Villette/Tom I/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Charlotte Brontë
Tytuł Villette
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia „Linolit“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. Villette
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
CHARLOTTE BRONTË
VILLETTE
WARSZAWA — 1939
TOWARZYSTWO WYDAWNICZE „RÓJ“

Tytuł oryginału
VILLETTE
z oryginału angielskiego przełożyła
R. CENTNERSZWEROWA
DRUKARNIA LINOLIT“ WARSZAWA


NOTATKA BIBLIOGRAFICZNA

Świetnie zapoczątkowany przez Walter-Scotta w pierwszej ćwierci XIX stulecia rozkwit powieści angielskiej osiągnął swój punkt szczytowy w piątym i szóstym dziesiątku tego wieku, zaznaczając się w dziejach literatury twórczością Dickensa, Thackeray‘a oraz całego szeregu pierwszorzędnych autorów i autorek. Utwory ich sprawiły, że piśmiennictwo angielskie, niezależnie od poważnych osiągnięć swoich w tym czasokresie w dziedzinie poezji, historji i krytyki literackiej, zwłaszcza t. zw. essay‘ów, nosi miano „wieku powieści“.
Do najwybitniejszych spośród współczesnych Dickensowi i Thackeray‘owi powieściopisarek angielskich należą trzy siostry Brontë: Charlotta, Emilia i Anna, znane pod pseudonimami, jakich używały: Currer, Ellis i Acton Bell (imiona przybrane od pierwszych liter ich imion rzeczywistych). Urodzone, jako córki duchownego anglikańskiego pochodzenia irlandzkiego, Patryka Brontë, (Charlotta — w 1816, Emilia — w 1818 i Anna — w 1820) wystąpiły na widownię literacką po raz pierwszy w 1846, wydając łącznie własnym nakładem niewielki tomik poezji, podpisany wszystkimi trzema pseudonimami. Dziełko to, stanowiące obecnie raczej ciekawostkę literacką, pozbawione jest większej wartości poetyckiej, nie zyskało też w swoim czasie poważniejszego uznania. Rychło, a raczej równocześnie, przerzuciły się wszystkie trzy siostry na niwę powieściową. Emilia wystąpiła z utworem „Wuthering Heights“ (Wichrowe wyżyny)[1], Anna z powieścią „Agnes Grey“, zaś pierwociną Charlotty była powieść „The Professor“. Emilia i Anna umarły wkrótce potem, pierwsza w 1848, druga — w 1849, nie pozostawiwszy więcej godnych zaznaczenia utworów.
Charlotta Brontë — Currer Bell — ustaliła swoją sławę powieściopisarki dwoma utworami nade wszystko: „Jane Eyre“ i „Villette“, wyróżniającymi się wielką na owe czasy śmiałością poglądów, stworzeniem szeregu mocnych postaci osób działających, a nade wszystko niezwykle wnikliwą znajomością duszy kobiecej. W obu tych powieściach, podobnie jak w utworach Dickensa, przeważa element autobiograficzny oraz to, co stanowi najbardziej znamienną cechę utworów powieściowych Charlotty Brontë: wprowadzony przez nią, po raz pierwszy bodaj do beletrystyki angielskiej, tak modny obecnie pierwiastek reportażowy. Przy właściwym danej epoce nastawieniu romantycznym znajdują w jej powieściach wierne odtworzenie ówczesne stosunki społeczne, uwydatnione w osobiście zaobserwowanych przez autorkę przejawach. Ze względu na te walory przełożone zostały jej powieści na wszystkie nieomal języki europejskie. Podana tutaj w przekładzie powieść jej „Villette“ słusznie uważana jest przez krytykę wszechświatową za najudatniejszy i najbardziej interesujący ze wszystkich utworów powieściowych Charlotty Brontë. Zawiera on żywe zobrazowanie pensji żeńskiej w Brukselli, oparte na własnych przeżyciach autorki, która była zrazu uczennicą a potem nauczycielką języka angielskiego w tym zakładzie wychowawczym. Materiał autobiograficzno-reportażowy użyty tu został jedynie za tło powieści, w której osnowę artystycznie wpleciony został pełen wdzięku romans, czyniący z „Villette“ charakterem swoim utwór prawdziwie klasyczny. Słynne wydawnictwo „Oxford University Press“ pomieściło też „Villette“ w rzędzie t. zw. „The World‘s Classics“ (Utworów klasycznych literatury wszechświatowej). Podany poniżej przekład polski tej powieści dokonany został z tego właśnie wydania oxfordskiego.
Wymownym świadectwem ducha epoki ówczesnej w Anglii i na kontynencie jest opisana w „Villette“ scysja na tle religijno-wyznaniowym, jaka miała rzeczywiście miejsce na owej pensji żeńskiej, powodując nawet decydujące poróżnienie się autorki z przełożoną.
Przedwczesna w 1855 śmierć Charlotty Brontë w rok niespełna po jej zamążpójściu za pana Nichollsa, długoletniego wikarego jej ojca, położyła kres jej tak pięknie zapowiadającej się twórczości. Ostatnim jej utworem była powieść „Shirley“, która nie miała jednak tak wielkiego powodzenia, jak „Jane Eyre“ i „Villette“.
Obszerny, wydany w formie książkowej w r. 1857, życiorys Charlotty Brontë zawdzięczamy współczesnej jej pisarce, Elżbiecie Gaskell, ogłaszającej swoje utwory pod nazwiskiem panieńskim: Stevenson. Ciekawe również studium o życiu i pracach Charlotty Brontë ogłosił Thackeray w miesięczniku „Cornhill Magazine“ w 1860.

R. CENTNERSZWEROWA.

ROZDZIAŁ I
BRETTON

Moja chrzestna matka mieszkała w ładnym domu starożytnego, schludnego miasta Bretton. Rodzina jej męża osiadła tutaj od szeregu pokoleń, nosząc nawet nazwisko jednobrzmiące z nazwą kolebki jej rodu: Brettonowie z Bretton. Czy stało się to jedynie dzięki osobliwemu zbiegowi okoliczności, czy też daleki jakiś przodek ich był osobistością odpowiednio wybitną i dostatecznie doniosłego znaczenia, aby przekazać nazwisko swoje zamieszkiwanej przez niego okolicy? — nic mi o tym nie wiadomo.
Kiedy byłam małą dziewczynką, jeździłam do Bretton dwa razy do roku mniej więcej, zawsze rada bardzo tym odwiedzinom. Dom i jego mieszkańcy szczególnie przypadali mi do gustu. Obszerne, ciche pokoje, starannie dobrane umeblowanie, wielkie, jasne okna, balkon zewnętrzny, wychodzący na piękną, starą ulicę, na której zdawał się stale panować nastrój niedzielnie odświętny — taka cicha i spokojna była jej atmosfera, takie czyste jej chodniki i jezdnia. Wszystko to podobało mi się niezmiernie. W domu, zajmowanym przez samych ludzi dorosłych, bywa zazwyczaj jedyne znajdujące się wśród nich dziecko przedmiotem ogólnego zainteresowania. I mną również wielce interesowała się — w sposób zrównoważony — pani Bretton, owdowiała, zanim jeszcze poznałam ją i mająca jedynego syna tylko. Jej mąż, lekarz, umarł, kiedy była jeszcze młodą i przystojną kobietą.
Nie pamiętam jej młodą, była jednak w czasie, kiedy ją poznałam, wciąż jeszcze przystojna, wysoka, dobrze zbudowana, i, mimo że miała ciemną cerę, jak na Angielkę, jaśniały zawsze smagłe policzki jej rumieńcem zdrowia, tryskającego również z jej pięknych, pogodnie patrzących na świat, czarnych oczu. Uważano powszechnie za godny pożałowania fakt, że nie przekazała cery swojej synowi, którego oczy były niebieskie — jakkolwiek już nawet w jego wieku chłopięcym nader przenikliwe — a także koloru długich jego włosów, których barwy nie odważali się jego przyjaciele określać ściślej, nazywając je złotymi, ilekroć padał na nie blask słońca. Odziedziczył, natomiast, po matce, rysy twarzy, jak również białe jej zęby, jej wzrost (a raczej zapowiedź wzrostu, nie był jeszcze bowiem rozwinięty w pełni), a nade wszystko, co znacznie lepsze, jej nieskazitelne zdrowie oraz jej usposobienie równe i pogodne, warte więcej, aniżeli posiadanie największej fortuny.
Na jesieni roku... bawiłam w Bretton, dokąd zabrała mnie moja matka chrzestna, przyjechawszy po mnie do krewnych moich, u których stale mieszkałam w owym czasie. Przypuszczam, że wówczas już przewidywać musiała przyszły bieg wypadków, których ja osobiście nie podejrzewałam nawet, jakkolwiek nieokreślone, mętne przeczuwanie ich wystarczało do omroczenia cieniem smutku ówczesnego mojego życia; zadowolona też byłam z tej zmiany środowiska i otaczających mnie w nim osób.
Czas upływał dla mnie zawsze mile przy boku mojej matki chrzestnej, nie z zawrotną szybkością wprawdzie, ale łagodnie, niby wezbrana rzeka, przepływająca przez równinę. Moje odwiedziny u niej podobne były do pobytu Christiana i Hopeful nad pewnym miłym strumykiem, obsadzonym po obu brzegach zielonymi drzewami i łąkami, pięknie pstrzącymi się przez cały rok liliami i innym kwieciem. Nie było tu uroku urozmaicenia, ani podniety nieprzewidzianych wydarzeń; tak jednak lubiłam spokój i tak mało żądna byłam podniet, że kiedy przyszły wreszcie, odczułam je raczej jako niepożądane zakłócenie spokoju, żałując, że nie pozostały z dala ode mnie.
Pewnego dnia nadszedł list, którego treść była dla pani Bretton niespodzianką, a zarazem niemile ją zaskoczyła. Myślałam w pierwszej chwili, że to wiadomość od moich krewnych, donoszących o Bóg wie jakiej katastrofie; nie było jednak w liście żadnej wzmianki o mnie. Chmura zdawała się rozpraszać.
Nazajutrz, kiedy, po powrocie z długiej przechadzki, weszłam do zajmowanej przeze mnie sypialni, zastałam w niej niespodziewaną zmianę. Oprócz mojego francuskiego łóżka, któremu charakter mile ocienionego ustronia nadawały osłaniające je kotary, stało w rogu udrapowane na biało łóżeczko, a oprócz mojej komody — mała komódka z różanego drzewa.
Wpatrzyłam się zdumiona.
— Co oznaczają te sprzęty? — zapytałam.
Odpowiedź była wyraźna i jasna.
— Przybywa nowy gość. Pani Bretton oczekuje jeszcze kogoś.
Przy obiedzie, na który zeszłam niebawem, wyjaśniło się wszystko. Otrzymam niebawem towarzyszkę, małą dziewczynkę, córeczkę przyjaciela i dalekiego krewnego nieboszczyka doktora Brettona. Dziewczynka ta — objaśniono mnie — straciła niedawno matkę, jakkolwiek — dodała pani Bretton — strata nie była tak wielka, jak mogłoby zrazu zdawać się. Pani Home (tak brzmiało nazwisko rodziców spodziewanego małego gościa) była kobietą bardzo przystojną, ale płochą, zaniedbującą swoje dziecko i sprawiającą mężowi swojemu wiele rozczarowań i zawodów. Związek ich okazał się tak bardzo daleki od małżeńskiej harmonii, że doszło wreszcie do separacji, za zgodą obopólną, bez przeprowadzenia tej sprawy przez sądy. Rychło po tym, pani Home, przemęczywszy się zbytnio na balu, zaziębiła się, zapadła na gorączkową jakąś chorobę i wkrótce umarła. Mąż jej, człowiek wielce uczuciowy i wrażliwy z natury, wstrząśnięty nazbyt nagłym zakomunikowaniem mu tej wiadomości, wmówił sobie — i nie podobna było przekonać go, aby mogło być inaczej — że nadmierna jego surowość względem żony, brak cierpliwości i wyrozumiałości dla niej, przyczyniły się do przyśpieszenia tragicznego jej końca. Tak bardzo trapił się tą myślą, że oddziałało to w końcu nader ujemnie na jego psychikę. Lekarze zalecili mu odbycie dłuższej podróży, licząc na skuteczny wpływ zupełnej zmiany warunków i otoczenia. Pani Bretton zaofiarowała się zaopiekować na ten czas jego małą córeczką.
— Mam nadzieję — rzekła moja chrzestna — że dziecko nie wda się w matkę i nie będzie taką płochą, trzpiotowatą, o ptasim móżdżku zalotnicą, z jaką prawdziwe rozsądnemu człowiekowi nie wpadłoby na myśl żenić się. Pan Home może być, co prawda, uważany za człowieka rozsądnego — po swojemu — jakkolwiek niezbyt praktycznego. Rozmiłowany w nauce, spędza pół życia w laboratorium na robieniu doświadczeń — czego motylkowata jego żona nie była nigdy w stanie zrozumieć, ani znieść. — Muszę przyznać — dodała szczerze moja chrzestna matka — że i mnie samej nie bardzo podobałoby się to.
Na zadane jej przeze mnie w tej sprawie zapytanie wyjaśniła mi w dalszym ciągu, że, jak utrzymywał nieboszczyk jej mąż, odziedziczył pan Home naukowe swoje upodobania po wuju z linii macierzystej, znanym francuskim uczonym. Albowiem pan Home był pochodzenia mieszanego: francuskiego i szkockiego, i miał zamieszkałych we Francji krewnych, z których niejedni pisali swoje nazwisko z poprzedzającym je arystokratycznym de“ i uważali ród swój za szlachecki.
Tego samego wieczora wysłany został służący na spotkanie kolasy pocztowej, którą miał przybyć nasz mały gość. Pani Bretton i ja siedziałyśmy w salonie w oczekiwaniu na przyjazd dziecka, same ze względu na nieobecność Johna Grahama, który pojechał w odwiedziny do jednego ze swoich kolegów szkolnych, mieszkającego na wsi. Moja matka chrzestna skracała sobie czas oczekiwania czytaniem gazety wieczornej, a ja szyłam. Noc była burzliwa i słotna, deszcz siekł o szyby, wiatr dął nieustannie, zawodząc żałośnie.
„Biedne dziecko!“ — wzdychała pani Bretton od czasu do czasu. — „Jaka okropna pogoda do podróżowania! Chciałabym, aby znalazła się już bezpiecznie tutaj.“
Na krótko przed dziesiątą jęknął dzwonek przy drzwiach wejściowych oznajmiając powrót Warrena (tak nazywał się wysłany po małą służący). Jak tylko zdążono otworzyć drzwi na dole, zbiegłam do hallu, gdzie stał już kufer oraz kilka pudeł tekturowych, przy nich młoda piastunka, zaś u podnóża schodów Warren, niosący na rękach i tulący do siebie jakiś poowijany w szale tłomoczek.
— Czy to jest przywiezione dziecko? — zapytałam.
— Tak, proszę panienki.
Chciałam odwinąć szale, aby zobaczyć twarz małej, pośpiesznie jednak odwróciła ją ona i ukryła na ramieniu Warrena.
— Proszę mnie spuścić na podłogę — szepnęło dziecko cichutkim głosikiem w chwili, kiedy Warren otwierał drzwi salonu — i zdjąć ze mnie ten szal — dodało, usiłując równocześnie wyciągnąć maleńką rączką szpilkę, przytrzymującą szal, aby z rodzajem kapryśnego pośpiechu, zrzucić z siebie niezdarne opatulenie. Istotka, która wyłoniła się z pod niego, zrobiła umiejętną próbę złożenia szala, okazał się on jednak zbyt ciężki i wielki, aby mogła mu sprostać siła drobniuchnych rączek i ramion.
— Proszę to dać Harriet — rozkazała maleńka — już ona złoży go jak trzeba.
Po wydaniu tego rozporządzenia zwróciła się ku pani Bretton, w której twarzy utkwiła badawcze spojrzenie.
— Chodź, kochanie — zachęciła pani Bretton. — Muszę zobaczyć czy nie przemokłaś i nie przeziębłaś. Chodź, ogrzejesz się przy kominku.
Dziecko pośpieszyło na to wezwanie. Uwolniona z opatulenia figurka jej okazała się niepomiernie drobna, zarazem zgrabniuchna, lekka jak piórko, przedziwnie kształtna i pociągająca. Siedząc na kolanach mojej matki chrzestnej sprawiała wrażenie lalki raczej, niż dziecka. Podobieństwo do lalki potęgowała w moich oczach jej szyjka, cieniuchna i delikatna jak utoczona z wosku, a także główka okryta gąszczem jedwabistych loków.
Pani Bretton, rozcierając rączki, nóżki i ramiona małej, przemawiała do niej krótkimi, pieszczotliwymi zdaniami. Dziecko zrazu odpowiadało na nie wpatrywaniem się w starszą kobietę z wnikliwą ciekawością, rychło jednak opromienił jej twarzyczkę uśmiech pełen ujmującego wdzięku. Pani Bretton nie należała na ogół do osób nazbyt łatwo i hojnie darzących pieszczotami; nawet w stosunku do wielbionego przez nią jedynego syna rzadko dawała powodować się sentymentem, często wręcz przeciwnie nawet, była, czy udawała, oschłą. Kiedy jednak ta drobna dziecina uśmiechnęła się do niej, pocałowała ją i zapytała:
— Jak cię zwą, ptaszyno?
— Panienką.
— A jak jeszcze, prócz panienki?
— Polly — nazywa ją ojczulek.
— A czy Polly chętnie zamieszka u mnie?
— Nie na zawsze; tylko dopóki nie powróci ojczulek. Odjechał — dodała, potrząsając wymownie główką.
— Ojczulek powróci do swojej Polly, albo przyśle po nią.
— Na pewno powróci, proszę pani? Czy pani wie o tym?
— Myślę, że tak.
— A Harriet myśli, że nie; przynajmniej, że nie tak prędko. Jest chory.
Oczy jej zaszkliły się łzami. Wysunęła rączkę z ręki pani Bretton i spróbowała zsunąć się z jej kolan, napotkawszy wszakże na opór, rzekła:
— Chciałabym zejść już, proszę pani. Mogę siedzieć na stołeczku.
Pani Bretton pozwoliła jej ześlizgnąć się, a wówczas mała wzięła stołeczek i przeniosła go do kącika, pogrążonego w najgłębszym cieniu i tutaj usiadła pośpiesznie. Pani Bretton, jakkolwiek natura władcza, a w rzeczach poważnych nieubłaganie stanowcza nawet, bywała często bierna i ustępliwa w drobiazgach: nie sprzeciwiała się też dziecku, pozostawiając małej wolną wolę.
— Nie zwracaj na nią uwagi na razie — ostrzegła mnie.
Ja jednak zwróciłam na małą uwagę, a raczej nie odwracałam ani na chwilę uwagi od niej, obserwując ją, opierającą drobny łokietek na drobniuchnym kolanku, a główkę na rączce. Dostrzegłam, że wyjęła z lalczynej kieszonki lalczynej spódniczki swojej czworokątną cieniuchną szmateczkę batystu, która miała służyć jej za chustkę do nosa. Po chwili do wyjątkowo wrażliwych uszu moich doleciał cichutki odgłos łkania. Inne dzieci zwykły, kiedy je coś boli czy smuci, płakać głośno, hałaśliwie, nie wstydząc się, ani powstrzymując łez. Ta maleńka istotka, natomiast, łkała prawie niedosłyszalnie, od czasu do czasu tylko zdradzając swoje wzruszenie leciuchnym pociąganiem powietrza noskiem. Pani Bretton nie słyszała tego, na szczęście. Niebawem głosik, dochodzący z ciemnego kąta, zapytał:
— Czy można zadzwonić na Harriet?
Zadzwoniłam. Wezwana piastunka przyszła niebawem.
— Trzeba mnie położyć do łóżka — rozkazała jej malutka pani. — Musisz zapytać się, gdzie będę spała.
Harriet wyjaśniła, że zdążyła już dowiedzieć się o tym.
— Zapytaj, czy wolno ci będzie spać ze mną — powtórzyła mała.
— Nie, panienko — odparła Harriet. — Ma panieneczka spać w jednym pokoju z tą panią — wskazała głową na mnie.
„Panieneczka“ nie wyszła z ciemnego swojego kąta, zauważyłam jednak, że jej oczy szukają mnie. Po paru chwilach niemego takiego badania wyłoniła się ze swojego kącika.
— Życzę pani dobrej nocy — rzekła, zwracając się do pani Bretton, mnie wszelako ominęła w milczeniu.
— Dobranoc ci, Polly — powiedziałam.
— Nie ma potrzeby mówić mi dobranoc; mamy przecież spać w tym samym pokoju — odpowiedziała, po czym znikła poza drzwiami salonu. Usłyszałyśmy jeszcze tylko propozycję Harriet zaniesienia jej na górę.
— Nie ma potrzeby — brzmiała powtórnie ta sama odpowiedź. — Nie ma potrzeby! Nie ma potrzeby! — wołała, wspinając się mozolnie po schodach, jak nas objaśnił o tym odgłos wleczenia za sobą wyraźnie znużonych drobnych stópek.
Kiedy w godzinę później przyszłam do sypialni położyć się spać, zastałam małą wciąż jeszcze czuwającą. Ułożyła poduszki w ten sposób, aby mogły podtrzymać ją w pozycji siedzącej: obie rączki jej spoczywały na kołdrze, splecione gestem osobliwie nie dziecięcej cichej rezygnacji. Przez jakiś czas nie odzywałam się do niej, przed samym wszakże zgaszeniem świecy poradziłam jej, aby położyła się lepiej.
— I to przyjdzie — brzmiała odpowiedź.
— Ale zaziębisz się w ten sposób, mała panienko.
Wzięła z krzesła, stojącego przy jej łóżeczku drobną jakąś sztukę ubrania i narzuciła ją sobie na ramionka. Pozwoliłam jej robić co chciała. Wsłuchując się przez chwilę poprzez ciemności, zdałam sobie sprawę, że maleńka wciąż jeszcze płacze, usiłuje jednak czynić to możliwie najciszej i najpowściągliwiej.
Obudziwszy się o świcie, usłyszałam kapanie wody, ściekającej jak gdyby cienką strużką. Spojrzałam w stronę, skąd dochodził ten odgłos i ujrzałam małą Polly, która wstała już i, wdrapawszy się na krzesło przy umywalni, z wysiłkiem przechylała dzbanek (którego nie była w stanie udźwignąć i podnieść), aby przelać jego zawartość do miski. Ciekawy był widok jej myjącej się i ubierającej. Drobna jej figurka uwijała się przy tych czynnościach tak żywo, a zarazem tak bezszelestnie! Widoczne było, że nie przywykła obywać się przy ubieraniu bez cudzej pomocy: guziki, haftki, wstążeczki, tasiemki i dziurki do przewlekania ich przez nie nastręczały jej wiele trudności, które usiłowała pokonywać z wzruszającą wytrwałością. Złożyła porządnie swoją koszulkę nocną, wygładziła jak tylko umiała najlepiej fałdy swojego posłania, po czym, cofnąwszy się do kącika, w którym ukrywały ją zwoje drapujących łóżeczko białych muślinowych firanek, zachowywała się cichutko. Uniosłam się na łóżku i wyciągnęłam głowę, aby zobaczyć co robi. Klęczała, oparłszy czoło na dłoniach. Widocznie było, że odmawia pacierze.
Piastunka jej zastukała do drzwi. Mała zerwała się.
— Jestem ubrana, Harriet — rzekła. — Sama się ubrałam, na pewno jednak nie jestem pozapinana porządnie. Popraw na mnie wszystko.
— Dlaczego panieneczka ubrała się sama?
— Cicho, Harriett! Nie mów tak głośno, żeby nie obudzić tej dziewczyny (oczywiste było, że mówi o mnie, przypuszczając, że śpię, ponownie bowiem położyłam się i zamknęłam oczy) — Ubrałam się umyślnie sama, żeby umieć, jak odjedziesz ode mnie.
— Czy panieneczka chce, żebym odjechała?
— Kiedy byłaś zła, nieraz chciałam, żebyś odeszła od nas, ale teraz nie. Zawiąż mi porządnie szarfę w pasie i przygładź mi włosy, jak się należy, proszę cię.
— Szarfa panieneczki leży jak ulana. Jaka z panieneczki porządnicka.
— Nie, nie, trzeba zawiązać ją jeszcze raz. Proszę cię, zrób to.
— Dobrze już, dobrze. Ale jak pojadę, musi panieneczka prosić tę młodą panią, żeby dopomogła przy ubieraniu się.
— Za nic w świecie.
— Dlaczego? Jest bardzo miła. Spodziewam się, że panieneczka będzie grzeczna dla niej i nie będzie zadzierała na nią nosa po swojemu.
— Nie chcę, żeby mnie ubierała! Nie chcę, słyszysz? Za żadne skarby!
— Śmieszne z panieneczki stworzenie.
— Nie robisz mi równego przedziału, Harriet. Będzie znów pokręcony.
— Kto by tam kiedy dogodził panience. No, a teraz dobrze?
— Tak sobie. Dokąd mam iść teraz, kiedy jestem ubrana?
— Zaprowadzę panieneczkę do pokoju śniadaniowego.
— Dobrze. Chodźmy.
Skierowały się ku drzwiom. Nagle mała zatrzymała się.
— O, Harriet, dlaczego to nie jest dom ojczulka! Nie znam tych wszystkich ludzi!
— Niech panieneczka będzie grzeczna. Nie kaprysi.
— Jestem grzeczna, ale boli mnie tutaj — dotknęła ręką okolicy serca i, pojękując z cicha, wyszła z pokoju.
— Ojczulku! Ojczulku! — zawodziła płaczliwie.
Podniosłam się, aby położyć kres tej scenie, dopóki jeszcze można było zapobiec gwałtownemu wybuchowi.
— Niech panienka powie dzień dobry młodej pani — nakazała Harriet.
Rzuciła pośpiesznie „dzień dobry“, po czym wyszła za piastunką z pokoju.
Harriett wyjechała tego samego dnia, udając się do znajomych swoich, mieszkających w sąsiedztwie.
Zeszedłszy na dół, zastałam Paulinę (dziecko mówiło o sobie, jako o Polly, pełne jej wszakże, nie zdrobniałe imię brzmiało: Paulina Maria), siedzącą tuż przy stole śniadaniowym obok pani Bretton. Stał przed nią kubek mleka, a mała kromka chleba wypełniała jej rączkę, leżącą bezczynnie na obrusie. Mała nie jadła.
— Nie mam pojęcia jak damy sobie radę z tym stworzonkiem — zwróciła się do mnie moja matka chrzestna po śniadaniu i odejściu Polly. — Nic nie bierze do ust, a po jej oczach i po jej całej twarzy poznać wyraźnie, że nie spała.
Uspokoiłam panią Bretton, wyrażając ufność we wpływ czasu i serdecznego obchodzenia się z dzieckiem.
— Gdyby polubiła kogoś w naszym domu, przyzwyczaiłaby się wkrótce, nie wcześniej jednak — odparła pani Bretton.




ROZDZIAŁ II
PAULINA

Upłynęło kilka dni i, jak się zdawało, trudno było liczyć, aby dziecko miało polubić kogoś szczególniej w domu nowej swojej opiekunki. Nie była właściwie niegrzeczna, ani kapryśna: nie podobna byłoby nawet nazwać jej nieposłuszną, trudno wszakże znaleźć istotę, która mniej niż ona nadawałaby się do ukojenia jej, do kierowania nią, a chociażby do przystosowania jej do nowych warunków. Była zgnębiona, tak wyraźnie zgnębiona, że żadna osoba dorosła nie mogłaby równie bezsprzecznie wyrażać smutku swego układem twarzy i całej postaci. Żadne pożłobione zmarszczkami oblicze dorosłego wygnańca, tęskniącego za Europą i przebywającego na antypodach lądu europejskiego, nie mogłoby zdradzać wyraźniejszych oznak tęsknoty za domem rodzinnym, aniżeli twarzyczka tego dziecka. Zdawała się starzeć, szczupleć i mizernieć w oczach. Ja osobiście, nie obdarzona udręką nazbyt bujnej i przeczulonej wyobraźni, dziwnego zawsze doznawałam uczucia, ilekroć, otworzywszy drzwi, zastawałam małą samą jedną, przykucniętą w kącie i opierającą główkę na drobniuchnej rączce. Pokój, w którym przebywała, wydawał mi się nie zamieszkały, ale nawiedzony przez zjawę upiorną.
A kiedy znów, budząc się w noc księżycową, dostrzegałam jej maleńką, białą figurkę, wyraźnie odcinającą się w nocnej swojej koszulce, klęczącą na łóżku i modlącą się żarliwie, ni to gorąca katoliczka czy metodystka — sprawiała na mnie wrażenie świętej w ekstazie zachwycenia. Nie wiedziałam wówczas co mam o tym myśleć, czułam jednak, że fantazjuję tak samo niezdrowo i nielogicznie, jak ta, trawiona niedziecięcą tęsknotą, mała dziewczynka.
Rzadko podchwytywało ucho moje pojedyńcze słowa jej modlitwy, tak cichuteńko ją szeptała; czasem nawet była jej modlitwa zupełnie niema, nie wypowiadana artykułowanymi dźwiękami. O ile jednak, w rzadkich chwilach udawało mi się rozróżnić jakieś słowa, było nimi niezmienne wezwanie: „Ojczulku, drogi mój ojczulku!“
Zrozumiałam, że mam przed sobą jednotorową organizację duchową, zdradzającą skłonności maniakalne, które uważałam zawsze za największą klęskę, jaką może być dotknięta natura ludzka, bez różnicy mężczyzn, czy kobiet, nimi obciążonych.
Trudno przewidzieć, do czego mogłoby w końcu doprowadzić małą jej samoudręczanie się, gdyby trwało w dalszym ciągu, nie udaremnione przez nikogo. Na szczęście wszakże, uległ nastrój dziecka nagłemu niespodziewanemu zwrotowi.
Pewnego dnia pani Bretton, chcąc wydostać małą z kąta, w który stałe zaszywała się, i zająć czymś jej umysł, posadziła ją na ławeczce pod oknem i poleciła jej policzyć ile pań i ilu panów przejdzie ulicą w ciągu określonego czasu. Ale dziecko siedziało tępo, obojętnie, nie patrząc prawie, a już na pewno nie licząc, kiedy nagle — nie spuszczałam z niej przez cały czas oczu — dostrzegłam na jej twarzy zmianę błyskawiczną. Takie niebezpiecznie przewrażliwione (jak to się zwie) natury, nastręczają wiele ciekawych spostrzeżeń obserwującym je osobom, szczęśliwie chronionym — dzięki chłodniejszemu ich temperamentowi — i przed podleganiem nierównym takim nastrojom i czczemu fantazjowaniu. Wpatrzone w jeden punkt oczy dziewczynki rozpaliły się, drobne, stale nachmurzone czołko rozjaśniło się promiennie, wyraz smutku i zgnębienia znikł jak gdyby zdmuchnięty czarem z jej twarzyczki, ustępując miejsca nagłemu ożywieniu i podnieceniu.
— Tak! To on! — zerwało się z jej ust.
I, z szybkością ptaka, czy wyrzuconej z cięciwy strzały, pomknęła z pokoju. W jaki sposób udało jej się otworzyć ciężkie drzwi wejściowe na dole, nie mam pojęcia, chyba że szczęśliwym dla niej trafem były uchylone. A może zetknęła się z Warrenem, który nie mógł oprzeć się jej żądaniu — wyobrażam sobie, jak dalece natarczywemu i gwałtownemu! Faktem jest w każdym razie, że wypatrując z zaciekawieniem przez okno, ujrzałam maleńką figurkę w czarnej sukience i w zgrabnym, drobno zaplisowanym fartuszku (nie podobna było skłonić Polly do noszenia ochraniających całą sukienkę fartuchów, tak wielki żywiła do nich wstręt) biegnącą pędem przez połowę długości jezdni i w chwili, kiedy zamierzałam zwrócić się do pani Bretton, aby ostrzec ją, że mała wybiegła jak oszalała na ulicę i że należałoby natychmiast pośpieszyć po nią, ujrzałam dziecko, pochwycone przez kogoś i ukryte na czyjejś piersi zarówno przed moim okiem, jak przed zdumionymi spojrzeniami przechodniów. Porwania tego dokonał jakiś pan, który teraz, osłoniwszy maleńką swoim płaszczem, skierował się wraz z nią ku domowi, skąd wybiegła.
Przypuszczałam, że odda dziecko służącemu, a sam odejdzie, wbrew mojemu przewidywaniu jednak, wszedł i on także i, po zatrzymaniu się przez chwilę na dole, towarzyszył małej na górne piętro.
Sposób przyjęcia go przez panią Bretton ujawnił mi od razu, że osoba jego była jej dobrze znana. Powitała go serdecznie, wydając się jednak spłoszona, zdziwiona i nieco niemile zaskoczona. Niemy wyrzut, jaki przybyły wyczytał znać w jej spojrzeniu, skłonił go do wyjaśnienia:
— Nie byłem w stanie oprzeć się, droga pani; nie mogłem opuścić kraju, nie przekonawszy się osobiście, czy moja maleńka przyzwyczaiła się do nowego otoczenia.
— Pańskie przybycie znów ją od niego odzwyczai.
— Mam nadzieję, że nie. I cóż, jak się ma i co porabia najsłodsza kruszynka ojczusiowa?
Z pytaniem tym zwrócił się do Pauliny, siadając na krześle i stawiając ją na posadzce przed sobą.
— Jak się ma i co porabia kruszynka ojczusiowa? — powtórzyła zapytanie, przytulona do kolan ojca i wpatrzona w zachwyceniu w twarz jego.
Była to cicha i poza tymi kilkoma słowami niema scena, tak głęboka wszakże wzruszająca dzięki modlitewnemu nieledwie skupieniu, w jakim się odbyła, że tym bardziej gnębiące sprawiła na mnie wrażenie. Przy wszelkich, niepowściąganych siłą woli, nieopanowanych wybuchach sprawia widzowi ulgę poczucie pewnej ich śmieszności, i stąd wzgardy dla nich; za najbardziej przytłaczającą, natomiast, uważałam zawsze tego rodzaju wrażliwość, która gnębi siłą własnej potęgi — olbrzym niewolnik uginający się pod panowaniem trzeźwego rozsądku.
Pan Home był mężczyzną o surowych — może nawet powiedzieć należałoby o twardych — rysach; czoło miał pobrużdżone, kości policzkowe wystające. Była to twarz typowo szkocka, w oczach jego wszakże malowała się niezwykła u Szkotów głębia uczucia, w tej chwili ujawnionego wyraźnie w podnieceniu, jakiego niezdolny był pokonać. Jego północny akcent w mowie harmonizował z całokształtem jego fizjonomii. Wyglądem swoim sprawiał zarazem wrażenie człowieka dumnego i prostolinijnego.
Położył dłoń swoją na podniesionej ku niemu główce dziecka, które szepnęło:
— Pocałuj swoją Polly, ojczulku!
Pocałował ją. Pragnęłam usłyszeć z ust dziecka jakiś okrzyk spazmatyczny, który przyniósłby mi ulgę i przywróciłby mi spokój. Mała zachowywała się wszakże zadziwiająco cicho: jak gdyby spełniło się wszystko czego pragnęła i dlatego była upojona szczęściem i radością.
Nie przypominając rodzica swojego ani rysami ani wyrazem twarzy, była przecież nieodrodną jego córką: usposobienie jej kształtowało się pod jego wpływem, umysł jej zapełniony był treścią jego umysłu, niczym filiżanka — płynem wlanym do niej z flakonu.
Pan Home umiał niewątpliwie po męsku panować nad sobą, niezależnie od uczuć jakie miotały nim w ukryciu w stosunku do pewnych spraw.
— Polly — rzekł, wpatrzony w małą swoją córeczkę — zejdź do hallu; leży tam na krześle moje palto; przeszukaj jego kieszenie, znajdziesz w jednej z nich chustkę do nosa, którą przyniesiesz mi tutaj.
Usłuchała od razu, poszła i powróciła szybko, czekając posłusznie z chustką w rączce. Wyglądała prawdziwie jak obrazek z tą swoją zgrabną, drobniutką figurką, opartą o kolana Home‘a. Widząc jednak, że ojciec nie przestaje rozmawiać, jak gdyby nieświadomy jej powrotu, ujęła jego rękę, otworzyła nie opierające się temu gestowi palce, wsunęła pomiędzy nie chustkę i zamknęła je ponownie na niej. Przez chwilę zdawał się w dalszym ciągu nie widzieć małej i nie czuć jej obecności, rychło jednak pochylił się ku niej i posadził ją na swoich kolanach, a ona przytuliła się do niego i, mimo że żadne z nich ani nie patrzyło na drugie, ani też nie zamieniło słowa w ciągu godziny z rzędu, byli, jak przypuszczam, oboje zadowoleni w pełni.
Podczas herbaty popołudniowej ruchy i zachowanie się małej istotki sprawiały, jak zazwyczaj, prawdziwą rozkosz oczom obecnych. Zaczęła od pokierowania Warrenem jak ma ustawić krzesła.
— Proszę postawić krzesło mojego ojczulka tutaj, a moje tuż obok, pomiędzy ojczulkiem a panią Bretton: muszę podać mu jego herbatę.
Usiadła i wskazała obok siebie miejsce ojcu.
— Usiądź obok mnie, jak gdybyśmy byli u nas w domu.
A potem, kiedy wzięła dla niego filiżankę napełnioną herbatą, którą własnoręcznie osłodziła i do której wlała śmietankę, dodała:
— Zawsze w domu robiłam to dla ciebie; nikt nie umiał ci tak dogodzić, jak ja, nawet ty sam, ojczulku, nie umiałeś.
Przez cały czas posiłku uwijała się w dalszym ciągu, usługując ojcu, w sposób zabawnie niedorzeczny chwilami. Szczypce do cukru były za wielkie na jedną z rączek, musiała też użyć obu przy posługiwaniu się tym instrumentem. Podźwignięcie srebrnego dzbanuszka do śmietanki, półmiska z kromkami chleba z masłem, a nawet filiżanki i spodeczka było zadaniem przerastającym siły jej i możność; odważnie jednak usiłowała sprostać mu, manewrując każdym z tych przedmiotów z kolei, szczęśliwie też podołała wszystkiemu, nie przelawszy nic, ani nie uszkodziwszy. Prawdę mówiąc, uważałam ją za małą kręcicką, ojciec jej wszakże, zaślepiony, jak wszyscy rodzice, zdawał się z wielkim zadowoleniem przyjmować jej usługi, cudownie nawet ukojony jej krzątaniem się dokoła niego.
— To jedyna moja pociecha w życiu — nie mógł powstrzymać się od uczynienia wyznania pani Bretton. Moja matka chrzestna miała taką samą własną „pociechę“, niezrównanie tylko większych rozmiarów, w danym momencie nieobecną w domu, w zupełności też potrafiła zrozumieć i odczuć słabą stronę swojego gościa.
Ta druga „pociecha“ ukazała się na widowni tego samego jeszcze wieczora. Wiedziałam, że na ten dzień oznaczony był jego powrót, zdawałam też sobie sprawę, że pani Bretton pozostawała od rana już w transie oczekiwania. Siedzieliśmy wszyscy po herbacie dokoła kominka, kiedy przyłączył się i Graham także do naszego koła. Należałoby raczej powiedzieć: przerwał je i wprowadził zamieszanie do niego; zjawienie się młodego chłopca wywołało oczywiście nagły rozgwar, wobec tego zaś, że świeżo przybyły pościł przez cały dzień, jak utrzymywał, trzeba było zakrzątnąć się dokoła solidnego nakarmienia go. On i pan Home przywitali się jako dawni dobrzy znajomi; na małą dziewczynkę nie zwrócił Graham na razie wcale uwagi.
Po ukończeniu posiłku i odpowiedzeniu na niezliczone pytania matki, wstał chłopiec od stołu i usiadł przy kominku. Naprzeciwko niego siedział pan Home i tuż przy nim dziecko. Mówiąc o niej jako o dziecku, używam niewłaściwego, bynajmniej nie określającego jej wyrażenia. Pojęcie „dziecko“ nasuwa wszystko inne raczej, aniżeli wizję poważnej, skupionej małej osóbki w żałobnej sukience i białym fartuszku, mogącymi nadawać się równie dobrze na ubranie większych rozmiarów lalki. Osóbka ta umieszczona była na wysokim krzesełku obok stolika z jej białą, z politurowanego drzewa szkatułką do ręcznych robót i trzymała w rączce kawałek batystu, który pilnie obrębiała, przekłuwając go raz w raz igłą, podobną w jej paluszkach do rożna kuchennego nieledwie. Manewrując nią nieporadnie, kłuła się wciąż i pozostawiała na białym batyście szereg maleńkich czerwonych plamek; od czasu do czasu wzdrygała się, ilekroć przekorne narzędzie wymykało się spod jej władzy nad nim i wpijało się głębiej niż zazwyczaj w maleńki paluszek. Nie ustawała jednak w pracy, cicha wciąż, pilna, przejęta dokonywanym zadaniem, prawdziwa mała kobietka.
Graham był w owym czasie przystojnym szesnastoletnim wyrostkiem, którego wygląd nie wzbudzał jednak nazbyt wielkiego zaufania do jego solidności. Zaznaczam ten rys nie dlatego, aby chłopiec miał być w istocie szczególnie przewrotny z natury, ale dlatego, że określenie to wydaje mi się odpowiednie do opisania jasnej, celtyckiej (nie saksońskiej) jego urody, jego falujących jasno-kasztanowatych włosów, jego smukłej, kształtnej postaci oraz często goszczącego na jego twarzy uśmiechu, nie pozbawionego ani pociągającego uroku, ani przebiegłości (nie w ujemnym sensie jednak). Psutym, samowolnym chłopcem był w owym okresie.
Przez dłuższy czas przyglądał się w milczeniu drobnej figurynce, siedzącej naprzeciw niego z poważną skupioną minką, a kiedy chwilowa nieobecność w pokoju pana Home przestała zmuszać go do nieśmiałego półuśmiechu — jedynego u niego objawu onieśmielenia — zwrócił się do pani Bretton.
— Mamo — rzekł — widzę w naszym towarzystwie młodą damę, której nie miałem dotychczas zaszczytu być przedstawionym.
— Masz pewno na myśli małą córeczkę pana Home‘a — odparła matka.
— Tak, w samej rzeczy, łaskawa pani — skłonił się syn. — Uważam jednak sposób wyrażania się łaskawej pani za nazbyt mało ceremonialny; mówiąc o młodej damie, którą mam na myśli, nazwałbym ją panną Home.
— Słuchaj, Grahamie, nie pozwolę ci droczyć się z dzieckiem. Nie wyobrażaj sobie, że zgodzę się abyś zrobił z niej twoją ofiarę.
— Łaskawa pani — zwrócił się do małej, nie stropiony bynajmniej naganą z ust matki — czy mogę mieć zaszczyt przedstawienia się pani, skoro nikt inny nie zdradza chęci wyświadczenia pani ani mnie tej uprzejmości? Powolny sługa łaskawej pani, John Graham Bretton.
Spojrzała na niego wstającego z krzesła i składającego przed nią głęboki ukłon. Odłożyła rozważnie naparstek, nożyczki i robotę, zeszła ostrożnie z wysokiego krzesła i dygając przed nim nisko z niewypowiedzianą powagą, przywitała go uprzejmym: — „Jak się pan ma?“
— Cieszę się pozostawaniem w dobrym zdrowiu, nieco tylko znużony jestem pośpieszną podróżą. Mam nadzieję, łaskawa pani, że i panią także widzę dobrze się mającą.
— Wcale znoń...śnie — brzmiała ambitna odpowiedź małej kobietki, która, po wypowiedzeniu jej, usiłowała zająć uprzednie wysokie swoje stanowisko; czując jednak, że nie będzie mogła tego dokonać bez pewnego wysiłku i niezgrabnego wspinania się pod górę — a nie mogła przecież narazić w ten sposób na szwank swojej godności — z drugiej zaś strony nie decydując się za nic na świecie na szukanie cudzej pomocy w obecności tego młodego panicza, zrzekła się wysokiego krzesła na korzyść niskiego stołeczka. Ku stołeczkowi temu przysunął Graham swoje krzesło.
— Mam nadzieję, łaskawa pani, że jej obecna rezydencja, dom mojej matki, wydaje się pani odpowiednią siedzibą?
— Nie nade—zwy—czaj—nie; chciałabym wrócić do domu.
— Zupełnie naturalne i godne pochwały dążenie, łaskawa pani; będę jednak czynił co tylko będzie w mojej mocy, aby przeciwstawić mu się. Liczę na to, że uda mi się uzyskać dzięki pani odrobinę cennego pierwiastka, zwanego zabawą, której matka moja i tu obecna panna Snowe nie były zdolne zapewnić mi.
— Wyjadę z moim ojczulkiem i nie będę długo pozostawała u matki łaskawego pana.
— Tak, tak, pozostanie pani u nas, ze mną, jestem pewien. Mam kucyka, na którym będzie pani jeździła i mnóstwo książek z obrazkami, które będę pani pokazywał.
— Czy i pan będzie mieszkał teraz tutaj?
— Mieszkam tutaj. Jest pani z tego zadowolona? Podobam się pani?
— Nie.
— Dlaczego?
— Wydaje mi się pan jakiś dziwny.
— Moja twarz, łaskawa pani?
— Twarz pana i wszystko w panu. Ma pan długie czerwone włosy.
— Kasztanowate, jeśli łaska: mama nazywa je kasztanowatymi, czy złotymi. Tego samego zdania są o nich wszystkie jej przyjaciółki. Ale nawet z moimi „długimi czerwonymi włosami“ (potrząsnął z rodzajem triumfu bujną swoją czupryną, o której on sam dobrze wiedział, że ma płowy odcień, i dumny był z tej lwiej jej barwy) — nie mógłbym być dziwniejszy niż wasza łaskawość, szanowna pani.
— Nazywa mnie pan dziwną?...
— Oczywiście.
(Po chwili milczenia).
— Myślę, że powinnam już iść spać.
— Takie małe stworzonko powinnoby od wielu godzin już być w łóżeczku, ale czekała pani na pewno na mnie, aby przyjrzeć mi się jak wyglądam, prawda?
— Nie. Wcale nie.
— Jestem pewien, że powodem tego opóźnionego pójścia spać była chęć korzystania z przyjemności, jaką darzy moje towarzystwo. Wiedziała pani, że przyjadę dzisiaj i stąd to czekanie na możność zobaczenia mnie?
— Nie poszłam spać dlatego, że jest tutaj mój ojczulek, a wcale nie kto inny.
— Ślicznie, łaskawa pani. Stanę się na pewno ulubieńcem pani: polubi pani wkrótce moje towarzystwo bardziej jeszcze, niż towarzystwo swego ojczulka, ośmielę się wyrazić przypuszczenie.
Powiedziała dobranoc pani Bretton i mnie; zawahała się, niepewna czy Graham zasługuje na te same względy, ale on w tej samej chwili pochwycił ją i uniósł w górę jedną ręką i tą jedną ręką trzymał ją wysoko ponad swoją głową. Odbicie własne w tej pozycji ujrzała w lustrze, zamieszczonym nad kominkiem. Nagłość, i łobuzowska bezceremonialność tego gestu, a nade wszystko okazany przez Grahama brak szacunku dla jej osoby, były nie do zniesienia.
— Mógłby się pan wstydzić, panie Grahamie! — krzyknęła z oburzeniem — proszę mnie spuścić! — A kiedy stanęła ponownie na własnych nogach na podłodze, dodała z powagą: — Ciekawa jestem, co pomyślałby pan o mnie, gdybym chciała zrobić to samo z panem i podniosła pana jedną ręką (pogroziła mu imponującą górną swoją kończyną) jak służący Warren podnosi małą kotkę.
Powiedziawszy to, wyszła z godnością z pokoju.




ROZDZIAŁ III
TOWARZYSZE ZABAWY

Pan Home pozostał dwa dni. Przez cały czas pobytu nie podobna było skłonić go do wyjścia z domu: siedział przez cały czas przy ogniu kominkowym, chwilami w milczeniu, czasem znów słuchając uprzejmie uwag i zapytań pani Bretton i odpowiadając na nie. Gawędy pani Bretton były odpowiednio dostrojone do chorobliwie zgnębionego nastroju jej gościa. — Umiała być nie nazbyt litującą się, zarazem jednak współczującą i rozsądną; zdobywała się nawet na ton macierzyński. Była o tyle starsza od niego, że mogła sobie pozwolić na podobną rolę.
Co się tyczy małej Polly, była ona równocześnie uszczęśliwiona i milcząca, pochłonięta i czujna. Ojciec często sadzał ją sobie na kolana; siedziała wówczas cichutko, przytulona do niego, dopóki nie poczuła, czy też nie wyobraziła sobie, że zaczyna on kręcić się niespokojnie. Zwracała się wówczas do niego, mówiąc:
— Spuść mnie, ojczulku, na podłogę, zanadto ci ciążę.
Z tymi słowami zsuwał się potężny ciężar z ojcowskich kolan na dywan, na którym przykucał przy samych nogach „ojczulka“, wydostawszy z białej swojej skrzynki do robót ręcznych poplamiony krwią batystowy kwadracik. Miała to być, jak się zdawało, chusteczka, przeznaczona na upominek dla „ojczulka“, musiała więc być obrębiona przed jego wyjazdem; stąd pilność małej szwaczki, nie zdolnej odrobić więcej niż kilkanaście ściegów w ciągu pół godziny.
Wieczór, sprowadzający Grahama pod dach macierzyński (cały dzień spędzał chłopiec w szkole), był dla nas równocześnie hasłem wzmożonego ożywienia — nie osłabionego bynajmniej scenami, jakie rozgrywały się nieodmiennie pomiędzy nim a „panną Pauliną Home“.
Wynikiem jej oburzenia za jego zachowanie się pierwszego wieczora był pełen wyniosłej obcości, sposób traktowania przez nią zuchwalca: stałą jej odpowiedzią, ilekroć zwracał się do niej, było:
— Nie mogę dotrzymać panu towarzystwa: mam o tylu innych rzeczach do myślenia.
Na błagania, aby wyjawiła o jakich rzeczach, odpowiadała:
— O ważnych interesach.
Graham próbował skusić ją otwieraniem swojego biurka i opróżnianiem go z niezmiernie różnorodnej jego zawartości: wyjmował śliczne pieczątki, barwne pałeczki wosku, scyzoryki z rozmaitymi napisami, niektóre nawet wesoło kolorowane, i skrzętnie przez niego gromadzone. Nie można było nawet utrzymywać, aby kuszenie to miało być zupełnie daremne: spojrzenia małej, rzucane ukradkiem sponad roboty, zerkały z zaciekawieniem w stronę biurka, usianego pociągającymi obrazkami. Rycina z wizerunkiem dziecka bawiącego się z wiernym swoim towarzyszem, potulnym wyżłem, upadła na podłogę, jak gdyby przypadkiem.
— Ładny piesek! — zawołała zachwycona.
Graham przezornie udawał, że nie słyszał jej słów. Po chwili, wysunąwszy się ze swojego kącika, podeszła bliżej, aby móc lepiej obejrzeć śliczny obrazek. Nie była w stanie oprzeć się czarowi wielkich oczu psa i długich jego uszu, a także kapelusza i strojnej sukienki dziecka.
— Ładny obrazek! — przyznała łaskawie.
— Proszę go sobie wziąć, jeśli się jaśnie panience podoba — rzekł Graham.
Zdawała się wahać. Chęć posiadania ślicznego obrazka była przemożna, przyjęcie byłoby jednak ustępstwem z krzywdą własnej godności. Nie. Odłożyła rycinę i odeszła.
— Nie chcesz więc jej wziąć, Polly? — zapytał, przechodząc w zwracaniu się do niej na ton naturalnie poufały, koleżeński.
— Nie. Wolę nie. Dziękuję.
— Chcesz wiedzieć co zrobię z tą ryciną, jeśli jej nie weźmiesz?
Zawróciła w połowie drogi, aby wysłuchać.
— Potnę ją na fidibusy do zapalania świecy.
— Nie!
— Właśnie, że tak zrobię.
— Proszę, nie!
Graham pozostał jednak nieugięty pomimo jej błagalnego tonu i wyjął nożyczki z koszyka do robót swojej matki.
— Uwaga, tnę! — rzekł, robiąc groźny gest. — Widzisz, tędy, przez sam środek głowy Fida, i przy tym odetnę połowę nosa małemu Harry.
— Nie! Nie! Nie!
— To chodź do mnie! Ale pręciutko, bo inaczej zrobię co mówię.
Zawahała się, ociągała się chwilkę, i wreszcie uległa.
— A teraz, chcesz ją mieć?
— Proszę.
— Ale będę żądał zapłaty.
— Ile?
— Całusa.
— Proszę naprzód dać mi obrazek do ręki.
Teraz Polly z kolei sprawiała wrażenie podstępnej. Graham dał jej rycinę. W tej samej chwili wymknęła się swojemu wierzycielowi i uciekła do ojca, znajdując bezpieczne schronienie na jego kolanach. Graham udał wielce zagniewanego i poskoczył za nią. W strachu przed nim ukryła twarz w fałdach ojcowej kamizelki.
— Ojczulku!... Ojczulku!... Każ mu odejść!
— Nie odejdę! — zagroził Graham.
Z odwróconą twarzą wyciągnęła rączkę gestem odpychającym, aby nie dopuścić go do siebie.
— W takim razie pocałuję cię w rękę — rzekł — w tej samej chwili jednak rączka zacisnęła się w miniaturową piąstkę, która wymierzyła mu zapłatę w drobnej monecie, nie podobnej bynajmniej do pocałunku.
Graham — na swój sposób nie ustępując przebiegłością małej towarzyszce zabaw — odskoczył mocno skonfundowany na pozór, i rzucił się na kanapę, tuląc głowę do poduszki, jak gdyby w przystępie gwałtownego bólu. Polly, zdumiona jego milczeniem, zerknęła na niego ukradkiem. Twarz chłopca i ręce ukryte były w dłoniach. Zaniepokojona, odwróciła się w jego stronę, nie schodząc jednak z kolan ojca, i wpatrywała się z niepokojem w swojego przeciwnika. Graham jęknął.
— Ojczulku, co mu się stało? — szepnęła.
— Sama go lepiej zapytaj, Polly.
— Czy uderzyłam go tak mocno? (Powtórny jęk).
— Sądząc z jego jęków, należałoby przypuścić, że bardzo mocno — odparł pan Home.
— Mamo — jęknął Graham słabym głosem — myślę, że należy chyba posłać po doktora. O! Moje oko! (ponowna cisza, zakłócona tylko jękami Grahama).
— Co będzie jeżeli oślepnę?! — zawołał.
Krzywdzicielka jego nie była w stanie znieść podobnej myśli.
— Proszę mi pokazać oko; nie chciałam trafić w nie, tylko w usta. Nie przypuszczałam, że uderzyłam tak bardzo mocno.
Odpowiedzią było milczenie. Twarzyczka jej zaczęła drgać.
— Tak mi przykro! Tak mi przykro!...
Wzruszenie znalazło ujście w łkaniu.
— Dość już dręczenia dziecka! — oburzyła się pani Bretton.
— To tylko żarty, moja pieszczotko — zawołał pan Home.
W tej chwili Graham podniósł się nagłym skokiem, raz jeszcze porwał ją wysoko w górę, a ona powtórnie ukarała go i, targając go za lwią czuprynę, obsypywała go gradem wyzwisk:
— Ty najniegodziwszy, najgorszy, najniegrzeczniejszy człowieku! Ty najstraszniejszy kłamczuchu, jaki tylko może być na całym świecie!

