Strona:PL Zola - Ziemia.pdf/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i naglił wieśniaków do prędszego wychylenia kieliszków.
— Musimy już siadać do śniadania... No! Do miłego widzenia Deszcz już nie pada.
Wieśniacy wyszli, żałując, że dłużej zostać nie mogą.
Weterynarz wsiadł do rozklekotanej bryczki, zrzędząc jeszcze:
— Przebrzydłe kocisko nie warte nawet kawałka sznura, aby go utopić... Ale jak kto ma pieniądze!
— Pieniądze zarobione na małpach... jak przychodzą tak też idą — zawołał szyderczo Hyacynt.
Ale wszyscy, nawet Kozioł, który aż zbladł z zazdrości na widok bogactw pana Karola zaprzeczali tym słowom a Delhomme, najrozumniejszy z rodziny, wyrzekł uroczyście:
— Gdyby był próżniakiem, albo głupcem, nie miałby dzisiaj dwunastu tysięcy franków roczne go dochodu.
Weterynarz zaciął konia, inni poszli w dół ku rzece ścieżką, na której stały kałuże błota. Dochodzili właśnie do łąki, którą jeszcze podzielić należało, gdy znów rozpoczęła się ulewa. Ale tym razem nie zważali na deszcz, głód im dokuczał, chcieli zakończyć jak najprędzej. Przy pomiarze znów zaczęła się kłótnia, bo w trzecim udziale nie było ani jednego drzewka, podczas, gdy w każdym z dwóch pierwszych znajdował się mały lasek.