięćdziesiąt lat?
W krótkich słowach, mówiąc powoli i z widoczną trudnością, bezwiednie niemal, streścił całą historyę chłopa: ziemia przez tyle wieków uprawiana wyłącznie dla pana przed tego niewolnika, którego okładano kijem i którego pozbawiono prawa rozporządzania nawet własną osobą; ziemia użyźniana jego pracą, gorąco pożądana i w tem codziennem zetknięciu się z nią pokochana namiętnie, jak cudza żona, którą uwielbiać i pielęgnować można w chorobie, lecz której nigdy posiąść nie wolno; ziemia ta — po długich wiekach bolesnych męczarni, stała się nakoniec jego własnością, jego rozkoszą, jedynym najdroższym celem życia. Ta żądza, tłumiona przez wieków tyle, te ciągłe przeszkody w wywalczaniu jej dla siebie, tłomaczyły namiętną jego miłość do swojej ziemi, do swego pola, do pozyskania coraz większej ilości tych tłustych skib, których dotykał się z lubością i których ciężar ważył na swej dłoni. A jednak jakże niewdzięczną, jakże obojętną dla niego było ta ziemia! Próżno klękał przed nią z uwielbieniem, nie rozgrzewała się uczuciem, nie wydawała ani ziarna więcej. Ulewne deszcze psuły zasiewy, grad ścinał zboże, jak trawę piorun przewracał źdźbła, susza wyjaławiała kłosy a prócz tego szarańcza niszczyła p< la, mróz warzył wschodzące roślinki, chwasty — jak trąd — grunt zanieczyszczały. Walka z żywiołami i z przyrodą nieustawała ani na chwilę, trzeba było żyć w ciągłej trwodze. A przecież nie szczędził trudu i nie raz pięściami bił z rozpaczy, widząc, że sama praca nie starczy za wszystko. Mięśnie jego ciała wyschły jak wióry, całą duszą i ciałem po święcił się tej ziemi, która w zamian dawała mu tyle tylko, by nie umarł z głodu a dziś zostawiała go nędznym, nienasyconym, wstydzącym się — jak hańby — niedołęztwa i starości; przechodziła w cudze w ręce, nie mając, litości dla jego starych kości, które wkrótce w jej łonie znaleźć miały wiekuisty odpoczynek.
— Tak! tak! — mówił dalej ojciec. — Póki człowiek jest młody, póty pracuje jak bydlę a wreszcie. kiedy z wielkim trudem uda mu się związać koniec z końcem, starzeje się i musi odchodzić... Nieprawdaż, Różo?
Matka pokiwała trzęsącą się głową. Ach! tak! ona także napracowała się dosyć, więcej może od niejednego mężczyzny! Wstawała najpierwsza, gotowała jedzenie, zamiatała izbę, szorowała statki, doiła krowy, dźwigała cebry z pomyjami dla świni a szła spać zawsze ostatnia. Widocznie dużo miała siły, jeżeli nie zdechła dotąd. A jedyną jej nagrodą było to, że żyła: praca nie przynosiła nic, prócz zmarszczek na czole. Szczęśliwym jeszcze można nazwać tego, kto po tylu latach ciężkiej pracy, żyjąc chlebem i wodą, kładąc się spać bez światła, zaoszczędził choć tyle, by nie umrzeć z głodu na starość!
— Z tem wszystkiem nie powinniśmy się skarżyć — mówił dalej Fouan. — Opowiadano mi nieraz, że są kraje, w których ziemia nic nie rodzi. Tak naprzykład w Perche, całe pola zasiane są kamieniami... W Beaucyi grunt jest poczciwy, potrzebuje tylko ciągłej i porządnej pracy... Psuje się przecież z każdym rokiem, staje się coraz mniej urodzajnym; pola, z których zbierano dawniej dwadzieścia hektolitrów, dają dzisiaj zaledwie piętnaście. A i cena zboża zmniejsza się już od roku, podobno przywożą zboże z daleka, od dzikich, coś złego się święci, nastają czasy przesilenia — jak to ludzie nazywają. Albo to kiedy jest koniec nieszczęściu?... Dali nam prawo glosowania, ale czy to dodaje mięsa do garnka? Podatki gniotą nas, jak dawniej, dzieci nasze idą jak dawniej do wojska... Co tam gadać! na — próżno ludzie urządzają rewolucye, wszystko idzie na marne a chłop zawsze zostanie chłopem.
Jan, który lubił porządek we wszystkiem, czekał cierpliwie, by muódz dokończyć czytania. Gdy wszyscy ucichli on czytał dalej.