Z rana w dniu wyjazdu pana Home‘a on i jego córka odbyli rozmowę sam na sam, ukryci na ławeczce za firankami okiennymi.
— Czy nie mogłabym zapakować mojej skrzynki i pojechać razem z tobą, ojczulku? — szepnęła zupełnie poważnie.
Potrząsnął przecząco głową.
— Sprawiłabym ci kłopot?
— Tak, Polly.
— Dlatego, że jestem mała?
— Dlatego, że jesteś mała i wątła. Podróżować mogą tylko dorośli, silni ludzie. Nie miej jednak takiej smutnej minki, małe moje kochanie; łamiesz mi tym serce. Ojczulek powróci wkrótce do swojej Polly.
— Nie jestem wcale smutna, wcale nie jestem smutna, ojczulku.
— Przykro byłoby mojej Polly, gdyby miała sprawić ból swojemu ojczulkowi, prawda?
— Jeszcze przykrzej niż przykro.
— W takim razie moja Polly musi być wesoła: nie płakać przy pożegnaniu i nie smucić się po moim wyjeździe. Musi myśleć o tym, że będziemy znów rychło razem i starać się być wesołą do tego czasu. Czy mogę liczyć na to, że moja ptaszyna będzie się starała być wesołą?
— Będzie się starała.
— Wierzę, że tak będzie. Żegnaj więc, kochanie. Czas już na mnie.
Teraz?! Już teraz?!...
Podała ojcu drgające usteczka. Ojciec jej załkał, ale ona — zauważyłam to — nie płakała. Zsunąwszy ją ze swoich kolan, uścisnął na pożegnanie ręce wszystkich obecnych i odjechał.
Kiedy drzwi wejściowe do hallu zaniknęły się za nim, opadła na kolana przy krześle z okrzykiem: — „Ojczulku!“
Okrzyk był przyciszony, ale przeciągły. Brzmiało w nim bolesne pytanie: — „Dlaczego opuściłeś mnie?...“ Widziałam że przez pierwszych kilka minut dziecko cierpi męki. W tym krótkim ułamku swojego dziecięctwa doznała wzruszeń, jakich nie przeżywają niektórzy nigdy. Leżało to w jej naturze, zapowiadając, że czeka ją więcej takich chwil, o ile będzie żyła. Nikt nie przemówił ani słowa. Pani Bretton, jako matka, uroniła kilka łez. Graham, zajęty pisaniem, podniósł głowę i utkwił wzrok w Polly. Ja, Lucy Snowe, nie zatraciłam równowagi.
Mała istotka, pozostawiona w ten sposób w spokoju i nie nagabywana przez nikogo, dokonała dla samej siebie tego, czego nikt inny nie mógłby dla niej uczynić — pogodziła się z bólem nie do zniesienia, jak się zdawało, i niebawem opanowała go nawet. Ani tego dnia, ani następnego nie byłaby zdolna przyjąć pocieszania jej przez nikogo. Stopniowo, z czasem, stała się bardziej bierna.
Trzeciego wieczora, kiedy, cicha i zgnębiona, siedziała na podłodze, Graham, który wszedł do pokoju, podniósł ją łagodnie, nie mówiąc ani słowa. Nie opierała mu się, przytuliła się nawet do niego, jak gdyby wyczerpana. Kiedy usiadł, złożyła główkę na jego ramieniu i po chwili zasnęła; uśpioną zaniósł na górę do jej łóżeczka. Nie byłam wcale zdziwiona, kiedy, nazajutrz z rana pierwszym jej pytaniem było:
— Gdzie jest pan Graham?
Traf chciał, że Graham nie zeszedł tego dnia na śniadanie. Miał do napisania wypracowanie jakieś, które zmuszony był wręczyć tego rana jeszcze nauczycielowi w klasie, poprosił więc matkę, aby przysłała mu filiżankę herbaty do jego pokoju. Polly sama zaofiarowała się, że zaniesie ją: musi przecież zająć się czymś, dbać o kogoś. Filiżanka, nalana po brzegi, została jej powierzona; mimo że była małą kręcicką, odznaczała się wielką starannością i ostrożnością. Pokój, w którym Graham odrabiał lekcje, położony był naprzeciwko pokoju śniadaniowego, a że oba pokoje miały drzwi jedne naprzeciwko drugich po obu stronach przedzielającego je kurytarza, mogłam łatwo śledzić małą okiem.
— Co pan robi? — zapytała, wchodząc do pokoju Grahama.
— Piszę.
— Dlaczego nie przychodzi pan na śniadanie, żeby zjeść je razem ze swoją mamą?
— Jestem zanadto zajęty.
— Chce pan dostać śniadanie?
— Naturalnie.
— Proszę, przyniosłam je.
Rzekłszy to, postawiła filiżankę na dywanie, niby dozorca więzienny, przynoszący więźniowi kubek wody do drzwi jego celi, i cofnęła się. Po chwili powróciła.
— Co pan chciałby dostać do jedzenia... oprócz herbaty?
— Coś dobrego. Przynieś mi coś szczególnie dobrego, jak prawdziwa dobra mała kobietka.
Polly powróciła do pani Bretton.
— Proszę, niech pani pośle swojemu synowi coś bardzo dobrego.
— Sama wybierz dla niego, Polly. Jak myślisz, co mamy posłać mu?
Mała wzięła po porcji ze wszystkiego co było najlepsze na stole, ale niebawem powróciła, prosząc szeptem o osobliwą jakąś marmeladę, której tu nie było. Otrzymała żądany przysmak (pani Bretton nie odmawiała nigdy niczego swojemu spadkobiercy) i wnet potem usłyszeliśmy Grahama, wychwalającego pod niebiosa małą swoją opiekunkę i przyrzekającego jej, że jak będzie miał własny dom, przyjmie ją za gospodynię, a może nawet — o ile okaże prawdziwy talent kulinarny — za kucharkę. Kiedy, po zaniesieniu Grahamowi owej żądanej marmelady, nie powróciła do jadalni, poszłam po nią i zastałam oboje, ją i Grahama, śniadających tête à tête. Stała obok niego i dzieliła jego porcję, z wyjątkiem marmelady, której z wielkim taktem nie chciała tknąć w obawie, aby, jak przypuszczam, nie wydawało się, że postarała się o nią zarówno ze względu na samą siebie, jak na niego. Stale ujawniała podobnie miłe porywy, świadczące o niezwykłej delikatności uczuć.
Związek przyjaźni, zadzierzgnięty w ten sposób, nie rozwiał się już pośpiesznie. Okazało się wprost przeciwnie, że czas i okoliczności przyczyniły się raczej do umocnienia niż do osłabienia go. Mimo że oboje byli jak można najbardziej niedobrani wiekiem, płcią, dążeniami i wszystkim w ogóle, w niewytłumaczony wszelako sposób mieli sobie wzajem bardzo wiele do powiedzenia. Co się tyczy Polly, zauważyłam, że jej właściwa natura ujawniała się w pełni jedynie w towarzystwie młodego Brettona. Kiedy na dobre już oswoiła się i przywykła do domu pani Bretton, okazała się dzieckiem łatwym do prowadzenia. Moja matka chrzestna zupełnie dobrze dawała sobie z nią radę. Całymi dniami siadywała dziewczynka na stołeczku u stóp pani Bretton, ucząc się zadanych lekcyj, albo też szyjąc, czy pisząc cyfry szyferkiem na tabliczce, nigdy jednak nie odzywając się z niczym oryginalnym, ani też nie zdradzając żadnego przebłysku osobliwej swojej natury. Przestałam też obserwować ją w tych warunkach, ile że nie mogła budzić w takich chwilach większego zainteresowania. Kiedy wszakże wieczorem rozlegało się pukanie do drzwi powracającego do domu Grahama, dokonywało się w małej przeistoczenie momentalne. W jednej sekundzie była na górnym podeście klatki schodowej. Jej powitanie bywało stale wymówką, albo groźbą.
— Nie wytarłeś (tykała go już) jak się należy nóg o słomiankę. Powiem twojej mamie!
— Już jesteś, mała wiercipięto?!
— Tak, ale nie możesz mnie dosięgnąć. Stoję wyżej niż ty — chwaliła się, wysuwając główkę przez pręty balustrady (nawet podnosząc się na czubki palców, nie mogła przechylić się ponad nią).
— Polly!
— Co, drogi chłopcze? (tak nazywała go często, przejąwszy od jego matki ten sposób zwracania się do niego).
— Umieram ze zmęczenia — oświadczał Graham, opierając się o ścianę pasażu i udając zupełne wyczerpanie. — Dr Digby, nasz dyrektor, pokonał mnie do reszty, zbijając mnie całkiem z nóg dodatkowymi zadaniami. Zejdź na dół i dopomóż mi zanieść na górę książki i zeszyty.
— O, wiem! wiem! Chcesz mnie złapać!
— Wcale nie. Mówię najprawdziwszą prawdę. Jestem słaby jak trzcinka. Zejdź dopomóc mi.
— Oczy twoje są spokojne, jak u burej kotki, ale boję się, że skoczysz na mnie.
— Ja?! Skoczyć?! Nic podobnego! Nie mam sił do skakania. Zejdź, a przekonasz się.
— Może nawet zeszłabym, jeżeli mi przyrzekniesz, że nie tkniesz mnie; że nie porwiesz mnie w górę i nie będziesz kręcił mną jak wiatrakiem.
— O! Nie byłbym w stanie tego zrobić! — jęczał, osuwając się bezsilnie na krzesło.
— No, dobrze; połóż książki na pierwszym schodku, a sam odejdź o trzy kroki w tył.
Kiedy stawało się wedle jej życzenia, zbiegała na dół, nie spuszczając oka z osłabionego Grahama. Oczywiście, że jej zbliżenie się galwanizowało go od razu, budząc w nim nagły, gwałtowny przypływ sił: zabawa musiała udać się w tych warunkach. Czasem wpadała w prawdziwy gniew, czasem jednak odbywało się wszystko względnie gładko; słyszeliśmy ją w takich razach mówiącą przy prowadzeniu go po schodach.
— A teraz, drogi chłopcze, chodź i napij się herbaty. Jestem pewna, że potrzeba ci tego.
Zabawnie było obserwować ją siedzącą przy Grahamie podczas jego posilania się. W jego nieobecności była cichą, milczącą osóbką; przy nim ożywiała się od razu, zaaferowana, nadskakująca mu, ruchliwa jak żywe srebro. Przychodziło mi nieraz na myśl, że lepiej byłoby, gdyby myślała więcej o sobie i była spokojniejsza. Nic z tego jednak: jej własna osoba schodziła zupełnie na drugi plan; cała jej uwaga zaprzątnięta była nim wyłącznie. W jej pojęciu nie mógł być ani dostatecznie, ani dość starannie obsłużony; wielki Mogoł był w jej oczach niczym w porównaniu z nim. Gromadziła dokoła niego jeden po drugim wszystkie półmiseczki i koszyki z pieczywem i ciastem, a kiedy należało już przypuścić, że miał pod ręką wszystko, czego mógł zapragnąć, wpadała na nowy jeszcze pomysł.
— Proszę pani — przybiegała, szepcąc na ucho pani Bretton; — „Może syn pani chciałby zjeść ciastko — wiem, że jest tutaj“ — wskazywała paluszkiem na kredens. Pani Bretton była z zasady przeciwna jedzeniu ciastek do herbaty, prośba Polly bywała jednak szczególnie natarczywa. — Jedno maleńkie ciasteczko, proszę pani — tylko dla niego — musi przecież jeszcze raz iść do szkoły — dziewczętom takim jak ja i jak panna Snowe, nie jest potrzebne dogadzanie, ale jemu — tak. Lubi tak bardzo ciastka...
Graham w istocie bardzo lubił ciastka i prawie stale dostawał je. Należy oddać mu sprawiedliwość, że miał zawsze najszczersze intencje dzielenia się nimi z tą, której je zawdzięczał. Nigdy jednak nie zgadzała się na to. Naleganie na nią w tej mierze było niezawodnym sposobem zepsucia jej humoru na cały wieczór. Jedyną nagrodą, jakiej pragnęła za swoje starania, była możność krzątania się przy nim, stania przy jego kolanach i zagarniania podczas tych posiłków na wyłączną swoją własność całej jego uwagi i jego towarzystwa, nie zaś dzielenia się z nim słodyczami.
Ze zdumiewającą gotowością przystosowywała się do tematów, które mogły go interesować. Można było pomyśleć, że dziecko to nie ma własnego życia, ani własnych zainteresowań, musi więc z konieczności żyć, poruszać się i istnieć cudzymi. Teraz, kiedy ojciec jej był daleko, przylgnęła do Grahama, zdając się być zdolną do odczuwania jego wrażliwością jedynie, istnieć jego istnieniem wyłącznie. Umiała wyliczać z pamięci nie tylko wszystkie nazwiska, ale i wszystkie przezwiska jego kolegów szkolnych; przejęła od Grahama jego sposób określania każdego z nich z osobna; jedno jego słówko wystarczało jej, aby domyśleć się o kim mówi. Nigdy nie zapominała ani nie zamieniała charakterystycznych cech żadnego z nich, nie myląc się nigdy co do tego; zdarzało jej się nieraz całymi wieczorami mówić z Grahamem o jego kolegach i nauczycielach, których nie widziała ani razu w swoim życiu, zdając się najzupełniej świadomą ich wyglądu, gestów, sposobu zachowywania się i upodobań. Potrafiła nawet naśladować ich: jeden z młodszych nauczycieli, do którego młody Bretton czuł osobliwą odrazę, wyróżniał się jakimiś słabostkami, które w mig podchwyciła z opowiadań Grahama i nauczyła się przedrzeźniać ku wielkiej uciesze swojego towarzysza. Pani Bretton zganiła jej to jednak surowo i zakazała podobnej zabawy.
Młoda parka rzadko sprzeczała się. Raz wszakże wynikła pomiędzy obojgiem scysja, która zadała dotkliwy cios jej uczuciom.
Pewnego dnia miał Graham z racji swoich urodzin przyjąć u siebie kilku przyjaciół — chłopców w jego wieku. — Pani Bretton zaprosiła ich na obiad. Polly żywo zainteresowała się tą wizytą; tak często mówiła z Grahamem o spodziewanych jego gościach; należeli oni do tych, o których opowiadał jej najczęściej. Po obiedzie pozostawiono młodych chłopców samych w jadalni, gdzie zrobiło się niebawem bardzo wesoło, jak świadczyły dolatujące stamtąd hałasy. Przechodząc przypadkiem przez hall zobaczyłam małą Polly, siedzącą samotnie na najniższym stopniu schodów, wpatrzoną w połyskujące kolorowe szyby oszklonych drzwi stołowego pokoju, w których odbijało się światło lampy z hallu. Drobne czołko dziewczynki zasępione było ponurym rozmyślaniem.
— O czym tak myślisz, Polly?
— O niczym nadzwyczajnym; chciałabym tylko, żeby ta szyba w drzwiach była przezroczysta: mogłabym zajrzeć przez nią. Chłopcy są tacy weseli. Chciałabym móc wejść do nich, chciałabym być z Grahamem i przyjrzeć się jego kolegom.
— Cóż ci przeszkadza wejść?
— Boję się. Ale, jak pani myśli, czy mogłabym? Czy mogłabym zapukać do drzwi i poprosić, żeby mnie wpuścili?
Przypuszczałam, że chłopcy nie będą mieli nic przeciwko dopuszczeniu jej do swojego towarzystwa i dlatego zachęciłam ją do zapukania.
Zapukała, zbyt słabo zrazu, aby można było usłyszeć przez zamknięte drzwi, po ponowionej wszakże przez nią próbie drzwi zostały uchylone i w ich otworze ukazała się głowa Grahama, rozbawionego, zarazem jednak zniecierpliwionego.
— Czego chcesz, mała małpko?
— Wejść do was.
— Tylko tyle? Bardzo potrzebna nam tu jesteś! Ciekaw jestem co robilibyśmy z tobą. Zmykaj do mamy i do panny Snowe, i powiedz im, żeby położyły cię spać.
Kasztanowata grzywa i zaczerwieniona twarz Grahama znikły; drzwi zatrzasnęły się za nim z hałasem. Polly stała oszołomiona, oniemiała.
— Dlaczego mówił do mnie tak ostro? — szepnęła po chwili. — Nigdy nie mówi do mnie w taki sposób. — Co mu zrobiłam złego?
— Nie, Polly, nie zrobiłaś mu nic złego, tylko, widzisz, Graham zajęty jest swoimi kolegami.
— Tak. I lubi ich więcej niż mnie! Odpędza mnie teraz, bo ma ich u siebie!
Chciałam pocieszyć ją, a zarazem skorzystać ze sposobności wpojenia w nią paru podstawowych maksym filozoficznych, których pokaźny zasób miałam zawsze w pogotowiu. Powstrzymała mnie jednak przy pierwszym wypowiedzianym przeze mnie słowie, zatkawszy sobie uszy paluszkami, i rzuciła się na słomiankę twarzą do fliz kamiennej posadzki. Ani Warrenowi, ani kucharce, nie udało się podnieść jej, pozostawiliśmy ją więc w spokoju i pozwoliliśmy jej leżeć dopóki sama z własnej woli nie uważała za właściwe wstać i odejść.
Graham tego samego jeszcze wieczora zapomniał o swoim zniecierpliwieniu i, po odejściu kolegów, zwrócił się jak zwykle do małej swojej towarzyszki zabaw, wyrwała mu się wszakże z ręki, oczy jej rozbłysły gniewem; nie chciała powiedzieć mu dobranoc; nie chciała patrzeć na niego. Nazajutrz zachował się wobec niej obojętnie, a ona była sztywna i zimna jak marmur. Kiedy, po przeminięciu w ten sposób jeszcze jednego dnia, zaczął drażnić ją dopytywaniem się jaki jest właściwie powód jej dąsania się, nie otworzyła ust. Nie mógł oczywiście gniewać się na nią prawdziwie: zbyt niedobraną stanowili pod każdym względem parę; zrazu też próbował ułagodzić ją, a potem zadręczać dopytywaniem się:
— Dlaczego jesteś taka zagniewana na mnie? Co ci zrobiłem złego?
Za całą odpowiedź rozpłakała się, a wtedy ukoił ją pieszczotami, które przywróciły dawną ich przyjaźń. Należała jednak do istot, po których podobne wydarzenia nie prześlizgują się bez śladu. Zauważyłam, że po tym odtrąceniu jej przez niego, nigdy już więcej nie szukała go, nie wpraszała się do jego towarzystwa, ani też nie narzucała mu się w żaden inny sposób. Poleciłam jej pewnego razu, aby zaniosła mu jakąś książkę, kiedy siedział zamknięty w swoim pokoju do nauki.
— Poczekam, aż wyjdzie — odparła dumnie. — Nie chcę, żeby przeze mnie wstawał od biurka i otwierał mi drzwi.
Młody Bretton miał ulubionego kucyka, na którym wyjeżdżał często na spacer; Polly śledziła zawsze przez okno jego odjazd i przyjazd. Ambicją jej było móc objechać na kucyku raz jeden chociażby podwórze dokoła, nigdy jednak nie prosiła o dostąpienie tego zaszczytu. Pewnego dnia zeszła na podwórze, aby być obecną przy zsiadaniu Grahama z konia. Kiedy stała tak, oparta o furtkę, pragnienie przejechania się na kucyku płonęło ogniem tęsknoty w jej oczach.
— Cóż, Polly, masz ochotę przejechać się? — zapytał Graham nieco niedbale. Przypuszczam, że ton jego wydał jej się zbyt obojętny i lekceważący.
Nie, dziękuję ci — odparła, odwracając się z doskonale udawaną oziębłością.
— Radzę ci, przejedź się — powtórzył. — Wiem, że sprawi ci to przyjemność.
— Nie wyobrażaj sobie, że dbam chociaż trochę o to — odparła wyniośle.
— Nieprawda. Powiedziałaś Lucy Snowe, że bardzo pragniesz móc przejechać się.
— Lucy Snowe jest ploktarka — brzmiała jej odpowiedź (lekkie seplenienie i przekręcanie liter w niektórych wyrazach było jedyną jej cechą prawdziwie dziecięcą, najmniej przedwczesną). Powiedziawszy to, weszła do domu. Graham, który powrócił wkrótce po niej, odezwał się do matki:
— Mamo, myślę, że to stworzenie musi być chyba pomylone; istny gabinet osobliwości. Nudno jednak byłoby mi bez niej. Bawi mnie daleko więcej, aniżeli ty i Lucy Snowe.
— Panno Lucy — zwróciła się do mnie Polly (powoli przywykła wdawać się ze mną w pogawędkę, kiedy byłyśmy same w naszym pokoju wieczorem), wie pani jakiego dnia w tygodniu najbardziej lubię Grahama?
— Skądże mogłabym wiedzieć coś podobnie dziwnego? Czy możliwe, aby istniał taki dzień spośród siedmiu, w którym Graham jest inny niż w pozostałe sześć?
— Rozumie się, że jest! Jakto?! Czy pani tego nic rozumie? Nie wie pani takiej prostej rzeczy? Jest najdoskonalszy w niedzielę, bo mamy go w niedzielę cały dzień, i jest wtenczas taki spokojny, a wieczorem jest taki dobry.
Uwaga nie była bynajmniej bezpodstawna: chodzenie do kościoła i inne tego rodzaju obowiązki nastrajały Grahama w niedzielę na nutę spokoju; wieczory niedzielne poświęcał przeważnie niewinnym, może tylko nieco gnuśnym rodzajom zabawy przy ogniu kominkowym. Najczęściej brał w posiadanie kanapkę i wzywał do siebie Polly.
Graham był chłopcem nie zupełnie podobnym do innych jego rówieśników; nie szukał wyłącznej rozkoszy w czynie; był skłonny do wpadania od czasu do czasu w momenty zadumy; znajdował także przyjemność w czytaniu, a jego lektura nie była dobierana dorywczo, byle jak, na oślep. Miał wyraźne, charakterystyczne upodobania, a nawet przebłyski intuicyjnego gustu w wyborze. Rzadko, co prawda, robił uwagi o tym, co czytał, niejednokrotnie jednak widywałam go siedzącego i rozmyślającego o przeczytanym dziele.
Polly klęczała przy nim na małej poduszeczce, umieszczonej na dywanie. Rozmowa, jaka zawiązywała się pomiędzy obojgiem, rozpoczynała się zazwyczaj szeptem, przyciszonym, ale dosłyszalnym. Tu i owdzie podchwytywałam jej urywki, w istocie też przyznać musiałam, że jakiś lepszy i podnioślejszy nastrój, aniżeli zwykły, z dni powszednich, zdawał się usposabiać Grahama osobliwie łagodnie.
— Nauczyłaś się nowych hymnów w tym tygodniu, Polly?
— Nauczyłam się bardzo ładnego. Ma cztery wersety. Chcesz, abym je wypowiedziała?
— Dobrze, ale mów ładnie. Nie śpiesz się.
Po wypowiedzeniu, a raczej po na wpół śpiewnym wyrecytowaniu przez nią hymnu półgłosem, przystępował do wykazania błędów jej recytacji, udzielając wsłuchanej w jego słowa dziewczynce formalnego wykładu na ten temat. Uczyła się łatwo, i z równą łatwością naśladowała podany wzór, nade wszystko zaś przyjemność, jaką sprawiało jej poczucie, że zadowolniła Grahama, czyniła z niej doskonały materiał na uczennicę. Po hymnie następowało czytanie głośne — czasem rozdziału z Biblii: tutaj rzadko potrzebne było poprawianie; dziecko czytało płynnie i wnikliwe wszelkie ustępy opisowe, a kiedy natrafiła na temat, który była w stanie zrozumieć, a zwłaszcza, jeśli mógł ją zainteresować, stawała się wyrazistość i głębia uczucia jej recytacji wręcz zdumiewająca. Józef wrzucony do studni, Daniel w jaskini lwów — były najulubieńszymi jej opowieściami: szczerze wzruszała ją pierwsza zwłaszcza.
— Biedny Jakób! — wołała często drżącymi usteczkami. — Jak bardzo kochał swojego syna, Józefa! Tak bardzo — dodała pewnego razu — tak bardzo, Grahamie, jak ja kocham ciebie; gdybyś miał umrzeć (otworzyła ponownie księgę, odszukała werset i odczytała go) „Odmawiałabym wszelkich słów pociechy i zestąpiłabym do twojego grobu w żałobie“.
Przy wypowiedzeniu tych słów objęła Grahama drobnymi ramionkami, przyciągając ku sobie głowę jego okrytą gęstą grzywą włosów. Gest ten uderzył mnie wówczas — dobrze to pamiętam — jako nieopanowanie porywczy; sprawiało to wrażenie, jakiego możnaby doznać na widok zwierzęcia, groźnego z natury, sztucznie wszakże na wpół oswojonego i nazbyt nieostrożnie darzonego pieszczotami. Nie dlatego, abym miała obawiać się, że Graham wyrządzić jej może istotną krzywdę, albo też nazbyt szorstko odtrącić ją, przychodziło mi jednak na myśl, że mała naraża się na niecierpliwe, czy obojętne potraktowanie jej, co byłoby gorsze dla niej nieomal aniżeli faktyczny cios.
Na ogół wszakże przyjmował Graham takie wybuchy miłości z jej strony biernie raczej: czasem nawet wyraz zadowolonego zdumienia wobec jej poważnych oświadczyn rozpalał wesołe błyski w jego oczach. Pewnego dnia powiedział:
— Lubisz mnie prawie tak samo, jak gdybyś była małą moją siostrzyczką, prawda, Polly?
— O, tak, lubię cię — odrzekła — lubię cię bardzo!
Nie było mi dane zabawiać się długo studiowaniem ciekawego charakteru dziewczynki. Zaledwie od dwóch miesięcy przebywała w Bretton, kiedy nadszedł list od pana Home‘a, donoszącego, że osiedlił się obecnie na kontynencie w pobliżu rodziny swojej z linii macierzystej. Wobec tego zaś, że nic go nie ciągnie do Anglii, która stała mu się zdecydowanie niemiła, nie myśli powrócić tutaj w ciągu długich lat może, życzy sobie też niezwłocznego powrotu małej swojej córeczki.
— Ciekawa jestem jak mała przyjmie tę wiadomość? — rzekła pani Bretton po przeczytaniu listu. I ja także ciekawa tego byłam, podjęłam się też zakomunikowania Polly ważkiej dla niej nowiny.
Udawszy się do salonu, — gdzie, ze względu na jego ciszę i ozdobność, lubiła przebywać sama, i gdzie można było śmiało ją pozostawić, nie dotykała bowiem niczego, a w każdym razie nie brudziła niczego dotknięciem swoich paluszków — zastałam ją siedzącą w pozie odaliski na kanapce, na wpół ocienionej opadającymi fałdami kotar sąsiedniego okna. Wydawała się szczęśliwa; wszystkie jej narzędzia pracy umieszczone były dokoła niej: biała drewniana skrzyneczka do robót, parę kawałków batystu, trochę wstążeczek — słowem wszystko, co mogło jej być potrzebne do sfabrykowania kapelusza dla lalki. Lalka w nocnym stroju spoczywała w swoim łóżeczku; jej opiekunka usypiała ją nuceniem kołysanki, zdając się najgłębiej przeświadczoną o usypiającym wpływie własnego śpiewu. Równocześnie zajęte były jej oczy książką obrazkową, spoczywającą na jej kolanach.
— O, panno Lucy — szepnęła — to cudowna książka! Kandusia (lalka, ochrzczona tym imieniem przez Grahama) usnęła teraz, mogę więc opowiedzieć pani o książce, ale musimy obie mówić cichutko, żeby jej nie obudzić. Dał mi tę książkę Graham; opisuje ona dalekie kraje, do których trzeba bardzo długo jechać z Anglii; żaden podróżnik nie może dostać się tam nie przepływając tysięcy mil po morzach. W krajach tych mieszkają dzicy ludzie, wie pani? Ubierają się zupełnie inaczej niż my, niektórzy z nich nie noszą prawie żadnego ubrania, bo chcą żeby im było chłodno. Tam u nich, widzi pani, jest strasznie gorąco. Niech pani przyjrzy się — tutaj, na tym obrazku, są tysiące ich na pustynnym miejscu — nic tylko piaski i piaski. Wszyscy oni zebrali się dokoła jakiegoś pana w czarnym ubraniu — dobrego, dobrego Anglika-misjonarza, który ma dla nich kazanie pod drzewem palmowym (wskazała paluszkiem na kolorowaną rycinę) — A tutaj — dodała — są obrazki jeszcze zadziwiajątsze (w zapale opowiadania zapomniała o prawidłach gramatycznych). O, tutaj, widzi pani, jest ten cudowny Wielki Mur Chiński; a tutaj chińska pani; ma nóżki jeszcze mniejsze niż moje. A tutaj dziki koń tatarski... O, a tutaj coś jeszcze dziwniejszego niż wszystko — kraj samych śniegów i lodów, bez zielonych pól, ogrodów i lasów. W tym kraju znaleziono — mówi Graham — kości jakiegoś mamuta: teraz nie ma tam już mamutów. Jestem pewna, że pani nie wie, panno Lucy, jak taki mamut wyglądał, ale ja wiem, mogę go pani opisać, bo Graham opowiedział mi o nim. Strasznie wielki. Taki wysoki, jak ten pokój, i taki długi, jak nasz hall, ale nie drapieżny i nie mięsożerny — tak myśli Graham. Mówi, że gdybym spotkała takiego mamuta w lesie, nie pożarłby mnie, chyba że podeszłabym do niego bardzo, ale to bardziutko blisko. Wtedy mógłby roztratować mnie wielkimi swoimi łapami pośród krzewów, tak samo jak ja mogłabym roztratować konika polnego wsród łąki i nic nie wiedziałabym o tym.
Gwarzyłaby tak bez końca, gdybym nie przerwała jej zapytaniem:
— Chciałabyś podróżować, Polly?
— Nie teraz jeszcze — odparła przezornie. — Może za jakie dwadzieścia lat, kiedy będę dorosłą kobietą, taką dużą jak pani Bretton, będę mogła podróżować z Grahamem. Chcemy pojechać do Szwajcarii i dostać się tam na Mount Blanck — tak się nazywa ich największa góra. — A kiedyś może nawet popłyniemy do Południowej Ameryki i wdrapiemy się na Kim... kim... borazo.
— A nie chciałabyś podróżować teraz z twoim ojczulkiem?
Odpowiedź, której udzieliła mi nie od razu, ale po dłuższej pauzie dopiero, wykazała skłonność małej do niespodziewanych wybuchów rozdraźnienia.
— Na co się zdało mówienie o takich niemożliwych głupstwach? — zawołała — Dlaczego wspomniała pani o ojczulku? Co panią może obchodzić mój ojczulek? Zaczęłam już właśnie uspokajać się i nie myśleć o nim tak dużo — i znów wszystko zacznie się na nowo.
Usteczka jej drgały. Pospieszyłam zakomunikować jej wiadomość o liście otrzymanym od jej ojca, który pisze, że ona i Harriet mają niezwłocznie pojechać tam gdzie zamieszkał teraz.
— I cóż, Polly, jesteś zadowolona? — dodałam.
Nie odpowiedziała nic. Upuściła książkę na podłogę i przestała kołysać swoją lalkę, wlepiwszy we mnie oczy z niezwykłą nawet u niej powagą.
— Czyżbyś nie miała ochoty jechać do twojego ojczulka?
— Rozumie się, że mam ochotę — odcięła się zwykłym ostrym, stanowczym tonem przemawiania do mnie, zupełnie odmiennym od jej sposobu mówienia z panią Bretton i zasadniczo znów różniącym się od brzmienia jej głosu, kiedy zwracała się do Grahama.
Pragnęłam poznać bliżej bieg jej myśli, nie chciała jednak rozmawiać ze mną więcej na ten temat i pobiegła od razu do pani Bretton, aby zapytać, czy wiadomość, jakiej udzieliłam jej, jest prawdziwa. Usłyszała, oczywiście z ust mojej matki chrzestnej najzupełniejsze potwierdzenie ścisłości mojej informacji. Doniosłe znaczenie dla niej tej nowiny utrzymało ją przez cały dzień w poważnym nastroju. Wieczorem, w chwili otwierania przez Grahama drzwi wejściowych do hallu podbiegła do mnie i zaczęła niespodzianie poprawiać zluźnioną wstążkę, jaką miałam dokoła szyi, wyjmować i przekładać grzebyki, podtrzymujące moją fryzurę. Była zajęta tym, kiedy wszedł do pokoju Graham.
— Niech go pani przygotuje powoli do tego, że odjeżdżam — szepnęła mi do ucha. Zakomunikowałam mu najświeższą nowinę w trakcie picia przez nas wszystkich popołudniowej herbaty. Głowa chłopca była w danej chwili zaprzątnięta pewnym, rozpisanym przez szkołę zadaniem konkursowym do nagrody, o którą i Graham także zamierzał ubiegać się. Tak był zamyślony, że musiałam powtórzyć mu dwa razy wiadomość zanim dotarła ona wreszcie w sposób właściwy do jego świadomości, a nawet i wówczas przemknęła przez nią przelotnie tylko.
— Co takiego?! Polly ma odjechać?! Jaka szkoda! Droga, kochana Myszka. Szkoda mi będzie utracić ją!... Ale musi przyjechać do nas znów, mamo!
I, przełknąwszy pośpiesznie herbatę, wziął świecę, którą postawił wraz ze swoimi książkami na małym stoliku, i po chwili pogrążył się niepodzielnie w pracy.
„Kochana Myszka“ przysunęła się do niego i przykucnęła na dywanie u jego nóg, opuściwszy główkę tak nisko, ze nieomal dotykała nią dywana. Niema i nieporuszona, utrzymała tę pozycję aż do chwili pójścia spać. W pewnym momencie dostrzegłam, że Graham — prawdopodobnie zupełnie nieświadomy jej obecności tak blisko — popchnął ją końcem będącej w nieustannym ruchu nogi. W następnej chwili jedna rączka, wysunięta spod ukrywającej się pod nią twarzyczki dziecka, czule pogłaskała nieuważną stopę. Na zwróconą jej uwagę, że czas już iść spać, podniosła się i wyszła posłusznie z pokoju, złożywszy wszystkim obecnym bardzo przyciszonym głosem życzenia dobrej nocy.
Nie powiem, abym obawiała się pójścia w godzinę później na górę do naszej wspólnej sypialni, poszłam jednak z wyraźnym uczuciem niepokoju, przeczuwając, że nie zastanę małej uśpioną, jak należałoby. Przeczucia nie omyliły mnie. Polly, zziębnięta i czuwająca, siedziała jak skulony mały ptaszek na krawędzi łóżeczka. Nie wiedziałam, jak się do niej zbliżyć, nie podobna było przecież postąpić z nią, jak należałoby postąpić w takim razie z każdym innym dzieckiem. Ona sama jednak zwróciła się do mnie pierwsza. W chwili, kiedy, zamknąwszy za sobą drzwi, postawiłam na toalecie zapaloną świecę, jęknęła:
— Nie mogę... nie mogę spać... I tak samo nie mogę... nie mogę żyć!
Zapytałam co jej dolega.
Steraszne zmart...wienie — wysepleniła, jak zwykle w momentach wielkiego wzruszenia.
— Czy mam poprosić tutaj panią Bretton?
— To byłoby zupełnie głupie — brzmiała zniecierpliwiona odpowiedź małej. Ja sama, co prawda, wiedziałam, że na odgłos kroków pani Bretton wsunęłaby się pod kołdrę cichutko, jak myszka. Nie krępując się wcale z ujawnianiem swoich dziwactw wobec mnie — dla której nie siliła się udawać nawet szacunku ani serdeczniejszych uczuć — nie zdradzała nigdy wobec mojej matki chrzestnej ani cienia właściwej swojej istoty, zachowując się zawsze, jak grzeczne, posłuszne, może nieco tylko niezwykłe dziewczątko. Spojrzałam na nią: policzki jej były szkarłatne, oczy o rozszerzonych źrenicach płonęły, dręcząco rozbiegane. Zdałam sobie sprawę, że nie można pozostawić dziecka w tym stanie przez całą noc. Domyśliłam się co tak straszliwie jej doskwierało.
— Może chciałabyś powiedzieć raz jeszcze dobranoc Grahamowi? — zapytałam — Nie poszedł jeszcze do swojego pokoju.
Wyciągnęła do mnie od razu oba drobne ramionka, aby ją podnieść. Otuliwszy małą ciepłym szalem, zaniosłam ją z powrotem do salonu. Graham wychodził właśnie stamtąd.
— Nie może zasnąć, zanim nie zobaczy się i nie pomówi z panem raz jeszcze — rzekłam — Martwi się na myśl, że będzie musiała rozstać się z panem.
— Spieściłem ją — odparł, — biorąc małą z moich rąk i całując jej rozgorączkowaną twarzyczkę i płonące usteczka.
— Czy naprawdę miałabyś kochać mnie więcej niż twojego ojczulka?
— Tak, kocham cię, ale ty wcale mnie nie kochasz — szepnęła w odpowiedzi.
Zapewnił ją, że jest w błędzie, pocałował raz jeszcze, a potem oddał mi dziecko ponownie, abym odniosła je z powrotem do łóżeczka, niestety, wcale nie ukojone.
Kiedy wydało mi się, że zdolna jest mnie wysłuchać, powiedziałam:
— Nie powinnaś zamartwiać się Polly, że Graham nie kocha cię tak bardzo, jak ty jego. Tak być musi.
Jej podniesione badawczo oczy wyraźnie pytały dlaczego tak być musi.
— Dlatego, że jest chłopcem, a ty dziewczynką; on ma szesnaście lat, a ty sześć dopiero; on jest silny i wesoły z natury, a ty masz usposobienie zupełnie odmienne.
— Ale ja kocham go tak bardzo; powinien kochać mnie choć troszeczkę.
— Kocha cię. Kocha cię prawdziwie. Jesteś jego ulubienicą.
— Naprawdę jestem ulubienicą Grahama?
— Tak. Bardziej niż którekolwiek z dzieci, jakie znam.
Zapewnienie to uspokoiło ją nieco. Uśmiechnęła się nawet.
— Nie żądaj jednak od niego zbyt wiele — dodałam — żeby mu się nie uprzykrzyć, bo wtedy będzie po wszystkim.
— Po wszystkim — jęknęła słabym echem. — O, w takim razie będę dobra i spokojna. Będę starała się być dobrą i spokojną, panno Lucy.
Położyłam ją do łóżka.
— Czy tylko wybaczy mi ten jeden raz? — usłyszałam jej pytanie, kiedy zaczęłam już rozbierać się. Zapewniłam, że jej wybaczy, że, jak dotychczas, kocha ją po dawnemu i że musi być tylko ostrożna na przyszłość.
— Nie będzie żadnej przyszłości — rzekła. — Odjeżdżam. Czy kiedyś... jeszcze... zobaczę go, jak wyjadę z Anglii?
Uspokoiłam ją zapewnieniem, że niewątpliwie zobaczy go kiedyś ponownie. Zgasiłam świecę. Upłynęło jeszcze pół godziny. Przypuszczałam, że Polly usnęła, kiedy nagle maleńka biała postać uniosła się na łóżeczku i cichy głosik zapytał:
— Lubi pani Grahama, panno Lucy?
— Tak. Dość go lubię.
— Tylko dość? Czy lubi pani go tak samo jak ja go lubię?
— Myślę, że nie. Nie, nie tak, jak ty.
— A czy lubi go pani bardzo?
— Powiedziałam ci przecież, że lubię go tylko dość. Tak sobie. Dlaczego miałabym kochać go tak bardzo? Ma tak wiele wad.
— Naprawdę?
— Wszyscy chłopcy mają wiele wad.
— Więcej jeszcze niż dziewczynki?
— Tak mi się wydaje. Mądrzy ludzie mówią, że nierozsądkiem jest uważać jakiegokolwiek człowieka za doskonałość, a co się tyczy lubienia i nie lubienia, powinniśmy być życzliwie i przyjacielsko usposobieni dla wszystkich, nie ubóstwiać jednak nikogo.
— Czy pani, panno Lucy, jest mądrą osobą?
— Chciałabym być nią. Ale teraz, śpij.
Nie mogę usnąć. Czy panią nie boli tutaj? — zapytała, kładąc maleńką, ni to lalczyną, rączkę swoją na równie miniaturowej piersi. — Nie czuje pani bólu tutaj na myśl, że będzie pani musiała opuścić Grahama? Bo przecież to nie jest pani dom?
— Doprawdy, Polly, nie powinno cię to tak bardzo boleć; masz przecież jechać do twojego ojczulka, z którym będziesz wkrótce razem. Czy nie pragniesz już być jego małą towarzyszką?
Martwa cisza zapadła po tym pytaniu, na które nie otrzymałam odpowiedzi.
— Połóż się, maleńka, i uśnij — prosiłam.
— Tak wyziębło moje łóżko — jęknęła. — Nie mogę się ogrzać.
Widziałam, że mała istotnie drży z zimna.
— Chodź do mnie — rzekłam, pragnąc, zarazem jednak nie mając nadziei, aby przyjęła moje zaproszenie. Była takim niesłychanie dziwnym, kapryśnym małym stworzonkiem, kapryśnym zwłaszcza i nierównym w stosunku do mojej osoby. Natychmiast wszakże przyszła do mnie, prześlizgnąwszy się bezszelestnie po dywanie, niby drobny, biały duszek. Przytuliłam ją do siebie. Była skostniała. Ogrzałam ją w moich ramionach. Drżała nerwowo. Udało mi się uspokoić ją powoli. Ukojona wreszcie i upieszczona przeze mnie, zasnęła.
— Wyjątkowe dziecko — pomyślałam, przyglądając się jej, uśpionej, w mdłym świetle księżyca i ostrożnie osuszając cienką batystową chusteczką jej mokre z płaczu powieki i policzki.
— W jaki sposób zdoła przejść przez życie i zwalczać jego przeciwności? Jak znosić potrafi ciosy jego i rozczarowania, upokorzenia i klęski, które, jak pouczają mnie książki i jak podszeptuje mi mój własny rozum, przeznaczone są każdej żyjącej istocie?

Odjechała nazajutrz, drżąc jak listek w momencie pożegnania, usiłując wszakże opanować się, i względnie panując nad sobą.