„Szczęśliwy rolniku, nie porzucaj twej wioski dla miasta, gdzie będziesz musiał kupować wszystko, mleko, mięso i jarzyny, gdzie narażony na tysiączne pokusy wydasz wszystko do ostatniego grosza. Czy brak ci na wsi słońca i powietrza? Życie na wsi jest największą rozkoszą a ty zdala od złoconych gmachów posiadłeś szczęście prawdziwe. Przecież miejscy robotnicy uciekają na wieś w dni świąteczne. Mieszczanie również marzą tylko o tem, aby wyjechać na wieś i tam zrywać kwiaty, jeść owoce prosto z drzewa albo przewracać koziołki na trawie. Pamiętaj o tem zawsze, Kubo, że pieniądze nie dają szczęścia. Jeżeli masz sumienie spokojne, jesteś bogatym i szczęśliwym“.
Glos jego drżał, łamał się wzruszeniem, ogarniającem serce jego. On też wychowany w mieście, nieraz doznał tęsknoty za rozkoszami wiejskiego życia. Wszyscy spochmurnieli, kobiety siedziały pochylone nad robotami, mężczyźni patrzyli przed siebie.
Autor książki żartował z nich widocznie! Za pieniądze wszystkiego dostać można a oni zdychali z nędzy. Milczenie to, świadczące wymownie o cierpieniu i tłumionych urazach, niepokoiło młodego parobka, przerwał je więc następującą uwagą:
— Z tem wszystkiem, kto wie, czy nie byłoby nam lepiej, gdybyśmy się uczyć zaczęli... Ludzie byli dawniej tak nie szczęśliwi, bo nic nie umieli. Dzisiaj uczą się już trochę, to też lepiej im się dzieje. Trzeba więc brać się do książki i w szkołach uczyć się jak uprawiać ziemię.
Ale stary Fouan, zagorzały zwolennik rutyny, przerwał mu z oburzeniem:
— Nie zawracaj że nam głowy z twoją nauką! Im więcej człowiek umie, tem mu gorzej, ponieważ pięćdziesiąt lat temu ziemia dawała dużo więcej. Oho! uparta to strasznie bestya! gniewa się jak ją męczą, daje tyle tylko, ile jej się podoba patrzcie naprzykład na pana Hourdequin, Bóg wie ile pieniędzy wydał na różne nowe wynalazki i cóż mu z tego przyszło?! Oh! wszystko brednie! chłop zawsze chłopem zostanie!
Dziewiąta wybiła. Słowa starca, brzmiące, jak wyrok ostateczny, zakończyły rozmowę. Róża poszła do kuchni po garnek z kasztanami które piekły się w gorącym popiele. Kasztany pieczone — to zwykła wieczerza wieśniaków francuzkioh, w dzień Wszystkich Świętych. Uniesiona hojnością, przyniosła nadto dwie kwarty białego wina. Wtedy zapomniano zupełnie o smutnych opowiadaniach, wesołość wróciła, paznogcie i zęby pracowały zawzięcie nad wydobyciem z łupin dymiących się jeszcze kasztanów. Olbrzymka schowała natychmiast swoją część do kieszeni, bo jadła wolniej od innych.
Bécu i Hyacynt połykali z łupinami, rzucając je sobie prosto w usta, podczas, gdy ośmielona nieco Palmyra, obierała je nader starannie i karmiła niemi brata. Dzieci „robiły kiszkę“, Flądra nadgryzała łupinę, potem ściskała kasztan w palcach a Delfin i Ernest zlizywali ciekący sok. Smakowało im to bardzo. Liza i Franciszki poszły też za ich przykładem. Po raz ostatni objaśniono świecę, trącono się kieliszkami za zdrowie wszystkich obecnych. Gorąco wzmogło się w oborze, cuchnący opar podnosił się z pościółki, z wielkich belek pułapu świerszcz odzywał się coraz głośniej; krowy rozcierały w zębach łupiny, które im rzucano, aby i one przyjęły udział w ogólnej uczcie. Wreszcie o wpół do jedenastej zaczęto się rozchodzić do domów. Najpierw odeszła Fanny, zabrawszy z sobą Ernesta. Potem wyszli Bécu i Hyacynt, odurzeni mroźnem powietrzem zataczali się, nieprzytomni prawie; Flądra i Delfin podtrzymywali ich, popychając, klnąc, jak woźnica prowadzący narowistego konia, który zapomnial drogi do stajni. Ilekroć drzwi się otwarły, wpadał do obory ostry powiew z zasianej śniegiem drogi. Ale Olbrzymka nie śpieszyła się wcale, obwiązywała szyję chustką i powoli naciągała rękawice bez palców. Nie spojrzała nawet na Palmyrę i Hilariona, którzy wymknęli się cichaczem, drżąc z zimna w swych łachmanach, wreszcie wyszła powoli, zatrzasnąwszy drzwi za sobą. W oborze zostały jeszcze Liza i Franciszka.
— Słuchajcieno, kapralu — ozwał się Fouan — może odprowadzicie dziewczęta, wracając do domu? To wam po drodze.
Jan kiwnął głową na znak potwierdzenia, podczas, gdy obie siostry kładły chustki na głowę.