ROZDZIAŁ IV
PANNA MARCHMONT

Opuściwszy Bretton w parę tygodni po wyjeździe małej Polly — nie przewidywałam wówczas, że nigdy już więcej nie odwiedzę miłej tej siedziby i nigdy stąpać nie będę ponownie po cichych uliczkach starodawnego miasteczka — powróciłam do domu po półrocznej w nim nieobecności. Należałoby przypuścić, że byłam zadowolona z powrotu na łono mojej rodziny. W naturalnym takim przypuszczeniu nie może w żadnym razie być nic uwłaczającego, ani krzywdzącego, nie starajmy się więc zadawać temu kłamu. Nie myśląc też bynajmniej czynić tego pozwalam, aby czytelnik wyobraził mnie sobie drzemiącą w ciągu najbliższych ośmiu lat, niby łódź w pogodę bezwietrzną, na nieporuszonych jak szkło wodach przystani, gdy sternik leży wyciągnięty na deskach pokładu z twarzą zwróconą ku niebu i zamkniętymi oczami, pogrążony, możnaby przypuścić w długiej modlitwie. Panuje powszechne mniemanie, że wielki zastęp kobiet i dziewcząt spędza życie swoje w taki właśnie sposób, dlaczegożbym więc i ja nie miała iść ich śladem?
Wyobraź mnie więc sobie, czytelniku, pulchną i zadowoloną, pławiącą się bezczynnie w słońcu, na wysłanym miękko pokładzie, stale ogrzewaną słonecznymi promieniami i, kołysaną na fali, łagodnie poruszanej powiewem lekkiego wietrzyka. Nie da się jednak zataić, że gdyby tak być miało, należałoby wyobrazić sobie, że uległam znać w jakiś sposób katastrofie, że zostałam wyrzucona poza burtę, albo też że łódź moja uległa rozbiciu. I ja sama także pamiętam czas — długi okres — chłodu, niebezpieczeństw, zwad. Do dnia dzisiejszego, ilekroć dławi mnie zmora nocna, doznaję ponownie w krtani owego uczucia słoności napływającej mi do przełyku wody i jej mroźnego ucisku na moje płuca. Wiem nawet, że rozpętała się burza, i to burza, która trwała nie godzinę, czy jeden dzień tylko. W ciągu wielu dni i nocy nie zajaśniało słońce, ani też nie wybłysnęły na niebie gwiazdy; własnymi rękami wyrzucaliśmy takelunek z naszego statku; nad naszymi głowami srożył się sztorm, straciliśmy wszelką nadzieję, że uda nam się uratować. W końcu statek uległ rozbiciu, a cała załoga poszła na dno.
O ile mogę sięgnąć pamięcią, nie uskarżałam się nigdy przed nikim na ciężkie te przejścia. Przed kim właściwie miałabym uskarżać się? Panią Bretton oddawna straciłam z oczu. Przeszkody, wzniesione przez osoby trzecie, przed laty już stanęły pomiędzy nami, uniemożliwiając nasze porozumienie się wzajemne. Nadto przyniósł czas zmiany i w jej życiu także: pokaźna fortuna na której straży stała, aby utrzymać ją i przekazać nietkniętą synowi, umieszczona w pewnym przedsiębiorstwie, jako jego kapitał zakładowy, skurczyła się, jak utrzymywano, do drobnej cząstki pierwotnej swojej wartości. Graham, o czym słyszałam ze źródeł postronnych, obrał zawód lekarza, i wraz z matką opuścił Bretton, aby, o ile było mi wiadomo, osiedlić się w Londynie.
Nie istniała dla mnie w ten sposób możliwość liczenia na czyjąkolwiek pomoc, musiałam sama myśleć o sobie. Nie wydaje mi się, abym należała do natur samodzielnych, czy przedsiębiorczych; zarówno jednak samodzielność jak przedsiębiorczość zostały mi narzucone przez warunki, w jakich się znalazłam, na równi zresztą z tysiącami innych ludzi, oprócz mnie. Kiedy więc przysłała po mnie panna Marchmont, starsza niezamężna dama, zamieszkała w naszej okolicy, posłuszna byłam z całą gotowością jej wezwaniu w nadziei, że poruczy mi do pełnienia jakąś misję, której potrafię podołać.
Panna Marchmont była osobą zamożną, zamieszkiwała piękną rezydencję, była wszelako zreumatyzowaną, zniedołężniałą kaleką, pozbawioną od dwudziestu lat już władzy w rękach i w nogach. Przebywała stale na górnym piętrze swojej siedziby, nie schodząc nigdy na dół. Salon jej przytykał do jej sypialni. Słyszałam wiele o niej i o jej dziwactwach, (miała opinię wielce ekscentrycznej) nigdy jednak jeszcze do owego czasu nie miałam okazji widzenia jej ani mówienia z nią. Wprowadzona do jej pokoju, znalazłam się wobec pomarszczonej, siwowłosej kobiety o poważnym, surowym wyglądzie, który mógł być wynikiem zarówno jej długotrwałego osamotnienia, jak jej dolegliwości fizycznych. Temu może również należało przypisać jej drażliwość i kapryśność. Jak się okazało, jej panna służąca, a właściwie towarzyszka, która pielęgnowała ją przez szereg lat, miała wyjść za mąż, słysząc więc o osamotnieniu moim i o trudnych warunkach, w jakich znalazłam się, posłała panna Marchmont po mnie w nadziei, że potrafię może zastąpić przy niej tamtą. Kiedy więc po wypiciu pospołu popołudniowej herbaty, siedziałyśmy obie przy kominku, zrobiła mi odpowiednią propozycję.
— Nie będzie to łatwe życie — uprzedziła mnie lojalnie — wymagam wiele obsługi, będzie też pani przez większą część dnia zamknięta tutaj ze mną; może jednak, w przeciwstawieniu do życia, jakie wiodła pani dotychczas, wyda się pani zajęcie u mnie dość znośne.
Rozważyłam w myśli uczynioną mi propozycję; ofiarowane mi stanowisko powinno byłoby oczywiście wydać mi się znośne — usiłowałam przekonać sama siebie — okazało się jednak, że wskutek szczególnego jakiegoś ciążącego na mnie fatalizmu, przewidywania te nie ziściły się. Nie mogły, co prawda, uśmiechać mi się osobliwie widoki stałego przebywania tutaj, w tym szczelnie zamkniętym pokoju, będąc świadkiem nieustannych cierpień — czasem może ofiarą złego humoru — i spędzenia w ten sposób reszty mojej młodości, wiedząc, że wszystko co było, minęło, wyrażając się najoględniej, nie nazbyt szczęśliwie! Zbrakło mi na chwilę odwagi, wnet jednak odzyskałam ją, jakkolwiek bowiem zmuszałam się do uprzytomnienia sobie złych stron, byłam jednak zbyt przyziemna, aby idealizować je, a tym samym wyolbrzymiać nadmiernie.
— Nie jestem pewna, czy starczy mi sił potrzebnych do pełnienia tych zadań — rzekłam.
— I ja także mam ten skrupuł — zgodziła się. — Sprawia pani wrażenie zmizerowanej, wyczerpanej.
Byłam zmizerowana i wyczerpana. Zajrzałam do lustra i zobaczyłam w nim siebie samą w mojej sukni żałobnej, dziwnie wyblakłą, z głęboko wpadniętymi, podkrążonymi oczami. Tak. Nie był to widok obiecujący. Te oznaki przywiędnięcia były jednak zewnętrzne tylko, tak wydawało mi się przynajmniej: czułam wciąż jeszcze w sobie życie, tętniące, niezamarłe w jego źródle.
— Czy ma pani coś innego na widoku?
— Jak dotychczas nic wyraźnego, mogłabym jednak znaleźć, przypuszczam.
— Tak sobie pani wyobraża, może nie bez słuszności. Dobrze. Niech więc pani próbuje w dalszym ciągu poszukiwań na własną rękę. O ile jednak zawiodą one panią, proszę powrócić do mojej oferty. Pozostawiam pani otwartą możność przyjęcia jej w ciągu trzech miesięcy.
Było to wielce uprzejme z jej strony postawienie sprawy. Powiedziałam, co o tym myślę i wyraziłam moją wdzięczność. W tej samej chwili schwycił ją ostry atak bólu. Zajęłam się cierpiącą, zastosowałam wskazane mi przez nią środki i, zanim jeszcze zdążyły one przynieść jej ulgę, zawiązał się pomiędzy nami obiema rodzaj poufniejszego stosunku. Co się mnie tyczy, przekonałam się ze sposobu, w jaki zniosła ten ostry napad, że mam przed sobą dzielną, cierpliwą kobietę (cierpliwą wobec dolegliwości fizycznych, czasem tylko może podrażnioną pod wpływem toczącego ją moralnego raka), ona zaś, widząc moją dobrą wolę, przekonała się, że może wzbudzić we mnie współczujący odzew na swoje cierpienia. Przysłała po mnie zaraz nazajutrz, powtarzając te wezwania pięć czy sześć dni z rzędu. Bliższe poznanie jej, mimo że ujawniło mi niektóre cechujące ją dziwactwa i wady, przekonało mnie zarazem, że mam do czynienia z charakterem, zdolnym wzbudzić szczery szacunek. Bywała, co prawda, surowa czasem, a nawet ponura, nie przeszkadzało mi to jednak pielęgnować jej i siedzieć przy niej ze spokojem, jaki dany jest nam zawsze zachować, ilekroć czujemy, że nasza obecność, nasze bezpośrednie zetknięcie, nasz sposób zachowania się podobają się i sprawiają ulgę osobom, którym oddajemy usługi. Nawet kiedy łajała mnie i to dość cierpko — co zdarzało się od czasu do czasu — czyniła to w sposób który nie upokarzał mnie i nie pozostawiał dokuczliwego żądła. Przypominała raczej rozgniewaną matkę, karcącą swoją córkę, aniżeli surową chlebodawczynię, czyniącą ostre wyrzuty opłacanej przez nią pracownicy. Nie umiała zrzędzić, czasem tylko wpadała w gwałtowny gniew. Co najważniejsze jednak, umiała opamiętać się w chwilach największej pasji: logika nie zawodziła jej w roznamiętnieniu nawet. Rychło też wzrastające uczucie szczerego przywiązania pozwoliło mi w nowym zupełnie świetle rozważać myśl pozostania przy niej w charakterze towarzyszki: po tygodniu zgodziłam się na objęcie tego stanowiska.
W ten sposób światem moim stały się dwa rozprażone, szczelnie pozamykane pokoje, a zniedołężniała, schorowana stara kobieta moją panią, moją przyjaciółką, wszystkim dla mnie. Pełnienie służby przy niej — było moim obowiązkiem; jej ból — moim cierpieniem; myśl o uldze jaką mogłam jej przynieść — jedynym moim zadaniem; jej niezadowolenie — moją karą; jej uśmiech — moją nagrodą. Zapomniałam o istnieniu pól, lasów, rzek, jezior, mórz i wciąż zmieniającego się nieba poza oślepłymi, zachodzącymi wciąż od nowa parą szybami okiennymi pokoju chorej. Rada byłam prawie temu zapomnieniu. Całe moje nastawienie zacieśniło się, wtłoczone w ramy obecnej mojej misji. Cicha i łagodna z natury, zahartowana przez los, nie tęskniłam za spacerami na otwartym powietrzu; mój głód nasycały w zupełności skromne, mikroskopijne posiłki, podawane mi w zastosowaniu do apetytu i wymagań pacjentki; co najważniejsze wszakże, dawała mi ona sama możność studiowania niezwykłości jej charakteru; podziwiania niewzruszonej stałości jej cnót, potęgi jej pasji, ufania szczerości jej uczuć. Posiadała wszystkie te cechy i dla tych jej cech właśnie przywiązałam się do niej.
Dla tych jej cech gotowa byłabym pozostać przy niej przez dwadzieścia lat jeszcze, gdyby udręka jej życia miała trwać jeszcze dwadzieścia lat. Inny los wszakże przeznaczony był nam obu. Co się mnie tyczy, zdawać się mogło, że przeznaczenie moje pcha mnie nieustannie do wysiłku płodnego. Że z umysłu podnieca, pobudza, zacina biczem utajoną drzemiącą we mnie energię czynu. Drobnej kruszynie przywiązania ludzkiego, jaka przypadła mi w udziele i jaką ceniłam niby perłę wartościową, przeznaczone były tajeć w moich rękach i przeciekać przez moje palce, jak gdyby była skroplonym w cieple sopelkiem gradowym. Skromne obowiązki, jakie przyjmowałam na siebie, wyrywane musiały być przemocą z mojego, zadowolniającego się tak małym, sumienia. Chciałam wchodzić w układy z Losem: celem uniknięcia mogących spaść na mnie wielkich klęsk gotowa byłam przyjąć z poddaniem życie całe, na które składałyby się same wyrzeczenia i drobne dokuczliwości. Ale Los nie dał się ułagodzić przeze mnie w ten sposób, ani też nie zgodziła się Opatrzność na usankcjonowanie gnuśnego, tchórzliwego takiego unikania czynu.
Pewnej nocy lutowej — pamiętam dobrze ten moment — rozległ się w pobliżu siedziby panny Marchmont głos słyszany przez wszystkich mieszkańców domu, zrozumiany wszakże przez jedną tylko osobę. Po względnie zacisznej zimie przyszły burze wiosenne. Ułożyłam pannę Marchmont do łóżka, a sama usiadłam z robótką ręczną przy ogniu kominkowym. Wiatr wył i zawodził pod oknami: przez cały dzień wyprawiał swoje harce, w nocy wszakże wycie jego przybrało głębszy, surowszy ton — dziwnie przejmujący, wpadający do ucha nieomal wyraźnie artykułowanymi dźwiękami ni to skargi jękliwej, boleśnie szarpiącej nerwy, drgającej w każdym nowym poświście.
— O! Ucisz się! Ucisz się! — powtarzałam w duchu zgnębiona, upuszczając na kolana moją robotę i daremnie usiłując zatkać uszy, aby nie docierał do nich błagalny ten, jak gdyby wzywający pomocy, jękliwy szloch. Już dawniej słyszałam ten sam głos złowieszczy; przygodna obserwacja narzuciła mi teorię związanych z nim przepowiedni. Trzykrotnie w przebiegu mojego życia pouczył mnie bieg wypadków, że dziwne owe odgłosy burzy — ów nieustannie powtarzany jęk beznadziejny zapowiada stan atmosfery nie sprzyjający życiu. Doświadczenie wszczepiło mi wiarę w to, że wybuchy epidemii zapowiadane bywają często przez taki boleśnie jękliwy, łkający, zawodzący wiatr wschodni. Stąd może, jak wywnioskowałam, powitała legenda o Banshee[2]. Stwierdziłam nadto — tak sobie wyobrażałam, nie posiadałam wszelako dostatecznej wiedzy, aby uchwycić związek, jaki mógłby zachodzić pomiędzy tymi okolicznościami — docierające do nas równocześnie ze srożeniem się takiego wichru wieści o wstrząsach wulkanicznych w dalekich częściach świata; o rzekach, które nagle wzbierały gwałtownie, wychodząc z brzegów i zalewając całą okolicę, a także o niezwykle wysoko spiętrzonych falach, wściekle zatapiających nizinne wybrzeża morskie.
— Kula ziemska — mówiłam sobie wówczas — wydaje się w takich okresach szarpana i rozdzierana na części; słabsi spośród nas giną w podmuchach rozsrożonego jej oddechu, który wyrzuca na powierzchnię ognistą lawę jej dymiących kraterów!
Wsłuchiwałam się z zamieraniem serca w wycie wichru.
Około północy burza w ciągu pół godziny przycichła stopniowo, ustępując wreszcie miejsca imponującej ciszy. Ogień na kominku dotychczas słabo zaledwie tlejący, buchnął żywszym płomieniem. Wyczułam od razu zmianę powietrza i wraz z nią powróciła mi otucha. Rozsunąwszy nieco firanki, wyjrzałam na zewnątrz i dostrzegłam migotanie gwiazd występujące zazwyczaj podczas ostrego mrozu.
W momencie odwrócenia się od okna padło spojrzenie moje na pannę Marchmont, zbudzoną, unoszącą głowę sponad poduszki i wpatrzoną we mnie z niezwykłą uwagą.
— Piękna dzisiaj noc? — zagadnęła mnie.
Na zapytanie to dałam potakującą odpowiedź.
— Przypuszczałam, że tak być musi. Czuję się wyjątkowo silna i zdrowa. Niech mi pani dopomoże podnieść się. Wydaje mi się — dodała — że jestem dziwnie odmłodzona. Tak, jestem po dawnemu młoda i tak niezwykle lekko mi na sercu; czuję się szczęśliwa. A może naprawdę nastąpił zwrot w stanie mojego zdrowia i przeznaczono mi jeszcze cieszyć się pełnią sił? Byłby to cud!
— Nie, nie, to nie są dni cudów — przemknęło mi przez myśl. Zdziwiły mnie jej słowa. W dalszym ciągu skierowała rozmowę ku przeszłości, szczególnie żywo odtwarzając w pamięci wszelkie wydarzenia, sceny i osoby.
— Przyjemność sprawia mi dzisiaj wspominanie o tym wszystkim — rzekła. — Cenię pamięć, uważam ją za najlepszą moją przyjaciółkę. Dostarcza mi ona w tej chwili głębokiej rozkoszy; od nowa wyczarowuje w sercu moim tętniącą minionym pięknym życiem rzeczywistość, wszystko to, co, jak sądziłam, zmurszałe, zamarłe od dawna, wsiąkło w glinę i piasek mogiły. Odzyskałam ponownie godziny, myśli i nadzieję mojej młodości. Wskrzesła w sercu moim jedyna miłość — jedyne nieomal uczucie tkliwe — jedyne przywiązanie w moim życiu... Bo widzisz, dziecko, nie jestem kobietą szczególnie dobrą, nie należę do istot, które dają się kochać.
— A przecież i ja także kochałam uczuciem silnym, zogniskowanym na jedynej osobie, równie drogiej mojemu sercu w bezwzględnej swojej wyłączności, jak drogie są dla większości ludzi, mężczyzn i kobiet, wszystkie te niezliczone istoty i rzeczy, którym poświęcają oni rozproszone swoje względy. Wówczas, kiedy kochałam i byłam kochana, jakże cudowne wiodłam życie, jak upojnie cieszyłam się nim! Jaki wspaniały rok przypominam sobie — jak promiennie jaśnieje on teraz w moim wspomnieniu. Jaka urocza wiosna, jakie ciepłe, radosne lato, jakie srebrzyste noce księżycowe, jakie nieziemsko owiane mgłą wieczory jesienne, jaka potęga nadziei pod wodami, skutymi lodowym pancerzem i pod skibami niw zwarzonych zamrozem zimowym! Przez cały ten rok serce moje biło dla Franka, po społu z jego sercem. O, mój szlachetny Franku — mój wierny Franku — mój dobry Franku! O tyle lepszy niż ja! Mający zapatrywania na wszystko o tyle wznioślejsze niż moje. Teraz dopiero rozumiem to i mówię o tym: jeśli nawet niewiele kobiet cierpiało tak straszliwie, jak bolałam ja nad jego utratą, nie wielu danym było zaznać tyle rozkoszy, ile ja zaznałam w jego miłości. Była to miłość niezrównanie wyższa i czyściejsza od pospolitej. Nie żywiłam żadnych wątpliwości co do niego i co do naszych uczuć wzajemnych: łączyła nas miłość nieskalana, opiekuńcza i szlachetna, uszczęśliwiająca tę, której stała się darem. Pragnęłabym rozważyć teraz, kiedy umysł mój odzyskał tak niezwykłą jasność — pragnęłabym zrozumieć dlaczego została mi ona odebrana? Za jaką zbrodnię zostałam potępiona i skazana po jednym roku błogosławionego szczęścia na trzydzieści lat smutku i udręki?
— Nie wiem — odpowiedziała samej sobie po dłuższym milczeniu. — Nie mogę, nie mogę dopatrzeć się powodu. A jednak w tej godzinie mogę powiedzieć szczerze to, czego nie probowałam mówić nigdy dawniej: Boże, Ty, którego wyroki niezbadane, niech się dzieje wola Twoja! W tej chwili wierzę, że śmierć zwróci mnie Frankowi, zwróci mi miłość jego. Nigdy dotychczas nie wierzyłam w to.
— Nie żyje więc? — zapytałam przyciszonym głosem.
— Słuchaj, drogie dziecko — zaczęła. — W pewną radosną Wigilię Bożego Narodzenia ubierałam się i stroiłam w oczekiwaniu na przybycie mojego ukochanego, który niebawem zostać miał moim mężem. Usiadłam, czekając. Widzę przed sobą ponownie tę chwilę. Widzę ośnieżony zmierzch, przesączający się przez okno, którego firanki nie były opuszczone, chciałam bowiem dostrzec go z daleka, nadjeżdżającego konno białą ścieżką. Widzę i czuję przyćmione światło kominka, tak mile rozgrzewające mnie, rzucające tak wesołe iskierki na moją suknię jedwabną i ukazujące mi w zwierciadle odbicie mojej własnej młodej, promiennej postaci. Widzę księżyc, płynący po niebie w cichą noc zimową, jaśniejący zimnym światłem ponad atramentowo czarnym gąszczem krzewów i nad ośnieżonym, osrebrzonym jego blaskiem piaszczystym gruntem mojej posiadłości. Czekałam z przyspieszającym nieco mój puls zniecierpliwieniem, nie budziły się jednak w sercu moim żadne obawy ani wątpliwości. Ogień przygasł na palenisku kominka, wciąż jednak żarzyły się zwęglone szczapy; księżyc był już wysoko na niebie, widziany jednak jeszcze przez obramowanie okna. Była już blisko dziesiąta. Rzadko dawał czekać na siebie dłużej, a właściwie raz tylko czy dwa zatrzymany był aż do tej godziny.
— Czyżby miał zrobić mi zawód?! Nie, nie mogłoby to zdarzyć się! Ani razu! O, oto przybywa!... Nadjeżdża pędem, aby wynagrodzić mi stracony czas.
— Franku! Szalony jeźdźcze! — wołałam w myśli, wsłuchując się z radością i niepokojem zarazem w coraz bliższy tętent galopu — wyłaję cię za to. Powiem ci, że to mój kark narażasz na niebezpieczeństwo, bo przecież wszystko, co twoje, jest w stokrotnie droższym i tkliwszym znaczeniu moje własne. Nadjeżdżał już: widziałam go pędzącego ku mnie, były jednak widocznie w oczach moich łzy, zaćmił się bowiem mój wzrok. Ujrzałam konia, słyszałam tętent jego kopyt... spostrzegłam jakąś masę.. uszy moje ogłuszył niesamowity hałas... Czy był to koń?! Cóż to za ciężkie, dziwne ciemne ciało wlokło się po ośnieżonej murawie?!... Czy mogłam rozpoznać je w świetle księżyca? Czy podobieństwem było dla mnie dać wyraz uczuciu, jakie zrodziło się nagle w mojej piersi?
— Jedyne co mogłam uczynić, to wybiec koniowi na spotkanie. Wielkie zwierzę, czarny wierzchowiec Franka, stał przede mną, dygocąc całym ciałem, ciężko, chrapliwie dysząc. Trzymał go mężczyzna — Frank, jak wydało mi się.
— Co się stało?! — zawołałam.
Zamiast niego jednak odpowiedział mi urywanym głosem mój służący, Tomasz:
— Niech pani wejdzie do domu!
A potem, zawezwawszy jedną ze służących, która wybiegła pędem z kuchni, jak gdyby gnana instynktownym strachem, rozkazał jej:
— Ruth, zabierz panią natychmiast do domu!
Nie pozwoliłam jednak tknąć się, i padłam na kolana w śniegu obok czegoś leżącego przede mną, czegoś, co przed chwilą widziałam ciągnione po ziemi, czegoś ciężko oddychającego i jęczącego na mojej piersi, kiedy uniosłam tę nieruchomą, bezwładną masę i przytuliłam ją do siebie. Żył jeszcze; zachował nawet resztkę przytomności. Kazałam wnieść go do domu, nie dając się odciągnąć od niego ani na chwilę. Moje otoczenie probowało traktować mnie jak dziecko, jak to zazwyczaj robi się w stosunku do ludzi, na których spadła karząca dłoń Boża. Nie ustąpiłam jednak miejsca przy nim nikomu poza chirurgiem, a kiedy zrobił on wszystko co było do zrobienia, zajęłam się umierającym Frankiem ja sama wyłącznie. Miał jeszcze dość sił, aby objąć mnie ramieniem, zdobył się jeszcze na wymówienie mojego imienia, słyszał mnie modlącą się szeptem przy nim, czuł pieszczotliwe ruchy i gesty, jakimi usiłowałam przynieść mu ulgę.
— Mario — szepnął drętwiejącymi ustami — umieram z rajskim uczuciem...
— Ostatnie tchnienie oddał ze słowami wiernej miłości dla mnie. O świtaniu dnia Bożego Narodzenia był już mój Frank u wrót bożych.
— Stało się to — dodała — trzydzieści lat temu. Od tego czasu cierpiałam męki. Nie sądzę, abym umiała jak należy wykorzystać cios, który mnie spotkał. Natury miękkie i tkliwe wzniosłyby się pod wpływem podobnego nieszczęścia do wyżyn świętości, z umysłów silnych, ale opornych, zrobiłoby ono demony, co się zaś mnie tyczy, stałam się zgnębioną bólem i wyłącznie nim pochłoniętą, samolubną kobietą.
— Robiła pani wiele dobrego — rzekłam, znana była bowiem panna Marchmont z hojności z jaką udzielała wsparć i zapomóg.
— Chce pani powiedzieć, że nie skąpiłam pieniędzy tam, gdzie mogły one przynieść ulgę? I cóż z tego? Nie kosztowało mnie to żadnego wysiłku, ani przezwyciężania się. Mam jednak nadzieję, że od dzisiaj rozpocznę lepsze życie, aby przygotować się godnie do spotkania z moim Frankiem. Bo widzi pani, wciąż jeszcze myślę o Franku więcej niż o Bogu, o ile też to oddanie się jednemu człowiekowi tak bezmierne, tak wyłączne i przez tak długie lata będzie mi poczytane za bluźnienie Bogu, słabe będą moje szanse zbawienia. A co sądzi pani o tych rzeczach, kochana panno Lucy? Niech pani weźmie na siebie rolę mojego spowiednika i powie mi szczerze swoje zdanie.
Nie byłam w stanie odpowiedzieć jej: brakło mi słów. Okazało się to wszakże zbędne. Mówiła w dalszym ciągu, jak gdyby otrzymała ode mnie odpowiedź.
— Bardzo słusznie, moje dziecko. Powinnibyśmy uznać Boga za miłosiernego, mimo że wyroki Jego nie zawsze są zrozumiałe dla nas. Musimy przyjmować z poddaniem los, jaki nam zsyła, jakikolwiek byłby on i starać się, o ile to jest w naszej mocy, ulżyć losowi innych. Prawda? Otóż, od jutra zacznę od pani, moje dziecko, i uczynię co będę mogła, aby uszczęśliwić panią. A przynajmniej, postaram się zrobić coś dla pani, coś takiego, z czego będzie pani mogła korzystać, kiedy nie stanie mnie już na tym świecie. Głowa mnie rozbolała z nadmiernego mówienia, jestem jednak zadowolona i szczęśliwa. Niech już pani położy się spać. Bije druga. O, do jak późnej godziny przesiaduje pani przy mnie, a raczej do jak późnej godziny przetrzymuję panią przy sobie w moim samolubstwie! Ale teraz niech już pani idzie spać. Może pani być zupełnie spokojna o mnie; czuję, że będę spała doskonale.
Ułożyła się do snu. I ja także położyłam się spać w pokoiku, sąsiadującym z jej sypialnią. Noc przeszła spokojnie. Bardzo spokojny być musiał jej koniec: spokojny i bezbolesny. Z rana znaleźliśmy ją w łóżku nieżywą; trup jej był zimny już prawie. Na twarzy jej zastygł wyraz niezmąconego spokoju. Niezwykłe podniecenie i zmiana nastroju, jakie ujawniła poprzedniego wieczora, były widocznie zapowiedzią napadu tak silnego, że wystarczył do ostatecznego zerwania wątłej nici, na jakiej trzymało się przez tak długi czas jej życie, podkopywane nieustannie głębokim cierpieniem moralnym.




ROZDZIAŁ V
ODWRÓCENIE NOWEJ KARTY

Pozostawszy zupełnie sama na świecie po śmierci ostatniej mojej chlebodawczyni, zmuszona byłam poszukać nowego miejsca. Nerwy moje niewątpliwie nadszarpnięte były doznanymi przeżyciami. Musiało to oczywiście odbić się ujemnie na moim wyglądzie również. Byłam w istocie wychudzona, blada, z wpadniętymi głęboko oczami, sprawiając typowe wrażenie osoby zmuszonej czuwać wiele po nocach, przepracowywać się, czy zamartwiać niemożnością wyplątania się ze swoich zobowiązań i długów. Czuwałam w rzeczywistości po nocach, bywałam nieraz przepracowana, długów nie miałam jednak. Nie byłam też zupełnie pozbawiona środków, jakkolwiek bowiem panna Marchmont nie zdążyła zrobić zamierzonego zapisu na moją korzyść, wypłacił mi daleki kuzyn, który został jej spadkobiercą, całą zaległą pensję. Już wówczas zdradzał jego krogulczo zaostrzony nos i osobliwie zwężona przy skroniach czaszka naturę skąpca, jakim okazał się w następstwie. Stanowił pod tym względem biegunowe przeciwieństwo szczodrej, wspaniałomyślnej swojej krewnej i tym samym przyczynił się do błogosławienia po dzień dzisiejszy jej pamięci przez wszystkich korzystających z jej pomocy biedaków.
Jako posiadaczka piętnastu funtów, zdrowia nadszarpniętego wprawdzie, nie załamanego jednak w zupełności oraz podobnego mniej więcej stanu ducha, mogłam, w porównaniu z wieloma innymi ludźmi, być uważana za osobę będącą w położeniu godnym zazdrości. Zarazem jednak było to położenie dość kłopotliwe. W przededniu opuszczenia mojego dotychczasowego miejsca schronienia nie miałam jeszcze zapewnionego żadnego innego dachu nad głową.
W tych warunkach nie pozostawało mi inne wyjście poza zasięgnięciem porady jedynej bliskiej mi obecnie istoty, dawnej naszej służącej, mojej piastunki niegdyś, a obecnie gospodyni u właściciela jednego z większych majątków w bliskim sąsiedztwie siedziby zmarłej panny Marchmont. Spędziłam u poczciwej mojej byłej piastunki kilka godzin, upieszczona przez nią i ukojona, i ona jednak także nie miała pojęcia, jaką mogłaby dać mi radę. O zmierzchu, mając uczucie pustki i mroku dokoła siebie i w sobie, opuściłam ją, czekał mnie bowiem jeszcze dwumilowy spacer do odbycia, a noc zapowiadała się mroźna, chociaż jasna. Pomimo osamotnienia, braku widoków na najbliższą przyszłość i naturalnego, zdawałoby się, zgnębienia tym wszystkim, serce moje, podtrzymywane ufnością i energią młodości — liczyłam wówczas dwadzieścia trzy lata niespełna — biło równomiernie i wcale nie słabo. Że nie biło słabo, poznawałam po odwadze, z jaką bez drżenia puściłam się w samotną tę drogę, prowadzącą przez pustynne pola, na których obszarze nie widać było nigdzie wiosek, domów mieszkalnych, ani zabudowań folwarcznych. Gwiazdy jedynie, w braku księżyca, wskazywały mi słabo majaczącą w ich świetle ścieżkę. Odwaga moja, i hart mojej duszy tym bardziej godne były podziwu, że znajdowałam się w niezwykłej obecności jaśniejącej w stronie północnej ruchomej, tajemnicy — w obecności Aurory Borealis. Zamiast budzenia we mnie lęku, ujawniła ona w inny sposób wpływ swój na mnie — natchnęła mnie nową siłą, jak się zdawało. Wraz z surowym, mroźnym tchnieniem wciągałam w płuca ożywczy przypływ nowej energii, aż wreszcie, opanowana nią, odważyłam się dać wyraz mojej śmiałej myśli zrodzonej w dziwnie okrzepłym moim intelekcie.
— Opuść tę pustkę — podszepnął mi głos wewnętrzny — i udaj się tam!
— Dokąd? — zagadnęłam samą siebie.
Nie miałam potrzeby szukać odpowiedzi daleko; skierowując oko mojej duszy z pustynnej okolicy ku bogatej płaszczyźnie środkowej Anglii, ujrzałam przed sobą wizję tego, czego nigdy nie oglądałam w rzeczywistości — wizję Londynu.
Nazajutrz powróciłam do mojej dawnej piastunki, aby wyjawić jej powzięty plan.
Pani Barrett — tak brzmiało jej nazwisko — była poważną, rozsądną kobietą, znającą jednak świat równie mało jak ja. Mimo całego swojego rozsądku wszelako i powagi nie zburczała mnie i nie zaprotestowała z oburzeniem, że musiałam chyba postradać zmysły, aby ważyć się na podobny projekt. Było widocznie w postępowaniu moim dużo stateczności, która służyła mi zawsze za najbezpieczniejszą ostoję i przewodniczkę, skoro umożliwiła mi ona bezkarne, a bodaj nawet popierane przez nią, urzeczywistnienie zamierzeń, mogących, o ile przystąpiłabym z mniejszą równowagą i spokojem do ich wykonania, ściągnąć na mnie zarzut, że jestem marzycielką-fantastką.
Pani Barrett zajęta przygotowywaniem skórek pomarańczowych na marmeladę, próbowała zwrócić moją uwagę na trudności, związane z wprowadzeniem w czyn mojego pomysłu, kiedy nagle do pokoju wpadł w podskokach mały chłopczyna. Śliczne to stworzonko, które nie było dla mnie obce, znałam bowiem matkę jego, młodą zamężną córkę chlebodawców byłej mojej piastunki, podbiegło ku mnie z czarownym uśmiechem, pośpieszyłam też wziąć je na kolana. Mimo wielkiej różnicy naszych pozycji towarzyskich matka chłopczyka i ja kształciłyśmy się na tej samej pensji. Miałam wówczas dziesięć lat, a ona szesnaście, mimo to uczęszczała do klasy niższej niż moja. Pamiętam, że była bardzo przystojna, wyglądała pospolicie wszakże i mało interesująco.
Wpatrywałam się z podziwem w przepiękne ciemne oczy malca, kiedy do pokoju weszła matka jego, pani Leigh. W jak dorodną, imponującą, a zarazem pańsko uprzejmą młodą kobietę przeistoczyła się poczciwa i dobroduszna za czasów szkolnych, ale mało rozgarnięta, tępa dziewczyna! Tak dodatnio i korzystnie wpłynęło na nią zamęźcie i macierzyństwo. Miałam niejednokrotnie okazję stwierdzić w następstwie dobroczynny wpływ obu tych czynników na mniej jeszcze niż ona zapowiadające osobniki. Pani Leigh nie przypomniała mnie sobie zupełnie. I ja także zmieniłam się, obawiam się jednak, że nie na korzyść, niestety. Nie próbowałam wcale narzucić mojej osoby jej pamięci. W jakim celu miałabym to uczynić? Przyszła po małego swojego synka, aby zabrać go na przechadzkę, a tuż za nią szła piastunka, niosąca na ręku niemowlę. Wspominam o tym dlatego jedynie, że pani Leigh, zwracając się do piastunki, mówiła po francusku, (bardzo lichą francusczyzną zresztą, fatalnym akcentem, który żywo przypomniał mi nasze szkolne czasy). Mały chłopczyk natomiast, paplał biegle po francusku. Kiedy cała kompania wyszła z pokoju, opowiedziała mi pani Barrett, że córka jej chlebodawców przywiozła z sobą przed dwoma laty z podróży, jaką odbyła po kontynencie, cudzoziemską tę piastunkę, którą traktowano w domu jak guwernantkę prawie, nie każąc jej nic robić poza wynoszeniem niemowlęcia na spacer i paplaniem po francusku z małym Karolkiem.
— Pani Leigh utrzymuje — dodała zacna pani Barrett — że spotkała zagranicą wiele Angielek, które zajmują takie same posady w zamożnych domach cudzoziemskich na kontynencie i są tak samo dobrze traktowane jak ta Francuska.
Zapisałam sobie w pamięci tę przypadkową informację, ni to zapobiegliwa gospodyni zwykła skrzętnie notować wiadomości, które, jak trafnie przewiduje, mogłyby przydać jej się kiedyś. Zanim rozstałam się z zacną moją przyjaciółką, dała mi ona adres godnego zaufania, przyzwoitego zajazdu w Londynie, w którym, jak zapamiętała, zwykli zatrzymywać się niegdyś moi stryjowie.
Udanie się moje do Londynu było mniej awanturniczym przedsięwzięciem i narażało mnie na mniejsze ryzyko, aniżeli mógłby czytelnik sądzić. Cała odległość wynosiła nie więcej niż pięćdziesiąt mil. Środki moje, jak obliczyłam, wystarczą na podróż do stolicy, na pokrycie wydatków związanych z moim utrzymaniem w ciągu kilku dni oraz na ewentualną drogę powrotną, o ile nie znalazłabym możności pozostania w Londynie, to znaczy o ile nie udałoby mi się znaleźć tam żadnego zajęcia. Uważałam wycieczkę tę za rodzaj krótkich wakacyj raczej, na jakie postanowiłam pozwolić sobie celem rozejrzenia się, aniżeli za szukanie ostatniej deski ratunku. Nie ma nic lepszego nad skromne poczynanie sobie w życiu i krojenie na umiarkowaną skalę. Jest to najniezawodniejszy sposób utrzymania równowagi cielesnej i duchowej, gdy, przeciwnie, rzucanie się nieopatrzne na szerokie wody wielkich, zawrotnych pomysłów naraża na zbyt rychłe spalanie się ciała i ducha w nadmiernej gorączce.
Przebycie pięćdziesięciu mil wymagało w owym czasie całodziennej podróży (mówię o dawno minionych czasach: włosy moje, które do niedawna jeszcze opierały się zwycięsko mrożącemu wpływowi lat, są już teraz zupełnie białe pod białym czepeczkiem, niby śnieg pod śniegiem). Około dziewiątej w słotny wieczór lutowy stanęłam w Londynie.
Wiem, że czytelnik mój nie będzie mi wdzięczny za poskąpienie mu szczegółowego, kunsztownego zdania sprawy z pierwszych moich wrażeń artystycznych. Sądzę jednak, że słusznie postępuję z tego względu chociażby, iż nie miałam czasu, ani też nie byłam odpowiednio usposobiona do notowania ich i przejmowania się nimi. Nie mogło w istocie natchnąć mnie szczególną wrażliwością w tym kierunku przybycie o późnej godzinie w chłodny, słotny, ciemny wieczór, do Babilonu, którego obcość i przerażająca rozległość wystawiły na najcięższą próbę jasność i trzeźwość sądu, jak również zdolność panowania nad sobą, jakimi, w braku świetniejszych talentów, mogło podobać się Naturze obdarzyć mnie.
Z chwilą kiedy wysiadłam z dyliżansu, uderzył mnie osobliwy sposób mówienia dorożkarzy londyńskich i innych osób zgromadzonych w oczekiwaniu przybycia karetki pocztowej. Mowa ich wydała mi się w pierwszym momencie obcą jakąś, jak gdyby cudzoziemską. Nigdy do owego czasu nie słyszałam języka angielskiego siekanego w ten sposób. Udało mi się jednak zrozumieć zdania, z jakimi zwracano się do mnie i być wzajem zrozumianą przez moich rozmówców, o tyle przynajmniej, aby zostać bezpiecznie przewiezioną wraz z moim bagażem do wskazanego mi przez dawną naszą piastunkę zajazdu. O, jak nieskończenie trudna, gnębiąca i zastraszająca wydała mi się moja eskapada! Znalazłam się po raz pierwszy w życiu w Londynie po raz pierwszy w zajeździe; zmęczona podróżą, spłoszona ciemnością, zdrętwiała chłodem; pozbawiona wszelkich wskazówek, a tym bardziej doświadczenia, jak zabrać się do rzeczy, co przedsięwziąć, a przecież zmuszona działać samoistnie.
Postanowiłam kierować się własnym zdrowym rozsądkiem nade wszystko. Mój zdrowy rozsądek był wszelako równie zmrożony i oszołomiony, jak wszystkie inne moje cechy duchowe, jedynie też pod presją nieubłaganej konieczności dał się on pobudzić do pierwszych nerwowych podrygów jakiego takiego działania. Zacięta w ten sposób biczem surowych wymagań, podyktowała mi ta właściwość mojego ducha obowiązek zapłacenia tragarzowi, przy czym trudno było wziąć jej za złe, że w krytycznym takim momencie dała się grubo oszukać; kazała mi następnie zapytać portiera zajazdu o pokój, z kolei trwożliwie zawezwać pokojówkę, i co więcej, znieść z godnością wyniosłe traktowanie mnie przez młodą tę damę, kiedy raczyła wreszcie zjawić się.
O ile sobie przypominam, była pokojówka ta wzorem miejskiego szyku i elegancji. Taką zręczną, szczupłą miała figurkę, taki zgrabny, wytworny był jej czepeczek, tak umiejętnie skrojona i uszyta jej sukienka, że przyglądałam się jej z szczerym zdziwieniem i zaciekawieniem. Mowę jej cechował osobliwy akcent, który, wraz z łatwością i płynnością przesadnego wysławiania się, wzgardliwie niejako urągały mojemu sposobowi mówienia, tak samo jak sztuczna nieco, wymuszona wytworność jej stroju zdawała się z szyderstwem podkreślać wiejską prostotę mojego ubrania.
— Trudno, nie ma na to rady — pomyślałam. — A zresztą i środowisko i okoliczności są nowe. Jakoś to będzie.
Zachowaniem zupełnego spokoju i godności osobistej wobec aroganckiej tej dziewczyny, a potem wobec wyglądającego jak ksiądz, ubranego na czarno z białym halsztukiem kelnera, wymogłam rychło na obojgu grzeczniejszy sposób traktowania mnie. Przypuszczam, iż pierwotnie wzięli mnie oboje za służącę, wnet jednak zmienili zdanie, niezdecydowani, czy mają odzywać się do mnie w sposób wyniośle protekcjonalny czy służalczo uprzejmy.
Trzymałam się wcale godnie, dopóki, pokrzepiona nieco jedzeniem i ogrzana przy ogniu, nie zamknęłam się bezpiecznie w moim własnym pokoju. Kiedy jednak usiadłam na krawędzi łóżka, oparłszy głowę na poduszce, doznałam uczucia straszliwego zgnębienia. Od razu stanęła przede mną cała upiorność mojej sytuacji. Uświadomiłam sobie jej nienormalność, rozpaczliwe osamotnienie, beznadziejność nieledwie. Co robię tu sama w tym wielkim Londynie? Co mam przedsięwziąć następnego dnia? Co czeka mnie w życiu? Jakich mam przyjaciół na świecie? Skąd przybywam? Dokąd dążę? Co mam czynić?
Łzami, jakie trysnęły mi z oczu, zrosiłam poduszkę, własne ramiona i włosy. Po wybuchu tym nastąpił ponury moment najbardziej gorzkich myśli, mimo wszystko jednak nie żałowałam podjętego kroku, ani też nie pragnęłam cofnąć się wpół drogi. Ponad wszystkimi innymi uczuciami górowało silne, jakkolwiek mętne przeświadczenie, że lepiej jest iść naprzód, aniżeli cofać się i że mogę iść naprzód, że droga jakaś — najciaśniejsza bodaj i najtrudniejsza — otworzy się przede mną. Pod wpływem tej myśli uspokoiłam się o tyle, że zdolna byłam odmówić pacierze wieczorne i przygotować się do snu. Zgasiłam właśnie świecę i położyłam się, kiedy nagle wśród nocnej ciszy zawibrował głęboki, niski, potężny dźwięk. Zrazu nie wiedziałam co mogłoby to być, gdy jednak dźwięk ten powtórzył się dwanaście razy, zrozumiałam jego znaczenie i, po przebrzmieniu długim, drżącym echem ostatniego uderzenia dzwonu, powiedziałam sobie: — „Leżę w cieniu Katedry Ś-go Pawła“.




ROZDZIAŁ VI
LONDYN

Nazajutrz przypadł pierwszy dzień marca i kiedy, po obudzeniu się, wstałam i rozsunęłam zasłony okienne, ujrzałam przedzierające się poprzez mgłę promienie wschodzącego słońca. Ponad moją głową, ponad szczytami domów, ujrzałam sięgający obłoków nieledwie, potężny, kopulasty masyw, ciemno niebieszczący się i niewyraźny — KATEDRĘ. W momencie ujrzenia jej poruszyło się coś we mnie: duchowa moja istota wstrząsnęła, na wpół rozwijając je, spętane zawsze swoje skrzydła; i równocześnie olśniło mnie nagłe poczucie jakobym ja, która nigdy dotychczas nie żyłam naprawdę, miała wreszcie zakosztować życia. Tego rana dusza moja rozrastała się i pęczniała tak szybko, jak bania, która wyrosła nad Jonaszem.
— Dobrze uczyniłam, przybywając tutaj — powiedziałam sobie, i przystąpiłam do pośpiesznego starannego ubrania się.
— Podoba mi się nastrój tego wielkiego Londynu, który czuję dokoła siebie. Kto, prócz zdecydowanych tchórzów jedynie, poprzestałby na spędzeniu całego życia w nędznej chacie, wyrzekając się na zawsze rozwinięcia swoich zdolności, pozostawionych na łup przeżerającej je rdzy mroku?
Ubrawszy się, zeszłam na dół, nie wyczerpana i zdrożona, jak poprzedniego wieczora, ale świeża, ochędożona i wypoczęta. Kiedy kelner przyniósł mi śniadanie, zdołałam zwrócić się do niego stanowczo, ale pogodnie; dziesięciominutowa rozmowa, jaką odbyliśmy, zbliżyła nas z sobą wzajem i zapoznała w sposób wystarczający.
Kelner był starszym, siwym mężczyzną, który, jak się okazało, pozostawał na obecnej służbie od dwudziestu lat. Stwierdziwszy to, pewna byłam, że przypomni sobie obu moich stryjów: Karola i Wilmota, którzy przed piętnastu laty bywali tutaj częstymi gośćmi. Wymieniłam ich imiona i nazwisko, które przypomniał sobie w istocie od razu, powtarzając je z szacunkiem. Z chwilą ujawnienia w ten sposób moich stosunków rodzinnych zyskałam dla siebie w oczach kelnera należne, zupełnie wyraźne stanowisko. Uważał, że jestem podobna do stryja Karola: myślę nawet, że mówił prawdę, bowiem i pani Barrett także zwykła utrzymywać to samo. Uprzejma usłużność zastąpiła teraz niedawny, wyraźnie lekceważący sposób jego zachowania się wobec mnie, nie miałam też już odtąd wątpliwości, że otrzymam grzeczną odpowiedź na każde rozsądne moje zapytanie.
Ulica, na którą wychodziło okno mojego pokoiku, była wąska, bardzo cicha i niezbyt brudna: nieliczni przechodnie przypominali wyglądem swoim tych, jakich widuje się w miastach prowincjonalnych; nie było tu nic potężnego, ani olśniewającego — czułam, że mogę odważyć się wyjść sama.
Po śniadaniu wyszłam istotnie. W sercu moim zagościło mile podniosłe uczucie: przechadzka samodzielna po ulicach Londynu wydała mi się sama przez się już nie byle przygodą. Niebawem znalazłam się na klasycznym gruncie — w alei, noszącej nazwę Paternoster Row. Weszłam tu do księgami, prowadzonej przez niejakiego Jones‘a i nabyłam książeczkę — marnotrawstwo, na które nie mogłam właściwie pozwolić sobie, przyszło mi wszelako na myśl, że będę mogła ofiarować ją — czy posłać — pani Barrett. Pan Jones, zasuszony stary kupiec, stał za ladą: wydał mi się jedną z najwspanialszych, a ja sama jedną z najszczęśliwszych, istot na świecie.
Zdumiewająca była żywotność, jaka kipiała we mnie tego rana. Znalazłszy się przed katedrą Ś-go Piotra, weszłam do środka i wdrapałam się aż pod szczyt jej kopuły, skąd roztoczył się przede mną Londyn ze wszystkimi jego kościołami, z rzeką i mostami na niej; ujrzałam odwieczny Westminster i zielone ogrody — Temple Gardens — oświetlone słońcem, które radośnie jaśniało na gładkim niebieskim niebie wczesnej wiosny, zasnutym tu i owdzie niezbyt gęstym obłoczkiem mgły.
Zeszedłszy ponownie na dół, puściłam się w dalszą wędrówkę na los trafu, zachwycona, rozradowana poczuciem swobody, jakiej zaznałam w pełni. Po dłuższym wędrowaniu dotarłam — sama nie wiem w jaki sposób — do serca miasta z tętniącym jego życiem. Ujrzałam nareszcie i poczułam prawdziwy Londyn. Znalazłam się na pobrzeżu Tamizy — na Strandzie — przeszłam przez Cornhill, wsiąknąwszy tutaj w ruch i gwar uliczny, odważając się nawet na niebezpieczeństwo przechodzenia na przełaj przez jezdnię. Świadomość, że zdobyłam się na odwagę uczynienia tego, w dodatku uczynienia tego bez niczyjej pomocy, ani opieki, dała mi, niewspółmierne może do wyczynu, ale prawdziwe uczucie zadowolenia. Po owym dniu oglądałam West End, parki, piękne place, nieporównanie bardziej wszakże podoba mi się serce miasta: City. Wydaje mi się ono o wiele bardziej tchnące powagą: jego ruch, panujący tu zgiełk, wszystkie te skłócone dźwięki i odgłosy, są tak pełne rzeczywistego, doniosłego znaczenia. City pracuje na utrzymanie własne i całej stolicy, West-End korzysta jedynie z uciech życia. West-End dostarcza rozrywek tylko, City, natomiast, podnieca i porusza do głębi.
Omdlewająca ze zmęczenia i głodna (od lat już nie doświadczałam równie zdrowego głodu) powróciłam około drugiej po południu do cichego, ciemnego, staroświeckiego mojego zajazdu. Obiad, jaki mi podano, składał się z dwóch potraw — ze sporego plastra pieczeni i z jarzyn. Obie wydały mi się wyborne; o ileż smaczniejsze od maleńkich, wyszukanych porcyjek posiłków, jakie przysyłała stara kucharka panny Marchmont dla drogiej mojej zmarłej chlebodawczyni i dla mnie i na jakich samoistne zadysponowanie nie starczyło obu nam chęci i apetytu. Rozkosznie zmęczona, urządziłam sobie posłanie z trzech krzesełek (pokój nie posiadał kanapki) i wnet usnęłam, a po zbudzeniu się rozmyślałam przez dwie godziny.
Mój stan ducha wraz ze wszystkimi towarzyszącymi mu okolicznościami sprzyjał, jak nie można bardziej zdecydowaniu się na nową, śmiałą może i ryzykowną — bodaj rozpaczliwą nawet — linię postępowania. Nie miałam nic do stracenia. Niewypowiedziana pogarda dla bezradosnej dotychczasowej mojej egzystencji nie dopuszczała możliwości cofnięcia się i powrotu do niej. O ile nie powiedzie mi się plan, jaki zamierzałam urzeczywistnić, któż, poza mną samą jedynie, ucierpi na tym? Gdybym umarła — z dala od domu, chciałam powiedzieć, nie miałam jednak domu — z dala od Anglii, kto płakałby po mnie?
Możliwe, że czekają mnie cierpienia, przywykłam wszelako do cierpień, śmierć nawet, przyszło mi na myśl, nie jest dla mnie tak straszna, jak dla większości ludzi bardziej niż ja szczędzonych przez los. Dotychczas myślałam o śmierci ze spokojem i bez lęku. Uzbrojona w ten sposób przeciwko wszelkim przeciwnościom i ujemnym wynikom, obmyśliłam mój projekt.
Tegoż jeszcze wieczora zdobyłam od przyjaciela mojego — starego kelnera — potrzebne informacje, dotyczące terminu odpłynięcia statku do upatrzonego portu na kontynencie — zwanego Boue Marine. Uważałam, że nie mogę tracić czasu: tej nocy jeszcze muszę zająć kabinę. Mogłam, oczywiście, zaczekać z tym do rana, nie chciałam jednak narazić się na spóźnienie.
— Radzę pani lepiej zająć kabinę od razu — ostrzegł mnie kelner. Uznając słuszność tej rady, pośpieszyłam uiścić rachunek, wynagrodziwszy przy tym usługi, okazane mi przez mojego przyjaciela w sposób, który, jak obliczam teraz, był królewski nieledwie, a który w jego oczach wydał się na pewno niedorzecznym. Wsuwając do kieszeni wręczone mu przeze mnie monety, uśmiechnął się z lekka, jak gdyby chcąc dać wyraz swojej opinii o znajomości życia, jaką wykazała hojna ofiarodawczyni, po czym wyszedł, aby sprowadzić mi wehikuł. Nie poprzestał jednak na tym i polecił mnie woźnicy, nakazawszy mu, aby dojechał ze mną do samej przystani, nie pozostawiając mnie na łup przewoźników. Woźnica przyobiecał wywiązać się uczciwie z danego mu polecenia, oczywiście jednak nie dotrzymał przyrzeczenia traktując mnie, wprost przeciwnie, jak ofiarę, ciągnioną na rzeź, każąc mi wysiąść wpośrodku gromady przewoźników, i zdając mnie na ich łaskę i niełaskę.
Naraziło mnie to na przejście fatalne. Noc była ciemna, woźnica odjechał czym prędzej z chwilą, gdy wręczyłam mu zapłatę za przejazd i od razu rozpoczęła się zażarta walka przewoźników o moją osobę i o mój bagaż. Jeszcze teraz brzmią mi w uszach przekleństwa rzucane przez nich w przebiegu tej walki: podziałały one na filozoficzny mój spokój bardziej wstrząsająco niż ciemna noc, osamotnienie i niezwykłość sytuacji, w jakiej znalazłam się. Pochwycono mój bagaż; przyglądałam się temu z bezradną biernością, kiedy jednak inny z przewoźników chciał w taki sam sposób pochwycić mnie samą, obruszyłam się, odepchnęłam go, i wsiadłam od razu do jednej z łodzi, nakazawszy władczym tonem, aby umieszczono w niej kufer mój obok mnie, co zastało natychmiast uskutecznione, jako że właściciel łodzi stał się z tą chwilą moim sojusznikiem. Odpłynęłam.
Rzeka była czarna niczym atrament; tu i owdzie tylko ślizgały się po niej światła, rzucane z okien gmachów nadbrzeżnych; na jej powierzchni kołysało się mnóstwo statków. Załoga łodzi podwoziła mnie kolejno do szeregu okrętów, których nazwy, wypisane wielkimi białymi literami na ciemnym tle, odczytać mogłam przy świetle latami. „Ocean“, Feniks, „Książę Małżonek“, „Delfin“ — Nie, nie to nie ten! „Iskra“ brzmiała nazwa mojego statku, który jednak, jak się zdawało, stał na kotwicy znacznie dalej.
Płynięcie nasze w dalszym ciągu po płytkiej fali nasunęło mi porównanie ze Styksem i z Charonem, przewożącym samotną duszę do Krainy Cieniów. W dziwnej tej sytuacji, wobec wichru dmącego mi prosto w twarz i bryzgów deszczu, strącanych przez ciężkie chmury ponad moją głową, mając za towarzyszy dwóch brutalnych przewoźników, dręczących uszy moje dzikimi, ciskanymi przez nich przekleństwami, zapytywałam samą siebie, czy jestem bardziej wystraszona, czy zgnębiona. Nie byłam jednak w rzeczywistości ani wystraszona, ani zgnębiona. Wielokrotnie w moim życiu doznawałam obu tych uczuć w znacznie wyższym stopniu, w warunkach o wiele korzystniejszych w porównaniu.
— Jak to możliwe? — zadałam sobie pytanie. — Wydaje mi się, że jestem raczej podniecona i czujna, zamiast być wystraszoną i zgnębioną?
Nie umiałam sobie tego wyjaśnić.
Wreszcie zarysował się w oddali kadłub „Iskry“, bielejący wyraźnie na tle czarnej nocy.
— Jesteśmy! — oznajmił przewoźnik, zażądawszy równocześnie zapłacenia mu sześciu szylingów.
— Żąda pan za wiele — rzekłam, w odpowiedzi jednak na ten mój protest odepchnął energicznie łódź od statku, oświadczając, że nie wysadzi mnie na pokład dopóki nie otrzyma żądanej zapłaty. Na pokładzie, oparty o balustradę, stał młody mężczyzna — jak dowiedziałam się w następstwie — jeden ze stewardów okrętowych. W przewidywaniu walki, jaka zapowiadała się pomiędzy mną a przewoźnikiem, wyszczerzył już zęby w złośliwym uśmiechu, aby więc rozczarować go, pośpieszyłam zapłacić. Trzykrotnie w ciągu tego po południa dawałam korony tam, gdzie należało dawać szylingi, pocieszyła mnie jednak myśl, że za tę drogą cenę zdobywam tak niezbędne w moich warunkach doświadczenie.
— Oszukał panią! — zatriumfował steward, kiedy dostałam się wreszcie na pokład.
— Wiem o tym — odpowiedziałam z flegmą i zeszłam na dół do kajuty.
Zastałam tam korpulentną, przystojną, dobrze prezentującą się niewiastę, którą zapytałam o moją kajutę. Spojrzała na mnie ostro, mruknąwszy coś o niezwykłości przybywania pasażerów na statek o tej godzinie, skłonna, jak zdawało się, do potraktowania mnie niezbyt uprzejmie. Dziwną miała twarz — taką przystojną, a zarazem taką zuchwałą i samolubną!
— Trudno; teraz, kiedy jestem już na pokładzie, pozostanę tu, oczywiście — odpowiedziałam. — Poproszę panią o łaskawe wskazanie mi mojej kabiny.
Zastosowała się, acz z wyraźną niechęcią, do mojej prośby. Zdjęłam kapelusz ustawiłam moje rzeczy i położyłam się. Miałam już za sobą szereg trudności, przy których pokonaniu odniosłam do pewnego stopnia zwycięstwo. Moja bezdomność i brak bezpiecznej ostoi w życiu mogły znów na krótki przeciąg czasu przestać mnie dręczyć. Dopóki „Iskra“ nie zarzuci kotwicy w przystani, nie będę zmuszona zdobywać się na żaden dalszy krok. Potem jednak... O, nie byłam w stanie myśleć co nastąpi potem. Wyczerpana, oszołomiona, leżałam w półśnie, czy w półodrętwieniu.
Stewardka gadała przez całą noc; nie ze mną, ale z młodym stewardem, który, jak się okazało, był jej synem, łudząco do niej podobnym. Wchodził do kabiny i wychodził nieustannie: dysputowali, kłócili się i znów godzili się, powtarzając to niezliczone razy w ciągu nocy. Powiedziała mu, że pisze list do domu — do ojca swojego — i odczytywała głośno synowi ustępy tego listu, nie zwracając najmniejszej uwagi na mnie, jak gdybym była martwą kłodą: przypuszczała prawdopodobnie, że śpię. Niektóre z tych odczytywanych głośno ustępów zawierały tajemnice rodzinne, dotyczące zwłaszcza niejakiej „Charlotty“, młodszej siostry, która, sądząc z brzmienia listu, była w przede dniu zawarcia romantycznego, nierozważnego związku: starsza niewiasta protestowała z głośnym oburzeniem przeciwko ohydnemu postępkowi młodszej. Syn wyśmiewał szyderczo ton korespondencji matki, ona zaś wściekle broniła zajętego przez siebie stanowiska. Osobliwą tworzyli parę. Matka mogła mieć co najwyżej trzydzieści dziewięć lub czterdzieści lat i musiała być kwitnącą, urodziwą dziewoją, mając lat dwadzieścia. Krzykliwa, próżna, despotyczna i ambitna, zdawała się niezmożona zarówno cieleśnie jak duchowo. Przypuszczam, że od najmłodszych lat przywykła żyć i obracać się w miejscach publicznych; za młodu była prawdopodobnie kelnerką w barze.
Nad ranem przeszła w rozmowie swojej na inny temat: — „Watsonów“ — spodziewanej rodziny pasażerów, których znała już, jak się zdawało, i wielce ceniła ze względu na poważne napiwki, jakie jej zawsze pozostawiali. Wyraziła się, że liczyć może na wcale pokaźną sumkę, ilekroć rodzina ta odbywa podróż na ich statku.
O świcie zapanował na pokładzie wielki ruch, bowiem wraz z wschodem słońca przybywać zaczęli pasażerowie. Powitanie „Watsonów“ przez stewardkę było niezmiernie hałaśliwe i wylewne; cała załoga kręciła się i uwijała dokoła nich tylko. Towarzystwo „Watsonów“ składało się z czterech osób: z dwóch mężczyzn i z dwóch kobiet. Oprócz nich była jedna tylko jeszcze, młoda pasażerka, którą odprowadzał na pokład wytworny, ale nieco chorowicie wyglądający pan. Obie te grupy różniły się wzajem zasadniczo, stanowiąc wybitny kontrast. Watsonowie byli niewątpliwie ludźmi bogatymi; zdradzała to pewność siebie i świadomość potęgi posiadanego majątku, cechująca cały ich sposób bycia. Kobiety ich — obie wyglądające młodo, przy czym jedna była skończoną pięknością — w sensie urody fizycznej — ubrane były szykownie i bogato, może tylko zbyt jaskrawo i niedorzecznie nieodpowiednio do okoliczności. Ich kapelusze przybrane suto kwiatami, ich aksamitne narzutki i jedwabne suknie nadawałyby się raczej do przechadzki po alejach parkowych, aniżeli do krążenia w nich po mokrych deskach pokładu okrętowego. Mężczyźni byli otyli, przysadziści, brzydcy i pospolici.
Najstarszy, najbrzydszy, najbardziej otyły i krępy, był, jak rychło zmiarkowałam, mężem, a raczej narzeczonym chyba, pięknej dziewczyny, zbyt młodziutkiej aby mogła być mężatką już. Zdumienie moje z tego powodu było niezmierne, zwłaszcza, kiedy stwierdziłam, że zamiast czuć się bezgranicznie nieszczęśliwą z racji tak nieodpowiedniego związku zdawała się nieomal upojona wesołością.
— Jej śmiech — przyszło mi zrazu na myśl — musi być zapamiętaniem jeno, podyktowanym rozpaczą.
W tej samej chwili wszakże, kiedy olśniła mnie ta myśl — stałam wówczas, milcząca i samotna, oparta o balustradę okrętu — podbiegła do mnie ta śliczna dziewczyna, mimo że zupełnie mi obca, z krzesełkiem składanym w ręku i, uśmiechnięta beztrosko w sposób iście zagadkowy dla mnie, odsłaniający wszakże dwa rzędy nieskazitelnych ząbków, zaofiarowała mi skorzystanie ze stołeczka. Odmówiłam oczywiście przyjęcia go z największą grzecznością, na jaką potrafiłam zdobyć się, a ona oddaliła się tanecznym krokiem, wesoła i lekka jak ptaszek. Przypuszczałam, że musi być dobra z natury; co jednak mogło ją skłonić do poślubienia tego osobnika, podobniejszego co najmniej do beczki tłuszczu, aniżeli do mężczyzny?
Owa inna pasażerka, którą przywiózł na statek wytwornie wyglądający pan, była zupełnie młoda jeszcze, jasnowłosa i przystojna. Jej skromna gładka suknia, niczym nie przybrany słomkowy kapelusz i duży, zręcznie zarzucony na ramiona szal, przypominały strój kwakierski nieomal w prostocie swojej, było jej w nim jednak bardzo do twarzy.
Zauważyłam, że zanim towarzyszący jej mężczyzna opuścił ją, rozejrzał się badawczo po wszystkich pozostałych podróżnych, jak gdyby chciał przekonać się w jakim towarzystwie ją pozostawia. Oko jego odwróciło się z nieukrywanym niesmakiem od obu pań w jasnych kwiecistych strojach, poczem spoczęło na mnie. Równocześnie powiedział coś swojej córce, siostrzenicy, czy kimkolwiek była ona w stosunku do niego, ona zaś wyraźnie zerknęła w moją stronę i z lekka odęła ładne małe usteczka. Nie wiem czy moja osoba, czy też niewybrednie w domu uszyte żałobne moje ubranie wywołały ten grymas pogardy: przypuszczam, że jedno i drugie po społu. Rozległ się dźwięk gongu okrętowego, ojciec jej (dowiedziałam się potem, że był to jej ojciec) uściskał ją i powrócił na ląd. Statek rozwinął żagle i odpłynął.
Cudzoziemcy są zdania, że jedynie angielskie młode dziewczęta można puścić bez opieki w podróż. Tych samych cudzoziemców niezmiernie dziwi jednak lekkomyślna ufność angielskich rodziców i opiekunów. Co się tyczy samych młodych „Miss“ są one za nieustraszoność swoją uważane przez niektórych za nazbyt męskie i „nieprzyzwoite“; inni znów widzą w nich bierne ofiary systemu wychowawczego i religijnego, uznającego wszelką „surveillance“ — wszelkie nadzorowanie — za zbędne. Nie wiem, a raczej nie wiedziałam wówczas, czy owa młoda dama należała do rzędu tych, które mogą być pozostawione bezpiecznie bez opieki, rychło wszakże miało okazać się, że dostojeństwo samotności nie przypadało jej szczególnie do gustu. Zaczęła spacerować tam i z powrotem po pokładzie, spoglądając z lekkim odcieniem pogardy na szeleszczące jedwabie i aksamity, a także na nadskakujące im niezdarne niedźwiedziowate postacie opasłych mężczyzn, wreszcie zbliżyła się do mnie, pytając:
— Jest pani amatorką morskich podróży?
Wyjaśniłam jej, że moje amatorstwo w tym kierunku musi zostać wystawione dopiero na próbę pierwszego doświadczenia, bowiem dotychczas nie miałam pod tym względem żadnego.
— O, jakie to ciekawe! — zawołała. — Zazdroszczę pani nowości wrażenia: pierwsze przeżycia tego rodzaju są zawsze bardzo miłe. Co się mnie tyczy, mam ich tyle już za sobą, że zdołałam zapomnieć zupełnie o pierwszym. Jestem całkowicie zblazowana na punkcie morza i wielu innych tym podobnych doznań.
Nie mogłam powstrzymać mimowolnego uśmiechu.
— Dlaczego śmieje się pani ze mnie? — zapytała ze szczerością, która bardziej podobała mi się, niż poprzednie jej odezwania się.
— Dlatego, że jest pani zbyt młoda, aby być zblazowaną na jakimkolwiek punkcie.
— Mam siedemnaście lat — oznajmiła tonem z lekka urażonym.
— Wygląda pani co najwyżej na szesnaście. Chętnie podróżuje pani sama?
— O, jest mi to najzupełniej obojętne! Przepłynęłam już Kanał jakie dziesięć razy bez niczyjej asysty i opieki; staram się jednak być możliwie najkrócej sama; udaje mi się zwykle zawierać miłe znajomości.
— Wątpię, czy uda się pani zawrzeć je tym razem — zauważyłam, zerknąwszy na grupę Watsonów, głośno śmiejących się teraz i czyniących niesłychany zamęt i hałas na pokładzie.
— Oczywiście z nikim spośród wstrętnych tych mężczyzn i kobiet — rzekła. — Tego rodzaju ludzie powinni byliby właściwie być pasażerami najniższej klasy. Jedzie pani na pensję?
— Nie.
— Dokąd więc w takim razie?
— Nie mam o tym najlżejszego pojęcia poza tym, że najbliższym celem mojej podróży obecnej jest port Boue-Marine.
Spojrzała na mnie ze zdumieniem, nie przestając jednak w dalszym ciągu paplać beztrosko.
— Jadę na pensję. O, na ilu już pensjach cudzoziemskich byłam w moim życiu! Mimo to jestem zupełną ignorantką. Nie umiem nic, ale to absolutnie nic — zapewniam panią — poza tym, że pięknie gram i tańczę, umiem także naturalnie szwargotać po francusku i po niemiecku, chociaż nieosobliwie czytam i piszę tymi językami. Parę dni temu kazano mi przetłumaczyć stroniczkę łatwej niemieckiej książki na angielski, nie potrafiłam tego zrobić. Ojciec mój był bardzo zmartwiony i powiedział, że pan de Bassompierre — mój ojciec chrzestny, który płaci wszystkie rachunki za moją pensję — wyrzuca pieniądze w błoto. Bo muszę przyznać się pani, że co do historii, geografii, arytmetyki i innych podobnie nudnych przedmiotów jestem zupełnie nierozwiniętym dzieckiem jeszcze, a po angielsku piszę bardzo źle — robię pełno błędów gramatycznych i ortograficznych. W dodatku zdążyłam zapomnieć już wszystko, czego nauczono mnie z religii. Nazywają mnie protestantką, wie pani? Ale tak Bogiem a prawdą, nie mam pewności, czy jestem nią czy nie. Niezupełnie zdaję sobie sprawę z różnicy pomiędzy katolicyzmem a protestantyzmem. Jest mi to zresztą najdoskonalej obojętne. Kiedyś w Bonn — kochane, czarujące Bonn — gdzie tylu jest przystojnych młodych studentów! — byłam luteranką. Każda ładna dziewczyna na naszej pensji w Bonn miała wielbiciela. Każdy z takich panów wiedział w jakich godzinach wychodzimy na spacer, urządzał się też tak, aby spotkać się ze swoją bogdanką i przejść tuż obok niej.
Schönes Mädchen! — mówił każdy damie swojego serca, a mówił to tak głośno, że wyraźnie mogłyśmy słyszeć jego słowa. Byłam rajsko szczęśliwa w Bonn!
— A gdzie jest pani teraz? — zapytałam.
— O, w... w chose[3] — rzekła.
Panna Ginevra Fanshave (tak brzmiało imię i nazwisko młodej osoby) zastąpiła oczywiście wyrazem „chose“ wyszłą jej chwilowo z pamięci istotną nazwę miejscowości. Używanie co chwilę wyrazu chose stało się utartym jej zwyczajem, powtarzane przy każdej okazji, jako bardzo wygodne słówko zastępcze zamiast brakującego właściwego słowa w każdym języku, jakim mówiła przypadkowo w danym momencie. Dziewczęta francuskie dopomagają sobie często w ten sposób i od nich właśnie przejęła panna Ginevra Fanshave to nawyknienie. W danym wypadku, jak dowiedziałam się w następstwie, miało owo „chose“ zastąpić Villette — wielką stolicę wielkiego królestwa Labassecour.
— Podoba się pani Villette? — zapytałam.
— Wcale niezgorzej. Mieszkańcy tubylczy są potwornie głupi i pospolici; zamieszkuje tam jednak kilka miłych rodzin angielskich.
— Jest pani na pensji?
— Tak.
— Czy to dobra pensja?
— O, nie, ohydna! Ale wychodzę co niedzielę, nic sobie też nie robię ze wszystkich naszych maitresses i z naszych professeurs — z naszych nauczycielek i profesorów — także ze wszystkich élèves — uczennic — wszystkie lekcje posyłam au diable (nie śmiałaby powiedzieć „do diabła“ po angielsku, ale po francusku brzmi to wcale dobrze) i w ten sposób daję sobie świetnie radę... I znów śmieje się pani ze mnie?
— Nie, uśmiecham się tylko do własnych moich myśli.
— A jakie są te pani myśli? — zainteresowała się, nie czekając jednak na moją odpowiedź, dodała. — Niech mi pani powie naprawdę dokąd pani jedzie?
— Dokąd poprowadzi mnie czuwająca nade mną Opatrzność. Jestem zmuszona szukać sposobu zarobkowania gdziekolwiek go znajdę.
— Sposobu zarobkowania? — zawołała stropiona. — Jest więc pani biedna w takim razie!
— Biedna jak Hiob.
Po chwilowej pauzie, westchnąwszy z lekka, dodała, — O, jakie to przykre, ale i ja także wiem co znaczy być biedną: moi w domu, ojciec i mama i oni wszyscy są aż nadto biedni. Mój ojciec nazywa się kapitan Fanshave; jest emerytowany i dostaje pół pensji oficerskiej, na szczęście pochodzi z dobrej rodziny, mamy też nie byle jakie stosunki i wielu bogatych krewnych, ale z nich wszystkich jest pan de Bassompierre, mój wuj i ojciec chrzestny zarazem, mieszkający we Francji, jedynym, który dopomaga nam: kształci nas, dziewczęta. Mam pięć sióstr i trzech braci. Jedna po drugiej powychodzimy za mąż — prawdopodobnie za starszych panów, posiadających gotówkę: ojciec i mama postarają się już o to. Moja najstarsza siostra, Augusta, wyszła już za mąż za człowieka, który wygląda starzej niż nasz ojciec. Augusta jest bardzo piękna — nie w moim stylu, smagła — jej mąż, pan Davies, przechodził żółtą febrę w Indiach i wciąż jeszcze ma twarz koloru złotej monety. Ale jest bogaty i Augusta ma własny powóz i pałac. Uważamy wszyscy, że doskonale zrobiła. Lepsze to przecież niż „zarabianie na utrzymanie“ jak pani nazywa. Ale, ale, czy pani jest utalentowana?
— Nie — wcale nie.
— Umie pani grać na fortepianie, śpiewać i mówić trzema czy czterema językami?
— Ani mowy o tym.
— A jednak myślę, że pani jest utalentowana! — zamilkła na chwilę i ziewnęła.
— Będzie pani chorowała na morzu?
— A pani?
— O, strasznie, jak tylko zobaczymy morze z daleka: już teraz zaczynam coś odczuwać, zejdę na dół i puszczę w ruch tę grubą, wstrętną stewardessę usługującą na okręcie — Heureusement je sais faire aller mon monde[4]
Zeszła na dół.
Nie trwało długo, a pozostali pasażerowie poszli w jej ślady: w ciągu popołudnia ja jedna tylko pozostałam na pokładzie. Kiedy przypominam sobie spokojny, a nawet szczęśliwy nastrój, w jakim spędziłam te godziny, i uświadamiam sobie równocześnie położenie, w jakim znalazłam się wówczas, jego niepewność — niektórzy powiedzieliby nawet — beznadziejność — czuję, że jak:

„Mury kamienne nie czynią więzienia,
Ani też klatki — pręty z żelaza“ —

tak samo ryzykowność sytuacji, osamotnienie i niepewność jutra nie są czynnikami gnębiącymi, dopóki ciało jest zdrowe i zdolność rozumowania nie uszczuplona; dopóki zwłaszcza Wolność użycza nam swoich skrzydeł, a gwiazda Nadziei nie przestaje przyświecać nam i kierować nami.
Zachorowałam wówczas dopiero, kiedy byliśmy daleko już poza Margate, z prawdziwą też rozkoszą wchłonęłam pierwszy powiew morza. Uczuciem boskiego upojenia przejęły mnie piętrzące się fale Kanału, widok ptactwa morskiego, przysiadającego na ich grzbietach, białych żagli na ciemniejącej dali morza i spokojnego, choć zasnutego chmurami nieba, rozpiętego ponad tym wszystkim.
W rozmarzeniu widziałam z dala już oczami duszy ląd europejski, niby wyśnioną krainę z bajki. Opromieniało ją światło słoneczne, czyniąc z długiego jej wybrzeża jedną nieprzerwaną smugę złota. Tu i owdzie urozmaicały linię architektoniczną drobne osiedla miejskie z ośnieżonymi, błyszczącymi w słońcu wieżami, ciemne zwarte gąszcze lasów i gładkie szmaragdowe powierzchnie pastwisk, poprzerzynanych mile pstrzącymi widok taflami strumyków. Wszystko to zarysowywało się wdzięcznie na tle nieba, uroczyście ciemno-granatowego, na którym, jako zapowiedź niezawodnego szczęścia, połyskiwała czarownymi barwami przerzucona ręką Boga od północy ku południowi, niby łuk nadziei, lśniąca wstęga tęczy.
Wykreśl, proszę cię, miły czytelniku, to wszystko, a raczej pozwól temu wszystkiemu pozostać i wyciągnij z tego morał, wypisywany we wzorach tekstów:
„Marzenia na jawie są ułudnymi podszeptami złych duchów“.
Kiedy wreszcie nad miarę zmogła mnie choroba morska, powlokłam się na dół do kajuty.
Przypadek zrządził, że kajuta panny Fanshave sąsiadowała z moją, z przykrością zmuszona też jestem stwierdzić, że dręczyła mnie ona z bezwzględnym samolubstwem przez cały czas zaznawanych przez nas po społu dokuczliwości. Niecierpliwość jej i zdenerwowanie przechodziły wszelkie możliwe granice, Watsonowie, którzy chorowali tak samo jak my i których stewardka obsługiwała z bezwstydnie stronniczym wyróżnianiem, zachowywali się po stoicku w porównaniu z najbliższą moją sąsiadką. Niejednokrotnie od tego czasu stwierdzałam u osób takich, jak Ginevra Fanshave, o lekkomyślnej, nie liczącej się z nikim i z niczym naturze i o jasnej, subtelnej urodzie, najzupełniejszą niezdolność znoszenia cierpień i zawodów. Charaktery podobne zdają się gorzknieć i kwaśnieć pod wpływem niepowodzeń, ni to piwo podczas burzy. Mężczyzna, poślubiający kobietę podobnego typu, powinien być przygotowany z góry już, że będzie musiał zapewnić jej egzystencję, opromienioną bez przerwy blaskiem słonecznym.
Oburzona w końcu na jej zrzędną natrętność cierpko zażądałam, aby „zamknęła usta“. Szorstka ta odprawa dobrze na nią wpłynęła, muszę też zaznaczyć, że nie odbiła się ujemnie na jej stosunku do mojej osoby.
Wraz z zapadnięciem mroku nocnego stawało się morze coraz bardziej wzburzone: coraz wyżej piętrzące się fale uderzały gwałtownie o boki statku. Dziwnego uczucia doznawałam na myśl, że mam dokoła siebie czarną ciemność i rozhukane fale, roztrącane przez statek, torujący sobie drogę, niepomny ciemności, przez jaką zmuszony był przedzierać się, ani ogłuszającego łoskotu, jaki towarzyszył pruciu przezeń fal. Pakunki zaczęły spadać z półek, tak że trzeba było umocować wszystko na zajmowanych miejscach. Pasażerowie cierpieli bardziej niż kiedykolwiek; panna Fanshave zapewniała jękliwie, że czuje nieuchronną śmierć.
— O, nie tak prędko jeszcze — pocieszyła ją stewardka — Wpływamy właśnie do portu.
Po kwadransie uciszyło się w istocie wszystko; około północy dobiegła podróż nasza kresu.
Żal mi było rozstawać się ze statkiem; tak, żal mi było. Skończyły się moje ferie; trudności i obawy o przyszłość stanęły znów przede mną w całej swojej grozie. Kiedy wyszłam na pokład, doznałam uczucia, że lodowate tchnienie nocy i zalegające dokoła ciemności zdają się natrząsać z mojego spokoju i z pewności siebie, z jaką puściłam się w tę drogę. Światełka, migocące ze wszystkich stron w oknach domów portowego miasta dokoła obcej tej przystani, skierowały ku mnie niezliczone, groźnie ostrzegające oczy. Na pokładzie zaroiło się od przyjaciół, którzy przybyli na powitanie Watsonów; zaprzyjaźniona z panną Fanshave liczna rodzina okrążyła ją i zabrała z sobą, gdy ja... nie miałam odwagi zestawiać porównawczo mojego własnego i jej położenia.
Dokąd miałam udać się? Musiałam przecież znaleźć jakieś schronienie. Konieczność nie zwykła narzucać się ludziom w sposób miły. Przy wręczaniu napiwku dozorczyni okrętowej, która zdawała się zdziwiona otrzymaniem monety o wartości wyższej, niż ta, na jaką mogła liczyć ze strony osoby w mojej sytuacji — poprosiłam ją.
— Czy nie chciałaby pani być tak uprzejma i wskazać mi jakiś cichy, niedrogi, ale przyzwoity zajazd, gdzie mogłabym przenocować?
Ujęta widocznie wysokością napiwka, nie tylko udzieliła mi żądanej wskazówki, ale zawołała tragarza i poleciła jego opiece nie tyle mój kufer, odesłany już na komorę celną, ile mnie samą.
Poszłam za moim chwilowym opiekunem wyboistą uliczką, oświetloną jedynie kapryśnie rozbłyskującą i ponownie niknącą jasnością księżyca, aż wreszcie stanęłam przed zajazdem. Dałam tragarzowi sześciopensową monetę, której nie przyjął jednak. Przypuszczając, że uważa ofiarowany napiwek za niewystarczający, wręczyłam mu szylinga, którego przyjęcia odmówił również, rzucając równocześnie kilka ostrych słów w języku niezrozumiałym dla mnie. Kelner, który w tej samej chwili wyszedł mi naprzeciw do oświetlonego lampą przedsionka, zwrócił mi łamaną angielszczyzną uwagę, że moje pieniądze są cudzoziemskie, nie mające tutaj wartości obiegowej. Zrozumiawszy dlaczego tragarz odmówił przyjęcia napiwka, poprosiłam kelnera, aby zmienił mi suwerena. Dopiero po dokonaniu tej operacji zażądałam wskazania mi wolnego pokoju. Resztki morskiej choroby, zdenerwowanie i ogólne roztrzęsienie nie pozwoliły mi myśleć o spożyciu wieczerzy.
O, jak niewypowiedzianie rada byłam, mogąc wreszcie zamknąć i odgrodzić od świata samą siebie i krańcowe moje wyczerpanie w maleńkim oddanym mi na tę noc pokoiku! I znów mogłam wypocząć, wiedząc jednak, że nazajutrz nie rozstąpią się ani na jotę zawisłe nad moją głową ciężkie chmury wątpliwości, że konieczność usilnych starań narzuci mi się z większą niż dotychczas surowością, a niebezpieczeństwo zagłady będzie jeszcze bliższe, walka o byt jeszcze surowsza.




ROZDZIAŁ VII
VILLETTE

Obudziłam się nazajutrz z rana z odrodzoną odwagą, skrzepiona na duchu: wyczerpanie fizyczne nie zaćmiewało już trzeźwości mojego sądu; gotowa byłam do posunięć stanowczych i niezwłocznych.
W momencie, kiedy kończyłam ubierać się, zapukano do moich drzwi.
— Proszę wejść — rzekłam, spodziewając się pokojówki. Zamiast niej ukazał się rosły, silny chłop, który zwrócił się do mnie z żądaniem:
— Niech mi pani da swoje klucze.
— W jakim celu? — zdziwiłam się.
— Proszę dać! — powtórzył tonem nakazu i, wyrwawszy je nieomal z moich rąk, dodał:
— W porządku. Kufer będzie zaraz.
Na szczęście, okazało się wszystko istotnie w porządku: rzekomy intruz był funkcjonariuszem komory celnej. Nie miałam pojęcia, dokąd mam się udać, aby dostać śniadanie. Zeszłam jednak na dół, nie bez pewnego wahania, co prawda.
Teraz dopiero zorientowałam się, że zajazd ten — czego nie dostrzegłam poprzedniego wieczora, będąc zbyt wyczerpana, aby zdawać sobie dokładnie sprawę z czegokolwiek — był w rzeczywistości dużym hotelem; kiedy też schodziłam zwolna po stopniach szerokiej klatki schodowej, zatrzymywałam się na każdym stopniu (wcale nie spieszyło mi się stanąć na dole) i zadzierałam głowę do góry, aby przyjrzeć się wysokiemu sufitowi nad moją głową, potem z kolei oglądałam pięknie malowane ściany dokoła, wielkie okna, dające swobodny dostęp rozjaśniającym cały dom potokom światła i bogato żyłkowane marmurowe schody, po których stąpałam, nie nazbyt czyste zresztą i nie wysłane dywanem. Zestawiając wszystkie te wspaniałości z rozmiarami norki, wskazanej mi jako pokój do przespania się i z krańcowym ubóstwem jej umeblowania, wpadłam w nastrój filozoficzny.
Zdumienie zwłaszcza budziła we mnie szczególna domyślność, okazana przez pokojówki, portiera i kelnerów, zdolnych tak trafnie dostosowywać do wyglądu gościa rozmiary i urządzenie wskazywanych pokojów. W jaki sposób mogła służba w zajazdach, a także stewardzi i stewardki na okrętach, zawsze i wszędzie odgadnąć na pierwszy rzut oka że ja, na przykład, jestem osobnikiem bez żadnego znaczenia towarzyskiego, a, co gorsze, słabo uposażonym w gotówkę? Wyraźne było, że musieli wiedzieć o tym: widziałam, że wszyscy oni w jednym mgnieniu oka oceniali mnie jednako minimalną, ułamkową cyfrą wartości. Fakt ten wydawał mi się ciekawy zarazem i brzemienny w doniosłe dla mnie wskazania. Nie łudziłam się co do jego znaczenia, nie poddając się jednak gnębiącemu jego wpływowi.
Znalazłszy się wreszcie w wielkim hallu, zalanym światłem padającym przez okna w suficie, skierowałam się w stronę pokoju, który szczęśliwie okazał się hotelową kawiarnią. Nie mogę zaprzeczyć, że wchodząc do kawiarni, dygotałam z lekka, czując się niepewną, osamotnioną, nieszczęśliwą i pragnąc z głębi duszy, aby Niebo natchnęło mnie świadomością, czy postępuję źle czy dobrze. Byłam przekonana, że raczej to pierwsze, nie mogłam jednak nic na to poradzić. Ze spokojem fatalistki, poddającej się nieuniknionej konieczności, usiadłam przy jednym ze stolików, zastawionym usłużnie przez kelnera śniadaniem, spożyłam je wszakże w nastroju, nieszczególnie sprzyjającym trawieniu. Było jeszcze wiele innych osób, spożywających śniadanie w tym samym pokoju przy małych stolikach. Czułabym się spokojniejszą, gdybym pośród nich wszystkich mogła dostrzec i kobiety także. Nie było, niestety, ani jednej. Sami mężczyźni tylko. Jak się zdawało jednak, nie przychodziło nikomu na myśl, abym robiła coś złego. Ten czy ów z panów obrzucił mnie przelotnym spojrzeniem, nikt jednak nie przyglądał mi się zbyt natarczywie. Przypuszczam, że jeżeli nawet obecność moja tutaj mogła wydać się pewnego rodzaju ekscentrycznością, przypisywali ją mojemu pochodzeniu angielskiemu. L‘Anglaise! — było wystarczającym dla nich wyjaśnieniem.
Po wypiciu rannej kawy musiałam wyruszyć wreszcie. Ale dokąd? W jakim kierunku?
— Udaj się do Villette! — podszepnął mi głos wewnętrzny, pod wpływem, jak przypuszczam, zapamiętanego zdania, rzuconego przypadkowo, bez żadnej specjalnej intencji, przez pannę Fanshave w chwili naszego rozstania się:
— Chciałabym, żeby pani mogła dostać się do Madame Beck; ma ona kilkoro drobiazgu, którego mogłaby pani doglądać; potrzebna jej jest angielska guwernantka, a przynajmniej potrzebna jej była przed dwoma miesiącami.
Kim była Madame Beck i gdzie mieszkała, nie miałam pojęcia. Zapytałam o to wprawdzie, nie otrzymałam jednak odpowiedzi, w tym samym momencie bowiem panna Fanshave, przynaglona przez swoich przyjaciół, rozstała się ze mną na dobre, nie dosłyszawszy może nawet mojego zapytania, a może tylko nie odpowiedziawszy na nie. Przypuszczałam jednak, że miejscem zamieszkania Madame Beck było Villette, dokąd też postanowiłam udać się. Miejscowość ta odległa była o czterdzieści mil, wiedziałam też, że chwytam się słomki, w przepastnej tej głębi wszakże, w jakiej znalazłam się, gotowa byłam uchwycić się pajęczyny bodaj. Wywiedziawszy się o sposób dotarcia do Villette, zamówiłam miejsce w dyliżansie, którym ruszyłam w poszukiwaniu słabego tego cienia możliwości. Zanim jednak potępisz mnie, czytelniku, za mój nagły, nierozważny krok, zechciej cofnąć się myślą ku mojemu punktowi wyjścia; weź pod uwagę pustkę, jaką pozostawiłam za sobą, a zrozumiesz jak mało ryzykowałam: w grze, w jaką się wdałam, nie może grający nic stracić, nie jest jednak wykluczone, że mógłby wygrać.
Zaznaczam z naciskiem, że nie należę do osób obdarzonych temperamentem artystycznym, posiadam jednak widocznie ową właściwą artystom zdolność należytego wykorzystywania każdej chwili przyjemnej, to znaczy takiej, która odpowiada moim upodobaniom. Cieszyłam się tym dniem, mimo, że podróż moja odbywała się w tempie nader powolnym, mimo że było zimno i padał deszcz. Okolica, którą przejeżdżaliśmy, była nizinna, naga i pozbawiona drzew; wzdłuż drogi snuł się zamulony kanał, niby na wpół odrętwiałe cielsko zielonego węża; rosochate wierzby obrzeżały równinne pola, zaorane i uprawione, jak grządki ogrodu warzywnego. I niebo także było jednostajnie szare; powietrze zatęchłe i wilgotne. Bez względu wszakże na tę martwotę okolicy, roiła fantazja moja tęczowe obrazy, a serce moje pławiło się w blaskach słonecznych. Nieodłączna jednak, jakkolwiek tajona w głębi duszy świadomość czającego się niepokoju, niby tygrys przyczajony w dżungli i gotów w każdej chwili do skoku, trzymała uczucia te na uwięzi, nie pozwalając im zagościć swobodnie. Miałam nieustannie w uszach ciężki oddech drapieżnej bestii; jej okrutne, krwiożercze serce tętniło w takt z moim; nie poruszała się w swoim legowisku, czułam jednak wciąż jej obecność: wiedziałam, że czeka tylko na zachód słońca, aby z wściekłością wyskoczyć z zasadzki.

Miałam nadzieję, że uda nam się dostać do Villette przed zapadnięciem nocy jeszcze i że dzięki temu zdołam może uniknąć poważniejszych powikłań i utrudnień, jakimi ciemność potęguje i pogłębia przykre uczucie przybycia po raz pierwszy do miejscowości obcej i nieznanej. Wobec wolnego wszakże naszego posuwania się naprzód, przy częstych i długich postojach, a nadto wobec coraz gęściej zapadającej mgły i rzęsistego deszczu, nie spełniły się moje nadzieje i nieprzenikniony mrok zaległ już ulice miasta, kiedy dotarliśmy wreszcie do jego rogatek.
Wiem, że przejechaliśmy przez wrota jakieś, w których stali na straży żołnierze — tyle dostrzec mogłam przy świetle latarni, poczem dyliżans nasz, pozostawiwszy poza sobą błotnisty gościniec, z głośnym turkotem potoczył się po twardym i wyboistym bruku miejskim. Kiedy wreszcie stanął przed jakimś biurem, wysiedli wszyscy pasażerowie, jeden po drugim. Pierwszą moją robotą było odebranie mojego kufra, co innym mogło wydawać się drobiazgiem bez znaczenia, dla mnie wszelako było kwestią wagi pierwszorzędnej. Zdając sobie sprawę, że najlepiej zrobię, nie domagając się zbyt natarczywie wydania mi bagażu, czekałam cierpliwie i obserwowałam czujnie wyładowywanie innych sztuk, dopóki nie ujrzę mojego własnego kufra, aby wtedy szybko zakrzątnąć się dokoła otrzymania go. Stałam tedy skromnie na uboczu, wpatrzona uporczywie w tę część wehikułu, w której w moich oczach umieszczono bezpiecznie w Boue Marine mój kuferek, ukryty pod stosem spiętrzonych na nim wszelakiego rodzaju i rozmiaru worków, skrzyń, kufrów i pudeł. Widziałam, jak zdejmowano je, jedną sztukę po drugiej, wyładowywano na chodnik przed biurem i zabierano. Byłam pewna, że mój kuferek wyłoni się lada chwila, nie wyłonił się jednak. Umocowałam przy nim zieloną wstążeczkę, kartę z wypisanym na niej moim nazwiskiem i miejscem przeznaczenia bagażu, abym mogła rozpoznać go niezawodnie na pierwszy rzut oka — nie dostrzegłam jednak ani źdźbła niczego zielonego. Wreszcie wyładowano wszystkie pakunki do ostatniego; każdą skrzynkę blaszaną, każdy kosz i każde ciemne pudło tekturowe, zwinięto okrywającą bagaż ceratę, i nic już nie pozostało ani na dachu ani wewnątrz dyliżansu — widziałam to wyraźnie — ani jeden parasol, ani jedna laska, kapelusz, okrycie, ani jedno pudełko.
A mój kuferek z całym moim dobytkiem w postaci ubrań i bielizny, a także pugilaresu, mieszczącego w swoim wnętrzu pozostałość moich piętnastu funtów — gdzie podziało się wszystko?
Zadaję pytanie to w chwili obecnej, w owym momencie jednak nie byłam w stanie zadać go. Nie mogłam w ogóle nic powiedzieć. Nie władałam językiem francuskim w mowie, a wszyscy dokoła paplali po francusku tylko. Cały świat zdawał się znać ten język jedynie. Co zrobić? Podbiegłam do woźnicy, położyłam rękę na jego ramieniu, drugą ręką wskazałam na stojące na chodniku kufry, potem na dach dyliżansu, usiłując przy tym wyjaśnić mu sytuację błagalnym wyrazem oczu. Woźnica fałszywie jednak zrozumiał mnie, schwycił bowiem pierwszy z brzega kufer, w którego kierunku wyciągnęłam rękę i był już gotów załadować go dla mnie na jakiś wehikuł, kiedy nagle rozległ się gniewny okrzyk, rzucony najlepszą angielszczyzną:
— Nie ruszać tego!... — A potem wyjaśnienie już po francusku:
Qu‘est ce que vous faîtes donc? Cette malle est à moi![5]
Usłyszałam jednak dźwięki mowy rodzinnej. Napełniły one radością moje serce.
— Szanowny panie — zawołałam do właściciela kufra tonem prośby błagalnej, nie zwracając nawet uwagi jak wygląda ten, którego pomocy i opieki wezwałam: — Nie umiem mówić po francusku. Czy mogłabym prosić pana o zapytanie woźnicy co zrobił z moim kuferkiem?
Nie rozróżniając w danej chwili z kim mam do czynienia, zdałam sobie jednak sprawę, że moje zwrócenie się wywołało na twarzy obcego wyraz na poły zdumienia i na poły wątpliwości, czy wtrącenie się jego odniesie pożądany skutek.
— O, błagam pana, niech pan zapyta się go — zawołałam. — Zapewniam pana, że zrobiłabym to samo dla pana.
Nie wiem czy przyjął mój wybuch uśmiechem, odpowiedział jednak tonem obycia towarzyskiego, to znaczy ani surowym, ani onieśmielającym:
— Jak wyglądał kuferek pani?
Opisałam go, nie pominąwszy w moim opisie zielonej wstążeczki. Bezpośrednio po otrzymaniu ode mnie tego wyjaśnienia natarł energicznie na woźnicę, czułam też poprzez burzę francuskch wymysłów, jakimi go obrzucił, że przyparł winowajcę ostro do muru, ostrzeliwując go ze wszystkich stron. Po chwili zwrócił się ponownie do mnie.
— Ten łotr zapewnia, że był przeciążony ładunkiem, przyznaje też, że usunął w istocie kuferek pani już po tym, jak go pani widziała na dachu dyliżansu, i pozostawił w Boue Marine wraz z innym jeszcze bagażem. Przyrzeka jednak solennie, że wyekspediuje go jutro, za dwa dni znajdzie pani swój kufer czekający na panią tutaj w biurze.
— Dziękuję panu — rzekłam, nie czując się jednak bynajmniej uspokojona.
Co robić tymczasem? Rodak mój dostrzegł może z wyrazu mojej twarzy, że opuściła mnie od razu cała moja odwaga, zapytał bowiem uprzejmie:
— Ma pani kogoś bliskiego w tym mieście?
— Nikogo. Nie wiem też dokąd mam udać się — odpowiedziałam szczerze.
Nastąpiła krótka chwila milczenia. Dzięki temu, że zwrócił on głowę w moją stronę, oświetlony wyraźniej światłem padającym na niego z zawieszonej ponad biurem latarni, dostrzegłam, że jest młodym, przystojnym, dystyngowanie wyglądającym mężczyzną. Mógł być lordem, a kto wie, godnym nawet mitry książęcej, jak mi się wydało. Twarz miał bardzo pociągającą, patrzył na ludzi nieco wyniośle, ale nie arogancko, męsko, ale nie władczo. Świadoma zupełnego mojego braku wszelkiego dalszego jeszcze prawa do żądania i spodziewania się pomocy z jego strony, zamierzałam cofnąć się, kiedy nagle zapytał, zatrzymując mnie:
— Czy miała pani w swoim kuferku całą posiadaną gotówkę?
O, jak prawdziwie rada byłam, mogąc odpowiedzieć zgodnie z prawdą:
— Nie. Mam dość w sakiewce (miałam w niej około dwudziestu franków), aby utrzymać się za to do pojutrza w jakimś tanim zajeździe, Villette jest jednak dla mnie miastem zupełnie obcym, nie znam jego ulic, ani zajazdów.
— Dam pani chętnie adres zajazdu jakiego pani potrzeba — rzekł — znajduje się on w pobliżu; pod moim przewodem łatwo odnajdzie go pani.
Wydarł z notatnika kartkę, napisał na niej kilka słów i wręczył mi ją. Podziękowałam mu jak potrafiłam najuprzejmiej. Taki był przecież dobry dla mnie! Nie wpadłoby mi ani na chwilę na myśl nie ufać mu, mieć jakiekolwiek wątpliwości co do rady jego i udzielonego mi przez niego adresu. Tak święcie wierzyłam mu, równie daleka nieomal od wszelkiego braku ufności w szczerość jego intencji, jak braku wiary i ufności w Biblię. Twarz jego i całe zachowanie tchnęły nazbyt wyraźnie dobrocią, w oczach jego czytać można było zacność i uczciwość.
— Najbliższa droga do zajazdu, jaki wskazałem pani, prowadzi przez bulwar i park — dodał — jest jednak zbyt późno i zbyt ciemno, aby młoda dama mogła ważyć się przejść o tej porze przez park sama. Pozwolę sobie odprowadzić panią kawałek.
Poszedł naprzód, a ja za nim poprzez ciemność i nie przestający mżyć deszcz. Bulwar — Boulevard po miejscowemu — był zupełnie opustoszały, aleja jego błotnista, wiatr strącał nieustannie krople wody z drzew. W podwójnym mroku, spowodowanym zarówno mgłą, jak cieniem zarośli, nie mogłam widzieć mojego przewodnika; jedyne, co mogłam uczynić, to iść śladem jego kroków. Nie doświadczałam najmniejszego lęku. Wydaje mi się, że bez cienia obawy czy niepokoju poszłabym za męskim, silnym tym krokiem poprzez mrok nieustanny na sam koniec świata.
— A teraz — rzekł, kiedy mieliśmy już park poza sobą — pójdzie pani tą szeroką ulicą, aż do schodów. Dwie latarnie wskażą pani z daleka ich miejsce. Schodami tymi zejdzie pani na dół, na węższą ulicę, na której końcu mieści się ów zajazd. Mówią tam po angielsku, dzięki czemu skończą się niebawem wszystkie trudności pani. Dobranoc.
— Dobranoc szanownemu panu. I proszę przyjąć moje najserdeczniejsze dzięki. Dobranoc.
Rozstaliśmy się.
Wspomnienie o jego zachowaniu się, nacechowanym taką życzliwością dla istoty bezbronnej, pozbawionej wszelkiej opieki, pobrzmiewający wciąż jeszcze w uszach moich dźwięk jego głosu, zdradzającego naturę rycerską w stosunku do słabych i potrzebujących jego pomocy, zarówno jak młodzieńcza jego uroda, były dla mnie przez długi czas potem jeszcze rodzajem krzepiącego balsamu. Uosabiał w moich oczach prawdziwy typ szlachetnie urodzonego młodego Anglika.
Poszłam śpiesznie naprzód wspaniałą ulicą i placem, okolonym okazałymi domami, ponad którymi górowały dumnie zarysy niezmiernie imponującego gmachu, pałacu, czy kościoła, nie umiałabym powiedzieć. W tej samej chwili, kiedy mijałam jego bramę, wyłonili się z niej nagle dwaj wąsaci waszmoście palący cygara i ubrani z wyraźną intencją uchodzenia za gentlemenów. Nie na wiele zdało się to jednak biedakom. Zdradzali zbyt jawnie dusze plebejuszowskie. Przemówili do mnie tonem zuchwałym i mimo że starałam się iść jak mogłam najszybciej, dotrzymywali mi kroku duży kawał drogi. W końcu wreszcie natrafiłam na rodzaj patrolu policyjnego, co uniemożliwiło moim prześladowcom dalszą pogoń za mną. Tak oszołomiła mnie wszelako doznana przygoda, że kiedy wreszcie odzyskałam pełną przytomność umysłu, nie wiedziałam gdzie się znajduję. Musiałam minąć od dawna już owe zapowiedziane schody. Stropiona, ledwie dysząca z przerażenia, z dzikim tętnieniem krwi w żyłach, nie miałam pojęcia w którą zwrócić się stronę. Drętwiałam na myśl powtórnego natknięcia się na obu wąsatych i brodatych gburów, byłam jednak zmuszona powtórnie odbyć drogę, jaka mnie tutaj przywiodła, aby odnaleźć wreszcie owe schody.
Szczęśliwie dotarłam w końcu do starych, zbutwiałych, wiodących w dół stopni, pewna też, że muszą to być wskazane mi przez obcego pana, zeszłam po nich śmiało. Ulica, na którą prowadziły, była istotnie wąska, nie było na niej wszakże żadnego zajazdu. Na chodniku przy bardzo cichej, względnie czystej i dobrze wybrukowanej jezdni dostrzegłam światło palące się nad drzwiami dość okazałego domu, wyższego o jedno piętro od innych, jakie otaczały go z obu stron. Może to on właśnie będzie zajazdem, którego szukałam? Pośpieszyłam w tę stronę. Kolana dygotały pode mną; bliska byłam zupełnego wyczerpania.
Nie był to zajazd. Mosiężna tabliczka, zdobiąca wielkie drzwi wejściowe, nosiła napis: „Pensionnat de Demoiselles“, a pod napisem widniało nazwisko „Madame Beck".
Wzdrygnęłam się. W jednej chwili zawirowały w mojej głowie setki myśli. Nie zrodził się w niej jednak żaden plan, nie powstała żadna decyzja. Nie było czasu na to. Głos Opatrzności wyraźnie podszepnął mi; „Nie idź dalej! Zatrzymaj się tutaj. To jest twój zajazd!“ Los uchwycił mnie mocno w swoje dłonie, pokierował moją wolą i moimi czynami: Pociągnęłam za dzwonek.
W oczekiwaniu na otworzenie mi nie zastanowiłam się, ani też nie rozmyślałam nad niczym. Wpatrzyłam się w kamienie bruku ulicznego, na które padało światło latarni, liczyłam je, przyglądałam się ich odcieniom i połyskowi wilgoci na ich krawędziach. Po chwili pociągnęłam za dzwonek powtórnie. Otworzono mi wreszcie. Stanęła przede mną pokojówka w eleganckim czepeczku.
— Czy mogę widzieć się z Madame Beck? — zapytałam.
Przypuszczam, że gdybym zapytała o to po francusku, nie zostałabym wpuszczona, że jednak mówiłam po angielsku, wyobraziła sobie widocznie, iż muszę być jakąś nauczycielką cudzoziemską, przybyłą w sprawach związanych z szkołą, i dlatego bez chwili wahania i bez słowa oporu wpuściła mnie pomimo tak nieodpowiednio późnej pory.
Wprowadzona do mieszkania, usiadłam w błyszczącym, zimnym salonie, w którego białym, porcelanowym piecu napalono tego dnia. Pstrzyło się tutaj od złotych ozdób, a posadzka była wywoskowana jak lustro. Zegar, stojący na kominku, wybił dziewiątą godzinę.
Minął kwadrans. O, jakim gorączkowo przyspieszonym tętnem biła krew w moich żyłach! Robiło mi się zimno i gorąco na przemian. Siedziałam, utkwiwszy oczy we drzwiach — w wielkich białych, złożonych z dwóch części drzwiach ze złoconymi ozdobami: czekałam na otworzenie się jednej z dwóch połów. Wszystko jednak pozostawało nieporuszone; martwej ciszy nie zakłócał żaden odgłos. Białe drzwi były zawarte, niedostępne.
— Czy pani miss angielska? — rozległ się nagle głos tuż przy mnie. Omal nie podskoczyłam, tak bardzo spłoszył mnie nieoczekiwany dźwięk wypowiedzianych słów; byłam niewzruszenie pewna, że jestem w pokoju zupełnie sama.
Przede mną nie stał jednak duch żaden, ani też żadna zjawa bezcielesna, ale pulchniutka, drobna kobietka w wielkim szalu, zarzuconym na szlafrok i w śnieżnie białym, ozdobnym nocnym czepeczku.
Odpowiedziałam, że jestem Angielką i bezpośrednio po tym moim oświadczeniu zawiązała się pomiędzy nami rozmowa najniezwyklejsza jaka być może. Madame Beck (była to bowiem ona we własnej osobie) weszła tylnymi drzwiami do których zwrócona byłam plecami, że zaś obuta była w cichostępy na miękkich filcowych podeszwach, nie słyszałam ani jej wejścia, ani zbliżenia się do mnie. Okazało się jednak, że Madame Beck, zwróceniem się do mnie z wygłoszonym zabawną angielszczyzną zapytaniem czy jestem Angielką, wyczerpała całą swoją znajomość języka wyspiarskiego, od razu też przeszła na swój język rodowity, którym posługiwała się z niesłychaną, zawrotną wręcz wielosłownością i płynnością. Odpowiadałam jej po angielsku. Zdaje się, że częściowo rozumiała mnie, że jednak zupełnie nie rozumiałam jej mowy, mimo że obie razem robiłyśmy przeraźliwie dużo wrzawy (nie tylko nie słyszałam do owego dnia, ale wprost wyobrazić sobie nie mogłam podobnego daru wymowy, jaki cechował Madame Beck) — nie bardzo mogłyśmy dogadać się. Po pewnej chwili wreszcie zadzwoniła o pomoc, która nadeszła też w postaci jednej z „maîtresses“, wychowywanej przez jakiś czas w irlandzkim klasztorze i dlatego uważanej za biegle władającą angielskim. Była to bardzo pewna siebie niewiasta, typowa, od stóp do głowy, Labassecourienne — rodowita mieszkanka Labassecour, straszliwie kalecząca język Albionu, jako tako wszakże udało jej się przetłumaczyć na użytek Madame Beck opowiedziane przeze mnie treściwie i zupełnie bez upiększania prawdy dzieje moje. Opowiedziałam jej w jaki sposób stało się, że opuściłam moją ojczyznę w zamiarze zarazem rozszerzenia skromnego zakresu mojej wiedzy i zarabiania na własne utrzymanie. Zapewniłam, że jestem gotowa pełnić wszelkiego rodzaju posługi, byleby powierzane mi zajęcie nie było nieuczciwe, ani poniżające. Mogłabym na przykład być piastunką małych dzieci, czy panną służącą, nie odmówiłabym też wykonywania wszelkich robót domowych dostosowanych do moich sił fizycznych. Madame wysłuchała tego wszystkiego, ja zaś obserwując wnikliwie jej sposób reagowania na usłyszaną spowiedź, doznałam wrażenia, że trafiła ona jej do przekonania.
Il n‘y a que des Anglaises pour ces sortes d‘entreprises“ — stwierdziła — „sont elles intrépides ces femmes-là![6]
Wypytała mnie o imię, nazwisko, o mój wiek; siedziała, przypatrując mi się nie z politowaniem jednak, ani nawet z zainteresowaniem: nie zdołałam podczas całej tej rozmowy podchwycić ani jednego błysku sympatii, ani cienia współczucia w zachowaniu się jej i w wyrazie jej twarzy. Czułam, że nie należy ona do rodzaju osób, które w najdrobniejszej bodaj mierze powodowałyby się w swoim postępowaniu względami uczuciowymi; poważna i skupiona, wpatrywała się we mnie i słuchała przetłomaczonego jej przez wychowaną w Irlandii „maîtresse“, mojego opowiadania, trzeźwo rozważając jego szczegóły. Nagle rozbrzmiał dźwięk dzwonu.
Voilà pour la prière du soir![7] — oznajmiła, wstając z krzesła. Przez pośredniczkę naszą w rozmowie poleciła mi, abym zjawiła się nazajutrz z rana, co nie odpowiadało mi jednak. Nie byłam w stanie znieść myśli narażenia się raz jeszcze na niebezpieczeństwa związane z samotnym wędrowaniem nocą po mrocznych ulicach. Zdobywszy się tedy na niezwykłą u mnie energię, w sposób spokojny wszakże i opanowany, zwróciłam się do niej osobiście, a nie za pośrednictwem maîtresse:
— Mogę zapewnić łaskawą panią, że zaangażowanie mnie bezzwłoczne będzie tylko z korzyścią, a nie ze szkodą, dla pani: znajdzie pani we mnie osobę, której dążeniem będzie dać pracą swoją pełną równowartość otrzymywanej płacy. Jeśli zaś zdecyduje się pani przyjąć mnie, lepiej byłoby, abym pozostała już tutaj od razu na noc. Nie mam żadnych znajomych w Villette, w dodatku nie znam języka krajowego, w jaki więc sposób mogłabym znaleźć gdzieś pomieszczenie?
— To prawda — przyznała. — Mogłaby jednak pani przynajmniej powołać się na kogoś?
—- Nie mogłabym. Na nikogo.
Zapytała mnie o mój bagaż. Powiedziałam kiedy mogę liczyć na jego przybycie. Zamyśliła się. Chwilową ciszę przerwał nade odgłos kroków męskich, zbliżających się pośpiesznie ku drzwiom przedpokoju. Będę zdawała w dalszym ciągu sprawę z tego odcinka moich przeżyć, jak gdybym rozumiała wówczas wszystko co mówiono w związku z moją osobą, jakkolwiek bowiem w owym czasie sens prowadzonej rozmowy nader mgliście docierał do mojej świadomości, powtórzono mi te szczegóły w następstwie w przekładzie na angielski.
— Monsieur Paul — oznajmiła nauczycielka. — Był dzisiaj wieczorem na wykładzie w najwyższej klasie.
— O, jego właśnie pragnęłabym najbardziej poradzić się w tej chwili. Proszę, niech pani zechce zawołać go.
Nauczycielka pobiegła ku drzwiom salonowym, aby wezwać Mr. Paul‘a. Po chwili wszedł drobny, smagły, szczupły mężczyzna w okularach.
Mon cousin — zwróciła się Madame do niego (był widocznie jej kuzynem) — chciałabym zasięgnąć twojej rady. Wiem, jak dobrze znasz się na fizjonomiach; chciałabym wykorzystać teraz tę zdolność twoją. Odczytaj tę oto.
Drobny człowieczek wpatrzył się we mnie poprzez szkła swoich okularów. Stanowcze zacięcie warg i zmarszczenie brwi zdawało się zapowiadać, że zamierza przejrzeć mnie na wskroś i że żadne zasłony nie będą nimi dla niego.
— Odczytuję — oznajmił.
Et qu‘en dites — vous?[8]
Mais — bien des choses[9] — brzmiała odpowiedź tonem wyroczni.
— Złych czy dobrych?
— I jednych i drugich, niewątpliwie — odparł odgadywacz.
— Czy można zaufać temu co mówi?
— Umawiasz się z nią o rzeczy ważne?
— Chce, abym przyjęła ją jako bonę czy guwernantkę; opowiedziała historię swojego życia, brzmiącą dość prawdopodobnie, nie może jednak przedstawić mi żadnych referencji.
— Angielka, jak łatwo poznać.
— Mówi po francusku?
— Ani słowa.
— Rozumie przynajmniej?
— Nie.
— Można więc mówić swobodnie w jej obecności?
— Niewątpliwie.
— Potrzebne ci są jej usługi? — zapytał, nie odrywając ode mnie oczu.
— Mogłaby mi się przydać. Mam już najzupełniej dość Madame Svini.
Badał mnie wnikliwie wciąż jeszcze. Ostateczna opinia jego, kiedy nareszcie orzekł ją, była równie mglista i niezdecydowana jak wszystko co wypowiedział uprzednio.
— Można ją przyjąć. O ile w tej naturze dobro góruje nad złym, postępek twój siłą rzeczy da w wyniku swoją nagrodę, o ile zaś zło — eh bien, ma cousine, ce sera toujours une bonne oeuvre[10].
Ukłon, rzucone krótko „bon soir“ — i sędzia wyrokujący o moim losie znikł za drzwiami.
W wyniku narady przyjęła mnie Madame tegoż wieczora. Zaoszczędzona mi została w ten sposób dzięki łasce Opatrzności konieczność ponownego znalezienia się wśród przytłaczająco ponurej, złowrogiej pustki ulicznej.