Kozioł wolnym krokiem przechadzał się po oborze z twarzą ponurą i zamyśloną. Odkąd przestano czytać, nie odezwał się on ani razu jak gdyby przejęty do głębi dziejami tej ziemi, którą zdobywano z takim trudem. Dlaczegóżby nie miał zabrać wszystkiego dla siebie? Myśl o podziale stawała mu się nieznośną. Inne jeszcze, niejasne myśli cisnęły mu się do głowy: gniew, duma, zawsze obstawanie przy raz powiedzianem słowie, rozpaczliwa żądza, obawa, by go nie oszukano. Stanął wreszcie, powziąwszy stanowcze postanowienie:
— Idę spać, żegnam was.
— Jakto? dlaczego nas żegnasz?
— Bo przededniem wracam do la Chamade... Pewnie więc już was nie zobaczę.
Ojciec i matki stali przed nim osłupieni.
— No! a twoja część — zapytał Fouan — czy bierzesz swoje?
Kozioł zabierał się do wyjścia, stojąc już przy drzwiach odwrócił się:
— Nie!
Dreszcz wstrząsnął całem ciałem starego wieśniaka Wyprostował się dumnie, raz jeszcze przypomniał sobie dawną swą przewagę w rodzinie:
— Jak chcesz! niegodziwy z ciebie syn! Oddam twemu bratu i siostrze, co im się należy, wydzierżawię im twoją część i postaram się, aby zatrzymali wszystko po mojej śmierci... Nic nie dostaniesz a teraz wynoś się!
Kozioł ani drgnął, stał spokojnie, sztywny jak drąg.
Teraz już Róża próbowała go rozczulić:
— Ach! ty niedołęgo! wiesz przecie, że cię kochamy tak, jak tamtych!... Jak żmija kąsasz rękę, która cię wyniańczyła. Przyjmijże!
— Nie!
Wyszedł z obory, poszedł spać Liza i Franciszka, wracały w milczeniu do domu, wzruszone sceną, której były świadkami przed chwilą. Objęły się rękoma za szyję, wśród nocnych ciemności, na białem tle śniegu, postacie ich zdawały się zlewać w jedno. Jan, który szedł za nimi i nie odzywał się takie, posłyszał ich szlochanie. Zbliżył się, chcąc im dodać odwagi.
— Poczekajcie, on się namyśli, jutro zgodzi się na wszystko.
— Ach! wy go chyba nie znacie! — wykrzyknęła Liza. — Wołałby dać się porąbać w kawałki aniżeli ustąpić... Nie! nie! to się już nie naprawi!
I z rozpaczą w głosie dodała:
— Co ja będę robiła z tym jego dzieciakiem?
— Ha! musi przecie wyjść na świat — szepnęła Franciszka.
Roześmiały się obie. Ale smutek jakiś tłoczył im serce, po chwili znów płakać zaczęły.
Odprowadziwszy dziewczęta, Jan poszedł dalej.
Śnieg przestał padać, jasne i pogodne niebo iskrzyło się gwiazdami, mroźne powietrze przejrzystem było jak krysstał; płaszczyzny Beaucyi ciągnęły się w dal, w nieskończoność, białe, nieruchome jak morze lodami okryte. Najlżejszy wietrzyk nie powiewał z dalekiego widnokręgu; Jan nie słyszał nic prócz uderzania grubych swych butów o stwardniałą powierzchnię ziemi. Głęboka cisza panowała w koło, mróz — jak potężny władzca — ucieszył wszystkie żywioły. Jan szedł dalej, wszystko, co czytał wieczorem sprawiało idu zamęt w głowie, zdjął kaszkiet, aby ochłodzić rozpalone skronie, czuł potrzebę nie myśleć o niczem. Myśl o tej ciężarnej dziewczynie i o jej siostrze dręczyła go także. Ziemia jęczała wciąż pod dotknięciem jego grubych butów. Mała gwiazdeczka oderwała się od firmamentu, lotem błyskawicy przemknęła się po niebie i zniknęła gdzieś daleko... daleko.
Na prawo zarysowywały się zabudowania folwarczne, wyglądające z daleka jak mały garb na tej białej, jednostajnej płaszczyźnie Skręciwszy na ścieżkę prowadzącą do folwarku, Jan przypomniał sobie, że tu właśnie znajduje się pole, które obsiewał przed kilkoma dniami, obejrzał się dojrzał pole, okryte białym całunem. Z pod cienkiej warstwy, lekkiej i puszystej jak futro gronostaja, przeglądały linie graniczne zagonów, wyciągniętych sztywno jak zdrętwiałe członki ciała ludzkiego. Jakimż błogim snem spało tu ziarno! jakże spokojnie leżało w tem zmarzniętem łonie, oczekuiąc ciepłego poranku, kiedy słońce wiosenne znów je powoła do życia!

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.