ROZDZIAŁ VIII
MADAME BECK

Zdana na opiekę owej nauczycielki — „maîtresse“, jak nazwała ją Madame Beck — przeszłam pod jej przewodem przez długi wąski pasaż do kuchni, bardzo czystej, zarazem jednak wyglądającej dość niezwykle. Nie mogłam dostrzec w niej żadnego urządzenia do gotowania — ani komina, ani pieca: nie rozumiałam, że wielka czarna płyta na wysokiej podstawie, wypełniająca jeden róg pomieszczenia, sprawnie zastępowała wszelkie inne urządzenia kuchenne. Duma na pewno nie zdążyła jeszcze zakiełkować w moim sercu, mimo to doznałam uczucia ulgi, kiedy, wbrew przewidywaniu, zamiast być pozostawioną w kuchni, zostałam wprowadzona do niewielkiego pokoju, określonego jako „cabinet“. Kuchcik w białej płóciennej kurtce, krótkim spódniczkowatym fartuchu i sabotach przyniósł dla mnie wieczerzę, na którą składało się mięso, podane w kwaśnym jakimś, dziwnym, ale smacznym sosie, tłuczone kartofle, okraszone sama nie wiem czym — o ile mi się zdaje oliwą — i przyprawione octem i cukrem — oraz kromkę chleba, nasmarowaną masłem, czyli t. zw. tutaj tartine i osmażoną gruszkę. Byłam wygłodzona, zjadłam więc wszystko, szczerze wdzięczna za posiłek.
Po modlitwie wieczornej „Prière du soir“ przyszła sama Madame, aby przyjrzeć mi się raz jeszcze. Zażądała, abym poszła z nią na górę. Minąwszy długi szereg maleńkich zabawnych sypialek — które, jak dowiedziałam się w następstwie, były celami mniszek, jako że ta część domu pochodziła z bardzo dawnych czasów — potem kaplicę; długą, niską, ponurą salę, w której, bielejąc na ścianie, wisiał krucyfiks i stale płonęły dwie wielkie świece — zaprowadziła mnie do obszernej sypialni, gdzie w trzech łóżeczkach spało troje dzieci. Mocno rozgrzany piec czynił atmosferę tego pokoju osobliwie ciężką; w dodatku, zalatywało tu czymś raczej mocnym niż subtelnym: zapach zdumiewający istotnie i zgoła nieoczekiwany w pokoju sypialnym o podobnym przeznaczeniu: mieszanina dymu papierosowego i jakiegoś napoju spirytusowego — krótko mówiąc — zapach whisky.
Przy stole, na którym dopalała się świeca, topniejąca i kapiąca na podstawę, siedziała głęboko uśpiona kobieta o grubych, prostaczych rysach, dziwacznie ustrojona w fałdzistą, pasiastą, jaskrawą jedwabną szatę i wełniany fartuch. Dla dopełnienia obrazu, nie pozostawiającego żadnych wątpliwości co do właściwego stanu rzeczy, zaznaczyć należy butelkę i pusty kieliszek, stojące na stole przy uśpionej piękności.
Madame patrzyła na zdumiewający obraz z przedziwnym spokojem: nie uśmiechnęła się, ani nachmurzyła; żaden wyraźny ślad gniewu, odrazy czy zdumienia nie zmącił równowagi jej dostojnego zachowania; nie obudziła nawet śpiącej. Wskazując ruchem obojętnym czwarte łóżko, dała mi do zrozumienia, że będzie ono moim. Zaraz po tym, zgasiwszy świecę, zamiast której zapaliła lampkę nocną, wysunęła się z pokoju drzwiami w głębi, które pozostawiła uchylone. Było to wejście do jej własnej sypialni, obszernego, dostatnio umeblowanego pokoju, jak mogłam zauważyć przez pozostawione uchylenie.
Moje modlitwy tego wieczora były wyłącznie dziękczynieniami. Opatrzność niepojęcie cudownie kierowała moimi krokami od tego rana, ustalając los mój w sposób iście nieoczekiwany. Trudno było mi uwierzyć, że zaledwie czterdzieści osiem godzin upłynęło od chwili opuszczenia przeze mnie Londynu. Nie czuwała nade mną żadna inna opieka poza tą, jaka strzeże ptaki przelotne. Puszczając się w drogę, nie miałam żadnych innych widoków na przyszłość prócz ułudnych majaków nadziei.
Sypiałam zawsze lekko; wśród nocy zbudziłam się nagle. W pokoju panowała zupełna cisza. Nic w nim nie poruszało się poza białą postacią — Madame w nocnej bieliźnie — snującą się bezszelestnie, przechodzącą od jednego łóżeczka dziecięcego do drugiego, potem do trzeciego i z kolei zbliżającą się do mojej pościeli. Udałam głęboko uśpioną, aby jej nie spłoszyć. Przyglądała mi się przez dłuższą chwilę. Rozpoczęła się dziwna, ciekawa pantomina. Około kwadransa siedziała na krawędzi mojego łóżka, wpatrzona w moją twarz. Potem przysunęła się jeszcze bliżej, pochylona tuż nade mną, leciuchno uniosła brzeg mojego czepeczka nocnego tak, aby móc widzieć ukryte pod nim włosy i przyjrzała się mojej ręce, leżącej na kołdrze. Napatrzywszy mi się znać dostatecznie, skierowała z kolei ciekawość swoją ku stojącemu przy łóżku krzesłu, na którym złożone było moje ubranie. Słysząc, że je obmacuje i podnosi, rozchyliłam ostrożnie powieki, ciekawa jak daleko zaprowadzi ją dziwny jej instynkt śledczy. Doprowadził ją bardzo daleko: do pilnego przejrzenia i zbadania każdej sztuki oddzielnie. Domyśliłam się kierującego nią motywu. Była nim chęć utworzenia sobie — na podstawie stanu bielizny i ubrania — wyraźniejszego sądu o ich właścicielce, o jej pozycji towarzyskiej, o jej środkach, o umiłowaniu czy braku porządku i t. p. Cel nie był w zasadzie naganny, środki wszakże użyte do osiągnięcia go, niezbyt godne, ani możliwe do usprawiedliwienia.
Spódnica moja zaopatrzona była w kieszeń, którą Madame bez namysłu wywróciła podszewką na wierzch, przeliczyła pieniądze w mojej sakiewce, otworzyła mały notatnik, którego treść przejrzała z najzupełniejszym spokojem, przy czym wyjęła spomiędzy kartek mały lok siwych włosów nieboszczki panny Marchmont. Szczególną uwagę zwróciła na pęczek kluczyków, na który składały się trzy klucze: jeden otwierający mój kuferek, drugi — pulpit i trzeci — pudełko do robót. Z trzema kluczykami tymi przeszła na chwilę do swojej własnej sypialni. Uniosłam się z lekka na łóżku, aby móc śledzić ją oczami. Otóż klucze te, łaskawy czytelniku, nie zostały przyniesione z powrotem, zanim nie pozostawiły na toalecie przyległego pokoju odcisku swojego na wosku. Po dokonaniu tego wszystkiego systematycznie i w porządku powróciła cała moja własność na uprzednio zajmowane przez nią miejsce, poukładana zupełnie tak, jak zwykłam to czynić ja sama.
Jakie wnioski dotyczące mojej osoby, nasunęło Madame przeprowadzone przez nią tak skrupulatnie śledztwo. Czy były one korzystne dla mnie, czy odwrotnie? Daremne pytanie. Kamienne oblicze Madame nie zdradzało niczym jej nastroju. Nieporuszone jak kamień było ono w istocie tej nocy, gdy, przeciwnie, w salonie igrał na nim uśmiech macierzyńsko życzliwy.
Po spełnieniu swojego obowiązku — czułam, że uważa przeprowadzenie badania za święty swój obowiązek — wstała i bezszelestnie, niby cień, skierowała się ku własnej sypialni. Stanąwszy już przy drzwiach, odwróciła się wpatrzona przez chwilę w bohaterkę butelki, uśpioną przez cały czas nieprzerwanie i głośno pochrapującą. Los pani Svini (łatwo było domyślić się że musiała to być ona) był wyraźnie przypieczętowany, sądząc z wyrazu oczu Madame Beck. Nie mogła zachodzić co do tego żadna wątpliwość. Reakcja Madame na wykroczenia i zaniedbania mogła dać dłużej czy krócej czekać na siebie, musiała wszakże nastąpić nieuchronnie. Wszystko to było bardzo nie angielskie. Prawda jednak... znajdowałam się przecież w obcym kraju.
Dzień następny zetknął mnie bliżej z panią Svini (po angielsku Sveeny). O ile mogłam wywnioskować, przedstawiła się ona swojej chlebodawczyni jako angielska dama, znajdująca się chwilowo w trudnościach materialnych i pochodząca jakoby z Middleessex, a zatem mówiącą po angielsku, jak zapewniała, najczystszym akcentem stołecznym. Madame, ufna we własne, nie zawodzące jej nigdy metody wykrywania w porę istotnego stanu rzeczy — okazywała zdumiewającą odwagę przyjmowania personelu bez dłuższego namysłu. Wystarczający dała tego dowód w stosunku do mojej osoby.
Otóż Madame przyjęła panią Svini czy Sveeny na guwernantkę trojga swoich dzieci. Zbędne byłoby chyba moje wyjaśnienie czytelnikom, że dama owa była rodowitą Irlandką; trudno mi określić jej sytuację towarzyską, mimo że ona sama oświadczała z niezachwianym tupetem, jakoby „wychowywana była tak, jak zazwyczaj wychowywane bywają córki i synowie markizów“. Skłonna jestem jednak przypuszczać raczej, że była służącą, niańką, karmicielką czy pomywaczką w jakiejś rodzinie irlandskiej: mówiła nieco złagodzonym akcentem irlandskim; język jej nie był wolny jednak od wyrażeń londyńskiego gminu. Nie wiadomo jakimi drogami doszła do posiadania garderoby dość wątpliwej wspaniałości — sukien ze sztywnego, dość kosztownego jedwabiu, nie skrojonych przeważnie na jej figurę i dlatego wiszących na niej; czepeczków, przybranych prawdziwymi koronkami i — głównej pozycji jej ubraniowego inwentarza, użyczającej jej osobie osobliwego nimbu, jaki otaczał ją w oczach domowników, zwykłych wzgardliwie traktować bony i guwernantki — prawdziwego szala indyjskiego — „un véritable cachemire“, jak określała go ze czcią i podziwem sama Madame, niezdolna równie jak inni oprzeć się czarowi majestatycznych draperii, opływających szerokie plecy właścicielki. Jestem przekonana, że gdyby nie ten „cachemire“ nie utrzymałaby pani Svini dłużej niż dwa dni swojego stanowiska w pensjonacie. Jedynie dzięki niemu pozostała w nim cały miesiąc.
Z chwilą wszakże kiedy dowiedziała się, że przyjęta zostałam na jej miejsce, ujawniła w pełni kim jest, wyładowując w odpowiedni sposób gniew swój i oburzenie, na osobie Madame i oczywiście na mnie także. Madame zniosła jej wybuch z takim stoicyzmem, że i ja, przez samą ambicję musiałam również zachować się ze spokojem... i godnością. Na jedną krótką chwilę oddaliła się Madame z pokoju i w dziesięć minut potem stanął przed nami rosły policjant. Pani Svini wraz z całym jej dobytkiem została usunięta z placu boju. Na czole Madame nie zarysowała się przez cały ten czas ani jedna zmarszczka gniewu, z ust jej nie wyszło ani jedno ostrzejsze słowo.
Cała krótka procedura wydalenia załatwiona została ostatecznie przed śniadaniem jeszcze: wymówienie posady pani Svini, wezwanie policjanta, wyrzucenie buntującej się, wywietrzenie i uprzątnięcie „chambre d‘enfants“ pokoju dziecinnego — otworzenie w nim okien na oścież i zatarcie wszelkich śladów pozostawania pani Svini przez cały miesiąc w pensjonacie przy Rue Fossette, aż do zapachu tytoniu i spirytualii, który w sposób tak niezbity ujawnił winę wydalonej.
Wszystko to dokonane zostało, zaznaczam, w ciągu krótkiego czasu pomiędzy chwilą wyłonienia się Madame Beck, niby Aurory, z konchy jej sypialni a momentem, kiedy, zupełnie opanowana już i chłodna, usiadła przy stole śniadaniowym, aby nalać pierwszą filiżankę kawy.
Około południa zostałam wezwana, aby dopomóc Madame przy jej ubieraniu się (jak się okazało, moja posada miała mieć podwójny charakter: guwernantki dzieci i garderobiany pani domu). Do południa krążyła Madame po wszystkich pokojach w szlafroku porannym, w zarzuconym na nim szalu i bezszelestnych filcowych cichostępach. Ciekawa jestem jak zapatrywałaby się na podobny obyczaj kierowniczka angielskiej pensji żeńskiej?
Uczesanie jej głowy stanowiło dla mnie poważne zagadnienie; miała bardzo obfite włosy jasno kasztanowate bez domieszki siwizny, mimo że dobiegała czterdziestki. Zauważywszy moje zakłopotanie, rzekła tonem dobrotliwym:
— Nie była pani nigdy garderobianą we własnym kraju? — i, wziąwszy z moich rąk szczotkę do włosów i, usunąwszy mnie łagodnie, bez gniewu, na bok, uczesała się sama. Przy dokonywaniu czynności toaletowych na wpół kierowała mną i na wpół dopomagała mi, nie zdradzając żadnych oznak zniecierpliwienia, czy niezadowolenia. Po raz pierwszy wszakże, i po raz ostatni zarazem, wezwana zostałam tego dnia do ubierania jej. Odtąd spadł obowiązek ten na odźwierną Rozynę.
W pełnej gali prezentowała się Madame Beck, jako osoba o figurze nieco krępej i korpulentnej, mimo to pełnej swoistego wdzięku, będącego wynikiem ogólnej kształtności i dobrze utrzymanej proporcji poszczególnych części korpusu. Miała cerę świeżą i zaróżowioną, nie nazbyt rumianą jednak; oczy — niebieskie o pogodnym wyrazie; jej ciemna jedwabna suknia leżała na niej jak ulana, jak tylko francuskie modniarki potrafią skroić i uszyć suknię. Wyglądała w swoim stroju dobrze, jakkolwiek nieco po mieszczańsku zażywnie; była też w rzeczywistości typową mieszczką. Nie umiałabym powiedzieć na czym polegała harmonijność całej jej postaci, twarz jej jedynie stanowiła pewien kontrast w zestawieniu z całością. Rysy jej różniły się od tych, jakie widujemy zazwyczaj przy cerze tak świeżej i wypoczętej; były poważne, nieomal surowe, czoło wysokie, ale wąskie, zdradzające wyższe uzdolnienie, zarazem pewną dobrotliwość, nie ujawniało wszakże na zewnątrz mających poza nim siedlisko odczuwań i nastrojów. Podobnie też nie znały jej spokojne, ale czujne oczy ognia zapału, mającego źródło w dobroci serca i w prawdziwej tkliwości, która ujawnia się w spojrzeniu. Usta jej były twarde, chwilami nawet ponuro zacięte; wargi miała wąskie. Pomimo całej pozornej jej wrażliwości i wysubtelnienia czułam, że Madame umiałaby być prawdziwym Minosem w spódnicy.
Wieloletnie obcowanie z nią pouczyło mnie, że potrafiłaby być także czymś innym jeszcze w spódnicy. Pełne jej imię i nazwisko brzmiało: Modesta Maria Beck, z domu Kint-née Kint — powinno było być: Ignacja. Była miłosierna i pełniła wiele dobrych uczynków. Nie istniała nigdy przełożona, rządząca w sposób łagodniejszy drobnym swoim państewkiem. Opowiadano mi, że nigdy nie robiła wymówek trudnej do zniesienia pani Svini, nawet bez względu na jej stały stan podchmielenia, na zupełny jej brak poczucia porządku i na ogólne niedbalstwo. A jednak pani Svini usunięta została, zmuszona do odejścia z chwilą kiedy odejście jej stało się pożądane. Doszło również do mojej wiadomości, że nigdy nikomu spośród personelu nauczycielskiego tego pensjonatu nie czyniono żadnych zarzutów. Skład jego zmieniał się jednak bardzo często; poszczególni członkowie nikli z widowni i na ich miejsce zjawiali się inni, przy czym nikt nie potrafiłby powiedzieć w jaki sposób i dlaczego tak się stało.
Zakład wychowawczy był zarazem internatem i szkołą dla uczennic przychodzących z miasta. Liczba tych ostatnich, wynosiła setkę, przewyższając pięciokrotnie liczbę pensjonarek stałych, których było zaledwie około dwudziestu. Madame posiadała, jak się zdawało, wybitne zdolności administracyjne; kierowała wszystkim, nie wyłączając czterech nauczycielek, ośmiu wychowawczyń, sześciorga służby i trojga własnych dzieci, dając sobie poza tym świetnie radę z rodzicami uczennic i pensjonarek, opiekunami ich i przyjaciółmi. Przychodziło jej to łatwo na pozór, bez wysiłku; robiła wszystko spokojnie, bez hałasu i zamętu, znużenia i rozgorączkowania, bez śladu zbędnego zgoła podniecenia. Była stale zajęta, rzadko wszakże zapracowana. Prawda, że posiadała własny system wprowadzania w ruch i regulowania całej maszynerii, bardzo sympatyczny zresztą system, z którego próbką zapoznał się czytelnik, asystując — w opisie — przy akcie wywracania mojej kieszeni podszewką na wierzch i przeglądania prywatnych moich notatek.
Surveillance“ — ścisły nadzór — i „espionage“ — „szpiegostwo“ — było jej hasłem.
Nie należy jednak przypuszczać, aby Madame miała być pozbawiona poczucia uczciwości: wiedziała co to jest prawość i ceniła ją — to znaczy, o ile nie narzucała niezdarnych swoich skrupułów jej woli ani jej interesom. Żywiła szacunek dla „Angleterre“, jako kraju, co się tyczy Angielek — „les Anglaises“, postanowiła, że nie powierzy pielęgnowania własnych swoich dzieci kobietom żadnej innej narodowości, o ile to będzie tylko zależało od niej.
Często, wieczorami, po wysłuchaniu plotek i sprawozdań z knutych intryg, a potem pokierowaniu kontrofensywą, aby pokrzyżować zamiary ich autorów, po szpiegowaniu osobistym i odebraniu raportów od swoich konfidentek, przychodziła do mojego pokoju na górę z wypisanymi wyraźnie na czole oznakami zmęczenia, siadała na fotelu i przysłuchiwała się pacierzom, odmawianym po angielsku przez małą jej trójkę: tym trojgu katolickim dzieciom wolno było śpiewać pod moim kierunkiem hymn „Słodki Jezusie“ i odmawiać angielskie modlitwy. Po ułożeniu przeze mnie dziatwy do ich łóżeczek pozostawała jeszcze, gawędząc ze mną (wkrótce zrobiłam takie postępy we francuskim, że nie tylko rozumiałam ją, ale potrafiłam nawet jej odpowiadać). Tematem naszych rozmów była Anglia i kobiety angielskie, a także powody, które skłaniały Madame do uznawania ich wyższości intelektualnej, a nade wszystko ich wyższej i bardziej godnej zaufania moralności.
Często w pogawędkach takich ujawniała wiele rozsądku i zdrowych poglądów. Zdawała sobie na przykład dokładnie sprawę, że zamykanie dziewczętom oczu na prawdy życiowe i stałe okazywanie im uwłaczającej nieufności przez nieustanne czuwanie nad nimi i nie pozostawianie im ani chwilki swobody, ani jednego kącika, gdzie mogłyby uniknąć owej tak ciążącej im „surveillance“ — nie jest najwłaściwszą drogą wychowywania ich na uczciwe, skromne kobiety. Zarazem jednak zapewniała mnie, że stosowanie innych metod przy wychowywaniu dziewcząt na kontynencie doprowadziłoby nieuchronnie do wyników katastrofalnych wręcz: tak przywykły one do stałego nadzorowania ich i ograniczania ich swobody, że najlżejsze odstępstwo od tego systemu byłoby fałszywie rozumiane i fatalnie nadużywane. Oświadczała, że jej samej obmierzły sposoby, jakie zmuszona jest stosować, nie ma jednak możności wyrzeczenia się ich. Często po takich oświadczeniach, zazwyczaj wypowiadanych w rozmowie ze mną z wielką godnością i subtelnością, odchodziła aby przekradać się jak duch po całym domu na swoich cichostępach — „souliers de silence“, jak je nazywała, podglądając i wyszpiegowując wszystko, zaglądając przez każdą dziurkę od klucza, podsłuchując pod każdymi drzwiami.
Należy jednak oddać Madame sprawiedliwość, że system jej nie był zły. Trudno było o lepsze zarządzenia, aniżeli te, jakie wprowadziła, mając na względzie zdrowie fizyczne swoich wychowanek. W szkole jej nie przeciążano młodocianych umysłów; lekcje były umiejętnie rozłożone i dostosowane do poziomu intelektów, aby możliwie ułatwiać uczącym się przyswajanie sobie przez nie podawanego im materiału naukowego. Dbano w dostatecznej mierze o rozrywki dla uczennic i o ćwiczenia cielesne, niezbędne dla wyrobienia sprawności ich mięśni; odżywianie było obfite i smaczne i może dzięki wszystkim tym warunkom nie widziało się w instytucie wychowawczym przy Rue Fossette twarzy bladych ani nalanych. Madame nigdy nie skąpiła dziewczętom ferii, wyznaczała im dość czasu na sen, na ubieranie się, mycie i jedzenie. W tych sprawach rządziła się zawsze względami tolerancji i rozsądku, a nade wszystko dbałością o zdrowie pupilek. Niejedna surowa przełożona internatu i szkoły angielskiej dobrze zrobiłaby, gdyby chciała naśladować ją na tym punkcie. Przypuszczam nawet, że niejedna zrobiłaby to chętnie, gdyby pozwolili na to wymagający rodzice angielscy.
Posługując się niezawodną w jej pojęciu metodą „espionage“, musiała Madame oczywiście utrzymywać dokoła siebie cały sztab szpiegów: nie miała jednak bynajmniej złudzeń co do wartości tych narzędzi swojej pracy. Nie żywiła żadnych skrupułów, o ile chodziło o użycie najbrudniejszych spośród nich do osobliwie brudnych spraw, odrzucając w następstwie swoje pomocnice, jak odrzucamy łupiny, obierzyny i skórki po należytym wyciśnięciu soku z owocu. Bywała, natomiast, wyjątkowo wybredna w doborze szlachetnego kruszcu do czystego użytku. A kiedy udało jej się znaleźć nieskazitelne, nierdzewne narzędzie, umiała należycie ocenić jego wartość, i starannie owijała je w jedwab i watę.
Biada wszelako temu — zarówno mężczyźnie jak kobiecie — kto liczyłby na nią, przekraczając o jeden cal chociażby punkt, w którego granicach leżało w jej własnym interesie być godną tego zaufania do niej. Interes był podstawowym kluczem jej natury, główną sprężyną jej czynów, alfą i omegą jej życia. Bywałam świadkiem odwoływania się ludzi do jej uczuć; naiwność odwołujących się budziła we mnie jedynie uśmiech politowania i szyderstwa na poły.
Tą drogą nie trafiał do niej nigdy nikt, ani też nie zdołał nikt odwieść jej nigdy od jej zamierzeń. Próba poruszenia jej serca była, wręcz przeciwnie, najpewniejszą drogą wzbudzenia jej antypatii i zrobienia sobie z niej ukrytego wroga. Starczyła jej za dowód że nie posiada serca, które można byłoby wzruszyć: przypominała jej własną niemoc i martwotę na tym punkcie. Różnica, zachodząca pomiędzy dobroczynnością a miłosierdziem nieuwydatniała się nigdy wymowniej, aniżeli na jej przykładzie. Wyzbyta współczucia, posiadała jednak dostateczny zasób wyrozumowanej dobroczynności, obdarzała chętnie ludzi, których nie oglądała nigdy na oczy — chętniej wszelako grupy społeczne, aniżeli poszczególne osobniki. „Pour les pauvres“ — dla biednych — otwierała szeroko swoją sakiewkę; wobec biedaka trzymała ją zazwyczaj szczelnie zamkniętą. W organizacjach filantropijnych, mających na względzie ogół społeczeństwa, brała udział z szczerą gotowością; nie wzruszała jej, natomiast, niczyja troska osobista; żadna potęga, ani głębia cierpienia, ześrodkowanego w jednym sercu, nie była zdolna przejąć jej szczerym współczuciem. Niczyja Kalwaria, żadna męka w Gethsemane, nie wycisnęłyby jednej łzy z jej oczu.
Powtarzam raz jeszcze, że Madame była wielce wybitną i bardzo uzdolnioną kobietą. Szkoła była dla jej uzdolnień nazbyt ograniczonym polem działania; powinna była rządzić całym narodem, przewodniczyć roznamiętnionemu, hałaśliwemu zgromadzeniu prawodawczemu. Nikomu nie udałoby się pokonać jej, stropić jej swoim zuchwalstwem, wyprowadzić z równowagi stalowych jej nerwów, wyczerpać jej cierpliwości, ani okazać się przebieglejszym i sprytniejszym od niej. W jednej swojej osobie potrafiłaby połączyć — i umiejętnie im sprostać — obowiązki prezesa ministrów i głównego naczelnika policji. Mądra, stanowcza, nie cofająca się przed popełnieniem zdrady; skryta, podstępna, wyzbyta namiętności; przenikliwa i nieczuła — a przy tym umiejąca z najwyższą perfekcją zachować należyte pozory — czegoż jeszcze można było żądać?
Rozsądny czytelnik nie przypuści chyba, że zdobyłam wszystkie powyżej streszczone na jego użytek wiadomości w ciągu jednego miesiąca, czy jednego półrocza nawet. Nie! Tym, co uderzyło mnie na pierwszy rzut oka, była kwitnąca strona zewnętrzna wielkiego i cieszącego się świetnym powodzeniem zakładu wychowawczego. Obszerny dom, pełen zdrowych, wesołych, ochoczych dziewcząt, jedna w drugą starannie ubranych i przeważnie przystojnych, zdobywających wiedzę, podawaną im cudownie ułatwioną metodą, bez udręki nadmiernego wysiłku i zbędnego przeciążania mózgu; nie wykazujących może zdumiewająco błyskawicznych postępów w niczym, może nawet prześlizgujących się po powierzchni wielu działów wiedzy, zawsze jednak zajętych pracą, nie znających znużenia ani przygnębienia. Personelowi nauczycielskiemu i wychowawczemu tego zakładu stawiano nader surowe wymagania: cała faktyczna ciężka praca obarczała go właśnie, byleby oszczędzić wychowanice i uczennice. Obowiązki ciała pedagogicznego były wszakże tak przewidująco i z taką ścisłością obmyślane, że wszyscy razem dopomagali sobie, zastępowali i dopełniali się wzajem gdziekolwiek zbyt trudno było jednej osobie podołać szczególnie zawiłemu zadaniu.
Była tu słowem szkoła cudzoziemska, obca dla mnie i tym ciekawsza. Jej ustrój, odmienność, pomysłowość i różnorodność jej urządzeń czyniła z niej zupełny, osobliwie pociągający kontrast w zestawieniu z większością angielskich instytucji tego rodzaju.
Na tyłach domu mieścił się duży ogród, dzięki czemu w lecie wychowanki przebywały stale nieomal na świeżym powietrzu pośród gąszczów krzewów różanych i drzew owocowych. W obszernej, oplecionej dzikim winem altanie — nazywanej zabawnie kołyską — berceau — spędzała Madame w lecie popołudniowe godziny, wzywając do siebie uczennice kolejno, klasami, jedną po drugiej, aby, zgrupowane dokoła niej, szyły pod jej kierunkiem, słuchając głośnego czytania. Do ogrodu również przychodzili poszczególni profesorowie i nauczycielki, wygłaszający krótkie, ale bardzo ciekawe pogadanki i odczyty, umiejętnie zastępujące stereotypowe lekcje; uczennice robiły notatki wedle ich wskazówek, albo też nie robiły ich — zależnie od własnej woli i nastroju — pewne, że, w razie zaniedbania tego obowiązku, będą mogły przepisać notatki pilniejszych koleżanek. Niezależnie od stałych comiesięcznych „jours de sortie“ — dni wychodnich — nastręczały święta według obrządku katolickiego, liczny szereg feryj w przebiegu roku szkolnego. Czasem też, w pogodne popołudnia letnie, zabierano pensjonarki na długie przechadzki w okolice. Zaopatrywano się wówczas w gaufres — suche ciasteczka — przegryzane do wina — vin blanc, albo też raczono się świeżo udojonym mlekiem i kromkami razowego chleba — pain bis lub pistolets au beurre — podłużnego kształtu białym pieczywem — z masłem, albo też popijano kawę. Wszystko to wydawało się bardzo przyjemne, Madame — wcieloną dobrocią; nauczycielki wcale nie tak złe — mogłyby być przecież gorsze — a uczennice może nieco hałaśliwe i rozbrykane, ale zdrowe i zadowolone.
Takim ukazał mi się zrazu zakład wychowawczy Madame Beck, oglądany w promiennej glorii dystansu. Rychło wszakże nadejść miał czas, kiedy dystans ten rozwiał się dla mnie, to znaczy, kiedy wezwano mnie do zejścia na dół z samotnej wieży, jaką był dla mnie pokój dziecinny, z którego do tego czasu robiłam moje obserwacje. Odtąd wejść miałam w bliższe, bezpośrednie zetknięcie z małym światkiem z Rue Fossette.
Pewnego dnia siedziałam na górze, jak zwykle, zajęta odrabianiem z trójką dzieci ich lekcji angielskiej i równocześnie nicowaniem jedwabnej sukni Madame, kiedy nagle zjawiła się ona sama w pokoju dzieci, poważnie zamyślona, jak gdyby zatroskana, co wydarzało jej się od czasu do czasu, nadając jej wyraz pewnej wyższości i oderwania. Osunąwszy się na krzesło, stojące naprzeciw mnie, siedziała kilka minut, przysłuchując się w milczeniu. Desirée, najstarsza dziewczynka, czytała na głos łatwy szkic pani Barbaud, tłomacząc go dość płynnie z angielskiego na francuski, co świadczyło jak dobrze rozumie co czyta: Madame słuchała z zainteresowaniem.
Nagle, bez żadnych wstępów, ani przygotowań, powiedziała tonem stwierdzania faktu raczej, aniżeli pytania:
— Była pani w Anglii nauczycielką.
— Nie, myli się pani.
— Jest to więc pierwsza pani próba nauczania? Na moich dzieciach?
Zapewniłam ją, że tak jest. Zamilkła ponownie, kiedy jednak podniosłam głowę, aby wyjąć szpilkę z leżącej przede mną poduszeczki, przekonałam się, że byłam przedmiotem wnikliwej obserwacji ze strony Madame: zdawała się, studiując mnie pilnie i rozmyślając równocześnie nad czymś związanym z moją osobą, oceniać czy i o ile nadam się do, jej samej tylko wiadomych, zamierzeń i celów. Do owego czasu zdążyła pilnie przetrząsnąć już wszystko, co było w moim posiadaniu, powinna więc była chyba uważać, że dostatecznie poznała mnie na tej podstawie. Począwszy wszakże od tego dnia poddała mnie nowym próbom, których trwanie przeciągnęło się około dwóch tygodni. Podsłuchiwała pod drzwiami dziecinnego pokoju, kiedy byłam zamknięta w nim z dziećmi; śledziła mnie — z odpowiednio przezornej odległości — kiedy wychodziłam z nimi na przechadzkę; przekradała się poza osłaniającymi ją drzewami parku czy alei spacerowej bulwaru, tak blisko jednak, aby móc słyszeć wszystko co mówię.
Po przeprowadzeniu sumiennych wstępnych tych przygotowań wywiadowczych, dokonała kroku decydującego.
Pewnego dnia, podszedłszy do mnie nagle, jak gdyby w pośpiechu, zakomunikowała mi, że znalazła się wobec pewnej trudności. Pan Wilson, nauczyciel języka angielskiego, nie przyszedł o właściwej godzinie; zachodzi obawa, czy nie jest chory, uczennice czekają na niego w klasie; nie ma na razie nikogo, mogącego zastąpić go. Czy nie miałabym w tym jedynym wypadku nic przeciwko urządzeniu dla klasy małego dyktanda, aby nie nazywało się, że godzina lekcji angielskiego została stracona?
— W klasie, proszę pani? — zapytałam.
— Tak, w klasie. W drugim oddziale.
— W którym jest sześćdziesiąt uczennic — rzekłam. Wiedziałam o tym i ze zwykłym haniebnym moim tchórzostwem usiłowałam zamknąć się w mojej gnuśności, jak ślimak w swojej skorupie, pod pretekstem nieudolności i braku wprawy, byleby uniknąć zdobycia się na odważny czyn. Gdyby pozostawiono mi wolność wyboru, pozwoliłabym niewątpliwie, ze zwykłą moją biernością, aby ominęła mnie wyjątkowa ta okazja. Mój brak odwagi i ambitnych podniecających do czynu pobudek praktycznych sprawiał, że gotowa byłam przesiedzieć dwadzieścia lat, ucząc dzieci z elementarza, nicując suknie Madame i szyjąc dla małych ubranka. Nie dlatego bynajmniej, aby prawdziwe zadowolenie z mojego losu miało usprawiedliwiać tę dobrowolną rezygnację. Rodzaj mojego zajęcia nie odpowiadał moim upodobaniom, ani też nie budził osobliwego mojego zainteresowania, już to samo jednak wydawało mi się wielka wygraną, że wolna byłam od ciężkich trosk i niepokojów: brak poważniejszych strapień był najbardziej zbliżony do szczęścia, jakiego miałam nadzieję zaznać kiedykolwiek. Poza tym wypełniona była moja egzystencja dwojakim życiem: życiem myśli i życiem realnego czynu, o ile też pierwsze czerpało wystarczające do podtrzymania go soki w dziwnie upiornych rojeniach fantazji, poprzestawało drugie na zdobywaniu chleba powszedniego i zapewnieniu sobie dachu nad głową oddawaniem się całodziennej pracy zarobkowej.
— Niech pani zejdzie ze mną — przynagliła mnie Madame, mimo że pochyliłam się ze zdwojoną gorliwością nad przykrawaniem fartuszka dziecięcego. — Odłoży pani tę robotę na kiedy indziej.
— Ale Fifince potrzebny jest ten fartuszek — probowałam protestować.
— Fifinka będzie musiała obejść się bez niego, bo ja nie mogę obejść się bez pani.
A ponieważ byłam rzeczywiście potrzebna Madame, która tego dnia nie mogła naprawdę obejść się beze mnie, postanowiła zabrać mnie — tym bardziej, że od dawna już była niezadowolona z nauczyciela angielskiego języka, z jego wykroczeń przeciwko bezwzględnie obowiązującej w jej szkole zasadzie punktualności, a także z jego niedbałej metody nauczania. Że zaś nie brakło jej stanowczości i umiejętności praktycznego rozwiązywania zagadnień, niezależnie od tego, czy ja sama posiadałam je czy nie, wyjęła mi bez ceremonii z rąk nożyczki, ujęła mnie za rękę i sprowadziła na dół. Kiedy znalazłyśmy się obie w „carré“, jak zwano czworoboczny hall na dole, oddzielający dom mieszkalny od pomieszczeń szkolnych, zatrzymała się, puściła moją rękę i ogarnęła mnie wnikliwie badawczym spojrzeniem, stwierdziwszy, że jestem czerwona jak rak i dygocę wyraźnie od stóp do głowy. Myślę nawet — choć wstyd mi przyznać się do tego — że miałam łzy w oczach.
Trudności, wobec jakich stanęłam, nie były w istocie wyimaginowane tylko, niektóre z nich były nawet aż nadto realne. Nie najmniej istotne spośród nich polegały na ówczesnym moim braku należytego opanowania środka pomocniczego, jakim zmuszona byłabym posługiwać się przy nauczaniu. Uczyłam się wprawdzie pilnie języka francuskiego od mojego przybycia do Villette, poznając jego arkana praktycznie w ciągu dnia, zaś teorję jego w każdej wolnej chwili wieczornej aż do najpóźniejszej godziny, do której przepisy domowe pozwalały na palenie lampy, mimo to daleka byłam jeszcze od ufania swojej zdolności poprawnego wysławiania się w tym języku.
Dites donc — odezwała się Madame surowo — vous sentez — vous réellement trop faible?[11]
Mogłam powiedzieć „tak“ i powrócić do społecznego mroku pokoju dziecinnego i tam pleśnieć może przez całą resztę mojego życia. Spojrzawszy wszakże na Madame, podchwyciłam w wyrazie jej oczu coś takiego, co kazało mi dobrze namyśleć się przed powzięciem decyzji. W tej chwili nie sprawiała wrażenia łagodnej, tkliwej kobiety, ale stanowczego, despotycznie władczego mężczyzny. Niezwykła siła woli, jakiej ja sama nie posiadałam nigdy, napięta była w każdym rysie jej twarzy, nie budząc jednak we mnie ani wtóru, ani sympatii, ani także chęci podporządkowania się jej. Stałam, nie czując się ani pociągnięta nią, ani ujarzmiona. Zdawać się mogło, jak gdyby dwie przeciwstawne natury rzuciły sobie wzajem wyzwanie; uświadomiłam sobie też nagle, jaką hańbą jest ta moja nieufność we własne siły, moja małoduszność i bierność, moja opieszałość dążenia ku lepszemu.
— Czy chce pani cofnąć się czy iść naprzód? — zapytała, wskazując ręką nasamprzód na małe pojedyńcze drzwi, prowadzące do domu mieszkalnego, a potem na wielkie, monumentalne podwoje sal klasowych.
En avant! — naprzód — rzekłam.
— Czy ma pani jednak odwagę stanąć wobec klasy, czy może jest pani nadmiernie podniecona — dodała, wyraźnie chłodnąc w miarę mojego ożywiania się, nie przestając wszakże wpatrywać się we mnie twardo i budząc tym tak wielką moją odrazę, że to samo wystarczyło już, aby natchnąć mnie siłą i stanowczością.
Powiedziała to tonem z lekka szyderczym: podniecenie nerwowe nie należało do przejawów będących w guście Madame.
— Nie jestem bardziej podniecona niż ten kamień — odparłam, uderzając nogą we flizę kamiennej posadzki — ani też aniżeli pani sama — dodałam, patrząc jej prosto w oczy.
Bon! — dobrze! — Muszę jednak uprzedzić panią, że nie są to spokojne, dobrze ułożone dziewczęta angielskie, z którymi będzie pani miała do czynienia. Ce sont des Labassecouriennes, rondes, franches, brusques, et tant soit peu rebelles.[12]
— Wiem — odparłam — i wiem również, że, pomimo pilnego uczenia się języka francuskiego od czasu mojego przybycia tutaj, zbyt opornie wciąż jeszcze idzie mi swobodne władanie nim, zbyt mało poprawnie mówię po francusku, aby móc wzbudzić w dziewczętach tutejszych szacunek dla mnie. Wiem, że będę robiła błędy, które narażą mnie na szyderstwo największych ignorantek. Mimo to postanowiłam podjąć się odbycia tej lekcji.
— Nie mają one nigdy uznania dla nieśmiałych nauczycieli — rzekła.
— I o tym wiem także, proszę pani; słyszałam o ich buntowaniu się przeciwko pannie Turnet i o sposobie w jaki ją prześladowały. — Panna Turnet była biedną, nie mającą tutaj żadnych przyjaciół nauczycielką języka angielskiego, którą Madame zaangażowała, a potem oddaliła bez pardonu. Jej żałosne dzieje nie były mi obce.
C‘est vrai — to prawda — rzekła ozięble — Panna Turnet nie umiała nadać sobie wobec nich więcej powagi, niż gdyby była zwyczajną pomocnicą kuchenną. Była osobą słabej woli, niezdecydowaną, nie posiadała taktu, ani inteligencji, ani stanowczości, ani także poczucia godności własnej. Panna Turnet nie nadawałaby się zupełnie dla tych dziewcząt.
Nie odpowiedziałam. Skierowałam się bez słowa ku zamkniętym drzwiom, prowadzącym do klasy.
— Nie może pani liczyć na moją pomoc, ani na niczyją inną — ostrzegła Madame. — Napiętnowałoby to panią od razu jako nieudolną do pełnienia poruczonego jej zadania.
Otworzyłam drzwi, przez grzeczność pozwalając jej wejść pierwszej, a potem weszłam zaraz za nią. Były trzy pokoje klasowe, wszystkie obszerne. Klasa wyznaczana dla drugiego oddziału, w której miałam właśnie wystąpić w roli wykładowczyni, była znacznie większych rozmiarów niż dwie pozostałe, dzięki czemu nadawała się do pomieszczenia gromady o wiele liczniejszej, hałaśliwszej i nieskończenie trudniejszej do opanowania, aniżeli tamte dwie. W następstwie, kiedy lepiej zapoznałam się z warunkami miejscowymi, przychodziło mi czasem na myśl (o ile wolno przeprowadzić podobne porównanie), że spokojny, utemperowany, ogładzony pierwszy oddział pozostawał w takim samym stosunku do buńczucznego, zachłannie atakującego oddziału drugiego, w jakim angielska Izba Lordów pozostaje do angielskiej Izby Gmin.
Na pierwszy rzut oka dostrzegłam, że dość liczne jednostki spośród uczennic były już czymś więcej niż młodymi dziewczątkami — były dojrzałymi bez mała młodymi kobietami. Wiedziałam, że niektóre z nich pochodziły z rodzin arystokratycznych — specyficznego typu arystokracji Labassecour — byłam też przeświadczona, że ani jedna nie pozostaje w nieświadomości stanowiska, jakie zajmowałam w domu Madame Beck. Wstąpiwszy na podniesioną o jeden stopień tylko ponad poziom podłogi, katedrę, na której stało krzesło nauczyciela oraz jego pulpit, ujrzałam naprzeciwko siebie szereg utkwionych we mnie groźnie oczu i skupionych surowo, zdradzających burzliwy nastrój, twarzy — oczu, w których czaiły się złowrogie błyski i twarzy nieporuszonych, twardych, jak marmur.
„Płeć żeńska“ na kontynencie, uosobiona jest przez istoty odmienne od „wyspiarek“, należących do tej samej warstwy społecznej i do tego samego wieku: nie widywałam nigdy w Anglii takich oczu i twarzy o takim wyrazie. Madame Beck przedstawiła mnie jednym obojętnym, wypowiedzianym chłodno krótkim zdaniem, wyszła dostojnym krokiem z pokoju i pozostawiła mnie samą w nowym moim dostojeństwie.
Nie zapomnę nigdy tej pierwszej lekcji, ani też nieprzeczuwanego podziemnego nurtu życia i charakterów, jakie odsłoniła ona przede mną. Po raz pierwszy zaczęłam wówczas trzeźwo zdawać sobie sprawę z przepastnej różnicy, jaka zachodzi pomiędzy idealną „jeune fille“ — młodym dziewczęciem — w opisach poetów i powieściopisarzy, a tą samą „jeune fille“ jaką jest ona w rzeczywistości.
Jak się zdaje, trzy utytułowane młode panie z pierwszego rzędu zajęły swoje miejsca, z góry już powziąwszy postanowienie, że „une bonne d‘enfant“ — służąca do dzieci, bona czy niańka — nie będzie udzielała im lekcji języka angielskiego. Wiedziały, że udało im się dotychczas już usunąć trzy nauczycielki, które im nie odpowiadały; nie było też dla pewnych siebie młodych dziewcząt tajemnicą, że Madame nie zawaha się w każdej chwili wyrzucić nauczyciela czy „maîtresse“, którzy nie będą umieli zyskać uznania uczennic, że nigdy nie stanie ona po stronie niezdolnych obronić się i nie dopomoże im do utrzymania miejsca, o ile też oni sami nie okażą dość siły do walki, czy dość taktu, niezbędnego do zdobycia powagi, los ich będzie przesądzony. Dlatego też wpatrzone złowrogo w „Miss Snowe“, obiecywały sobie łatwe nad nią zwycięstwo.
Panny: Blanche, Virginie i Angélique rozpoczęły kampanię serią tłumionych szeptów i chichotów, które rychło wzmogły się do głośniejszych śmiechów i pomruków, podchwyconych przez dalsze rzędy i powtórzonych przez nie jeszcze głośniej. Ten wzmagający się bunt sześćdziesięciu przeciwko jednej stał się niebawem upiornie dręczący, zwłaszcza wobec słabego mojego władania francuszczyzną, którą zniewolona byłam posłużyć się w tak okrutnych warunkach.
Gdybym mogła przemówić rodowitym moim językiem, czułam, że zdołałabym zyskać posłuch, nade wszystko bowiem, mimo że, jak dobrze o tym wiedziałam, sprawiałam wrażenie istoty słabej i pod wieloma względami byłam nią w rzeczywistości, szczęśliwie jednak uposażyła mnie natura w głos dostatecznie donośny, o ile siłę jego potęgowało podniecenie, czy pogłębiało wzruszenie. Nadto, jakkolwiek w normalnych warunkach mowa moja nie wyróżniała się potoczystością, ani swadą, kapiąc cienkim, urywanym strumykiem, jednakże pod wpływem szczególnej podniety — jaką była dla mnie teraz w najwyższym stopniu ta zbuntowana przeciwko mnie gromada — potrafiłabym od razu znaleźć gotowe angielskie frazesy, tak silnie piętnujące ich zachowanie, jak zasługiwało ono na to. Sarkazm, zaprawiony goryczą wzgardy dla zapaśniczek, złagodzony łatwą drwiną ze słabszych, zarazem mniej nikczemnych naśladowczyń dopomógłby mi prawdopodobnie do opanowania rozwydrzonej, dzikiej hałastry i ujęcia jej w cugle opamiętania. W obecnych wszakże warunkach jedynym, co mi pozostało do zrobienia, było podejść do Blanche — panny de Melcy, młodej baronówny — najstarszej, najwyższej, najprzystojniejszej i najbardziej znarowionej i krnąbrnej ze wszystkich trzech przywódczyń — stanąć przed jej pulpitem, wyrwać jej z ręki zeszyt z ćwiczeniami, powrócić na katedrę i rozmyślnie głośno przeczytać jej wypracowanie niesłychanie głupie i nieudolne, i równie rozmyślnie wobec całej klasy przedrzeć na dwoje poprzekreślaną i pozamazywaną stronicę.
Akt ten ściągnął na siebie uwagę wszystkich i zahamował dalsze wyczynianie hałasów. Jedna już tylko uczennica, siedząca daleko w tyle, nie przestawała awanturować się z niezmożoną energią. Spojrzałam na nią badawczo. Miała bladą twarz, włosy kruczo czarne, szerokie, gęste brwi, rysy wyraziste oraz ciemne, o buntowniczym, ponurym błysku oczy. Zauważyłam, że siedziała tuż przy małych drzwiczkach, które, jak wiedziałam, łączyły pokój klasowy z małym schowkiem, służącym za składnicę książek. Oporna dziewczyna wstała ze swojego miejsca, aby móc z większą energią i swobodą hałasować i podniecać koleżanki do czynienia zamętu. Zmierzyłam wzrokiem jej wzrost, aby ocenić jej siłę, wydawała się wysoka i sprawna, przyszło mi jednak na myśl, że o ile atak spadnie na nią nieoczekiwanie i zderzenie się nasze będzie błyskawiczne, potrafię może poradzić sobie z nią.
Przeszedłszy całą szerokość klasy krokiem tak spokojnym i tak obojętnym, na jaki tylko stać mnie było w danych warunkach, nie dając nic poznać po sobie, wyglądając na niewiniątko — n‘ayant l‘air de rien — jak wyrażano się tutaj — pchnęłam lekko drzwi, które okazały się uchylone. Równocześnie nagłym zwrotem przyskoczyłam do dziewczyny, która po chwili znalazła się poza drzwiami, zamkniętymi przeze mnie na klucz, który spoczął na dnie mojej kieszeni.
Dziewczyna ta — na imię jej było Dolores — pochodziła z Katalonii. Nienawidzona przez wszystkie koleżanki ze względu na swoją obcość, budziła w nich zarazem lęk przed swoją osobą. Dzięki temu prawdopodobnie doraźne wymierzenie jej przeze mnie sprawiedliwości zyskało poklask całej klasy, nie było ani jednej spośród wszystkich obecnych, która w głębi duszy nie pochwalałaby mojego sposobu zareagowania i nie byłaby mu rada. Na chwilę uciszyło się wszystko, potem uśmiech — nie śmiech, ale uśmiech tylko — zarysował się na ustach wszystkich — od pulpitu do pulpitu, i kiedy poważnie i spokojnie powróciłam na katedrę i tonem stanowczym, niedopuszczającym sprzeciwu, nakazałam ciszę, przystąpiwszy od razu do dyktowania, jak gdyby nic w ogóle nie zaszło, zaskrzypiały pióra, posuwając się posłusznie po papierze i cała lekcja odbyła się spokojnie, w porządku i bez żadnych przeszkód.
C‘est bien — wyraziła Madame swoje uznanie, kiedy, z wypiekami na twarzy i nieco wyczerpana, wyszłam z klasy — Ça ira[13].
Podsłuchiwała i podpatrywała przez cały czas przez maleńkie okienko judaszowe.
Począwszy od tego dnia przestałam być piastunką małej trójki Madame Beck i zaawansowałam na nauczycielkę języka angielskiego. Madame podniosła mi pensję, kazała mi jednak pracować trzy razy więcej, niż pracował pan Wilson, płacąc mi połowę tego co jemu.




ROZDZIAŁ IX
IZYDOR

Czas mój był teraz wypełniony całkowicie i owocnie. Nauczając innych i ucząc się sama, nie miałam wolnego momentu nieomal. Było to przyjemne. Czułam, że posuwam się naprzód, że umysł mój nie pleśnieje i nie rdzewieje w gnuśnej bezczynności, ale rozwija swoje władze i wyostrza je nieustannym ich ćwiczeniem. Miałam nie małe pole gromadzenia różnorodnych doświadczeń. Villette jest miastem o charakterze kosmopolitycznym i w szkole Madame Beck nie brakło przedstawicielek wszystkich nieomal narodowości Europy, zarazem najrozmaitszych warstw społecznych. W Labassecour panuje równość, jakkolwiek też nie ma tu republikańskiej formy rządów, góruje nastawienie demokratyczne. W szkole Madame Beck młoda hrabianka zajmowała miejsce na tej samej ławce obok młodej mieszczanki. Nie zawsze też można było, sądząc z zewnętrznego wyglądu, odróżnić patrycjuszkę od plebejuszki: ta ostatnia miewała często maniery bardziej opanowane i układne, gdy pierwszą cechowało wykrętne dopełniające się wzajem połączenie zuchwalstwa i podstępnego zakłamania. Gorąca krew francuska, miewała tu często domieszkę flegmatyczności kraju nizinnego, z przykrością wszakże zaznaczyć muszę, że ów żar krwi galijskiej ujawniał się przeważnie w potoczystej obrotności, z jaką płynęło z ust dziewcząt rasy łaciskiej pochlebstwo i kłamstwo, a także w swobodniejszym i żywszym ich zachowaniu się, często zdradzającym nieszczerość i brak serca.
Chcąc oddać sprawiedliwość wszystkim, zaznaczyć należy, że i rodowitym Labassecouriennes również nie brakło swoistej obłudy, była ona jednak tak bardzo oczywista i tak bardzo szyta grubymi nićmi, że nie mogła wprowadzić w błąd nikogo. Ilekroć kłamstwo potrzebne im było dla celów osobistych, zdobywały się na nie z łatwością i spokojem, niezmąconym najlżejszymi wyrzutami sumienia. Ani jedna żywa dusza w całym zakładzie wychowawczym Madame Beck, począwszy od pomywaczki kuchennej i kończąc na samej przełożonej, nie wstydziła się kłamać; kłamstwo nie było w ich oczach występkiem: nie uważały blagowania za cnotę może, ale za grzech najbardziej wybaczalny. „J‘ai menti plusieurs fois“ — skłamałam kilka razy — stanowiło nieodmiennie powtarzającą się pozycję w cotygodniowej spowiedzi każdej z tych dziewcząt i kobiet. Ksiądz wysłuchiwał tego wyznania nieporuszony nim i bez sprzeciwu dawał rozgrzeszenie. O ile, natomiast, zaniedbały raz chociażby pójścia na mszę, albo też przeczytały rozdział zakazanej powieści, stawała się sytuacja nieporównanie poważniejsza; były to przestępstwa, za które nieuchronnie spotykały winowajczynie ostre wyrzuty i surowe kary.
Częściowo tylko zdając sobie wówczas sprawę z tego stanu rzeczy i nie doświadczywszy na sobie samej jego wyniku, czułam się w nowym moim otoczeniu zupełnie dobrze. Po kilku pierwszych trudnych lekcjach, odbytych w burzliwej atmosferze nieustannie zagrażającego mi niebezpieczeństwa, na skraju moralnego wulkanu, huczącego pod moimi stopami, rozpalającego iskry w oczach i zalewającego falą krwi gorącej policzki, uciszył się nastrój wybuchowy, w stosunku do mojej osoby przynajmniej.
Postanowiłam, że muszę zwyciężyć: nie mogłam znieść myśli, aby w tej pierwszej próbie zrobienia kroku naprzód na drodze życia pokonać mnie miała wroga krnąbrność i pospolita nieustępliwość. Godzinami leżałam w nocy nie śpiąc i rozmyślając jaki mam stosować system, aby trwale opanować buntownicze te umysły, ugiąć sztywne te karki i podporządkować oporne słuchaczki mojej woli i mojemu wpływowi.
Nie miałam najmniejszych wątpliwości co do tego, że nie mogę liczyć na pomoc Madame w żadnej formie. Zrozumiałym dążeniem jej było utrzymanie niezmącenie dobrych stosunków z wychowankami, chociażby nawet kosztem sprawiedliwości i ulżenia ciężkiemu losowi wykładowców. Szukanie przez któregokolwiek z członków personelu nauczycielskiego pomocy jej przy jakiejkolwiek okazji nieposłuszeństwa ze strony uczennic równało się nieuchronnemu, własnowolnemu przyczynieniu się do otrzymania dymisji. W stosunkach z uczennicami zachowywała Madame stale i niezmiennie stanowisko życzliwie przyjacielskie i pochwalające, surowo zalecała też członkom ciała pedagogicznego samoistne dawanie sobie rady we wszelkich niemiłych scysjach, do których nie chciała wtrącać się osobiście z należytą surowością w obawie, że mogłoby narazić ją to na utratę sympatii wychowanek. W tym stanie rzeczy nie pozostawało mi nic innego, jeno liczyć wyłącznie na własne siły.
Przede wszystkim jasne było dla mnie, jak dzień, że na nic się nie zdało użycie siły wobec opornej, niegodziwej gromady. Należało znosić cierpliwie wybryki buntowniczych dziewcząt, patrząc na nie jeno przez palce. Najpewniej działał na nie grzeczny, choć surowy, sposób obchodzenia się z nimi; dobrze także robiło rzucenie od czasu do czasu, z rzadka jednak tylko, złośliwej drwiny. Nie były w stanie, (a może nie chciały tylko), znieść stałego poważnego wysiłku umysłowego — odrzucały też bezwzględnie wszelkie próby obciążania ich pamięci, ich zdolności rozumowania, skupiania ich uwagi. Tam, gdzie obdarzona przeciętnymi zdolnościami i przeciętnie pilna młoda dziewczyna angielska zgodziłaby się posłusznie na odrobienie zadania, starając się wykonać je z możliwie największym zrozumieniem i umiejętnością, roześmiałaby się młoda Labassecourienne nauczycielowi prosto w twarz i odrzuciłaby opornie jego żądanie, mówiąc: — „Dieu que c‘est difficile! Je n‘en veux pas. Cela m‘ennuie trop![14]
Nauczyciel (czy nauczycielka) zdający sobie sprawę na czym polega ich rola, cofnęliby się od razu, bez wahania, protestu, czy oporu, zabierając się natychmiast, z przesadną może nawet gorliwością, do usunięcia wszelkich trudności, do uprzystępnienia podawanego słuchaczkom materiału, do obniżenia wykładu do poziomu umysłowego uczennic i podania im ułatwionej w ten sposób strawy duchowej, nie szczędząc przy tym bicza sarkazmu. Poczułyby jego podcięcie, może nawet poczułyby się nim urażone, nie miałyby jednak za złe zastosowania go, pod warunkiem jedynie, aby sarkazm nie był zbyt kąśliwy i okrutny. Gotowe są awanturować się głośno z powodu trzech wierszy, zadanych dodatkowo na następną lekcję, nigdy jednak nie widziałam, aby buntowały się przeciwko zadaniu rany ich miłości własnej. Niewielki posiadany przez nie zasób tej zalety z łatwością poddawał się miażdżeniu go, jak się zdaje też wolał znosić deptanie go energicznym obcasem, aniżeli szczędzenie go.
Stopniowo, wraz ze zdobywaniem przeze mnie umiejętności płynnego, swobodnego władania językiem francuskim, umożliwiającego mi stosowanie — odpowiednio do okoliczności — jędrnych, soczystych wyrażeń, zaczęły starsze i inteligentniejsze dziewczęta traktować mnie bardziej przychylnie, oczywiście na swój sposób. Zauważyłam, że ilekroć udawało mi się pobudzić szlachetną ambicję w sercu uczennicy, albo też poruszyć drzemiące na dnie jej duszy poczucie wstydu, pozyskiwałam ją już tym samym dla siebie. Jeśli tylko raz jeden chociażby udawało mi się sprawić aby (wielkie zazwyczaj) uszy uczennic rozgorzały zawstydzeniem pod gęstymi zwojami ich włosów, wszystko szło względnie dobrze. Z czasem zaczęły zjawiać się na mojej katedrze składane tam dla mnie z rana wiązanki kwiatów. Aby wywdzięczyć się za ten dowód miłej uwagi, wprowadziłam zwyczaj przechadzania się podczas rekreacji z kilkoma wybranymi. W trakcie rozmowy zdarzało mi się dokonać nieobmyślonej naprzód próby prostowania osobliwie spaczonych ich zasad i pojęć moralnych: ze szczególnym naciskiem wyrażałam zwłaszcza moją opinię o hańbiącej nikczemności kłamstwa. Kiedyś nawet, bez zastanowienia, dość nieopatrznie wyraziłam się, że z dwojga złego uważam grzeszenie przeciwko prawdzie za gorsze, aniżeli zaniedbanie czasem pójścia do kościoła.
Otóż obowiązkiem specjalnie przyuczanych do tego biednych dziewcząt było powtarzanie katolickiemu ich spowiednikowi wszystkiego, co słyszały z ust protestanckiej nauczycielki. Nakaz ten wydał budujące wyniki. Pomiędzy mnie a tych kilka najlepszych uczennic wślizgnął się jakiś żywioł niedostrzegalny, nieokreślony, nie dający nazwać się wyraźnie; wiązanki kwiatów składane były wprawdzie w dalszym ciągu na moim pulpicie, rozmowy nasze jednak były odtąd uniemożliwione. Nie zdarzało się od tej chwili nigdy, ilekroć siedziałam w berceau, czy przechadzałam się po alejach i która z uczennic, czy ich grupka, przyłączała się do mnie, aby nie wyrastała niezwłocznie jak spod ziemi jedna z nauczycielek i nie powiększała naszego grona. Dziwne też było, jak niesłychanie często bezszelestne cichostępy samej Madame sprowadzały ją poza moje plecy niespodziewanie i niedosłyszalnie, ni to zefirek przelotny.
Pogląd katolickiego mojego otoczenia na to, co czeka mnie po śmierci, został pewnego razu ujawniony wobec mnie dość naiwnie. Jedna z pensjonarek, której zdarzyło mi się oddać drobną przysługę, zawołała pewnego dnia, siedząc ze mną:
— O Mademoiselle, jaka straszna szkoda, że pani jest protestantką!
— Dlaczego, moja Izabello?
Parceque, quand vous serez morte-vous brûlerez tout de suite dans l‘Enfer.
Croyez-vous?[15]
Certainement que j‘y crois: tout le monde le sait; et d‘ailleurs le prêtre me l‘a dit.[16]
Izabella była zabawną tępą istotą. Po chwili dodała:
Pour assurer votre salut là-haut, on ferait bien de vous brûler toute vive ici-bas.[17]
Roześmiałam się. Trudno było w istocie przyjąć naiwne jej uwagi inaczej niż śmiechem.

Czy zapomniał już czytelnik o pannie Fanshave? O ile miałoby tak być, byłabym zmuszona przedstawić mu powtórnie tę młodą damę, jako kwitnącą zdrowiem i urodą wychowankę pensji Madame Beck. Była nią w rzeczywistości. Po przybyciu swoim na Rue Fossette, w dwa czy trzy dni po nagłym moim zainstalowaniu się tutaj, zetknęła się ze mną bez wielkiego zdziwienia. Musiała w jej żyłach płynąć dobra krew, nigdy bowiem nie była żadna księżna doskonalej, bezwzględniej i otwarciej nonszalancka niż ona; nie istniało dla niej uczucie zdziwienia, co najwyżej w postaci słabego, przelotnego spłoszenia. Większość innych właściwości i przejawów jej serca i umysłu zdawała się pozostawać w stanie takiej samej powierzchownej płytkości: jej upodobania i niechęci, jej miłość i nienawiść były nikłe jak pajęczyna, czy babie lato. Jedyną jej cechą prawdziwie mocną, wyraźną i trwałą było jej... samolubstwo.
Nie była dumna i mimo że zajmowałam wówczas skromne stanowisko bonne d‘enfants, a więc służącej, gotowa była zrobić ze mnie od razu rodzaj powiernicy i przyjaciółki. Naprzykrzała mi się wlewaniem w moje uszy tysięcy czczych, bezpodstawnych skarg na oszczędności, zaprowadzane jakoby w gospodarstwie domowym Madame Beck, także na drobne intrygi pensyjne; kuchnia nie odpowiadała jej gustowi; cały otaczający nas mały światek: nauczyciele, nauczycielki, uczennice, domownicy, zasługiwali według niej na pogardę jeno, jako że składali się wyłącznie z cudzoziemców. Godziłam się jeszcze jako tako, dopóki tylko mogłam, z jej wyrzekaniem na nadmierne używanie w piątki solonych ryb i jajek na twardo, usiłowałam znosić cierpliwie przez czas jakiś jej sarkanie na zupy, pieczywo i kawę — w końcu wszakże znużona powtarzaniem wiecznie jednego i tego samego w kółko, obruszyłam się na dobre i surowo zgromiłam ją. Powinna byłam właściwie zrobić to zaraz z samego początku, zwłaszcza że zdrowe przetrzepanie moralne dobrze na nią zawsze wpływało.
Znacznie dłużej zmuszona byłam znosić jej narzucanie mi roboty do wykonywania za nią. Jej garderoba, o ile dotyczyła przedmiotów użytku na pokaz, była wytworna i w nienagannie dobrym stanie; inne, natomiast, części jej ubrania, nie eksponowane na widok publiczny, wymagały częstej naprawy. Nienawidziła sama porania się z igłą, często też znosiła mi stosy swoich pończoch i bielizny do cerowania i łatania. Podporządkowywanie się w ciągu kilku tygodni żądaniom jej na tym punkcie groziło przeistoczeniem się dokuczliwości tej w stały, nużący obowiązek, zniewolona też byłam w końcu oświadczyć jej zupełnie otwarcie, że musi zdecydować się naprawiać swoje ubrania sama, bez mojej pomocy. Rozpłakała się, usłyszawszy to oznajmienie i obrzuciła mnie wymówkami, że sprzeniewierzyłam się jej i przestałam być jej przyjaciółką; okazałam się wszelako nieugięta i obojętnie przyjęłam jej histeryczny wybuch.
Bez względu jednak na te słabostki i inne, o których nie warto wspominać, zwłaszcza że nie należały do rzędu znamionujących wyższość jej kultury duchowej — zaznaczyć muszę nieprzeciętną jej urodę. Jak czarująco wyglądała, zszedłszy pewnego słonecznego poranka letniego, ślicznie ubrana i doskonale usposobiona, strojna w blado-liliowy jedwab, z długimi jasnymi lokami opadającymi na białe jej ramiona i plecy. Niedziela była świętem, stale spędzanym przez nią u zamieszkałych w tym mieście przyjaciół jej, przy czym dała mi od razu do zrozumienia, że w ich gronie znajduje się ten, który pragnie zostać kimś bliższym dla niej. Rzucone przez nią tu i owdzie słówko, jakiś jej gest nagły, a także ogólne ożywienie jej twarzy i całej postaci ujawniły mi niebawem, że potrafiła wzbudzać gorące uwielbienie, a bodaj nawet prawdziwą miłość. Nazywała swojego wielbiciela „Izydorem“, zaznaczając zarazem, że nie jest to jego rzeczywiste imię, ale jedynie specjalnie nadane mu przez nią; jego własne, jak pozwoliła mi domyśleć się, jego prawdziwe imię jest „bardzo ładne“. Pewnego dnia, słuchając jej przechwalania się na temat żaru miłości, jakiego „Izydor“ dawał jej dowody, zapytałam, czy i ona wzajem kocha go.
Comme cela — tak sobie — odparła — jest bardzo przystojny, i adoracja jego jest dla niej miłą rozrywką. — Ça suffit — to wystarczy.
Przekonawszy się, że znajomość jej z „Izydorem“ trwa dłużej, aniżeli mogłam przypuścić, sądząc z jej bardzo kapryśnych, zmiennych gustów, pozwoliłam sobie pewnego razu zapytać ją zupełnie poważnie, czy młody człowiek, o którym mowa, odpowiada wymaganiom, jakie stawiać mogą od przyszłego zięcia jej rodzice, a nade wszystko jej wuj i ojciec chrzestny zarazem, od którego tak bardzo jest uzależniona. Wyznała mi, że uważa to za mocno wątpliwe, nie przypuszcza bowiem, aby „Izydor“ miał posiadać wiele pieniędzy.
— Zachęca go pani? — zapytałam.
— Szalenie. Czasem — odparła.
— Nie będąc pewną, czy pozwolą pani wyjść za niego za mąż?
— O, jaka z pani skrupulatka! Wcale nie mam ochoty wyjść za mąż. Jestem za młoda jeszcze.
— Ale, jeśli kocha on panią tak bardzo, jak pani mówi, a w końcu okaże się, że nic z tego nie będzie, unieszczęśliwi go pani przecież.
— Rozumie się, że złamie mu to serce. Byłabym urażona i rozczarowana, gdyby mu nie złamało.
— Wie pani, myślę, że ten pani Izydor musi być głupi.
— Tak, jest głupi, na punkcie miłości swojej dla mnie. Ale pod każdym innym względem jest mądry, à ce qu‘on dit[18]. Pani Cholmondeley uważa go za nadzwyczaj mądrego; mówi, że dzięki uzdolnieniom swoim na pewno wybije się rychło i pójdzie w górę; co się mnie tyczy, wiem to jedynie, że w mojej obecności nie robi nic innego, tylko wzdycha wciąż i wzdycha i przewraca oczami. Mogę owinąć go sobie dokoła mojego małego palca.
Pragnąc zyskać jakieś bardziej określone pojęcie o tym szalejącym z miłości panu „Izydorze“, którego stanowisko wydawało mi się mocno niepewne, prosiłam pannę Fanshave, aby opisała mi bliżej jego osobę. Nie potrafiła wszelako dać mi wyraźnego jego obrazu: brakło jej odpowiednich słów i określeń, jak również zdolności logicznego wiązania ich, aby złożyć się mogły na plastyczną całość. Opis jej sprawiał nawet takie wrażenie, jak gdyby nie zdołała należycie przyjrzeć się swojemu wielbicielowi: nic w jego wyglądzie, żaden z jego rysów, nic z gry wyrazu jego twarzy nie dotarło trwale do jej serca, nie pozostawiło na stałe śladu w jej pamięci. Wszystko, co potrafiła o nim powiedzieć, streszczało się w zapewnieniu, że jest „beau, mais plutôt bel homme, que joli garçon[19]. Cierpliwość moja mogłaby rychło wyczerpać się i zainteresowanie moje osłabłoby przy słuchaniu jej, gdyby nie jeden wzgląd tylko. Wszelkie rzucane przez nią aluzje, wszelkie podawane przez nią szczegóły, nieświadomie może dla niej samej, zdawały się wskazywać mi, że hołdy, składane jej przez owego pana Izydora, wyrażane były z wielkim szacunkiem i delikatnością. Powiedziałam jej to wręcz, że uważam go za zbyt dobrego dla niej i równie szczerze oświadczyłam, że uważam ją za pustą zalotnicę jedynie. Roześmiała się, potrząsnęła głową, aby odrzucić opadające jej na oczy złote loki i oddaliła się w pląsach, jak gdybym powiedziała jej największy komplement.
Studia szkolne panny Ginevry Fanshave były nominalne właściwie. Trzem tylko działom oddawała się poważnie: muzyce, śpiewowi i tańcom, a także haftowaniu cieniutkich batystowych chusteczek, na jakich kupno nie mogła sobie pozwolić. O drobiazgi takie, jak lekcje historii, geografii, gramatyki i arytmetyki, nie troszczyła się wcale, co najwyżej pozwalając innym odrabiać je za nią. Bardzo wiele czasu poświęcała na składanie wizyt. Madame, która zdawała sobie jasno sprawę, że jej pobyt na pensji nie potrwa już długo, niezależnie od tego, czy wykaże dostateczne postępy w naukach, czy nie, była dla niej szczególnie wyrozumiała. Młoda dziewczyna korzystała z możliwie największej swobody odwiedzania znajomych i przyjaciół jak często sama tylko chciała. Pani Cholmondeley, jej chaperon — przyzwoitka — wesoła, wytworna, światowa dama, zapraszała ją, ilekroć spodziewała się gości we własnym domu i często również zabierała ją na zabawy do osób, z którymi była zaprzyjaźniona. Ginevra pochwalała wielce ten system, który miał dla niej jedyną tylko ujemną stronę: zmuszał ją do bardzo wykwintnego strojenia się, na co zupełnie nie miała pieniędzy. Nic więc dziwnego, że cała jej myśl wytężona była w tym kierunku, że mózg jej wypełniały rozważania do jakich sposobów ma uciec się, aby pokonać te trudności. Najwyższy podziw budziła żywość i przedsiębiorczość jej gnuśnego w innych sprawcach intelektu, niezwykła śmiałość i nieustraszoność, z jaką ważyła się na czyny najbardziej ryzykowne, o ile pobudzała ją do tego konieczność zdobywania środków na kupno toalety, chęć popisywania się nimi i błyszczenia.
Zuchwale zwracała się z natarczywymi prośbami do pani Cholmondeley — zuchwale, zaznaczam, nie czyniła tego bowiem z uczuciem zażenowania, ale narzucając się bez ceremonii.
— Droga pani! Nie mam nic, ale to nic literalnie, do włożenia na przyjęcie u pani w przyszłym tygodniu: musi mi pani sprawić muślinową suknię i pasek bleu céleste — jasno błękitny — do tego. Zrobi to pani, prawda? Jest pani przecież taka anielska!...
„Anielska“ pani Cholmondeley ustępowała zrazu, przekonawszy się jednak, że wymagania panny Ginevry wzrastały równocześnie z uleganiem jej prośbom, zmuszona była, podobnie jak wszyscy przyjaciele panny Fanshave, coraz częściej przeciwstawiać się jej zachłannej natarczywości. Po pewnym czasie nie słyszałam już nic o prezentach, otrzymywanych przez Ginevrę od pani Cholmondeley, mimo to nie ustało bywanie panny Fanshave na balach i zebraniach i tak samo nie ustało zdobywanie sobie przez nią niezbędnych w jej mniemaniu coraz nowych toalet, jak również kosztownych dodatków do nich: rękawiczek, pantofelków, a nawet biżuterii. Wszystkie te rzeczy — wbrew jej zwyczajowi, a nawet naturze, nie należała bowiem do istot skrytych — były jak najskrzętniej ukrywane przez czas jakiś przed oczami ludzkimi, pewnego wieczora wszakże, kiedy wybierała się na wielkie przyjęcie, na które należało ustroić się ze szczególną starannością i elegancją, nie zdolna była oprzeć się chęci popisania się przede mną, zjawiła się też przed samym wyjazdem, aby zaprezentować mi się w pełnej gali.
Wyglądała pięknie: krasiła ją młodość, świeżość, delikatność cery i zwiewna giętkość całej postaci, cechy typowe angielskie, jakim równych nie podobna byłoby znaleźć pośród wdzięków, wyróżniających kobiety na kontynencie. Suknia jej była nowa, kosztowna i odrobiona nieskazitelnie. Dostrzegłam na pierwszy rzut oka, że nie brakło w stroju Ginevry ani jednego z owych uzupełniających szykowną toaletę szczegółów, które kosztują wprawdzie bardzo drogo, nadają wszelako całości urok rzeczy skończenie pięknej i doskonałej.
Obejrzałam Ginevrę i jej strój od stóp do głowy, ona zaś lekko obracała się dokoła, abym mogła podziwiać ją ze wszystkich stron. Świadoma czaru, jaki ją opromieniał, była w świetnym humorze; jej nieco zbyt małe oczy skrzyły się zadowoleniem. Rzuciła mi się na szyję, aby obdarzyć mnie pocałunkiem, mającym po pensjonarsku naiwnie wyrazić jej zachwyt, nie dopuściłam jednak do tego.
— Spokojnie! — ofuknęłam ją tonem surowym. — Chciałabym wiedzieć co oznacza ten wspaniały strój? — Spłoszona nieco moim pytaniem, odsunęła się ode mnie na odległość, pozwalającą mi trzeźwiej i spokojniej przyjrzeć się jej.
— I cóż? Jak się pani zdaje? Wywrę odpowiednie wrażenie? — zagadnęła mnie zamiast dania mi odpowiedzi.
— Wrażenie? — powtórzyłam. — Są różne sposoby wywierania wrażenia, przyznać jednak muszę, że nie rozumiem tych, jakich pani używa.
— Mniejsza o to. Ale jak wyglądam?
— Wygląda pani na osobę dobrze ubraną.
Uważała widocznie pochwałę moją za nie dość entuzjastyczną, zaczęła bowiem sama zwracać mi uwagę na rozmaite szczegóły, podnoszące efekt jej stroju.
— Niech pani się przyjrzy tej parure — rzekła — tym wszystkim klejnotom: broszce, kolczykom, bransoletkom — nikt w całej szkole nie posiada takiego garnituru — nawet sama Madame.
— Widzę to wszystko — odparłam. — Czy klejnotami tymi obdarzył panią pan de Bassompierre? — dodałam po chwili milczenia.
— Mój wuj nie wie nic o nich.
— A może są to prezenty, otrzymane przez panią od pani Cholmondeley?
— Nie. Pani Cholmondeley — to obrzydliwe stare skąpiradło: nie dała mi nic od dawna już.
Wolałam nie zadawać dalszych pytań; szorstko odwróciłam się od niej.
— O, kochany mój zaskorupiały żółwiu, mój poczciwy, mądry Diogenesie (chrzciła mnie zazwyczaj tymi określeniami, ilekroć nie zgadzałam się z nią w czymkolwiek). Cóż tam znów takiego ma mi pani do zarzucenia?
— Proszę wyjść stąd! Zabrać się razem ze swoją parure! Nie sprawia mi przyjemności przyglądanie się pani i jej klejnotom.
Na chwilę zdawała się zaskoczona.
— Ależ dlaczego? Skąd ten gniew, wcielona Mądrości? Nie zadłużyłam się przecież na kupno tej parure ani także rękawiczek i wiązanki. Za suknię nie zapłaciłam naturalnie, ale wuj de Bassompierre pokryje te rachunki razem z innymi: nie zwraca nigdy uwagi na oddzielne pozycje, patrzy tylko na ogólną sumę. Jest tak bogaty, że nie mam potrzeby martwić się, czy płaci o pięć gwinei więcej czy mniej.
— Prosiłam panią, żeby pani wyszła. Chcę zamknąć drzwi... Ludzie będą może uważali, że jest pani bardzo ładna w tym stroju balowym, dla mnie jednak nie będzie pani w niczym wyglądała tak ładnie, jak w perkalikowej sukience i w skromnej, bez żadnego przybrania, słomkowej pasterce, w jakiej poznałam panią po raz pierwszy.
— O, inni ludzie nie mają purytaóskich gustów pani — odparła zirytowana. A zresztą, nie widzę, co panią upoważnia do prawienia mi kazań moralnych.
— Oczywiście, że nic nie upoważnia mnie do tego, ale pani tym bardziej nie upoważnia nic do wpadania do mojego pokoju, wystrojona, niczym sroka, w pożyczane piórka. Nie mam najmniejszego szacunku dla piórek pani, panno Fanshave, a zwłaszcza dla tych pawich piórek, które podoba się pani nazywać swoją parure. Byłyby to ładne szkiełka, gdyby kupiła je pani za własne pieniądze, niepotrzebne pani na nic innego, nie są jednak wcale ładne w obecnych pani warunkach.
On est là pour Mademoiselle Fanshave![20] — oznajmiła odźwierna i Ginevra wybiegła pędem z pokoju.
Tajemnica nieszczęsnej parure została mi ujawniona w dwa czy trzy dni później, kiedy Ginevra przyszła dobrowolnie wyspowiadać się przede mną.
— Nie widzę powodu gniewania się pani na mnie, panno Lucy — zaczęła. — Wyobraża sobie pani, że wciągam mojego papę w długi, czy też naciągam pana de Bassompierre na wydatki. Zapewniam panią, że wszystko jest zapłacone, z wyjątkiem paru ostatnich sukien.
— Na tym właśnie polega tajemnica — pomyślałam. — Nie zostało to wszystko ofiarowane ci w prezencie przez panią Cholmondeley, a własne twoje środki są zbyt ograniczone; rozporządzasz kilkoma szylingami zaledwie, z których wydawaniem jesteś niezmiernie przezorna, jak mi wiadomo.
Ecoutez! — Proszę mnie wysłuchać! — dodała, podchodząc tuż do mnie i zniżając głos do poufnego, przypodchlebnego szeptu. Moje „dąsanie się“ na nią, jak to nazywała, było jej nie na rękę: wolała, abym mówiła z nią i słuchała jej, chociażbym nawet mówiła z nią po to tylko, aby ją strofować i słuchała, aby ją wyszydzać.
Ecoutez, chère grogneuse — niech pani posłucha, kochana zrzędo. — Wyznam pani wszystko, jak i co było, a przekona się pani nie tylko, jak dalece nie ma w tym nic złego, ale jak mądrze była cała rzecz urządzona. Zaczyna się od tego, że muszę bywać w towarzystwie. Sam papa mój powiedział, że chce, abym widziała trochę świata; zwrócił specjalnie uwagę pani Cholmondeley, że jakkolwiek jestem słodkim stworzonkiem, sprawiam jednak zanadto wrażenie skromnej pensjonarki, pragnąłby też bardzo, abym pozbyła się tego wyglądu, co da się osiągnąć przez wprowadzenie mnie do tutejszego eleganckiego towarzystwa przed właściwym moim debiutem w Anglii. Jednakże, o ile mam bywać, muszę ubierać się elegancko. Pani Cholmondeley stała się strasznym skąpiradłem i nie chce mi już nic dawać. Nadużywaniem dobroci wuja byłoby kazać mu płacić za wszystko, czego mi potrzeba — temu chyba nie może pani zaprzeczyć, zgadza się to z własnymi pani teoriami. Otóż znalazł się KTOŚ, kto usłyszał (zupełnie przypadkowo, zapewniam panią) moje wyrzekania wobec pani Cholmondeley na fatalne moje warunki, na to jakich wysiłków muszę użyć, aby sprokurować sobie ten czy ów z niezbędnych dodatków toaletowych — otóż ten KTOŚ nie tylko daleki jest od skąpienia mi prezentu, ale zachwycony możnością ofiarowania mi tego czy owego drobiazgu. Szkoda, że pani nie mogła widzieć jak wyglądał, mówiąc o tym po raz pierwszy: jąkał się, czerwienił, był stropiony jak młokos, jak prawdziwy gołowąs — blancbec — trząsł się faktycznie z obawy usłyszenia ostrej odprawy z moich ust.
— Dobrze więc. Jak się zdaje, należy zrozumieć słowa pani w tym sensie, że dobroczyńcą tym jest pan Izydor, że od niego otrzymała pani i przyjęła kosztowną swoją parure, że on jest tym, który stale dostarcza pani wiązanek i rękawiczek?
— Wyraża się pani w sposób tak przykry — rzekła — że sama nie wiem jak mam pani odpowiedzieć. Tak, od czasu do czasu użyczam Izydorowi tej przyjemności i pozwalam mu na zaszczyt złożenia mi swojego hołdu w postaci ofiarowania jakiegoś drobiazgu.
— To na jedno wychodzi... A zresztą, mówiąc prawdę, panno Ginevro, nie bardzo dobrze rozumiem się na podobnych rzeczach, wydaje mi się wszelako, że postępuje pani źle, zupełnie źle. Może jednak rozmyśliła się pani i gotowa jest pani naprawdę wyjść za mąż za pana Izydora? Może rodzice pani i wuj dali swoje przyzwolenie, a pani kocha Izydora?
Mais pas du tout![21] (posiłkowała się zawsze francuskim, ilekroć miała powiedzieć coś osobliwie przewrotnego i świadczącego o zupełnym jej braku serca). Je suis sa reine, mais il n‘est pas mon roi.[22]
— Daruje pani, nie mogę wszelako uwierzyć, aby słowa pani nie były niedorzeczną kokieterią jedynie. Nie widzę w pani żadnej wzniosłości, myślę jednak, że jest pani w gruncie rzeczy wyższa ponad pospolite wyzyskiwanie dobroci i kieszeni człowieka, dla którego nic pani nie czuje. Kocha pani pana Izydora o wiele bardziej, niż sama pani przypuszcza, czy chce przyznać się do tego.
— Nie. Tańczyłam wczoraj na wieczorze z młodym ładnym oficerem, który tysiąc razy więcej podoba mi się niż Izydor. Nieraz myślę o tym dlaczego Izydor jest mi taki obojętny, bo przecież wszyscy utrzymują, że jest bardzo przystojny; inne panie zachwycają się nim, a mnie nudzi on po prostu: chciałabym zdać sobie sprawę dlaczego tak jest...
Zdawała się natężać myśl swoją, usiłując zrozumieć. Z mojej strony mogła znaleźć tylko zachętę do tego.
— Tak — rzekłam — niech pani postara się utworzyć sobie jasne pojęcie o stanie własnego serca i umysłu, w których panować się zdaje straszliwy zamęt, niczym w worku z rupieciami.
— Cała rzecz polega na tym, jak przypuszczam — wykrzyknęła niebawem — że Izydor jest zbyt romantycznie nastrojony i zanadto zakochany we mnie, spodziewa się też po mnie czegoś więcej, aniżeli uważam za właściwe dać mu ze siebie. Widzi we mnie doskonałość, jest przekonany, że posiadam wszelkie nieskazitelne zalety i cnoty, jakich w rzeczywistości nigdy nie posiadałam, ani też nie mam wcale zamiaru posiadać kiedykolwiek. Otóż w jego obecności jestem zmuszona starać się usprawiedliwić to jego dobre mniemanie o mnie, a to jest takie męczące udawać cnotliwą i wysilać się na mądre zdania — bo trzeba pani wiedzieć, że uważa mnie naprawdę za mądrą. Czuję się daleko swobodniejsza z panią nawet, poważna moja staruszko, z panią, kochana, stara zrzędo — która dopatruje się we mnie najgorszych wad, pomawiając mnie o zalotność, przypisując mi nieuctwo, flirciarstwo, głupotę, samolubstwo i wszelkie inne wady, stanowiące zdaniem pani — a i moim własnym także — składową część właściwej mojej natury.
— Wszystko to bardzo pięknie — odrzekłam, usiłując zachować sztywność i surowość, poważnie zagrożone nagłą tą potulnością. — Nie zmienia to jednak w niczym fatalnej sprawy prezentów. Niech pani będzie rozsądną, uczciwą dziewczyną, panno Ginevro, zapakuje to wszystko ładnie i odeśle z powrotem.
— O, ani mi się śni! — burknęła.
— Oszukuje więc pani swojego Izydora. Oczywistą jest rzeczą, że, przyjmując od niego prezenty, daje mu pani tym samym nadzieję, że kiedyś, w przyszłości, zostanie wynagrodzony za nie wzajemnością ze strony pani...
— Nie ma wcale potrzeby czekać dopiero na to — przerwała mi — aż nadto wystarczającą dla niego nagrodą jest już teraz przyjemność, jaką sprawia mu oglądanie tych swoich prezentów na mojej szyi, w moich uszach, na moich rękach... Musi mu to w zupełności wystarczyć: jest tylko przecież zwykłym mieszczaninem, nie żadnym arystokratą.
To bezdusznie aroganckie, bezsensowne zdanie wyleczyło mnie od razu ze słabości, jakiej uległam chwilowo i jaka wpłynęła na złagodzenie surowości mego tonu i wyrazu mojej twarzy.
— Chcę teraz — paplała w dalszym ciągu — cieszyć się moją młodością, a nie wiązać się przyrzeczeniami czy ślubami z tym czy owym mężczyzną. Kiedy po raz pierwszy zetknęłam się z nim, myślałam, że dopomoże mi wykorzystać w pełni życie. Przypuszczałam, że wystarczy mu to, iż jestem ładną dziewczyną, że będziemy spotykali się, potem rozstawali się, fruwając wesoło i swobodnie, jak dwa motylki i... będziemy szczęśliwi. A tym czasem?! Bywa często poważny i surowy jak sędzia, głęboko przejęty, zamyślony, zatroskany. Bah! Les penseurs, les hommes profonds et passionnés ne sont pas à mon gout![23] Pułkownik Alfred de Hamal podoba mi się i odpowiada mi daleko bardziej. Va pour les beaux fats et les jolis fripons! Vive les joies et les plaisirs! A bas les grandes passions et les sévères vertus![24]
Czekała wyraźnie na odpowiedź moją na tę tyradę. Milczałam jednak.
J‘aime mon beau Colonel — dodała — je n‘aimerai jamais son rival. Je ne serai jamais femme de bourgeois, moi![25]
Oświadczyłam jej, że mój pokój musi być bezwzględnie uwolniony od zaszczytu jej obecności. Wyszła ze śmiechem.




ROZDZIAŁ X
DR. JOHN

Madame Beck była osobą niezmiernie konsekwentną: uprzejmą i ustępliwą wobec każdego, nie żywiącą atoli tkliwszych uczuć dla nikogo. Własne jej dzieci nawet nie były zdolne zachwiać stoickiej równowagi jej i spokoju. Dbała o swoich najbliższych, troszczyła się o ich sprawy, czuwała nad ich zdrowiem fizycznym, zdawała się jednak nie zaznawać nigdy chęci utulenia dzieci swoich na własnym łonie, przyciśnięcia różanych ich usteczek do własnych ust, objęcia ich czułym uściskiem, obdarzenia ich tkliwą pieszczotą, serdeczniejszym słowem.
Obserwowałam ją wielokrotnie siedzącą w ogrodzie, i spoglądającą z dala na swoją trójkę, która przechadzała się z nową piastunką, Trinette. Twarz Madame zdradzała w tych momentach dbałość i przezorność. Wiedziałam że niejednokrotnie rozmyślała poważnie nad tym co je czeka w przyszłości, „dans leur avenir“, jak się wyrażała, ilekroć jednak, najmłodsze z nich, wątłe, miłe i pociągające maleństwo, wykrywszy przypadkowo obecność matki, umykało od piastunki i, chwiejąc się na nieco jeszcze niepewnych nóżkach, podbiegało zadyszane i roześmiane, aby objąć matczyne kolana, wyciągała Madame spokojnym ruchem rękę, aby nie dopuścić do niepożądanego wstrząsu, spowodowanego nagłym wybuchem czułości dziecka, i, ostrzegając je obojętnym tonem: „Prends garde, mon enfant“. — Ostrożnie, moje dziecko! — cierpliwie pozwalała maleństwu stać parę chwil, a potem z uśmiechem, pocałunkiem, czy miłym słówkiem, podnosiła się i odprowadzała je z powrotem do Trinette.
Jej zachowanie w stosunku do najstarszej dziewczynki było równie charakterystyczne, pod innym względem. Było to dziecko znarowione, czy o wrodzonych złych instynktach.
Quelle peste que cette Desirée! Quel poison que cet enfant — là![26]
Tak brzmiały wyrażenia, jakimi określano ją w kuchni i w klasie. W rzędzie innych cech swoich posiadała w najwyższym stopniu dar podstępu i prowokowania, zdolna nieraz doprowadzić do szału nieledwie piastunkę swoją i inne służące. Przekradała się do ich izdebek na poddaszu, otwierała ich szuflady i skrzynki, umyślnie darła ich najładniejsze czepeczki, brukała i plamiła ich najlepsze muślinowe napierśniczki, wykorzystywała każdą okazję dostania się do kredensu w jadalni, z którego wyciągała talerze czy kieliszki, albo też do szafy w śpiżarni, gdzie myszkowała do woli pośród słoików z konfiturami, wypijała słodkie wino, tłukła butelki i słoiki, urządzając się w ten sposób, aby podejrzenie padło na kucharkę lub dziewkę kuchenną. O ile te jej sprawki dostrzegane były przez Madame lub dochodziły do jej wiadomości, bywała jedyną reakcją z jej strony wypowiadana z całym spokojem uwaga:
Desirée a besoin d‘une surveillance toute particulière“.[27]
Nie wydaje mi się, aby kiedykolwiek, raz jeden chociażby, wykazała dziewczynce szczerze i otwarcie jej wady, wyjaśniła jej niegodziwość podobnego postępowania czy usiłowała otworzyć jej oczy na nieuniknione tego wyniki. Surveillance — miało być jedynym sposobem wyleczenia jej i oczywiście sposób ten zawiódł całkowicie. Służba strzegła się Desirée jak ognia i trzymała dziewczynkę z dala od siebie, zamiast niej więc stała się matka celem i ofiarą przewrotnych spaczonych instynktów małej. Desirée kradła i ukrywała wszystko co dostało się jej w ręce z rzeczy należących do matczynego stolika z robotami. Madame widziała to wszystko, udawała jednak dopóki mogła, że nie widzi: nie było w niej samej dość szczerości i prostolinijności na otwarte ujawnianie wobec dziecka jego występków. Ilekroć ginął przedmiot jakiś, którego wartość czy pożytek czyniły go nieodzownym, wyrażała przypuszczenie, że Desirée zabrała go do zabawy, prosiła ją więc o oddanie go. Mała nie pozwalała jednak oszukiwać się w ten sposób. Nauczyło ją to jedynie uzupełniania kradzieży wykrętami i kłamstwem, wypierała się też w żywe oczy jakoby miała tknąć matczyną broszkę, nożyczki czy pierścionek, matka zaś, nie odstępując od swojego systemu obłudy, udawała, że wierzy zapewnieniom dziewczynki, a potem śledziła ją tak ustawicznie, i nieodstępnie czujnie, że musiała wreszcie wytropić jej kryjówkę: dziurę w murze ogrodowym, czy szczelinę na strychu lub w altanie. Po dokonaniu tego wysyłała Desirée z piastunką na przechadzkę, i, korzystając z jej nieobecności, okradała złodzieja. Desirée okazywała się w podobnych wypadkach nieodrodną córką przebiegłej swojej matki, nigdy bowiem nie zdradzała swoim zachowaniem najmniejszych śladów zgnębienia czy zawstydzenia z powodu wykrycia bezprawnie zabranego przedmiotu.
Drugie z rzędu dziecko, Fifinka, miała, jak utrzymywano, wrodzić się w swego ojca. Nie ulegało wątpliwości, że, jakkolwiek odziedziczyła po matce jej zdrowy wygląd, jej błękitne oczy i rumiane policzki, nie jej zawdzięczała cechy moralne swojej istoty. Była to prawa, pogodna dziewczynka, tkliwa, o żywym, pobudliwym usposobieniu, wskutek tej jednak żywości swojej i pobudliwości narażana na rozmaitego rodzaju niebezpieczeństwa i kłopotliwe sytuacje. Pewnego dnia zdarzyło jej się spaść na sam dół z kilkunastu stromych stopni kamiennych, a kiedy Madame, usłyszawszy huk spadającego ciała (zawsze słyszała każdy niezwykły odgłos), wyszła z jadalni i podniosła małą, stwierdziła spokojnie:
Cet enfant a un os de cassé“.[28]
Zrazu mieliśmy wszyscy nadzieję, że nie jest tak źle. Niestety, okazało się, że Madame miała najzupełniejszą słuszność: jedna pulchniutka rączka zwisała bezwładnie.
— Niech Miss (mowa była o mnie) zabierze ją — rzekła Madame — „et qu‘on aille tout de suite chercher un fiacre.[29]
Zamiast posłać kogoś sama pojechała po doktora sprowadzoną niezwłocznie dorożką.
Nie znalazłszy stałego lekarza pensjonatowego w domu, nie stropiła się tym bynajmniej; zaczęła szukać i nie spoczęła dopóki nie udało jej się natrafić na zastępcę, który wydał się jej odpowiednim i którego przywiozła od razu z sobą. Ja tymczasem rozcięłam rękaw ubranka dziecka, aby uwolnić złamaną rączkę, rozebrałam małą i położyłam ją do łóżeczka.
Żadna z nas (używając liczby mnogiej, mam na myśli: kucharkę, odźwierną i siebie samą) stłoczonych w małym, przegrzanym pokoju nie przyglądała się szczególnie wnikliwie nowemu doktorowi, kiedy wszedł do sypialni dziecka. Ja w każdym razie byłam pochłonięta uspokajaniem Fifinki, której krzyków (miała zdrowe płuca) nie podobna było słuchać. Krzyki te wzmogły się niesłychanie na sile, kiedy obcy pan zbliżył się do jej łóżeczka, a kiedy podniósł ją, wrzasnęła łamaną swoją angielszczyzną (cała trójka dzieci mówiła po angielsku): „Puścić! Nie chcę tego pana! Chcę doktora Pillule — doktora Pigułkę!
— Dr. Pillule jest moim przyjacielem — brzmiała odpowiedź wypowiedziana nieskazitelną angielszczyzną — ale dr. Pillule wyjechał. Jest u chorego o trzy mile stąd, i dlatego ja przyszedłem zamiast niego. Jak tylko więc uspokoimy się, mała panienko, zajmę się twoją biedną rączką, zabandażuję ją i doprowadzę do porządku.
Kazał przynieść szklankę wody ocukrzonej, dał małej wypić kilka łyków słodkiego napoju, który wlewał jej do ust małą łyżeczką (Fifinka była małym łakomczuchem i dlatego droga do jej serduszka prowadziła najpewniej przez podniebienie) przyobiecał, że po opatrunku da jej jeszcze trochę napić się i, nie zwlekając, przystąpił do dzieła. Wobec tego, że potrzebna mu była pomoc, zażądał jej od kucharki, zdrowej silnej kobiety, uciekła ona jednak natychmiast wraz z odźwierną i piastunką. Co się mnie tyczy, bałam się wprawdzie najlżejszym dotknięciem urazić małe, dręczone ramionko, wiedząc wszelako, że nie ma innej rady, wyciągnęłam z gotowością rękę, aby czynić czego lekarz będzie ode mnie żądał. Wyprzedziła mnie jednak Madame, wyciągając własną rękę, która ani drgnęła, gdy moja trzęsła się jak galareta.
Ça vaudra mieux[30] — oświadczył doktór odwracając się ode mnie i zwracając się do niej.
Wybór jego okazał się trafnie przewidujący. Ja sama zdobyłabym się co najwyżej na udawany stoicyzm, na sztucznie wymuszoną odwagę. Jej odwaga nie była ani wymuszona, ani udawana.
Merci, Madame, très bien, fort bien! — pochwalił ją chirurg po nałożeniu opatrunku. — Voilà un sang-froid bien opportun et qui vaut mille elans de sensibilité deplacée.“[31]
Doktorowi podobała się jej nieugięta stanowczość, jej zaś podobał się jego komplement. Prawdopodobnie korzystnie usposobił ją dla niego już sam jego wygląd, jego głos, wyraz twarzy i jego maniery. Istotnie też, kiedy przyjrzałam mu się bliżej przy świetle wniesionej lampy — zapadł już zmierzch wieczorny — przekonałam się, że Madame nie musiałaby być kobietą, gdyby doznała innego wrażenia. Młody ten doktór (był rzeczywiście młody) nie miał powierzchowności pospolitej. Wzrostu imponująco wysokiego — co szczególnie uderzało w tym małym pokoju, pośród gromady kobiet o typowych kształtach krępych Holenderek — miał piękny, wyrazisty, ostro odcinający się profil. Oczy jego zbyt bystro może, zbyt wnikliwie i zbyt często prześlizgiwały się z jednej twarzy na drugą, były wszelako bardzo pociągające, tak samo jak jego usta. Podbródek miał zaokrąglony, miękki i przedzielony pośrodku, skończenie grecki. Co się tyczy jego uśmiechu, trudno było od razu znaleźć odpowiednio obrazujące go określenie: było w nim coś dziwnie ujmującego, zarazem jednak coś takiego, co budziło w patrzących na ten uśmiech uświadomienie sobie własnych słabostek i stron ujemnych: jak gdyby ironia tego uśmiechu ich właśnie dotyczyła. Fifince zdecydowanie podobał się jednak doktór i jak widać natchnął ją ufnością, albowiem, pomimo bólu, jaki sprawił jej opatrunek, wyciągnęła do doktora zdrową rączkę, aby uścisnąć ją przyjacielsko na dobranoc. Ujęty tym, poklepał ją serdecznie po zdrowej łapce, a potem zeszedł na dół z Madame, doskonale usposobioną i żywo opowiadającą, on zaś słuchał jej opowiadań z wyrazem pogodnie uprzejmym, niewolnym jednak od nieświadomie złośliwej żartobliwości trudnej prawdziwie do opisania.
Zauważyłam, że jakkolwiek mówił po francusku płynnie i zupełnie poprawnie, lepiej jednak władał językiem angielskim. Miał też cerę, oczy i budowę Anglika. I jeszcze coś więcej zauważyłam. W chwili, kiedy, mijając mnie, zwrócił się twarzą w moją stronę, — nie po to zresztą, aby odezwać się do mnie, ale do Madame — stanął w ten sposób, że byłam zmuszona nieledwie do patrzenia na niego — zaczęło kształtować się w moim umyśle coraz wyraźniej pewne wspomnienie, które zaświtało w nim po raz pierwszy w momencie usłyszenia jego głosu. Tak, był to ten sam pan, z którym mówiłam w biurze po przyjeździe dyliżansem, ten sam, który dopomógł mi do wywiedzenia się o mój bagaż i który przeprowadził mnie przez ciemny, zadeszczony park. Poznałam nawet sposób jego chodzenia, nadsłuchując kiedy mijał długi przedsionek, aby wyjść na ulicę. Tak, był to ten sam równy i silny krok, za którego śladem podążałam pod ociekającymi deszczem drzewami.
Należało przypuścić, że pierwsza ta wizyta młodego chirurga w pensjonacie przy Rue Fossette będzie ostatnią zarazem. Wobec tego, że powszechnie szanowany i uznawany doktór Pillule (doktór Pigułka) miał powrócić nazajutrz, nie było racji, aby młody jego zastępca miał w dalszym ciągu pełnić tę rolę. Okazało się jednak, że Los zrządził inaczej.
Dr. Pillule został wezwany do bogatego hipochondryka, mieszkającego w starożytnym mieście uniwersyteckim Bouquin-Moisi (Zapleśniały Foliał), a kiedy zalecił choremu, jako najodpowiedniejszy środek, zmianę powietrza i podróżowanie, zażądano od niego, aby towarzyszył lękliwemu pacjentowi w kilkutygodniowej wycieczce. Ponieważ dr. Pillule przyjął tę propozycję, nie pozostało nowemu lekarzowi nic innego, jak tylko zastępować go w dalszym ciągu na Rue Fossette, przynajmniej na czas leczenia złamanej rączki małej Fifinki.
Widywałam go często. Madame nie chciała powierzyć chorego dziecka opiece Trinette, życząc sobie, abym spędzała w pokoju dziecinnym możliwie jak najwięcej czasu. Dzięki temu miałam okazję przekonać się jak zręcznym i umiejętnym był dr. John chirurgiem. Fifinka szybko odzyskała pod jego opieką dawną sprawność rączki, jednakże nawet wejście jej w okres rekonwalescencji nie spowodowało uwolnienia doktora od wizyt składanych w pensjonacie Madame Beck. Zdawać się mogło, że Przeznaczenie i Madame działały we wzajemnym porozumieniu, prowadzącym do bliższego zapoznania się doktora Johna zarówno z przedsionkiem, jak z klatką schodową, wiodącą do prywatnego mieszkania oraz do górnych pokojów zakładu wychowawczego przy Rue Fossette.
Zaledwie zdążył uwolnić się od leczenia Fifinki, kiedy Desirée oświadczyła, że jest chora. Uprzykrzone to dziecko miało osobliwy talent do symulowania. Pociągnięta względami pobłażliwości, okazywanej chorej siostrzyczce, doszła Desirée do wniosku, że choroba odpowie najzupełniej jej upodobaniom, udała więc cierpiącą i położyła się do łóżka. Udawała dobrze, a jej matka jeszcze lepiej. Mimo że gra dziewczynki była dla mnie jasna jak dzień, traktowała całą sprawę ze zdumiewającą głębią przekonania, z odpowiednią powagą i dobrą wiarą.
Najbardziej wszakże zdumiewało mnie, że dr. John (tym imieniem nauczyła się mała Fifinka nazywać angielskiego doktora. Weszło to w stały zwyczaj i odtąd znany był przez wszystkich przy Rue Fossette tylko jako dr. John i nic więcej). — Otóż zdumiewało mnie, że dr. John milcząco przejął taktykę Madame Beck, jak gdyby działał w cichym porozumieniu z nią. Zdradzał zrazu, co prawda, chwilę zabawnego powątpiewania, rzucił parę razy pośpiesznie okiem na matkę i na dziecko, potem zamyślił się na krótko, jak gdyby rozważał coś w duchu, w końcu wszakże zrezygnował, jak widać było, z wszelkiej opozycji, godząc się bez sprzeciwu odegrać przypadającą na niego rolę w tej farsie. Desirée jadła jak zgłodniały wilczek, doskonale bawiła się przez cały dzień w łóżku, urządzała namiot z prześcieradła, poduszek i kołdry, wylegiwała się gnuśnie jak Turek na miękkiej swojej pościeli, znajdowała osobliwą przyjemność w ciskaniu pantofli swoich w piastunkę, w strojeniu min do swoich sióstr — słowem tryskała wesołością, zdrowiem i upodobaniem do złośliwych psot, i tylko z chwilą kiedy wchodziła do niej matka i lekarz, odwiedzający pacjentkę codziennie, przybierała wyraz chorobliwie bolejący. Madame Beck, rada była, jak dobrze wiedziałam, trzymaniu przekornej dziewczynki w łóżku z dala od możliwości popełniania przez nią grubszych przewinień, podziw mój budziła więc jedynie cierpliwość dra Johna, któremu nie przykrzyła się ta komedia.
Codziennie, udając zainteresowanie stanem chorej, przychodził badać ją; Madame przyjmowała go z jednaką zawsze skwapliwością, z tym samym zawsze słonecznym uśmiechem, skierowanym ku doktorowi, z tym samym cudownie odegranym zaniepokojeniem o stan dziecka. Dr. John zapisywał niewinne lekarstwa dla pacjentki i przyglądał się przy tym matce ze złośliwym błyskiem w oku. Madame podchwytywała drwiące z lekka jego spojrzenia, nie biorąc mu ich za złe — zbyt rozumna była na to. Mimo że młody doktór mógł słusznie wydać się nazbyt giętki i ustępliwy, trudno było pogardzać nim za to. Ustępliwość jego nie mogła tłumaczyć się chęcią przypodobania się pani domu: wyraźne było wprawdzie, że chętnie przychodzi na Rue Fossette w charakterze lekarza, zachowywał się tu jednak jak człowiek niezależny od nikogo, nieledwie nie dbający o niczyje uznanie; zarazem bywał często zamyślony i zatroskany.
Nie powinna byłam może zajmować się obserwowaniem zagadkowego jego zachowania, a tym bardziej doszukiwać się utajonych przyczyn i źródła jego troski, trudno mi jednak było, w sytuacji, w jakiej znajdowałam się, nie czynić tego. Nie przychodziło mu wcale na myśl ukrywać się, czy udawać wobec mnie, o tyle też tylko brał pod uwagę obecność moją w pokoju, o ile osoba, tak niepozorna jak ja, mogła ściągać na siebie czyjąkolwiek uwagę, to znaczy nie większą niż byle sprzęt, nie rzucający się w oczy, nie wyróżniający się niczym szczególnym: krzesło zwykłej stolarskiej roboty, czy dywan o przeciętnym fabrycznym deseniu. Częstokroć, czekając na przyjęcie Madame, uśmiechał się, zamyślał, czy nadsłuchiwał, jak człowiek, który wyobraża sobie, że jest sam jeden w pokoju. Dawało mi to możność zastanawiania się nad jego zachowaniem, obserwowania jego gestów i ruchów i dziwienia się jakie może mieć znaczenie jego branie na pozór żywego udziału w całej komedii, jego zainteresowanie, zaprawione posmakiem nieufności, i dziwny, niewyjaśniony czar, pociągający go ku temu na wpół klasztornemu zamknięciu zakładu wychowawczego, ukrytego w samym sercu stolicy. On jednak, zdawał się nie pamiętać wcale, że mam oczy, zdolne patrzeć, a tym mniej mózg, zdolny rozważać i kombinować.
Może też nie uświadomiłby sobie tego nigdy, gdyby nie drobny pewien fakt. Otóż pewnego dnia, kiedy siedział w pełnym słońcu, przyglądałam się bacznie barwie jego włosów, zarostu na twarzy i jego cerze, uwydatnionym w tej chwili tak uderzająco, jak tylko pełnia światła może je uwydatnić (przypominam sobie nawet, że w myśli porównywałam głowę jego do „złotego obrazu“, jaki tworzyła głowa króla Nebuchadonozora). Nagłe, nowe przerażające odkrycie przykuło moją uwagę z siłą miażdżącą wręcz. Nie wiem i dzisiaj jeszcze w jak dalece wnikliwy sposób wpatrywałam się w niego: moje zdumienie — a równocześnie przeświadczenie było tak wielkie, że zapomniałam o wszystkim i odzyskałam świadomość tego co robię wówczas dopiero gdy spostrzegłam, że doktór John śledzi z zainteresowaniem każdy mój ruch w małym lusterku umieszczonym w kąciku okna. Zdradliwy ten judasz dopomagał zazwyczaj Madame do tajemnego śledzenia osób, przechadzających się na dole w ogrodzie. Pomimo żywego i pogodnie sangwinicznego temperamentu doktora, cechowała go pewna nerwowa wrażliwość na bezpośrednie wpatrywanie się w niego, które miało zawsze dar niecierpliwienia go i wyprowadzania z równowagi. Przyłapawszy mnie więc na tym, odwrócił ku mnie głowę i rzucił tonem, w zasadzie grzecznym może, ale tak suchym, że zdradzał najwyraźniej cień zniecierpliwienia, i przez to samo już brzmiał poniekąd jak wymówka.
— Mademoiselle raczy, jak widzę, poświęcać mi wnikliwą swoją uwagę; nie jestem dość próżny, abym miał wyobrażać sobie, że zawdzięczam ją osobliwym jakimś moim zaletom, muszą więc to być raczej braki jakieś, czy defekty mojej powierzchowności.
— Czy wolno mi zapytać co właściwie zastanawia panią tak dalece we mnie?
Jak łatwo domyśleć się może czytelnik, byłam spłoszona. Spłoszenie moje jednak nie miało charakteru beznadziejnego zgnębienia. Zdawałam sobie przecież doskonale sprawę, że, słusznego zresztą, zarzutu tego nie ściągnęłam na siebie zdradzeniem wzruszenia, nieostrożnego zachwytu, ani także niewłaściwej, nie dającej usprawiedliwić się ciekawości. Mogłam oczyścić się od razu z wszelkiej winy, nie chciałam jednak. Nie odpowiedziałam doktorowi ani słowem. Nie zwykłam prowadzić z nim rozmów. Pozwalając mu w ten sposób myśleć o mnie co tylko chciał i zarzucać mi co mu się tylko podobało, zabrałam się ponownie do mojej roboty ręcznej, chwilowo wypuszczonej z rąk i przez cały już pozostały czas pozostawania doktora w pokoju nie podnosiłam pochylonej nad nią głowy. Dziwna, niewytłumaczona jakaś przekorność umysłu sprawia, że opaczne rozumienie nas przez kogoś wpływa na nas raczej kojąco niż drażniąco i że tam, gdzie nie możemy dać się poznać jak należy, wolimy raczej być całkowicie ignorowani. Czy znajdzie się uczciwy człowiek, który, będąc wzięty przypadkowo za włamywacza, nie czułby się podniecony tym raczej, aniżeli zirytowany tą pomyłką?




ROZDZIAŁ XI
LOŻA ODŹWIERNEJ

Lato tego roku było wyjątkowo upalne. Georgette, najmłodsza córeczka Madame Beck zapadła na gorączkową jakąś chorobę. Desirée, uleczona nagle ze swoich dolegliwości, odesłana została razem z Fifinką do bonne-maman — do babci — na wieś celem uniknięcia możliwości zarażenia się. Opieka lekarska była teraz rzeczywiście potrzebna. Madame, udając, że nie wie nic o powrocie doktora Pillule‘a do Villette od tygodnia już, wezwała do leczenia dziecka angielskiego jego kolegę i współzawodnika. Zdarzyło się w tym czasie, że dwie spośród pensjonarek również uskarżać się zaczęły na ból głowy, budząc obawę, czy nie zaraziły się od małej Georgette.
— Teraz wreszcie — pomyślałam — będzie musiał zostać wezwany dr. Pillule: przezorna przełożona nie narazi się przecież rodzicom i opiekunom swoich pensjonarek powierzeniem tak młodemu lekarzowi opieki nad ich zdrowiem.
Madame była istotnie bardzo przezorną przełożoną, umiała jednak zdobyć się na nieustraszoną odwagę. Dała tego dowód i tym razem, śmiało wprowadzając doktora Johna do oddziału szkolnego i powierzając mu opiekę nad zdrowiem dumnej, przystojnej Blanche de Meley, a także próżnej, zarozumiałej flirciarki, Angélique, przyjaciółki Blanche. Młodemu lekarzowi wyraźnie pochlebił, jak mi się wydało, ten dowód zaufania, o ile też oględność i powściągliwość zachowania mogły usprawiedliwić podobny krok przełożonej, miałoby to w danym wypadku najzupełniejsze zastosowanie.
W Labassecour wszelako, w tej krainie klasztorów i konfesjonałów, nie mogła być bezkarnie tolerowana w „Pensionnat des demoiselles“ — na pensji dla panien — obecność młodego i przystojnego mężczyzny, jakim był doktór John. W pokojach szkolnych zaczęto plotkować, w kuchni szeptać, wieści o tym przedostały się na miasto, wylęknieni rodzice nadsyłali listy, lub też przychodzili z wyrzutami. Gdyby Madame okazała słabość charakteru, byłaby stracona: szereg współzawodniczących z jej pensjonatem żeńskich zakładów wychowawczych skwapliwie gotów był podchwycić i wyolbrzymić fałszywe to posunięcie — o ile można je było uważać za fałszywe — i rozpętać tym nad jej głową burzę rujnującą dobre imię zakładu przy Rue Fossette. Ale Madame nie była istotą słabą, mimo też, że w gruncie rzeczy uważałam ją za jezuitkę, przyklaskiwałam jednak z całego serca jej odwadze, podziwiając umiejętność jej zachowania, zręczność jej dawania sobie rady, jej spokój, niezachwianą stanowczość i nieustępliwość w tym wypadku.
Zaniepokojonych rodziców przyjęła ze zwykłym sobie, niezmącenie pogodnym, pełnym wdzięku uśmiechem. Nikt nie potrafił dorównać jej — nie wiem czy w posiadaniu z natury, czy też w przyswojeniu sobie, a może tylko w łudzącym udawaniu, dobrotliwej szczerości i naturalności obejścia — rondeur et franchise de bonne femme — czym w najróżnorodniejszych wypadkach trafiała do zamierzonego celu z natychmiastowym i zupełnym powodzeniem tam, gdzie surowa powaga zawiodłaby najprawdopodobniej.
Ce pauvre docteur John! — zawołała, chichocąc i wesoło zacierając małe, pulchne, białe swoje rączki — ce cher jeune homme, la meilleure créature du monde![32] — i zaczęła rozwodzić się nad tym w jaki sposób natrafiła na niego, kiedy szło o ratowanie jej własnych dzieci, które tak polubiły go, że zapłakałyby się chyba na śmierć na samą myśl wezwania do nich innego lekarza. Czy mogła więc postąpić inaczej? Czy mogła człowiekowi, któremu bez zastrzeżeń powierzyła pieczę nad zdrowiem własnych dzieci, nie zaufać równie bezwzględnie, kiedy szło o cudze? A zresztą, to jednak zupełnie przypadkowe tylko, chwilowe zastępstwo: Blanche i Angélique miały migrenę, zapisał im więc niewinny jakiś środek — voilà, tout! — oto wszystko.
Zamknęła tym usta rodzicom. Blanche i Angélique zaoszczędziły jej dalszych wyjaśnień prześciganiem się w głoszeniu hymnów pochwalnych na cześć ich lekarza; pozostałe wychowanki przytakiwały im jednogłośnie, oświadczając, że o ile one same miałyby zachorować, nie dopuszczą do siebie żadnego innego doktora poza doktorem Johnem. Madame roześmiała się, roześmieli się także rodzice. Znaną jest rzeczą, że Labassecouriens posiadają w wysokim stopniu dar wielbienia własnej progenitury, a w każdym razie pobłażliwość ich dla niej nie zna granic nieomal. Wola dzieci jest prawem, czynnikiem decydującym u większości rodzin tuziemczych. Skończyło się też na tym, że Madame zyskała pełne uznanie rodziców za potraktowanie całej sprawy w duchu zabiegliwości prawdziwie macierzyńskiej, wyszła też z sali konferencyjnej z rozpromienioną twarzą, świadoma, że opinia jej w oczach ogółu, jako przełożonej zakładu wychowawczego dla młodych panienek, nie tylko nie ucierpiała, ale znacznie podniosła się jeszcze.
Do dnia dzisiejszego nie zdolna byłam nigdy zrozumieć jakim motywem kierowała się, narażając na bardzo możliwy szwank własne interesy dla dobra doktora Johna. Co o tym mówiono nie było dla mnie tajemnicą oczywiście; wszyscy w całym domu: wychowanki, personel nauczycielski, nie wyłączając służby nawet — twierdzili z całą pewnością, że Madame zamierza wydać się za mąż za doktora. Do takiego wniosku bezsprzecznego doszli; różnica lat nie zdawała się być w ich pojęciu żadną przeszkodą: będzie tak, nie ulegało to dla nich wątpliwości.
Przyznać należy, że pozory nie zdawały się przeczyć podobnemu ujęciu sprawy: Madame tak bardzo ubiegała się o utrzymanie go na stałe jako lekarza w domu swoim i szkole, zapominając zupełnie o dawnym swoim protegowanym doktorze Pillule. Co ważniejsze, starała się zawsze osobiście przyjmować go, ilekroć przychodził w roli lekarza i była w stosunku do niego tak radośnie nastrojona, taka rozpromieniona, traktowała go z tak przyjacielską dobrotliwością, że trudno było w istocie nie wyprowadzać podobnego wniosku. I jeden znamienny punkt jeszcze: w tym czasie zaczęła zwracać szczególną uwagę na swój strój: znikły dezabile ranne, czepeczki, pantofle i szale. Wczesne wizyty lekarskie doktora Johna zastawały ją niezmiennie jak najkunsztowniej ufryzowaną, jej jasno-kasztanowate warkocze uplecione bez zarzutu dokoła kształtnej głowy; postać jej opływały świetnie skrojone i uszyte jedwabne suknie, nóżki obute w sznurowane zgrabne pantofelki, zamiast zwykłych porannych, nieco rozchlapanych, miękkich filcowych brodequins: słowem ustrojoną jak z pudełka, świeżą jak kwiat.
Nie przypuszczam jednak, aby zamierzenia jej w tym wszystkim sięgały czegoś więcej, aniżeli wykazania młodemu przystojnemu mężczyźnie, że nie jest stara ani brzydka. I w istocie, nie była brzydka. Nie posiadając osobliwie klasycznych rysów, ani wrodzonej wytworności ogólnej sylwetki, mogła podobać się i podobała się na ogół. Nie będąc już pierwszej młodości, nie mogąc czarować promiennym jej wdziękiem, umiała jednak siać dokoła siebie radość życia. Obcowanie z nią nie mogło nigdy uprzykrzyć się: nie nużyła jednostajnością, głupotą, bezbarwnością, ani płytkością. Jej nieprzyblakłe wciąż jeszcze włosy, jej oczy, lśniące ciepłym światełkiem błękitu, jej policzki, ożywione rumieńcem zdrowia i nęcące puszkiem dojrzałego owocu — podobały się stale i niezmiennie, zdolne budzić wszelako umiarkowany zachwyt jedynie.
Czyżby istotnie snuć miała wizje uczynienia z doktora Johna swojego męża, przyjęcia go do swojego dobrze zaopatrzonego domu, dzielenia się z nim swoimi oszczędnościami, o których utrzymywano, że sięgały dość pokaźnej wysokości, i w ten sposób zabezpieczenia mu egzystencji na całą resztę jego życia? A doktór John czy podejrzewał ją o podobne rojenia? Widywałam go wychodzącego od niej ze złośliwym pół uśmieszkiem, igrającym dokoła jego warg, gdy w oczach jego skrzył się błysk zadowolonej próżności męskiej. Przy całej wielkiej urodzie swojej i wrodzonej uprzejmości nie był bez wad, musiał posiadać je w dużym stopniu nawet, jeśli obłudnie popierał dążenie do celów, których urzeczywistnienie i osiągnięcie nie leżało bynajmniej na linii jego zamierzeń. Czy jednak nie miał takiego zamiaru? Mówiono, że nie posiada majątku i że tym samym czerpie środki utrzymania jedynie z dochodów jakie daje mu uprawianie jego zawodu. Madame, starsza od niego o jakie lat czternaście, należała do typu kobiet, które nigdy nie starzeją się, nigdy nie więdną i nigdy nie załamują się całkowicie. Nie ulega wątpliwości, że stosunek ich wzajemny był jak najprzyjaźniejszy, a bodaj nawet i coś więcej jeszcze. On nie był może zakochany, iluż jednak znajdzie się na świecie takich, którzy kochają naprawdę, a przynajmniej takich, którzy żenią się z miłości? Czekaliśmy więc cierpliwie końca.
Na co czekał on — nie wiem, ani też co wypatrywał, faktem jest wszelako, że ani na chwilę nie ulegała zmianie dziwaczność jego zachowania się, nie przygasała czujność i bystrość jego spojrzenia. Raczej rzec można, wzmagały się one. Nigdy nie mogłam przeniknąć go dokładnie, jak gdyby pozostawał poza zasięgiem mojej możności przenikania go; mam też wrażenie, że odsuwał się coraz dalej ode mnie poza ten krąg.
Pewnego rana wzmogła się gorączka małej Georgette. Dziecina marudziła bardziej niż zwykle; płakała i kaprysiła i niczym nie można było jej uspokoić. Przypuszczałam, że mógł źle na nią podziałać zalecony ostatnio przez lekarza nowy środek, nie wydawało mi się też wskazane dalsze stosowanie go. Nic dziwnego więc, że czekałam niecierpliwie na przybycie doktora Johna, aby móc zasięgnąć jego porady w tym względzie.
Dzwonek przy drzwiach wejściowych jęknął. Otworzono doktorowi. Byłam pewna, że to on, usłyszałam bowiem jego głos, jakim zwrócił się do odźwiernej. Zwyczajem jego było przychodzić od razu na górę do dziecinnego pokoju, przy czym biegł szybko po schodach, biorąc po trzy schody naraz. Wpadaniem swoim do nas robił nam zawsze miłą niespodziankę. Tym razem wszakże upłynęło pięć minut, potem dziesięć, a wciąż jeszcze nie było go ani śladu. Co mógł robić na dole? Może czekał na korytarzu? Mała Georgette popłakiwała i pojękiwała wciąż żałośnie, zwracając się do mnie jak zwykle:
— Minnie, Minnie, boli, boli...
Jękliwe zawodzenie dziecka odezwało się bolesnym echem w moim sercu. Wreszcie, nie zdolna dłużej już znieść tego, zeszłam pośpiesznie na dół, aby przekonać się dlaczego doktór nie przychodzi do małej pacjentki. Korytarz był pusty. Gdzież więc podział się doktór John? Czy był z Madame w salle à manger — w jadalni? Niemożliwe. Pozostawiłam ją przed chwilą, ubierającą się w jej własnym pokoju. Dochodziły jakieś głosy. Trzy uczennice ćwiczyły się w grze fortepianowej w trzech najbliższych pokojach: w jadalni oraz w większym i mniejszym salonie, pomiędzy którymi a korytarzem mieściła się jedynie loża odźwiernej, sąsiadująca bezpośrednio z obu salonami i przeznaczona pierwotnie na buduar. Nieco dalej, przy czwartym instrumencie, fisharmonii, znajdującej się w kaplicy, odbywało kilkanaście uczennic lekcję śpiewu chóralnego. Śpiewały jakąś barkarolę, w której, jak pamiętam teraz jeszcze, rymowały się słowa: „fraiche brise“ — świeży powiew — i Venise Wenecja. Trudno było mi zorientować się w tych warunkach. A jednak usłyszałam coś, co wielce mnie zastanowiło.
Tak, do uszu moich doleciał trzpiotowaty, płochy chichot, powtórzony trzykrotnie w wymienionej powyżej loży, przy której drzwiach stałam. Drzwi były z lekka uchylone; głęboki, czuły, brzmiący błagalnie głos męski wypowiedział kilka wyrazów, w odpowiedzi na które usłyszałam tylko groźne ostrzeżenie: „Na miłość boską!“ W parę sekund potem drzwi loży odźwiernej otworzyły się szerzej. Wyszedł z nich dr. John. Żywszy niż zwykle błysk w jego oku nie był wszelako błyskiem radości ani triumfu. Policzki jego o jasnym angielskim kolorycie zalała fala mocnego rumieńca; na zmarszczonym czole osiadł wyraz niepokoju, bodaj udręki nawet, zarazem dziwnej tkliwości.
Ukryłam się poza otwartymi drzwiami, czyniąc z nich rodzaj parawanu dla siebie, przypuszczam jednak, że gdybym znalazła się wprost na jego drodze, minąłby mnie, nie dostrzegłszy wcale mojej obecności. Pochłonięty był najwidoczniej głęboką jakąś troską, czy podrażnieniem, a bodaj może, o ile mam oddać wiernie wrażenie, jakie sprawił na mnie wówczas, omraczającym duszę jego smutkiem. Wydawało mi się jednak, że cios bolesny zadany został nie tyle jego dumie, ile jego uczuciu, zranionemu w sposób okrutny, jak przypuszczałam. Kto był jednak okrutnym tym dręczycielem? Kto z mieszkańców tego domu posiadł nad nim taką władzę? Byłam przekonana, że Madame jest w swoim pokoju; loża, z której wyszedł, przeznaczona była wyłącznie na użytek odźwiernej, Rozyny Matout, przystojnej, fertycznej francuskiej gryzetki, wyzbytej zasad moralnych, próżnej, płochej, lubiącej się stroić, zarazem chciwej grosza. Nie ulegało dla mnie wątpliwości, że nie z jej ręki padł cios, jaki, sądząc z wyglądu doktora, ugodził w niego celnie.
W chwili, kiedy rozmyślałam nad tym, rozległ się poprzez uchylone drzwi głos jej, dźwięczny, może tylko nieco ostry, nucący francuską lekką piosenkę. Nie dowierzając mojemu słuchowi, rzuciłam okiem do wnętrza loży. Przy stole siedziała Rozyna w szykownej sukience z „jaconas rose“, z różowego muślinu; prócz niej nie było w pokoiku żywej istoty, z wyjątkiem paru złotych rybek, pływających w wypełnionej wodą kuli szklanej, paru roślin w wazonach i szerokiej smugi lipcowego słońca.
Stanęłam wobec niemożliwej dla mnie do rozwikłania zagadki. Nie mogłam jednak na razie zająć się rozwiązywaniem jej; musiałam pobiec na górę zapytać doktora czy należy dać małej w dalszym ciągu owo zalecone jej przez niego lekarstwo.
Dr. John siedział na krześle przy łóżeczku pacjentki. Madame stała przed nim, Georgetka, zbadana już i ukojona, leżała spokojnie w swojej pościeli. Madame Beck w chwili mego wejścia mówiła z doktorem o własnym jego zdrowiu, dostrzegła bowiem, czy wyimaginowała sobie, że jest zmieniony, zarzucała mu więc, że nie dba dostatecznie o siebie i niepotrzebnie przepracowuje się, nalegała też, aby wypoczął i zmienił warunki. Wysłuchał jej bez sprzeciwu, ale z na wpół drwiącą obojętnością, mówiąc, że jest „trop bonne“ — zbyt dobra — i zapewniając ją, że czuje się zupełnie zdrów. Nic a nic mu nie jest. Wówczas zwróciła się Madame do mnie, abym osądziła sprawę. Usłyszawszy wymienienie przez nią mojego imienia, żywo odwrócił dr. John głowę, obrzucając mnie wzrokiem, zdającym się wyrażać zdumienie — dlatego prawdopodobnie, że tą, od której żądano rozstrzygnięcia sporu, była istota tak zupełnie bez znaczenia.
— Jak sądzi pani, miss Lucy — zapytała Madame — prawda, ze pan doktór mocno przybladł i zeszczuplał?
Z ust moich rzadko wychodziło w obecności doktora Johna coś więcej niż jednosylabowe „tak“ lub „nie“: należał on do rzędu tych, dla których miałam prawdopodobnie pozostać na zawsze bezosobową, bierną istotą, za jaką mnie uważał. Teraz wszelako pozwoliłam sobie odpowiedzieć pełnym zdaniem i to zdaniem, któremu rozmyślnie nadałam znaczenie zupełnie wyraźne.
— Tak, pan doktór wygląda źle w tej chwili, może jednak zachodzi szczególny tego powód: jakaś chwilowa przykrość, czy niemiłe rozczarowanie.
Nie mogę powiedzieć w jaki sposób przyjął moje oświadczenie, nie spojrzałam bowiem na niego, aby poszukać odpowiedzi w wyrazie jego twarzy. Georgetka zażądała ode mnie w tej chwili łamaną swoją angielszczyzną szklanki eau sucrée — ocukrzonej wody — na co odpowiedziałam jej również po angielsku. Po raz pierwszy wówczas, jak mi się zdaje, zwrócił uwagę, że mówię jego rodowitym językiem. Dotychczas brał mnie za cudzoziemkę nieokreślonej narodowości, nazywając mnie stale „Mademoiselle“ i udzielając mi po francusku wskazówek w sprawie pielęgnowania małych jego pacjentek. W pierwszej chwili zdawał się bliski zrobienia jakiejś uwagi, namyślił się jednak widocznie, i powstrzymał gotowe już do zerwania mu się z ust słowa.
Madame ponownie zaczęła upominać go i dawać mu rady, on jednak potrząsnął głową ze śmiechem, wciąż w dalszym ciągu z obojętną miną człowieka psutego i z lekka znudzonego nadmiernym troszczeniem się o niego.
Po jego odejściu osunęła się Madame na opróżnione przez niego krzesło, oparła podbródek na dłoni; całe jej ożywienie i uśmiech, jakie przed chwilą jeszcze opromieniały jej twarz, znikły niby zdmuchnięte. Rysy jej stężały, kamienne, sztywne, zaklęte w ponurą zadumę. Westchnęła ciężko. Rozległ się pierwszy głośny dzwonek, obwieszczający rozpoczęcie lekcji. Wstała z krzesła i, przechodząc obok lustra, rzuciła w nie okiem na swoje odbicie. Jeden wyraźny siwy włos srebrzył się wśród jasnokasztanowatych jej włosów; wyrwała go z dreszczem zgrozy. W pełnym świetle letniego dnia widoczne było, że twarz jej, jakkolwiek świeża i rumiana, zatraciła puszek młodości. A co stało się z młodocianym owalem jej twarzy? O, Madame, przy całym nieugiętym swoim rozumie nawet i pani także zaznała chwili słabości! Nigdy dotychczas nie litowałam się nad Madame, serce moje zmiękło jednak dla niej, kiedy, sposępniała nagle, odwróciła się od lustra. Dotknęła ją klęska. Zły czarownik — Rozczarowanie — rzucił jej złowróżbny swój okrzyk powitalny, na którego odgłos wzdrygnęła się, zatykając z przerażeniem uszy na groźny jego podszept.
Czyżby naprawdę Rozyna? Moje oszołomienie urąga wszelkiemu opisowi. Wyzyskałam pięć okazji przejścia przez jej lożę tego dnia, aby móc bliżej przyjrzeć się jej wdziękom i zbadać tajemnicę ich wpływu. Była młoda, przystojna i miała na sobie zręcznie zrobioną sukienkę. Wszystko to przemawiało niewątpliwie na jej korzyść, mogłoby też, jak sądzę, w zupełności usprawiedliwić w oczach każdego logicznie rozumującego człowieka spustoszenie i zgnębienie, jakie osoba jej wywołała w sercu i umyśle młodego człowieka w rodzaju dra Johna. Nie byłam zdolna jednak oprzeć się cieniowi żalu, że dr. John nie jest moim bratem, a przynajmniej, że nie ma siostry, ani matki, które miałyby prawo tkliwie go zburczyć. Zaznaczam wszelako, że był to z mojej strony tylko cień żalu, który zdławiłam w sobie, zanim jeszcze mógł stać się prawdziwym, wyraźnym żalem. Zorientowałam się w porę jak niemożliwe do zrealizowania byłoby podobne życzenie.
Mógłby ktoś równie dobrze — powiedziałam sobie — wypalić solidne kazanie Madame za jej młodego doktora; jaki byłby tego skutek wszakże?
Myślę, że Madame sama znać wypaliła sobie odpowiednie kazanie. Nie uległa słabości, ani też nie okryła się śmiesznością. Co prawda, nie miała do czynienia z silnym uczuciem, które zmuszona byłaby pokonać, ani także z głęboko wrośniętym w jej serce przywiązaniem, którego wydarcie zadałoby sercu jej ból dotkliwy. Prawda również, że znajdowała doniosłą przeciwwagę w poważnej pracy zawodowej, która wypełniała cały jej czas, odciągała jej myśli i przepoławiała jej zainteresowania. Nade wszystko jednak posiadała dużą dozę trzeźwego rozsądku, będącego rzadko udziałem kobiet, a także i mężczyzn. Wszystkie te zespolone czynniki sprawiły, że zdołała wyjść zwycięsko z przeżywanego przełomu, zachować się godnie i mądrze. Brawo! Raz jeszcze brawo, czcigodna Madame Beck! Widziałam panią, staczającą dzielną walkę z Apollyonem[33] — wrogiem, któremu musiała pani przeciwstawić własną siłę — i wychodzącą z walki tej zwycięsko!




ROZDZIAŁ XII
SZKATUŁKA

Na tyłach domu przy Rue Fossette znajdował się ogród, rozległy, biorąc pod uwagę, że położony był w samym centrum miasta. W mojej pamięci przynajmniej zapisał on się, pozostając takim po dzień dzisiejszy jako szczególnie pociągający. Czas, zarówno jak odległość, użycza pewnym miejscowościom i sceneriom wpływu osobliwie miękko zacierającego ostrość ich zarysów. Tam zresztą, gdzie wszystko dokoła jest kamieniem, gładkim murem i rozprażonym brukiem, jak bezmiernie cennym wydaje się krzew każdy, jak przedziwnie miłą zamknięta przestrzeń porosłego zielenią gruntu!
Wedle tradycji miał być niegdyś dom Madame Beck klasztorem. W czasach minionych — jak dawno minionych trudno mi powiedzieć, sądzę wszelako, że przed kilku wiekami, zanim miasto rozrosło się, zagarniając i tę dzielnicę również, która była wówczas uprawnym gruntem i zazielenionym gąszczem, w jakiego obrębie powinien kryć się klasztor — otóż w owych minionych czasach mogły niewątpliwie wydarzać się w tych okolicach zajścia, budzące grozę, siejące postrach i omraczające miejsca przywarłą do nich na stałe, przekazaną wiekami legendą o nawiedzających dom i ogród duchach. Krążyła tedy mętna opowieść o odzianej w czarno-biały strój mniszce, którą od czasu do czasu, nocą, czy nocami, widywać miano snującą się tutaj. Legenda o tej zjawie powstać musiała przed paroma wiekami już, obecnie bowiem wznosiły się wszędzie dokoła kamienice czynszowne i tylko w ogrodzie przy domu Madame Beck pozostały jeszcze pewne, uświęcające to miejsce zabytki klasztorne w postaci starych, potężnie rozrosłych drzew owocowych. U stóp jednego z nich — liczącej metuzalowe lata gruszy — zamarłej już poza kilkoma konarami, wciąż jeszcze odradzającymi się wiernie na wiosnę aromatyczną bielą swoich kwiatów i płodną złocistością swoich owoców jesienią — widzieć można było, po odskrobaniu porosłej mchem ziemi połyskującą pomiędzy na wpół obnażonymi korzeniami twardą, gładką, czarną płytę kamienną. Jak chciała, nie stwierdzona i nie uwierzytelniona, wciąż jednak szerzona legenda, było to wejście do sklepienia, uwięzionego głęboko pod ziemią, na której obficie rosła obecnie trawa i wykwitały kwiaty i kryjącego w swoim wnętrzu kości młodej dziewczyny, którą zgromadzenie mnichów ponurego średniowiecza pogrzebało tutaj żywcem za złamanie przez nią ślubów zakonnych. Jej to cień właśnie straszyć miał poprzez szeregi pokoleń już po obróceniu się w proch doczesnej jej powłoki. Jej czarna szata i biały welon, wyczarowane przed strwożonymi oczami światłem księżyca i cieniem, falowały na nocnym wietrze w gąszczu drzew i zarośli ogrodowych.
Niezależnie wszakże od romantycznych tych gadek posiadał stary ogród czar niewątpliwy. W letnie poranki zwykłam zrywać się wcześnie, aby móc rozkoszować się nim sama jedna; w letnie wieczory, samotna również, pozostawałam tu w oczekiwaniu na wschód księżyca, na zaznanie rozkoszy pocałunku wietrzyka wieczornego i na wyobrażanie sobie raczej, aniżeli istotne odczuwanie, słodyczy i świeżości opadającej mgły. Murawa zieleniła się, wysypane piaskiem ścieżki żółciły się wyraźnie, złociste nasturcje wykwitały jaskrawymi bukietami pośród wystających korzeni na wpół uschniętych, ale wciąż jeszcze rodzących owoce olbrzymów. Była tu altana, ocieniona rozłożystymi konarami akacji i druga, o wiele mniejsza i bardziej ukryta altanka, utulona w gąszczu szlachetnego wina, obrastającego od strony południowej szary mur ogrodowy. Długie łozy wiły się, wdzięcznie oplecione dokoła zwisających obficie gronowych kiści, splątane z wonnym jaśminem i połyskującym ciemniejszą zielenią bluszczem.
W biały dzień oczywiście, w południe, czy w pospolitych godzinach popołudniowych, kiedy licznie uczęszczana pensja Madame Beck napełniała ogród ruchem i wrzawą kiedy pensjonarki i przychodnie uczennice współzawodniczyły z wychowańcami mieszczącego się w pobliżu kolegium dla chłopców zdolnością hałaśliwego wprawiania w ruch kończyn swoich i płuc, o tej porze były niewątpliwie trawniki, zarośla i ścieżki ogrodowe pospolitym, wydeptanym tysiąckrotnie miejscem. Ale o zmierzchu, w godzinie salut, kiedy dzwoniono na Anioł Pański, to znaczy kiedy przychodnie uczennice powracały już do swoich domów, a pensjonarki siedziały pilnie przy odrabianiu swoich lekcyj, miło było błąkać się samotnie po owych alejach, pod rytm rozkołysanych dzwonów kościoła Ś-go Jana Baptysty, których pieściwy dźwięk dziwnie słodko i podniośle zarazem nastrajał duszę.
Przechadzałam się tu pewnego wieczora, zatrzymana dłużej niż zwykle już po zupełnym zapadnięciu zmierzchu urokiem coraz głębszej ciszy, rzeźwiącego chłodu i upajających zapachów, jakich nie promieniują nigdy kwiaty we dnie, przy słońcu, a jakie wyczarować jest z nich zdolna jedynie rosa wieczorna. Światło w oknie kaplicy zdradzało, że katoliccy domownicy zgromadzili tu na modły wieczorne, rytuał, od którego ja, jako protestantka, uwalniałam się od czasu do czasu.
— Pozostań jeszcze chwilę — kusiła samotność i sierp letniego księżyca — teraz dopiero panuje tu prawdziwa cisza; możesz darować sobie kwadransik jeszcze; nie jesteś tam nikomu potrzebna: żar i zamęt całego dnia znużyły cię, skorzystaj z tych chwil bezcennych.
Pozbawione okien, wychodzące na ogród ściany przyległych domów, a zwłaszcza cała nieprzerwana jedna ich strona kryła poza sobą długi szereg pomieszczeń, w których lokowano pensjonarzy sąsiadującego z nami kolegium. Kamiennej, gładkiej jednostajności murów nie przerywało nic, z wyjątkiem niewielkich otworów, umieszczonych wysoko na poddaszu i stanowiących okienka sypialnych izb służby oraz jednego okna na niższym piętrze, gdzie jak mówiono, miał znajdować się pokój mieszkalny, czy gabinet jednego z wychowawców. Mimo jednak, że zabezpieczona w ten sposób, była aleja, biegnąca wzdłuż wysokiego muru w tej stronie ogrodu, niedostępna dla uczennic, którym nie pozwolono spacerować tutaj. Nosiła ona nawet nazwę „l'allée défendue“ — zakazanej alei. — Uczennica, która odważyłaby się przekroczyć ten zakaz, narażona byłaby na tak surową karę, na jaką tylko pozwalały łagodne przepisy zakładu wychowawczego przy Rue Fossette. Nauczycielki i wychowawczynie mogły oczywiście uczęszczać tam do woli, że jednak ścieżka ta, szumnie nazwana aleją, była wąska, a nieprzetrzebiane zarośla zagęściły się nadmiernie po obu jej stronach, tworząc nieprzenikniony dla promieni słonecznych dach zieleni, rzadko uczęszczana bywała aleja ta za dnia, a po zapadnięciu zmierzchu trwożliwie omijana.
Ta stała zasada unikania allée défendue kusiła mnie od samego początku do przełamania jej. Pociągał mnie ku niej urok zupełnego odcięcia od świata i panującego tu stale mroku. Przez długi czas wszakże powstrzymywała mnie obawa wydania się dziwaczką; stopniowo jednak w miarę przyzwyczajania się otoczenia do mnie, do mojego zachowania oraz do drobnych, właściwych mojej naturze dziwactw, nie dość rażących zresztą, aby uczynić mnie interesującą i może nie dość wybitnych, aby miały wykraczać przeciwko dobrym obyczajom — słowem, dziwactw moich z którymi zżyto się, jako z moją cechą nieodłączną — zaczęłam coraz częściej kierować kroki moje w stronę tej wąskiej, gęsto po obu stronach zarośniętej ścieżki. Podjęłam się tu dobrowolnie pełnienia obowiązków ogrodniczki, pielęgnując wykryte przeze mnie, nieznane mi z nazwy kwiaty, zabłąkane pośród gąszczu; usunęłam spiętrzone grubą warstwą pozostałości minionej, czy minionych, jesieni, odsłoniwszy w ten sposób ukrytą pod nimi na końcu alejki ławkę, którą, dzięki użyczonemu mi łaskawie przez kucharkę, poczciwą Goton, kubłowi wody i szczotce do szorowania, doprowadziłam do stanu używalności. Madame, zaskoczywszy mnie przy tej pracy, uśmiechnęła się, jak gdyby z uznaniem. Czy uśmiech ten i to uznanie były szczere, trudno mi osądzić, wydawały się jednak szczere.
Voyez-vous — zawołała — comme elle est propre cette demoiselle Lucie? Vous aimez donc cette allée Miss?[34]
— Tak — odparłam — taka jest cicha i cienista.
C‘est juste[35] — rzekła tonem dobrotliwym, uprzejmie zachęciwszy mnie, abym korzystała z tego ukrycia ile tylko zechcę. Zaznaczyła przy tym, niby mimochodem, że nie ciąży przecież na mnie obowiązek surveillance, nie mam więc potrzeby zabierania tam z sobą uczennic; nie miałaby jednak nic przeciwko temu, abym pozwalała jej własnym dzieciom odbywać tu z nią godziny angielskiej konwersacji.
Otóż owego wieczora, o którym mowa, siedziałam na ukrytej przed okiem wszystkich ławeczce, oczyszczonej przeze mnie z mchu i pleśni, i wsłuchiwałam się w to, co wydawało mi się dalekimi odgłosami miasta. W rzeczywistości nie były one tak dalekie: szkoła nasza położona była w samym centrum Villette, tym samym więc od parku miejskiego oddzielało nas nie więcej niż pięć minut drogi, a zaledwie dziewięć od pałacowo wspaniałych gmachów stołecznych. Tuż w pobliżu ciągnęły się jarząco oświetlone ulice, tętniące w tej chwili życiem: toczyły się po nich szeregi świetnych pojazdów, uwożących strojną publiczność do teatrów, na koncerty, na bale. Ta sama godzina, która nakazywała gaszenie świateł w naszym klasztorze, gdzie opadały zasłony dokoła wszystkich łóżek i otulała gmach cały skrzydłami swoimi niezmącona cisza nocy, wydzwaniała w rozbawionym mieście hasło do wszelkiego rodzaju rozrywek odświętnych. Nie myślałam jednak o tym kontraście; instynkt zabawy i wesołości nie leżał w mojej naturze; nie byłam nigdy na balu, ani na operze, mimo też częstego słyszenia o nich, a nawet chęci oglądania ich, nie było to z mojej strony pragnieniem brania bezpośredniego udziału w podobnych rozrywkach. Czułam, że nie nadaję się do błyszczenia na świetnych zebraniach, nie dążyłam też bynajmniej do zakosztowania ich, ale jedynie do naocznego przekonania się jak one wyglądają w rzeczywistości.
Księżyc świecił jasno. Nie była to wprawdzie jego pełnia, sierp tylko, widzialny poprzez gałęzie. On i jaśniejące dokoła niego gwiazdy nie były dla mnie zjawiskiem obcym pośród rzeczy i istot dalekich mi i obcych. Znałam je od dzieciństwa. Widziałam złocisty ten znak, płynący po ciemnym błękicie ponad kępą starych cierni, które rosły pośród tak dobrze znanego pola w kochanej mojej Anglii za dawnych i dawno minionych dni, zupełnie tak samo jak płynął teraz ponad jedną z dumnych, strzelających w niebo wieżyc tej okolicy na kontynencie.
O, moje dziecięctwo! Nie byłam wyzbyta gorących uczuć. Przy całej mojej bierności i małomówności, przy całym pozornym moim chłodzie, na myśl o dniach minionych czułam, że w piersi mojej bije serce, zdolne do głębokiego odczuwania. W stosunku do teraźniejszości lepiej było zachować surowy stoicyzm, zaś do przyszłości — przyszłości takiej jak moja — nieczułość i martwotę głazu. Odrętwienie to skutecznie powściągało właściwą mojej naturze żywość uczuć.
Pamiętam, że w owym czasie lęk we mnie budziły pewne zjawiska, które mogłyby mnie podniecać: poszczególne stany pogody, na przykład, budzące we mnie uczucia, które stale usiłowałam zagłuszać i zrywające mi z ust okrzyk pożądania, któremu nie mogłam uczynić zadość. Pewnej nocy rozsrożyła się burza gradowa. Huragan wstrząsał nami w naszych łóżkach; ogarnięte paniką dziewczęta katolickie poklękły na posłaniach, modląc się do swoich świętych. I mnie także chwyciła burza w szpony swoje, tyrańsko roztaczając nade mną władczą swoją potęgę, zrywając mnie z łóżka i zmuszając do należytego wykorzystania jej widoku. Wstałam i ubrałam się, poczym przekradłszy się ku oknu, otworzyłam je, usiadłam na jego parapecie i oparłam nogi na dachu sąsiadującego niższego budynku. Smugi gradu i deszczu, chłostane dzikimi podmuchami wichru, padały pośród atramentowej ciemności. W sypialni klęczały przerażone dziewczątka dokoła nocnej lampki, modląc się głośno. Ja jedna tylko nie mogłam zdecydować się wejść do pokoju: nie mogłam oprzeć się rozkoszy bezpośredniego zaznawania o tej niezwykłej godzinie dziko rozpętanego żywiołu, wsłuchiwania się w niesamowite jego, budzące najwyższą grozę wycia, wpatrywania się w rwące szaleńczym pędem chmury, rozdzierane raz w raz oślepiającymi wstęgami błyskawic.
Siedziałam długo, nie mogąc ani w danej chwili, ani w ciągu dwudziestu czterech godzin potem, uśmierzyć mojej tęsknoty za czymś, co wyrwałoby mnie z obecnego mojego istnienia, porwałoby mnie naprzód i uniosłoby mnie na wyżyny. Rozumiałam, że muszę wybić sobie z głowy podobnego rodzaju tęsknoty, co uczyniłam też symbolicznie, przebijając wzorem Jaeli[36] gwoździem ich skronie. W przeciwieństwie wszakże do Sysery[37], nie zgładziło ich to, co najwyżej tylko ogłuszyło je i oszołomiło chwilowo, co pewien czas też obluźniało gwóźdź, skronie krwawiły wówczas, a mózg poruszony był do samych podstaw.
Owego zmierzchu wieczornego wszakże, nie byłam nastrojona tak buntowniczo, ani też nie czułam się tak zgnębiona. Mój Sysera leżał śpiąc spokojnie w swoim namiocie, a jeśli nawet pojękiwał z bólu przez sen, coś, ni to anioł — ideał — klęczał przy jego węzgłowiu, lejąc balsam na ukojone nim jego skronie, trzymając przed zasklepionymi powiekami szkiełko czarodziejskie, którego słodkie, upojne wizje odtwarzały się w rojeniach sennych i siejąc świetlne odbicie swoich osrebrzonych księżycowym blaskiem skrzydeł i szaty swojej na przebitego gwoździem śpiącego, na próg namiotu, na cały roztaczający się na zewnątrz pejzaż. Jaela, ponura, surowa niewiasta, siedziała nieco z dala, dziwnie złagodniała w stosunku do swojego jeńca, bardziej skłonna do wiernego czekania na powrót do domu Habera. Przez to porównanie chcę powiedzieć, że cisza, panująca dokoła, rzeźwiący chłód wieczorny i upojność pachnącej rosy owionęły serce moje słodyczą nadziei, nie tyle nadziei na pewnym określonym punkcie, ile ogólnego uczucia ulgi, ukojenia i zachęty.
Czyżby nastrój podobny, cisza taka i siana przez nią dokoła słodycz nie miały być zwiastunkami pomyślności? Niestety, dla mnie przynajmniej nie wynikło z tego nic osobliwie pomyślnego ani dobrego. W danym momencie zakłóciła ją brutalna Rzeczywistość w najgorszej, najbardziej odrażającej, najnikczemniejszej swojej postaci.
Skoncentrowaną ciszę, jaką tchnęło nagromadzenie budynków kamiennych, spiętrzonych ponad ulubioną moją alejką, ponad drzewami i wysokim murem ogrodowym, zakłócił nagle zgrzytliwy, skrzypiący odgłos: to skrzypnęły zawiasy okienne. Zanim miałam czas podnieść głowę, aby przekonać się kto i na którym piętrze otworzył okno, ugięły się konary drzewa ponad moją głową, jak gdyby trafił w nie pocisk i wprost pod moje nogi upadł jakiś przedmiot.
Zegar wieżowy kościoła Ś-go Jana Baptysty wydzwonił dziewiątą; zmierzchło się już, nie było jednak jeszcze zupełnie ciemno. Sierp księżyca nie dodawał wiele światła; jedynie mocniej rozzłocony punkt na niebie, gdzie słońce promieniowało ostatnio, oraz kryształowa przejrzystość szerokiego pasa ponad tym punktem, podtrzymywały zmrok letni; nawet na tej mojej ciemnej ścieżce, mogłam, zbliżywszy się do szerzej rozchylonych gałęzi, czytać drobny druk. Tym łatwiej więc dostrzec mogłam, że ów rzucony z okna pocisk był małą szkatułką z białej i kolorowanej słoniowej kości; jej niedomknięta górna połowa otworzyła się w moich rękach, ukazując leżące wewnątrz fijołki, a na nich złożoną ćwiarteczkę różowego papieru, na której napis głosił: „Pour la robe grise“ — dla szarej sukni. — Traf chciał, że tego dnia miałam na sobie suknię barwy szaro-popielatej.
Ślicznie. Czyżby miał to być czuły bilecik? — „un billet-doux? Rzecz, o której słyszałam, dotychczas jednak nie dostąpiłam zaszczytu trzymania jej w ręku. Czyżby miało nią być to, co w tej chwili spoczywało pomiędzy wskazującym i wielkim moim palcem?
Trudno było mi uwierzyć w to zrazu. Nie wyobrażałam sobie wcale możliwości posiadania wielbiciela, ani starającego się o moją rękę. Myśli wszystkich nauczycielek zaprzątnięte były rojeniami o tego rodzaju osobnikach; jedna z nich nawet — oczywiście z gatunku osobliwie łatwowiernych — wierzyła święcie w przyszłe swoje zamążpójście. Każda uczennica powyżej czternastu lat roiła o przyszłym narzeczonym; dwie czy trzy zostały już nawet związane narzeczeństwem przez rodziców swoich, kiedy były w kolebce jeszcze. Moje myśli, a tym mniej moje przewidywania, nie znajdowały nigdy podniety do wkraczania w zakres podobnych nadziei i uczuć.
Ilekroć szły inne nauczycielki do miasta, czy odbywały przechadzkę po bulwarach, albo też były obecne w kościele na mszy chociażby, mogły liczyć (sądząc z ich opowiadań) na spotkanie się z osobnikami „płci odmiennej“, których rozkochane, pełne podziwu spojrzenia przekonywały je o potędze ich uroku i o ich sile pociągania mężczyzn. Nie mogłabym powiedzieć, aby moje doświadczenia życiowe pouczać mnie miały o tym samym. Bywałam w kościele, chodziłam na spacery, byłam jednak najzupełniej przekonana, że nikt nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi. W całym zakładzie wychowawczym przy Rue Fossette nie było ani jednej młodej kobiety, czy młodej dziewczyny, która nie zapewniałaby, że tu i ówdzie spoczęło na niej pełne zachwytu spojrzenie błękitnych oczu młodego naszego doktora. Co do mnie, zmuszona jestem, niestety, stwierdzić, chociażby miało to brzmieć bardzo upokarzająco dla mojej osoby, że stanowiłam pod tym względem niewątpliwy wyjątek. W stosunku do mnie nie ponosiły jego błękitne oczy, spokojne jak niebo i zbliżone barwą do nieba, żadnej tego rodzaju winy. Chociaż więc słuchałam rozmów moich koleżanek, dziwiąc się często ich wesołości, ich pewności siebie i zadowoleniu ich z samych siebie, nie pomyślałam jednak nigdy o naśladowaniu ich, o pójściu drogą, po której kroczenia zdawały się tak pewne. Nie był to więc billet-doux; przeświadczona o tym bez skrupułu otworzyłam liścik. Brzmiał on jak następuje:
„Aniele mojego serca! Tysiączne dzięki za dotrzymanie przyrzeczenia, o czym nie śmiałem marzyć prawie. Sądziłem, że jest to tylko coś w rodzaju żartu z Twojej strony; sama uważałaś zresztą krok ten za tak bardzo ryzykowny ze względu na porę tak wielce nieodpowiednią i alejkę tak zupełnie samotną, obieraną na miejsce przechadzek przez tego smoka, nauczycielkę angielskiego — une véritable bêgueule Britannique à ce que vous dites — espèce de monstre, brusque et rude comme un vieux caporal de grenadiers, et revêche comme une réligieuse[38] — (zechce czytelnik łaskawie wybaczyć skromność, z jaką oddaję ten schlebiający mi wizerunek w jego autentycznym brzmieniu).
— „Domyślasz się, aniele mój“ — wyczytałam w dalszym ciągu listu, — „że mały Gustaw z powodu jego choroby został przeniesiony do pokoju wychowawcy — do tego uprzywilejowanego pokoju, którego okno wychodzi na ogród waszego więzienia. Otóż ja, wzór troskliwego wujaszka, mam prawo odwiedzać Gustawa. Z jakim drżeniem podszedłem do okna i zajrzałem do Raju — Raju dla mnie, mimo że jest pustynią dla Ciebie! — jakim lękiem przejmowała mnie myśl, że nie dostrzegę w nim nikogo, albo też ujrzę wspomnianego smoka jedynie. O jak radośnie zatrzepotało serce moje, kiedy poprzez rozchylenie pomiędzy konarami drzew dostrzegłem od razu błysk wielkiej twojej prześlicznej słomianej pasterki i falowanie uroczej twojej popielatej sukni, którą rozpoznałbym pośród tysięcy. Ale dlaczego, aniele mój, nie chcesz podnieść oczu i spojrzeć w moją stronę? Okrutnico, dlaczego nie chcesz użyczyć mi chociażby jednego promiennego błysku twych oczu czarownych? Jak wiele sił i otuchy dodałoby mi jedno takie spojrzenie! Kreślę te słowa w gorączkowym pośpiechu, korzystając z tego, że lekarz bada Gustawa. Ośmielam się włożyć do małej szkatułki liścik niniejszy wraz z bukiecikiem fijołków, najrozkoszniejszych słodkim swoim zapachem — nie tak rozkosznych wszakże jak ty, moja Peri — moja ty najczarowniejsza z istot! Na wieki twój — wiesz dobrze kto!“
— Szkoda, że ja nie wiem kto — brzmiał mój komentarz, dotyczący w wyższym jeszcze bodaj stopniu osoby, do której list był adresowany, aniżeli autora wytwornie czułej epistoły. Może była ona dziełem narzeczonego jednej z zaręczonych uczennic, a w takim razie nie stanowiła ta oryginalna korespondencja tak wielkiego przestępstwa, co najwyżej pewne wykroczenie przeciwko regulaminowi zakładowemu. Niektóre spośród dziewcząt — większość nawet bodaj — miały braci i kuzynów w sąsiadującym z nami kolegium męskim. Ale „la robe grise, le chapeau de paille“ — suknia popielata, kapelusz słomkowy — w nich niewątpliwie tkwił klucz zagadki, wyjątkowo trudnej do odgadnięcia. Pasterka słomkowa była zwykłym nakryciem głowy, używanym przy wychodzeniu do ogrodu, noszonym poza mną przez dziesiątki nauczycielek i uczennic. Popielata suknia nie mogła również służyć jako bardziej wyraźna wskazówka. Sama Madame nawet zwykła nosić suknie w tym odcieniu; jeszcze jedna nauczycielka i trzy pensjonarki miały popielate suknie z tego samego materiału i tej samej barwy co moja: był to odcień modny w owym czasie na użytek codzienny.
W trakcie tych rozmyślań zdałam sobie nagle sprawę, że muszę już powrócić do domu. Światła, rozbłyskujące w sypialniach, świadczyły, że skończyła się wieczorna modlitwa i że pensjonarki udają się na spoczynek. Za nie więcej niż pół godziny będą pozamykane wszystkie drzwi — wszystkie światła pogaszone. Otwarte było na oścież jedynie wejście frontowe, aby wpuścić do rozprażonego wnętrza domu świeższy powiew nocy letniej. W oknie położonej najbliżej loży odźwiernej połyskiwało światło lampy, oświetlającej przez uchylone drzwi loży podłużny przedsionek z dwojgiem drzwi salonu po jednej stronie i z wielkim wejściem frontowym, zamykającym widok na ogród.
Nagle ostro jęknął przy furtce dzwonek — ostro, ale nie głośno — jak gdyby ostrzegawczy szept metalowy, Rozyna wybiegła ze swojej loży, aby otworzyć. Osoba którą wpuściła, zatrzymała się, rozmawiając z nią jeszcze parę minut; sprawiało to wrażenie wzdragania się, czy zwlekania. Rozyna, zbiegłszy do furtki miała w ręku latarkę. Stała przez chwilę, rozglądając się niepewnie dokoła.
Quel conte? — zawołała z zalotnym uśmiechem. — Personne n‘y a été.[39].
— Niech mnie pani wpuści — prosił jakiś znany mi głos. — Na pięć minut tylko. Znajoma mi sylwetka, wysoka i imponująca (przywykliśmy wszyscy przy Rue Fossette uważać ją za taką) wsunęła się do ogrodu i zaczęła pośpiesznie krążyć pośród grządek kwiatowych i ścieżek. Świętokradztwem było przedostanie się tutaj mężczyzny o podobnej porze. Widocznie jednak ten, który wszedł, miał prawo uważać się za uprzywilejowanego, a może też liczył na sprzyjający mu mrok nocy. Krążył po alejkach i ścieżkach, zaglądając tu i owdzie pomiędzy gąszcze krzewów, depcąc kwiaty na rabatach i łamiąc gałęzie przy skrzętnym, acz pośpiesznym tym poszukiwaniu, aż wreszcie dostał się na „allée défendue“, skąd wyszłam mu naprzeciw, niby zjawa upiorna.
— To, czego pan szuka, zostało znalezione, panie doktorze Johnie!
Nie zapytał kto znalazł zgubę: bystre jego oko dostrzegło, że trzymam szkatułkę w ręku.
— Niech pani jej nie zdradzi — szepnął, spojrzawszy na mnie tak, jak gdybym była naprawdę smokiem.
— Gdyby nawet w naturze mojej tkwiły skłonności do zdrady, nie mogłabym zdradzić ani tego, kogo nie znam, ani tego, o czym nie wiem — brzmiała moja odpowiedź. — Niech pan przeczyta kartkę, a przekona się pan jak mało wyjawia ona.
Powiedziałam to, nie mogąc jednak uwierzyć, aby dr. John mógł być tym, który ją napisał. Nie podobna, aby miał to być jego styl, a zresztą w głupocie mojej wyobrażałam sobie, że niemożliwym z jego strony zuchwalstwem byłoby użycie w związku z moją osobą tak uwłaczających epitetów. Mogłam też czuć się dostatecznie pomszczona wyraźną konfuzją, jaką zdradziła jego twarz. Przy czytaniu notatki spłonął gorącym rumieńcem wstydu czy oburzenia.
— Tego już doprawdy za wiele!... To okrucieństwo! Znieważające, haniebne okrucieństwo! — zawołał. I ja również zmuszona byłam uznać to za haniebne okrucieństwo, aż nadto wymownie stwierdzone jego własnym przejęciem się. Bez względu jednak na to, czy on sam ponosił winę, czy nie, ktoś musiał być przecież winowajcą.
— Jak pani zamierza postąpić? — zapytał. — Czy powie pani Madame Beck o tym co pani znalazła i wywoła tym skandal — une esclandre?
Uważałam, że powinnam powiedzieć i oznajmiłam mu to szczerze, dodając jednak, że nie przypuszczam, aby zawiadomienie Madame miało doprowadzić do skandalu. — Madame — rzekłam — jest zbyt przezorna, aby rozgłaszać sprawę tego rodzaju, wydarzoną w jej zakładzie wychowawczym.
Stał, opuściwszy nisko głowię i rozmyślał. Był zbyt dumny i zbyt honorowy zarazem, aby prosić mnie o utrzymanie w tajemnicy całej rzeczy, której podanie do wiadomości przełożonej nakazywał mi obowiązek. Chciałam postąpić lojalnie, było mi wszakże nad wyraz przykro wyrządzić mu tym jakąś krzywdę. W tej chwili właśnie Rozyna zerknęła przez otwarte drzwi. Nie mogła nas widzieć, ja, natomiast, spoglądając poprzez otwory pomiędzy konarami drzew, widziałam ją wyraźnie: suknia jej była popielata, w tym samym odcieniu co moja... Okoliczność ta, wzięta pod uwagę w łączności z poprzednimi faktami, nasunęła mi myśl, że, jakkolwiek wydarzenie to jest samo przez się bardzo niemiłe, nie nakłada ono jednak na mnie obowiązku wtrącania się do całej tej sprawy, ani też interesowania się nią. Pod wpływem tego przypuszczenia powiedziałam:
— O ile pan może zapewnić mnie, że nie wchodzi tu w grę żadna z wychowawczyń ani uczennic Madame Beck, będę bardzo rada, mogąc trzymać się najzupełniej z dala od wszystkiego. Niech pan zabierze szkatułkę, kwiaty i bilecik, a ja ze swojej strony chętnie przyobiecuję puścić całą rzecz w niepamięć.
— Niech pani spojrzy! — szepnął nagle, zaciskając rękę na podanych mu przeze mnie przedmiotach i równocześnie wskazując ruchem głowy punkt jakiś dostrzegalny poprzez gałęzie.
Spojrzałam. Była to Madame schodząca niedosłyszalnymi krokami ze schodków, w szalu, szlafroku i pantofelkach, a potem przekradająca się cicho jak kot ścieżkami ogrodowymi. Nie upłynęłyby dwie minuty a wpadłaby niechybnie na doktora Johna. O ile jednak Madame zwinnością swoją przypominała kota, dorównywał dr. John chyżością i lekkością swoich kroków — leopardowi. W chwili też, kiedy skręciła za róg, przeskoczył dwoma bezszelestnymi susami cały ogród. Kiedy Madame wyłoniła się ponownie, nie było już śladu po nim. Rozyna dopomogła mu pośpiesznie, zatrzasnąwszy od razu furtkę za nim i w ten sposób odgrodziwszy go skutecznie od jego prześladowczyni. I ja także mogłam uciec, wolałam wszakże zetknąć się z Madame otwarcie.
Mimo że znano powszechnie mój zwyczaj częstego przebywania o zmierzchu w ogrodzie, nigdy jednak jeszcze, aż do owego wieczora, nie pozostawałam tu do tak późnej godziny. Przypuszczając, że byłam potrzebna Madame, która wyszła, aby mnie odszukać, zamierzając przychwycić mnie, jako winowajczynię na gorącym uczynku, przygotowana byłam na surową reprymandę. Wbrew spodziewaniu mojemu jednak była Madame słodka jak ulepek. Nie zrobiła mi cienia wyrzutu, nie okazała nawet zdziwienia. Ze zwykłym sobie niezrównanym taktem, w czym nie potrafił nigdy chyba prześcignąć jej nikt z ludzi żyjących, zapewniła, że wyszła jedynie, aby zaczerpnąć trochę przewiewu wieczornego „la brise du soir“.
Quelle belle nuit!“ — jaka piękna noc! — zawołała, podniósłszy oczy ku rozgwieżdżonemu niebu. Księżyc skrył się już poza kopiastą wieżą kościoła Ś-go Jana Baptysty. — „Qu‘il fait bon! Que l‘air est frais![40]
I, zamiast kazać mi pójść do domu, zatrzymała mnie, aby przejść się wraz ze mną kilkakrotnie po głównej alei. Kiedy wreszcie powróciłyśmy obie, oparła się przyjacielsko na moim ramieniu przy wchodzeniu na stopnie schodów wejściowych. Przy rozstaniu podstawiła swój policzek dotknięciu moich warg i rzekła uprzejmie na dobranoc: „Bon soir ma bonne amie; dormez bien!“[41]
Przyłapałam samą siebie na uśmiechu, kiedy, leżąc w mojej sypialni przed zaśnięciem, pomyślałam o Madame. Wiedziałam, że namaszczony ton i wyjątkowa łaskawość jej zachowania, były nieomylną oznaką wylęgnięcia się w mózgu jej wyraźnego podejrzenia. Z jej samej tylko znanego punktu obserwacyjnego, poprzez rozchylenie pomiędzy gałęziami, czy przez któreś z otwartych okien, podchwycić musiała przebłysk, bliższy czy dalszy, zdradzający czy wyjaśniający to, co zaszło tej nocy w ogrodzie. Przy niesłychanie wyostrzonym jej zmyśle surveillance niemożliwością nieledwie było, aby szkatułka mogła zostać rzucona do ogrodu jej zakładu wychowawczego, a także, aby ktoś niepowołany mógł zakraść się poza furtkę celem przeszukania ścieżek, grządek i zarośli i aby nie zdradził go przy tym trzask łamanej gałązki, prześlizgujący się jego cień, niezwykły szelest, czy cichy szept (jakkolwiek dr. John bardzo przyciszonym głosem wypowiedział tych kilka słów, jakie zamienił ze mną, jednakże brzmienie męskiego jego organu mowy rozległo się, jak mi się wydało, po całym obszarze dawnych gruntów klasztornych). Wszystko to, jak zaznaczyłam, musiało uświadomić ją, że w zasięgu jej władzy dzieje się coś niezwykłego. To zaś, czego żadną miarą nie mogła dostrzec czy wykryć w owym czasie, kusiło ją tym bardziej nieodparcie do rozwikłania knutej intrygi, jaką wyczuwała dokoła siebie i w jakiej ośrodku pomieściła „Miss Lucy“, wplątaną w misterną sieć pajęczą, ni to niezrozważna młoda muszka, jaką byłam wówczas.




ROZDZIAŁ XIII
KICHNIĘCIE NIE W PORĘ

W ciągu dwudziestu czterech godzin po wydarzeniu się drobnego, opisanego w poprzednim rozdziale incydentu ponownie miałam okazję uśmiechnąć się na myśl o Madame — nie, nie tylko uśmiechnąć się, ale śmiać się z niej.
Villette posiada klimat równie zmienny, może tylko nie tak wilgotny jak pierwsze lepsze miasto angielskie. Po cichym, pogodnym tym zachodzie słońca zerwał się w nocy gwałtowny wicher, a cały następny dzień upłynął pod znakiem suchej burzy, był ponury, niebo zasnute ciężkimi chmurami, mimo to nie spadła ani jedna kropla deszczu. Ulice były aż ciemne z powodu kłębiącego się w powietrzu kurzu i lotnego piasku, naniesionego z bulwarów. Nie przypuszczam, aby piękna pogoda nawet mogła skusić mnie do spędzenia wolnej od zajęć godziny zmierzchu tam, gdzie spędziłam ją dnia poprzedniego. Ulubiona moja alejka, podobnie jak wszystkie ścieżki, drzewa i zarośla, przybrała odmienny, nieszczególnie zachęcający wszakże widok; jej zaciszna samotność wydawała się pełna zasadzek; jej spokój złowróżbnie — niebezpieczny. Okno, z którego padały billets-doux, spospolitowało dla mnie tak drogi mi niegdyś zakątek, na jaki wychodziło. Skądinąd znów wydawało mi się, że oczy kwiatów widzą, a sęki pni drzewnych podsłuchują niby ukryte uszy. Niektóre rośliny zostały w istocie potratowane przez doktora Johna podczas gorączkowego jego obszukiwania tej części ogrodu, pragnęłam też móc podnosić je, podlewać, i przywrócić je w ten sposób do życia. Stopy jego pozostawiły i na zagonach także ślady, które udało mi się jednak, pomimo dmącego wichru, zatrzeć z samego rana, zanim mogłyby wykryć je niepowołane oczy. Zamyślona, zasiadłam późnym popołudniem przy biurku do nauki niemieckiego, mając dokoła siebie zajęte odrabianiem lekcji uczennice i wychowawczynie, tak zwane „damy klasowe“, szyjące czy robiące roboty ręczne.
Te „études de soir“ — studia wieczorne — odbywały się zawsze w refektarzu, znacznie mniejszym pomieszczeniu, aniżeli każda z trzech sal wykładowych. Wystarczało ono jednak najzupełniej dla dwudziestu stałych pensjonarek, dla których wyłącznie było przeznaczone. Liczba pensjonarek nie przekraczała nigdy tej cyfry, a przychodnie uczennice nie bywały dopuszczone do korzystania z tego miejsca studiów z tej prostej przyczyny, że nie było ich nigdy tutaj o tej porze. Dwie lampy, zwisające z sufitu, rzucały kręgi świetlne na umieszczone pośrodku refektarza dwa stoły. Zapalano lampy te w porze zapadania zmierzchu, i rozbłyśnięcie ich stawało się sygnałem do odkładania na bok książek szkolnych, nastrajania się na poważną, skupioną nutę ogólnego zamilknięcia, po czym rozpoczynała się „lecture pieuse“ — pobożna lektura. Owa, „lecture pieuse“, była, o czym dowiedziałam się niebawem, zalecana nade wszystko jako umoralniające umartwienie Intelektu, jako nader wskazane upokorzenie Rozumu, w dawce nadającej się do wchłonięcia jej przez Zdrowy Rozsądek, który winien był wyzyskać ją w wolnej od zajęć godzinie z największą dla siebie korzyścią.
Książka, którą wyciągano (zawsze ta sama, nie zmieniano jej nigdy, a z chwilą doczytania do końca, rozpoczynano ją na nowo od początku) była pokaźnym, czcigodnym tomem, starym jak wzgórza dokoła Villette, szarym jak Hotel de Ville — Ratusz Miejski.
Ofiarowałabym dwa franki za możność dostania raz bodaj książki tej w moje ręce, odwracania uświęconych pożółkłych jej kart, dokładnego poznania jej tytułu i przebiegnięcia własnymi oczami olbrzymich ustępów, które, jako niegodnej heretyczce, wolno mi było jedynie wchłonąć oszołomionymi uszami. Na treść książki składały się legendy o świętych. Boże wielki! — wymawiam te słowa z szacunkiem — jakież to były legendy! Jacy pyszałkowato przechwalający się junacy musieli być ci święci, jeśli mogli chełpić się wszystkimi tymi wyczynami, czy wymyślać opowiadania o wszystkich tych cudach. Legendy te nie były jednak niczym innym, jak tylko opisem popełnianych przez mnichów dziwactw i ekstrawagancyj, z których można było co najwyżej śmiać się w głębi duszy. Poza tymi legendami mieściła książka nadto omawianie spraw księży, opisywana tu wszakże księża polityka była o wiele gorsza, aniżeli opisy czynów, zaczerpnięte z życia zakonników. Uszy paliły mnie przy słuchaniu opowieści o moralnym męczeństwie, narzucanym przez Rzym, o siejących postrach niedyskrecjach spowiedników, którzy niecnie nadużywali przywilejów konfesjonału, aby w straszliwy sposób gnębić damy wysokiego rodu, czyniąc z hrabin i księżniczek najbardziej udręczone pod słońcem niewolnice. Opowiadania w rodzaju takich, jak o Konradzie Węgierskim i Elżbiecie, powtarzały się nieustannie z całą grozą przeraźliwej swojej przestępczości, ohydnej tyranii i potwornej bezbożności: opowieści, które były dla mnie przytłaczającą zmorą ciemiężenia, udręk i nędzy.
Asystowałam przy tej „lecture pieuse“ w ciągu kilku wieczorów, usiłując zachować możliwy spokój. Raz jeden tylko złamałam końce moich nożyczek, bezwiednie wraziwszy je zbyt głęboko w zmurszałą, stoczoną przez robaki krawędź stojącego przede mną stołu. W końcu wszakże do tego stopnia nie byłam w stanie opanować mojego wzburzenia, czułam w skroniach tak gwałtowny napływ krwi, tętniącej wzmożoną falą we wszystkich moich żyłach i odzywającej się bólem fizycznym wręcz w moim sercu, tak fatalnie zakłócony był mój sen, że zmuszona byłam wyrzec się dalszego słuchania. Przezorność nakazywała jak najszybsze usunięcie mojej osoby z tego miejsca z chwilą, gdy wyjmowano czcigodną księgę, winowajczynię zamącenia spokoju mojego ciała i ducha. Żadna Mause Headrigg nie czuła silniejszego porywu świadczenia przeciwko sierżantowi Bothwellowi, aniżeli ja — wyjawienia istotnego zdania mojego o tej „lecture pieuse“. Potrafiłam jednak powściągnąć się i opanować, z chwilą też, kiedy Rozyna przychodziła zapalić lampę, wysuwałam się pośpiesznie z refektarza, czyniąc to jednak z odpowiednim spokojem. Korzystałam zawsze z momentu ogólnego zamieszania przed zalegnięciem uroczystej ciszy, aby zniknąć, zanim pensjonarki zdążyły poodkładać szkolne swoje zeszyty i książki.
Zniknąwszy, zaszywałam się w ciemność. Nie wolno nam było przenosić świec i dlatego, nauczycielka, która wychodziła z refektarza, mogła znaleźć schronienie bądź w nieoświetlonym przedsionku, bądź w jednym z równie ciemnych pokojów klasowych, lub też w sypialni, w której oczywiście nie było także żadnego światła. W zimie udawałam się do jednej z południowych sal klasowych, przemierzając ją nieustannie, ażeby nie zziębnąć na kość. W lecie nie zapadała nigdy zupełna ciemność, a wówczas szłam na górę do mojego własnego kąta w długiej sali sypialnej, otwierałam moje okno (pokój ten oświetlało pięć okien wielkich jak drzwi) i, wychylona przez nie, słałam wzrok ku położonemu poza ogrodem miastu, przysłuchiwałam się muzyce, dolatującej z parku, czy ze skweru przed pałacem, pogrążona we własnych myślach, rozważająca bieg własnego życia, zamknięta w moim własnym cichym, mrocznym światku.
Tego wieczora, umknąwszy, jak zwykle przed „lecture pieuse“, poszłam na górę do sypialni i spokojnie otworzyłam drzwi, starannie zawsze zamknięte i, jak wszystkie inne drzwi w tym domu, obracające się bezszelestnie na dobrze naoliwionych zawiasach. Zanim jeszcze przekonałam się o tym naocznie, poczułam obecność w obszernym, zazwyczaj pustym zupełnie, pokoju żywej jakiejś istoty: nie zdradziło jej wprawdzie żadne poruszenie, ani nawet oddech głośniejszy, brak tu było wszakże zwykłej Pustki i Samotności. Wszystkie białe anielskie łóżeczka, „lits d‘ange“, jak nazywano je poetycznie, były nietknięte, niezajęte przez żadną z ich właścicielek. Do uszu moich doleciał przyciszony zgrzyt wysuwanej szuflady; cofnąwszy się szybko w cień, mogłam bez przeszkód ogarnąć bystrym spojrzeniem cały pokój, a nade wszystko moje własne łóżko i własną moją toaletkę, na której stała zamknięta skrzynka do robót. Szuflady toaletki przezornie zamykałam zawsze na klucz.
Niewielka, pulchniutka, skromnie otulona szalem postać, której włosy ukryte były pod najbardziej śnieżnie białym czepeczkiem, stała przed toaletką, pilnie zajęta, jak się zdawało, usłużnym sprzątaniem za mnie nieładu, panującego w moim „meuble“ — sprzęciku. — Skrzynka do robót otwarta, wyciągnięta górna szuflada, potem kolejno wyciągana i sumiennie opróżniana każda z pozostałych szuflad; nic z ich zawartości, ani jeden przedmiot, nie został pominięty przy dokładnym tym przeglądzie, ani jeden papierek nie był odłożony bez uważnego odczytania go czy przejrzenia, żadne pudełeczko nie pozostało zamknięte, a wszystko to dokonane zadziwiająco skrupulatnie, niezrównanie szybko i sprawnie. Madame pracowała z „nieustającą a jednak nieśpieszną“ gorliwością sunącej po niebie gwiazdy. Nie mogę zaprzeczyć, że przyglądałam się jej robocie z tajonym rozbawieniem. Gdybym była mężczyzną, znalazłaby Madame najwyższe uznanie w moich oczach, tak zręczna, dokładna i porządna była we wszystkim co robiła. Są ludzie, których poruszenia budzą mimowolną odrazę niezdarnością i niecelowością swoich chwytów, jej poruszenia natomiast, pociągały precyzyjnością swoją i świadomością swoich celów. Krótko mówiąc, stałam oczarowana, czułam jednak, że należy w jakiś sposób wyzwolić się spod tego czaru, należy umknąć z tego miejsca co najrychlej. Obszukująca tak skwapliwie moją toaletkę mogła odwrócić głowę i dostrzec mnie; awantura byłaby wówczas nieunikniona, przy czym obie od razu, za jednym zamachem, musiałybyśmy odsłonić wzajem przed sobą swoje karty; skończyłoby się raz na zawsze z wszelkimi konwenansami, z wzajemnym przed sobą ukrywaniem swoich przekonań, sądów i myśli — musiałybyśmy też obie równocześnie dojść do przekonania, że drogi nasze muszą rozejść się niezwłocznie, że praca po społu stała się odtąd dla nas obu niepodobieństwem.
Jaki byłby cel narażania się na podobną katastrofę? Nie byłam wcale rozgniewana i nie miałam najmniejszej ochoty opuszczenia zakładu wychowawczego Madame Beck. Trudno byłoby mi wyobrazić sobie chlebodawczynię, której jarzmo byłoby równie łatwe do dźwigania. Prawdziwie zresztą lubiłam ją za jej trzeźwy rozum bez względu na sąd mój o jej zasadach. Co się tyczy jej systemu szpiegowania, nie wyrządzał mi on żadnej krzywdy: mogła stosować go do mojej osoby ile tylko chciała: byłam tak samo zabezpieczona przed szpiegami w beznadziejnym ubóstwie mojego serca, jak puste sakwy żebraka chronią go przed złodziejem.
Zdecydowana w jednej chwili, zawróciłam i zbiegłam ze schodów szybko i bezszelestnie, jak pająk, który w tej samej chwili prześlizgnął się po krawędzi balustrady schodowej.
O, jak szczerze śmiałam się, znalazłszy się szczęśliwie w sali klasowej. Wiedziałam teraz na pewno, że Madame rozpoznała doktora Johna w ogrodzie; wiedziałam również co o tym myśli. Ubawił mnie widok podejrzliwej tej istoty, tak śmiesznie sprowadzonej na manowce zrodzonymi w jej własnej wyobraźni domysłami. Kiedy jednak uśmiech zamarł na moich ustach, ogarnął mnie rodzaj gniewnego rozgoryczenia. Jak gdyby uderzono w skałę, z której trysnęły wody Meriby. Nigdy jeszcze nie byłam wydana na łup tak dziwnych i tak sprzecznych uczuć, stwarzających w duszy mojej tak wielki chaos jak w ciągu jednej godziny tego wieczora: serce moje targane było bólem zarazem i podniecane do śmiechu, opanowane głębokim smutkiem i ogniem zapału. Płakałam gorącymi łzami, nie dlatego, że Madame podejrzewała mnie — nie dbałam ani trochę o skierowanie w moją stronę jej podejrzenia — ale z innych powodów. Cały mój spokój wewnętrzny załamał się, wstrząśnięty skomplikowanymi niepokojącymi myślami. Ten stan chaotycznego rozdwojenia ustąpił niebawem: nazajutrz byłam już znów dawną Lucy Snowe.
Po otworzeniu moich szuflad, pozamykanych ponownie jak najskrupulatniej, i po dokładnym zbadaniu ich zawartości, nie mogłam pomimo jak najbardziej drobiazgowych poszukiwań, dostrzec śladu zmiany, czy najdrobniejszego przestawienia przedmiotów. I w szafce także znalazłam nieliczne sukienki moje, zawieszone zupełnie tak samo, jak je pozostawiłam; bukiecik zasuszonych białych fiołków (otrzymanych niegdyś przeze mnie od obcego mi człowieka, który nie powiedział przy tym ani słowa i pozostał obcy dla mnie na zawsze) ukryty w fałdach odświętnej mojej sukni, był tu nietknięty; moja czarna szarfa, koronkowe napierśniczki i kołnierzyki ułożone gładziutko, bez żadnej fałdki. Gdyby zgniotła jedną bodaj z należących do mnie rzeczy, byłoby mi daleko trudniej wybaczyć jej; znalazłszy wszakże wszystko w nieskazitelnym porządku, pomyślałam:
„Połóżmy krzyż na tym co się stało. Nie wyrządziła mi żadnej krzywdy: z jakiej racji miałabym żywić żal do niej?“
Jedna rzecz wszelako była zagadką dla mnie, szukałam też we własnym mózgu klucza do jej rozwiązania prawie tak samo uporczywie, jak Madame szukała w szufladach mojej toalety i w mojej szafce nitki, wiodącej do kłębka upragnionego poznania. W jaki sposób miało się to stać, że doktór John, o ile nie on był winowajcą rzucenia do ogrodu skrzynki z fiołkami i z bilecikiem, mógł dowiedzieć się tak od razu, że skrzynka została rzucona i tak szybko znalazł się na miejscu, aby ją odszukać. Tak natrętnie narzucała mi się chęć uporania się z tym zagadnieniem, że zaczęłam rozważać śmiały zamiar.
— Dlaczego nie miałabym, o ile tylko nastręczyłaby się okazja po temu, zapytać o to wprost samego doktora Johna i zażądać od niego wyjaśnienia?
Dopóki też doktór John był nieobecny, byłam naprawdę przekonana, że nie zbraknie mi odwagi zwrócenia się do niego bezpośrednio z podobnym pytaniem.
Mała Georgetka była teraz rekonwalescentką, i dlatego lekarz jej odwiedzał ją bardzo rzadko; może nawet zaniechałby całkowicie swoich wizyt, gdyby Madame nie zażądała od niego wpadania od czasu do czasu dopóki dziecko nie będzie zupełnie zdrowe.
Pewnego wieczora, wnet potem, kiedy wysłuchałam wyszczebiotanych łamaną angielszczyzną modlitw małej i położyłam ją do łóżeczka, weszła Madame do pokoju dziecinnego. Ująwszy Georgetkę za rączkę, rzekła:
Cette enfant a toujours un peu de fièvre — i, ogarnąwszy mnie bystrzejszym spojrzeniem, aniżeli było to jej zwyczajem, dodała: — „Le Docteur John l‘a-t-il vue dernièrement? Non, n‘est-ce pas[42].
Wiedziała o tym oczywiście lepiej niż ktokolwiek inny w domu.
— Wychodzę teraz — dodała — pour faire quelques courses en fiacre — pojadę dorożką, aby załatwić kilka spraw. — Wstąpię do doktora Johna i przyślę go do małej. Chciałabym, aby zbadał ją dzisiaj wieczorem jeszcze: dziecko ma mocno zaczerwienione policzki i zbyt przyśpieszony puls. Pani, miss Lucy, będzie musiała przyjąć go zamiast mnie. Nie będzie mnie w domu.
Ani się śniło. Dziecko było zdrowe, a zarumienione policzki miało z powodu upału lipcowego. Zupełnie tak samo nie zachodziła potrzeba posłania po księdza, aby namaścił ją przed śmiercią olejami, jak po doktora, aby zapisał jej jakieś lekarstwo. Z drugiej zaś strony Madame bardzo rzadko robiła „courses“ — załatwiała sprawy — wieczorem, a co więcej, po raz pierwszy tego dnia zdecydowała się być nieobecną podczas wizyty doktora Johna. Wszystko to razem wskazywało na jakiś ukryty plan, jak zrozumiałam od razu. Nie budziło jednak we mnie żadnego niepokoju.
— „Ha! ha! Madame! — śmiał się w duszy mojej żebrak Lekkoduch — przebiegłość i spryt łaskawej pani są na fałszywym tropie.
Odjechała, ustrojona bardzo elegancko, otulona kosztownym szalem, w kapeluszu koloru blado-zielonego-vert tendre — dość ryzykownej barwy, dla wszelkiej innej cery mniej świeżej niż jej. Madame wszakże było w kapeluszu tym wcale dobrze do twarzy. Ciekawa byłam, jakie właściwie knuje zamiary: czy naprawdę przyśle doktora Johna czy nie; czy doktór przyjdzie rzeczywiście — możliwe wszak, że będzie zajęty.
Madame poleciła mi, abym nie dała małej zasnąć przed wizytą doktora. Miałam wskutek tego dość zajęcia z opowiadaniem jej bajek i prowadzeniem z nią odpowiednich rozmów. Lubiłam Georgetkę; była wrażliwym, tkliwym dzieckiem; przyjemnością było dla mnie tulenie jej na moich kolanach czy noszenie jej na rękach. Tego wieczora żądała, abym położyła głowę na poduszce jej łóżeczka, zarzuciła mi nawet ramionka na szyję. Uścisk jej ciepłych, miękkich rączek i pieszczotliwe przytulenie się świeżego jej policzka do mojego, wzruszały mnie do łez nieledwie. Dom ten nie sprzyjał rozwijaniu się, ani okazywaniu, żadnych uczuć cieplejszych, tym słodsza była też dla mnie ta drobna czysta kropelka z nieskazitelnie kryształowej krynicy dziecięcego serduszka; docierała ona do głębi mojej duszy i wilżyła rosą wzruszenia moje oczy.
Minęło w ten sposób półgodziny czy godzina. Georgetka wyszeptała miękko seplenioną swoją angielszczyzną, że zaczyna być śpiąca:
— I powinnaś usnąć — pomyślałam — malgré votre maman et le mèdecin — bez względu na twoją matkę i lekarza — o ile nie będą tutaj za dziesięć minut co najwyżej.
Trr!... Dzwonek... Po chwili zadudniły kroki, ogłuszające klatkę schodową szybkością, z jaką przebiegały stopnie. Rozyna wprowadziła doktora Johna i ze swobodą, właściwą nie tyle jej samej poszczególnie, ile cechującą w ogóle służbę w Villette, stanęła na progu, aby usłyszeć co doktór ma do powiedzenia. Obecność Madame zmusiłaby ją do wycofania się do swojej loży, czy do przedsionka; mną, tak samo jak każdą inną z nauczycielek, nie krępowała się ani trochę. Szykowna, zręczna i zuchwała stanęła, wsunąwszy ręce w kieszonki eleganckiego fartuszka, oczkując na doktora Johna z tak samo niewzruszoną swobodą, jak gdyby był namalowanym obrazkiem, a nie żywym człowiekiem z krwi i kości.
Le marmot n‘a rien, n‘est ce pas?[43] — zapytała, wskazując ruchem głowy małą Georgetkę.
Pas beaucoup — nic wielkiego — odparł doktór, gryzmoląc pośpiesznie na wyrwanej z receptariusza kartce niewinny jakiś przepis.
Eh bien? — I cóż — zagadnęła go Rozyna, podchodząc tuż blisko do niego w chwili, kiedy odkładał swój ołówek. — A szkatułka? Znalazł ją pan doktór? Uciekł pan wtedy jak zmieciony; nie miałam czasu zapytać się.
— Znalazłem. Tak.
— Kto rzucił ją więc? — badała w dalszym ciągu Rozyna, wypowiadając z niezrównaną swobodą pytania, które ja sama tak bardzo pragnęłam zadać, nie miałam jednak ani zręczności, ani śmiałości zwrócenia się z nimi do niego. Jak krótką drogą, która innym wydaje się nieosiągalnie daleka, umieją niektórzy docierać do zamierzonego celu!
— Może jest to moja tajemnica — odparł doktór John krótko, bez cienia wyniosłości jednak. Zdawał się najzupełniej rozumieć cechy typowej gryzetki, jaką była fertyczna nasza odźwierna.
Mais enfin — ostatecznie jednak — dodała niezrażona — pan doktór wiedział, że została rzucona, skoro przyszedł pan do nas szukać jej?! Skąd mógłby pan wiedzieć?
— Odwiedziłem właśnie małego pacjenta w męskim kolegium tuż obok i widziałem, jak wypadła z okna. Dlatego przyszedłem podnieść ją.
Jakie proste i naturalne wyjaśnienie całej sprawy! W liściku była w istocie wzmianka o „lekarzu który badał w danym momencie Gustawa“.
Ah ça! — bąknęła Rozyna z wyrazem rozczarowania — il n‘y a donc rien là — dessous: pas de mystère, pas d‘amourette, par example?[44]
Pas plus que sur ma main[45] — zapewnił lekarz, wskazując na swoją dłoń.
Quel dommage! — westchnęła gryzetka — et moi, à qui tout cela commençait a donner des idèes.[46]
Vraiment? Vous en êtes pour vos frais[47] — zbył ją doktór ozięble.
Odęła wargi grymasem dąsu. Doktór uśmiechnął się z lekka na widok jej „moue“ — grymasu. — Opromieniona uśmiechem twarz jego przybrała dziwnie dobrotliwy wyraz. Dostrzegłam, że sięgnął ręką do kieszeni:
— Ile razy otwierała panienka drzwi dla mnie w tym miesiącu? — zapytał ją.
— Powinien był pan doktór zapisywać za każdym razem — odcięła się Rozyna.
— Naturalnie, nie miałbym nic innego do roboty! — odpowiedział tym samym tonem, widziałam jednak, że wręczył jej złotą monetę, którą przyjęła bez skrupułów, a potem wybiegła tanecznym swoim krokiem, aby otworzyć komuś dzwoniącemu. Dzwonek wejściowy rozlegał się teraz co pięć minut. To służące przychodziły po swoje panienki — pół pensjonarki zakładowe.
Czytelnik nie powinien mieć zbyt złego wyobrażenia o Rozynie; na ogół nie była typem ujemnym, nie miała tylko pojęcia, że może być coś uwłaczającego w wyciąganiu z gotowością ręki po wszystko, co w nią wpadało, ani też żadnego zuchwalstwa w paplaniu bezmyślnie jak sroka wobec najlepszego człowieka w całym Chrześcijaństwie.
Scena powyższa pouczyła mnie o jednym jeszcze poza sprawą samej skrzynki z kości słoniowej, o tym mianowicie, że nie właścicielka muślinowej sukienki, różowej czy popielatej, ani także eleganckiego fartuszka z falbankami i kieszonkami, była sprawczynią złamania serca doktora Johna: ta strojna gryzetka ponosiła w równie małym stopniu winę, jak leżąca w łóżeczku w swoim bladoniebieskim szlafroczku mała Georgetka. Tym lepiej. Kogo jednak obciążała ta wina? Jaka była podstawa, jakie źródło, jakie ostateczne wyjaśnienie całej tej sprawy? Niektóre jej punkty zostały wyjaśnione, ileż jednak pozostaje w dalszym ciągu ciemnych jak noc?
— Bądź co bądź — powiedziałam sobie — nie może i nie powinno cię to nic obchodzić. To nie twoja sprawa. Odwróciwszy wzrok od twarzy, w którą nieświadomie wpatrzona byłam badawczo, spojrzałam przez okno, wychodzące na położony pod nim ogród. Doktór, który stał przy łóżeczku małej, zaczął powoli wciągać rękawiczki, przyglądając się dziecku przymykającemu już sennie oczki i rozchylającemu w regularnym oddechu różane usteczka. Czekałam na jego odejście po pośpiesznym, jak zazwyczaj, skinięciu mi głową na pożegnanie i, co najwyżej, bąknięciu „dobranoc“. W chwili właśnie, kiedy ujmował za kapelusz, oczy moje, utkwione w wysokich domach przytykających do ogródka, dostrzegły jedno wspomniane już okratowanie okienne uchylone ostrożnie; przez otwór wysunęła się czyjaś ręka i biała rękawiczka — obie dawały wyraźnie znaki. Nie wiem, czy odpowiedź na to hasło została dana z jakiegoś niewidzialnego punktu własnego naszego gmachu mieszkalnego, bezpośrednio wszakże potem zawirował w powietrzu i upadł na ziemię wyrzucony przez owo uchylone okno drobny lekki biały przedmiot — bilecik, tym razem drugi już z rzędu.
— Tam! — zerwało mi się mimo woli z ust.
— Gdzie? — żywo zapytał doktór Jobn, przyskoczywszy jednym susem do okna. — Co to było?
— Drugi raz to samo — odpowiedziałam — ręka zatrzepotała dając znak rękawiczką i coś upadło — dodałam, wskazując na okratowanie okna zamkniętego teraz na głucho i wyglądającego niewinnie ponad możność jakiegokolwiek zarzutu.
— Niech pani pobiegnie natychmiast, podniesie bilecik i przyniesie go tutaj — rozkazał, dodając: „na panią nie zwróci nikt uwagi, mnie zauważonoby od razu.“
Pośpieszyłam zbiec na dół bez oporu. Po krótkim szukaniu znalazłam złożoną ćwiarteczkę papieru, która utkwiła pomiędzy dolnymi gałęziami jednego z krzewów; wzięłam bilecik i przyniosłam go bezpośrednio doktorowi Johnowi. Tym razem Rozyna nawet, jak sądzę, nie dostrzegła mnie.
Doktór podarł bilecik od razu na drobne kawałki, nie przeczytawszy go nawet.
— Proszę zapamiętać, że nie ma w tym ani trochę jej winy — rzekł, patrząc na mnie surowo.
Czyjej winy? — zapytałam — O kim mowa?
— Nie wie pani więc nic jeszcze?
— Nie mam pojęcia.
— Nie domyśla się pani?
— Nie. Ani trochę.
— Gdybym znał panią lepiej, mógłbym zaryzykować zwierzenie się pani i zapewnienie sobie tym sposobem jej opieki nad najniewinniejszą w gruncie rzeczy i nieposzlakowaną, ale nieco niedoświadczoną istotą.
— W roli duenny? — zapytałam.
— Tak — odpowiedział z roztargnieniem. — Jakież sidła zastawione są na nią! — dodał w zadumie. — W tej chwili, po raz pierwszy na pewno, przyjrzał się uważnie, z niewątpliwym niepokojem mojej twarzy, aby przekonać się, czy życzliwszy jakiś błysk na niej będzie mu rękojmią trafnego polecenia mojej opiece i pobłażliwości owej uduchowionej eterycznej istoty, na której zgubę czyhać miały ciemne jakoweś moce. Nie czułam w sobie osobliwego powołania do podjęcia się tego rodzaju „surveillance“ nad eterycznymi istotami, przypomniawszy sobie wszakże scenę w biurze dyliżansów, poczułam, że teraz ja z kolei winna jestem ówczesnemu mojemu opiekunowi wyświadczenie przysługi. O ile więc mogłabym oddać mu ją, gotowa jestem, nie ode mnie wszakże zależy sposób w jaki byłoby w mojej mocy uczynić to. Możliwie mało wzdragając się, dałam mu więc do zrozumienia, że „gotowa jestem zrobić co będzie ode mnie zależało, aby roztoczyć opiekę nad wszelką istotą, jaką mógłby interesować się.“
— Jestem zainteresowany jedynie jako obserwator — odparł ze skromnością, która wydała mi się czarująca. — Znam przypadkowo — dodał — niegodny charakter człowieka, który z przeciwległego domu dwukrotnie już zbezcześcić usiłował świętość tego miejsca; miałem również sposobność spotykania w towarzystwie ofiary niewczesnych jego zapędów. Jej niezrównana wyższość i wrodzona subtelność powinny — należałoby mniemać — odstraszyć impertynenta i pozbawić go od razu odwagi niegodziwego czynu. Nie jest tak jednak; pragnąłbym też z całej duszy, gdybym tylko mógł, ochronić tę niewinną, nie podejrzewającą nic istotę przed wszelkim złem. Osobiście wszakże nie jestem w mocy nic uczynić: nie mogę zbliżyć się do niej — dodał po chwili.
— Dobrze więc, gotowa jestem dopomóc panu, — panie doktorze — rzekłam — proszę jednak, niech mi pan wskaże w jaki sposób.
Szybko przebiegłam w myśli listę stałych mieszkanek zakładu, szukając pośród nich owego wzoru wszelkich cnót, owej perły bezcennej, owego klejnotu nieskalanego. Nie może to być nikt inny poza Madame — doszłam do wniosku — ona jedynie pośród nas wszystkich posiada sztukę wydawania się istotą wyższą; co się tyczy wszakże jej niedoświadczenia i jej łatwowierności... nie powinienby doktór John zbytnio trapić się tym. Skoro jednak taki jest jego kaprys, nie mam bynajmniej zamiaru przeczyć mu; niech się stanie jak chce — jego anioł pozostanie w jego mniemaniu aniołem.
— Proszę, niech pan zechce wskazać mi stronę, w którą skierować mam moją czujność — dodałam poważnie, z trudnością wszakże tając śmiech, jaki mnie ogarnął na myśl stania na straży cnoty samej Madame czy którejkolwiek z jej wychowanek.
Doktór John posiadał widocznie subtelne wyczucie nastrojów, od razu bowiem zrozumiał instynktownie to, czego nie wykryłby osobnik o grubszych nerwach — mianowicie, że bawi mnie z lekka on sam i cała sytuacja. Zarumienił się nagle, z pół uśmiechem odwrócił się i wziął kapelusz, zamierzając widocznie odejść. Serce zabiło we mnie żywiej.
— Dopomogę panu, tak, chcę panu dopomóc — pospieszyłam zapewnić go. — Zrobię wszystko czego tylko będzie pan życzył sobie. Będę czuwała nad pańskim aniołem, roztoczę opiekę nad ową ofiarą złych mocy, proszę mi tylko powiedzieć kto to taki.
— Ależ pani musi przecież wiedzieć — szepnął bardzo cicho, ale zupełnie poważnie. — Taka nieskalana! Taka idealnie dobra! Taka niewypowiedzianie piękna! — Nie podobna przecież, aby pod tym dachem przebywać miały dwie takie istoty. Mam oczywiście na myśli...
W tej samej chwili szczęknęła nagle klamka u drzwi pokoju Madame (sąsiadującego z pokojem dziecinnym), jak gdyby ręka, ujmująca za klamkę, wzdrygnęła się niespodzianie, i, równocześnie, rozległo się głośne, niemożliwe widocznie do powstrzymania kichnięcie. Drobne wypadki podobne wydarzają się każdemu z nas. Madame — niezrównana istota, była więc na posterunku! Powróciła do domu cichaczem, przekradła się na palcach do siebie na górę i była od dłuższego czasu już w swoim pokoju. Gdyby nie kichnęła, usłyszałaby wszystko. Tak samo usłyszałabym i ja. Nieszczęśliwe to kichnięcie nie w porę spłoszyło doktora Johna. Stał jeszcze oszołomiony, kiedy weszła, spokojna, opanowana, w najlepszym usposobieniu: ten tylko kto nie znałby jeszcze jej zwyczajów, mógłby uwierzyć, że powróciła do domu przed chwilą dopiero, ani przypuszczając, że ucho jej przyklejone było przez dziesięć minut co najmniej, do dziurki od klucza. Udała ponowne kichnięcie, oświadczając, że jest „enrhumée“ — zakatarzona — a potem zaczęła żywo wyliczać ile zdążyła załatwić, posługując się dorożką, „par ses courses en fiacre“.
Rozbrzmiał dzwon, wzywający na modlitwę. Wyszłam, pozostawiając ją sam na sam z doktorem.




ROZDZIAŁ XIV
UROCZYSTOŚĆ

Gdy tylko Georgetka wyzdrowiała, wysłała ją Madame Beck na wieś. Przykro mi było; przywiązałam się szczerze do dzieciny i rozstanie się z nią uczyniło mnie uboższą, aniżeli czułam się przed jej odjazdem. Nie mogłam też mieć tyle towarzystwa ile sama chciałam. Wolałam jednak samotność. Każda z nauczycielek z kolei ofiarowała mi się na swój sposób z propozycją przyjaźni: badałam je jedną po drugiej. Jedna była kobietą zacną, ale poglądy jej były nazbyt ciasne, strona jej uczuciowa zbyt surowa, nazbyt samolubnie myślała wyłącznie o sobie. Następna z kolei była Paryżanką, zewnętrznie dość ogładzoną, zepsutą wszakże, wyzbytą wiary, zasad i uczuć serdeczniejszych; po zdrapaniu lekkiego zewnętrznego poloru towarzyskiego, ukazała się brudna, zabagniona, odstręczająca treść. Cechowała ją zwłaszcza pasja napraszania się na otrzymywanie podarunków. Pod tym względem bardzo podobna była do niej trzecia nauczycielka, osoba nieciekawa, bez charakteru, a przynajmniej bez wybitniejszych jego cech. Wyróżniał ją jedyny rys wybitny — posunięte do granic ostatecznych sknerstwo. Kochała pieniądze dla samych pieniędzy. Widok złotej monety rozpalał zielone, ciekawe do obserwowania błyski ogniste w jej oczach. Pewnego razu, chcąc okazać mi tym szczególne względy, zabrała mnie z sobą na górę do swojego pokoju, gdzie, otworzywszy tajemny schowek, pokazała mi skarb, na który składała się górka pięciofrankówek ogólnej wartości około piętnastu gwinei. Kochała ten skarb miłością ptaka do wyklutych przez siebie jajek. Były to jej oszczędności. Lubiła przychodzić do mnie, aby móc mówić o nich z upojnym, nie słabnącym ani na chwilę uwielbieniem, niezrozumiałym wręcz u osoby, nie mającej jeszcze ukończonych dwudziestu pięciu lat.
Paryżanka, wprost przeciwnie, była marnotrawna, rozrzutna i nierzetelna — z natury przynajmniej — czy i w czynach także, nie miałam sposobności przekonać się o tym. Nierzetelność jej dała mi znać o sobie, wyzuwając bardzo ostrożnie na jaw swój łeb żmii. Dziwny wydał mi się płaz ten na pierwszy rzut oka; nowość jego widoku zaostrzyła moją ciekawość: gdyby wystąpił śmiało na widownię, potrafiłabym może filozoficznie pogodzić się z nim i obojętnie przyjrzałabym się mu w całej jego okazałości, od rozwidlonego języka do koniuszka łuszczastego ogona. Prześlizgnął się tylko jednak pośpiesznie pomiędzy kartkami lichej powieści i, przy pierwszym zetknięciu się z nieostrożnym przedwczesnym ujawnieniem gniewu na niego, tchórzliwie zwinął się w kłębek i umknął sycząc zjadliwie.
Paryżanka znienawidziła mnie od tego dnia.
Tkwiła zawsze po uszy w długach: wybierała stale naprzód swoją pensję nauczycielską, trwoniąc ją nie tylko na sprawianie wciąż nowych szmatek, ale także na kupowanie perfum, kosmetyków, słodyczy i różnych łakoci. Jak zimną, nieczułą epikurejką była we wszystkich tych rzeczach! Widzę ją teraz wyraźnie przed sobą: szczupłą, o chudej, zapadniętej twarzy, o cerze bladej, niezdrowej, o regularnych rysach i nieskazitelnych zębach, o cienkiej jak nitka linii ust, szerokim, wystającym podbródku i zimnym, lodowatym wyrazie jasnych oczu. Śmiertelnie nienawidziła pracy, miłując jedynie to, co nazywała przyjemnościami i rozrywkami, a co w rzeczywistości było głupim, bezsensownym, bezcelowym marnowaniem czasu.
Madame Beck nie miała najmniejszych złudzeń co do wartości moralnej tej kobiety. Mówiła pewnego razu ze mną o niej z dziwnym połączeniem obojętności, surowej, potępiającej krytyki i nienawiści. Zapytałem wobec tego dlaczego trzyma ją w swoim zakładzie wychowawczym. Odpowiedziała mi otwarcie, nie krępując się bynajmniej, że dogadza to jej interesom jako przełożonej. Mademoiselle St. Pierre posiada w niezrównanym wprost stopniu dar utrzymywania w karności najbardziej rozwydrzonych jednostek spośród uczennic. Wywiera na nie wpływ kamionujący nieledwie, i to w sposób niesłychanie spokojny, nie posługując się żadnymi środkami gwałtu. Nie podnosząc głosu, trzyma je w ryzach i skutecznie hamuje ich zapędy, podobnie jak mroźne powietrze skuwa i unieruchamia wezbrane gwałtownie wody potoku.
Je sais bien qu‘elle n‘a pas de principes, ni peut-être de moeurs[48] — przyznała Madame szczerze wyjaśniając filozoficznie: — „son maintien en classe est toujours convenable et rempli même d‘une certaine dignité; c’est tout ce qu‘il faut. Ni les éléves ni les parents ne regardent plus loin, ni, par conséquent, moi non plus.[49]
Zabawny, hałaśliwy, pełen pustoty światek zaludniał szkołę Madame Beck: uczynione tu wszystko, aby kwiatami zamaskować ogniwa łańcuchów niewoli, krępującej swobodę wychowanek; subtelny duch papizmu przenikał wszystkie urządzenia: jako przeciwwagę nakładanych na dziewczątka silnych hamulców, zgadzano się stosować większą pobłażliwość na punkcie zadowolenia ich potrzeb zmysłowych (o ile można tak wyrazić się). Umysł każdej z młodych dziewcząt był zaprawiany do ulegania pętom niewoli, aby jednak nie dopuścić do zbędnego rozmyślania nad tym faktem, korzystano z każdego pretekstu zaprzątania ich uwagi cielesnymi rozrywkami, których miały też pod dostatkiem. I tutaj, tak samo jak na innych punktach, dążył Kościół do urabiania swoich wychowanek na silne fizycznie, acz słabe duchowo jednostki, krzepkie, tęgie, wesołe, jak najmniej myślące i wiedzące, nie interesujące się niczym. „Jedzcie, pijcie i żyjcie!“ — oto jego hasło w stosunku do nich — „hartujcie i umacniajcie wasze ciała, a troskę o dusze wasze pozostawcie mnie. Sprawuję nad nimi pieczę, kieruję nimi, odpowiadam za ich los.“ Układ taki uważa każdy wierzący katolik za korzystny dla siebie. Lucyper ofiaruje takie same warunki: „Dam ci maximum władzy tutaj na ziemi, zapewnię ci sławę jaką tylko posiąść można i jaka może być czyimkolwiek udziałem. O ile więc zgodzisz się wielbić mnie, wszystko to będzie twoje“.
W tym czasie — wśród pełnego rozkwitu lata — dom Madame Beck stawał się miejscem tak wesołym, jakim szkoła zasadniczo być powinna. Przez cały dzień wielkie paradne drzwi wejściowe stały szeroko otworem, słońce było tutaj towarzyszem nieodstępnym, chmury rozstąpiły się i jak gdyby znikły z widnokręgu, ginąc poza linią morza i sadowiąc się najprawdopodobniej ponad wyspami takimi jak Anglia — droga nasza kraina mgieł. Ponad suchym lądem stałym nie było ich ani śladu. Mieszkaliśmy wszyscy bardziej w ogrodzie niż pod dachem; w grand berceau odbywały się nie tylko lekcje i wykłady, ale spożywano tu również posiłki. Przygotowywanie się do wielkich ferii letnich zaznaczało się przeistoczeniem swobody w rozkiełznanie nieledwie. Jesienne długie ferie rozpoczynały się już za dwa miesiące, przed tym wszakże miało odbyć się wielkie doroczne święto — fête de Madame — obchodzone obyczajem katolickim imieniny przełożonej.
Główną aranżerką całego obchodu była Mademoiselle St. Pierre. Madame, jako solenizantka, trzymała się z dala, udając nawet nieświadomą będących w pełnym toku przygotowań, jak gdyby nie interesując się wcale nimi. Nade wszystko zaś nie wiedziała, ani nawet nie podejrzewała jakoby, że w całej szkole zbierano składki pieniężne na zakupienie odpowiednio wspaniałego corocznego podarunku. Wrodzony takt łaskawego czytelnika pozwoli mu wykreślić z pamięci krótką, tajemną naradę, odbytą w tej materii we własnej sypialni Madame.
— Co chciałaby pani dostać w tym roku? — zagadnęła ją paryska jej adiutantka.
— O, to nie ważne! Dajmy temu spokój! Pozwólmy biednej dziatwie zatrzymać swoje grosze — rzekła Madame ze skromnie dobrotliwym uśmiechem.
Mademoiselle St. Pierre, znająca Madame na wylot, wysunęła dolną szczękę; dla takiego skromnie dobrotliwego wyrazu przełożonej — „son air de bonté“ miała jedną tylko pogardliwą nazwę „des grimaces“ — udawanie. — Jej samej nie przychodziło na myśl udawać przez chwilę bodaj, że wierzy w szczerość Madame.
Vite! — prędko — wołała oschle. — Niech pani wymieni ten przedmiot. Czy ma to być coś z biżuterii, czy z porcelany, srebra, towarów łokciowych lub szmuklerszczyzny?
Eh bien! Deux ou trois cuillers et autant de fourchettes en argent.[50]
Wynikiem tej rozmowy była ładna kasetka, zawierająca nakrycia srebrne za trzysta franków.
Program uroczystości tego dnia obejmował: Ofiarowanie prezentu, spożycie drugiego śniadania w ogrodzie, przedstawienie teatralne, w którym nauczycielki i uczennice występowały jako wykonawczynie ról, tańce i odświętną wieczerzę. Program ten wydał mi się prawdziwie imponujący — pamiętam dobrze wrażenie jakie na mnie wywarł. Zélie St. Pierre znała się na urządzaniu tych obchodów i aranżowała je po mistrzowsku.
Punktem kulminacyjnym było przedstawienie, wymagające całego miesiąca uprzednich przygotowań. Wybór aktorów musiał być dokonany ze szczególną starannością, po czym dopiero następowały lekcje dykcji, ruchów i wreszcie praca przy nieskończonych próbach. Jak łatwo domyśleć się, nie wystarczyłaby na podołanie temu wszystkiemu sama tylko Zélie St. Pierre: niezbędne było innego jeszcze rodzaju znawstwo, inne talenty niż te, jakimi rozporządzała wszechstronna Paryżanka. Posiadał je, na szczęście, jeden z wykładowców, Mr. Paul Emmanuel, profesor literatury. Nie udało mi się nigdy być obecną na prowadzonych przez niego wykładach sztuki aktorskiej, często jednak widywałam go, przechodzącego przez carré (jak już zaznaczyłam, zwano tak czworoboczny przedsionek, oddzielający dom mieszkalny od pomieszczeń szkolnych). Czasem też, w ciepłe wieczory, słyszałam przez otwarte drzwi wykłady Mr. Paula. Ze wszystkich stron także wpadało mi w uszy odmieniane przez wszystkie przypadki imię jego oraz opowiadane o nim anegdoty. Panna Ginevra Fanshave zwłaszcza, powołana do odegrania głównej roli w sztuce, zwykła, spędzając ze mną znaczną część wolnych godzin, szpikować swoje rozmowy i opowiadania częstymi wzmiankami o jego sposobie wyrażania się.
Uważała go za potwornie brzydkiego, zapewniając, że sam dźwięk jego głosu i echo jego kroków, są zdolne doprowadzić ją do histerycznego wstrząsu. W rzeczywistości był drobnym, smagłym człowiekiem, uszczypliwym i ponurym. I mnie również wydawało się wszystko w nim niemile szorstkie: jego ostrzyżone przy samej skórze czarne włosy, jego szerokie, blade czoło, zapadnięte, chude policzki, szerokie, nerwowo drgające nozdrza, gorączkowo pośpieszne ruchy i ostre, świdrujące spojrzenie. Był niesłychanie drażliwy: można to było wyczuć z burkliwej gwałtowności, z jaką rzucał krytyczne uwagi o grze pozostających pod jego rozkazami nieudolnych artystek-amatorek. Nie rzadko też doprowadzały go one do wybuchów zniecierpliwienia fałszywym ujmowaniem myśli autora, oschłością interpretacji, brakiem uzdolnienia artystycznego.
Ecoutez! — grzmiał w najwyższej irytacji. — Vous n‘avez pas de passions vous autres? Vous ne sentez donc rien? Votre chaire est de neige, votre sang de glace? Moi, je veux que tout cela s‘allume, qu‘il ait une vie, une âme![51]
Daremne usiłowania! A kiedy wreszcie przekonał się, że są daremne, dał nagle wszystkiemu za wygranę. Próbował pierwotnie wyuczyć je wielkiego utworu tragicznego; doprowadzony do ostateczności, podarł egzemplarz tragedii na strzępy i nazajutrz zjawił się ze scenariuszem jakiejś farsy. Przypadła im ona bardziej do smaku, łatwiej mu też było wdębić ją w okrągłe, gładkie ale jakże twarde ich łepki.

Mademoiselle St. Pierre bywała stale obecna na lekcjach pana Paula Emmanuela, dochodziły też mnie wieści, że zjednywały go jej wielce dystyngowane maniery, jej wsłuchiwanie się w jego wykład z pozornym przejęciem, jej takt i wdzięk, jak mu się zdawało, wrodzony. Posiadała w istocie dar podobania się zrazu każdemu, komu chciała podobać się; nie trwało to jednak długo: zachwyt dla niej wysychał jak rosa, rozwiewał się i ulatywał jak babie lato.
Wigilia dnia imienin Madame była prawie tak samo świętem, jak dzień właściwej uroczystości. Poświęcano ją na uprzątanie, urządzanie i dekorowanie trzech sal szkolnych. Panowało w nich niezwykle gwarne, wesołe ożywienie: ani na górze, ani na dole niepodobieństwem było dla osoby szukającej samotności znaleźć jeden chociażby odpowiedni dla siebie zaciszny kącik. Ja, na przykład, zmuszona byłam szukać schronienia w ogrodzie. Przez cały dzień przechadzałam się tam, lub przesiadywałam samotnie, grzejąc się w blaskach słońca, znajdując miły cień pośród drzew. Za jedyne towarzystwo miałam własne myśli, które wystarczały mi jednak. Dobrze pamiętam, że dnia tego nie zamieniłam dwóch zdań nawet z żadną żywą duszą, samotność nie ciążyła mi jednak. Byłam rada spokojowi, jaki mnie otaczał. Dla postronnego widza wystarczało raz lub dwa przejść przez pokoje szkolne, aby przekonać się jakie zmiany zostały w nich dokonane, jak przeistoczono jedną z sal w pięknie zielenią udekorowaną widownię, tuż obok której zarezerwowano miejsce na szatnię; w głębi widowni była specjalnie zbudowana na podobne okazje scenka z odpowiednimi kulisami. Mr. Paul Emmanuel oraz Mademoiselle St. Pierre objęli naczelne kierownictwo, a doborowy zespół uczennic pracował gorliwie pod ich przewodem.
Nadszedł wreszcie wielki dzień. Słońce wstało gorące, niebo było bez jednej chmurki i takie pozostało aż do wieczora. Wszystkie drzwi i wszystkie okna były otwarte na oścież, co nadawało wnętrzu miły charakter letniej swobody; najzupełniejsza dowolność zdawała się w istocie głównym hasłem dnia. Nauczycielki i uczennice zjawiły się na śniadanie w szlafroczkach i zakręconych papilotach: myśląc „avec délices“ — z rozkoszą — o swoich toaletach wieczorowych, zdawały się lubować rzadko udzielanym im prawem zaniedbania w stroju w ciągu całego przedpołudnia, ni to radni miejscy, poszczący przez cały dzień, aby godnie przygotować się do czekającego ich wieczorem bankietu. Około dziewiątej z rana dano nam znać o przybyciu osobistości, sprawującej funkcję osobliwie doniosłą — „du coiffeur“ — fryzjera. Było to może świętokradztwem, stwierdzić wszakże należy gwoli prawdzie, że główną swoją kwaterę rozbił on w kaplicy, aby tutaj, w obecności „bénitier“ — kropielnicy świec i krucyfiksu, odprawiać misteria swojej sztuki. Każda z dziewcząt wzywana była kolejno, aby przejść przez jego ręce, z których wyłaniała się z główką gładką jak z pudełeczka, przedzieloną nieskazitelnie geometryczną linią przedziału i oplecioną dokoła greckimi warkoczami, lśniącymi, jak gdyby były świeżo polakierowane. I ja z kolei wraz z innymi poddałam głowę moją zabiegom czarodzieja, który okazał się nim w istocie, kiedy bowiem, wydostawszy się z jego rąk, spojrzałam do lustra, nie mogłam wręcz uwierzyć w metamorfozę, jaką mi ono odzwierciadliło: tak dalece zdumiewające było bogactwo loków, uwitych z ciemnych moich włosów, że budziło obawę czy wszystkie one wyrosły naprawdę na mojej głowie, nie uspokoiłam się też dopóki mocne kilkakrotne pociągnięcie za nie w rozmaitych miejscach i kierunkach nie przekonało mnie, że obawy te są płonne. Musiałam wobec tego przyznać, że fryzjer jest pierwszorzędnym artystą, zdolnym wyczarować cuda z najmniej wdzięcznego nawet materiału.
Po zamknięciu kaplicy stały się sypialnie miejscem dokonywania podstawowych obrządków stroju, zaczynając oczywiście od obfitych, gruntownych ablucji. Było i będzie dla mnie zawsze zagadką, w jaki dzieje się to sposób, że kobiety poświęcają tak wiele czasu na zabiegi toaletowe, osiągając w zamian tak nikłe stosunkowo rezultaty? Praca ich na tym punkcie wydawała mi się tego dnia zwłaszcza tak bardzo skomplikowana, długotrwała, a wynik tak bardzo skromny! Świeżo oddana z prania — albo nowa — biała muślinowa sukienka, błękitna szarfa (kolory Matki Boskiej), para białych, czy koloru słomkowego skórkowych rękawiczek — taki był strój galowy, którego wdzianie kosztowało każdą z naszych nauczycielek i wychowanek trzy bite godziny.
Przyznać jednak należy, że, jakkolwiek skromny, był strój ten niezrównany pod względem zręczności i dokładności odrobienia, świeżości i wdzięku, jaki nadawał każdej postaci. Że zaś każda główka była uczesana w sposób idealnie twarzowy, odpowiadający zaokrąglonym zarysom ogólnej sylwetki tych rodowitych z krwi i kości Labassecouriennes — może nieco ciężkawych dla lubujących się w bardziej zwiewnym uroku — był efekt ogólny wcale pociągający.
Patrząc na jasnowłosą, przeważnie biało ubraną gromadkę, poczułam — dobrze to pamiętam — że muszę, w zestawieniu z nią, sprawiać wrażenie ciemnej plamy na nieskalanie śnieżnym tle, brakło mi jednak odwagi pójścia w ich ślady i ustrojenia się w przejrzystą białą szatę. Z konieczności oczywiście musiałam wdziać na siebie coś lekkiego, cienkiego: zbyt gorąco było na wszelkie grubsze materiały — przeszukałam też starannie tuzin sklepów co najmniej, aby wreszcie natrafić na rodzaj cienkiej krepy w popielato-różowawym odcieniu, przypominającym barwę a raczej bezbarwność mgły, spowijającej wrzosowisko w pełnym rozkwicie.
Moja tailleuse — krawcowa — życzliwie nie pożałowała trudu, aby zrobić z tego materiału co tylko się dało, jak słusznie bowiem zauważyła, był on „si triste, si peu voyant“ — taki smutny, tak mało jaskrawy — że należało podwójny nacisk położyć na staranność kroju i odrobienia. Dobrze się stało, że była ona tego zdania, ja sama bowiem nie posiadałam nic: ani kwiatka, ani klejnotu, aby ożywić tę przytłumioną, nikłą całość. Nade wszystko jednak nie posiadała cera moja naturalnego zabarwienia różowego, stanowiącego najkorzystniejsze tło ogólne każdego stroju.
Braki takie nie rzucają się nam tak bardzo w oczy i nie dają znać o sobie w codziennej rutynie obowiązków, narzucają się jednak naszej świadomości w sposób nader niemiły, ilekroć szczególna jakaś okazja domaga się osobliwego uświetnienia ogólnej naszej aparycji.
Muszę przyznać wszelako, że ja, osobiście, czułam się w tej ciemnej — w zestawieniu z ogólną białością — sukni dziwnie swobodnie i swojsko, jak na pewno nie czułabym się w żadnym stroju jaśniejszym, ani barwniejszym. Dotrzymywała mi pod tym względem towarzystwa sama Madame, której suknia była prawie w takim samym spokojnym odcieniu jak moja, poza tym, że zdobiła ją bransoleta oraz wielka, złota, wysadzana pięknymi drogimi kamieniami brosza. Spotkałyśmy się przypadkowo na schodach. Skinęła przyjaźnie głową na mój widok i uśmiechnęła się z uznaniem. Nie dlatego, aby miała uważać, że jest mi w moim stroju szczególnie do twarzy — trudno przypuścić, aby mogło ją to tak bardzo interesować — uważała wszelako, że jestem ubrana „convenablement“ i „décemment“ — odpowiednio i przyzwoicie — a Odpowiedniość i Przyzwoitość były głównymi bożyszczami, jakim hołdowała nade wszystko. Zatrzymała się nawet, położyła mi na ramieniu urękawiczkowaną rękę, w której trzymała haftowaną, uperfumowaną chusteczkę i szepnęła mi do ucha sarkastyczną uwagę o innych nauczycielkach (którym przed chwilą prawiła komplementy z racji korzystnego ich wyglądu).
— Nie istnieje nic równie niedorzecznego — rzekła — jak sposób ubierania się „des femmes mûres“ — kobiet dojrzałych — tak samo, jak ubierają się piętnastoletnie podlotki. „Quant à la St. Pierre, elle a l‘air d‘une vieille coquette, qui fait l‘ingénue“.[52]
Będąc zupełnie gotową o parę godzin wcześniej od wszystkich innych, udałam się z przyjemnością — nie do ogrodu, gdzie służba zajęta była ustawianiem długich stołów na kozłach, przynoszeniem krzeseł i ławek i nakrywaniem do kolacji — ale do pokojów szkolnych, w tej chwili pustych zupełnie, cichych, przewiewnych i czystych; ściany ich były świeżo wymalowane, posadzki zaciągnięte, wyfroterowane i pachnące woskiem; w każdym kącie pełno kwitnących roślin w wielkich donicach; założone wczoraj dopiero czyste firanki pięknie udrapowane były przy wielkich oknach.
Cofnąwszy się do pierwszej klasy, mniejszego i jeszcze milszego pokoju, niż oba pozostałe i, wydostawszy z oszklonej szafki, od której klucz był stale w moim posiadaniu, książkę o ciekawie zapowiadającym się tytule, usiadłam, aby móc czytać ją w spokoju. Oszklone drzwi tej sali szkolnej prowadziły wprost do wielkiego berceau; gałęzie akacji zwisały na szyby, sięgając aż do krzewu różanego, kwitnącego przy balustradzie przeciwległego okna. Wśród gałęzi tego krzewu uwijały się z radosnym brzękiem znęcone miodnym zapachem pszczoły. Zaczęłam czytać. W tej chwili właśnie, kiedy ciche pobrzękiwanie pracowitych owadów, miły cień, utworzony przez splecione gałęzie, ciepły, samotny spokój mojego schronienia zaczęły mącić dla mnie znaczenie przebieganych oczami kart i odrywać od nich moją uwagę, skierowując ją po manowcach marzeń ku dalekiej krainie wyśnionej — w tej samej chwili przywrócił mnie do przytomności najostrzejszy dźwięk dzwonka przy drzwiach wejściowych, jakim rozbrzmiewał kiedykolwiek ten stale nad miarę tarmoszony instrument.
Dzwonienie nie przestawało alarmować przez cały ranek: robotnicy, służba, coiffeur, tailleuses, raz w raz przychodzili i wychodzili. Nie było nadto powodu przypuszczać, aby to alarmowanie miało ustać i w godzinach popołudniowych także, spodziewano się bowiem przybycia powozami, karetami i dorożkami setki jeszcze uczennic pozamiejscowych. Nie można było również liczyć na zamilknięcie dzwonka i w ciągu wieczora nawet, kiedy licznie gromadzić się będą rodzice uczennic i znajomi ich, zaproszeni na przedstawienie. W tych warunkach był najostrzejszy nawet dźwięk dzwonka rzeczą najzupełniej naturalną, a jednak poszczególny odgłos ten miał wyjątkowy charakter, który od razu stargał i rozproszył przędziwo moich rojeń, każąc mi wzdrygnąć się lękliwie, przy czym książka stoczyła się z moich kolan na podłogę.
Nachyliłam się, aby ją podnieść, kiedy rozległ się — silny, szybki, stanowczy krok męski, zdążający w moją stronę wprost przez przedsionek, kurytarz, carré, przez pierwszy, potem przez drugi oddział i przez wielką salę. Zamknięte drzwi pierwszej klasy, w której znalazłam schronienie, nie stanowiły przeszkody dla przybywającego, rozwarły się bowiem mocno znać szarpnięte, w ich otworze ukazało się palto i „bonnet grec“ — rodzaj wydłużonego beretu — a para błyszczących oczu rozejrzała się w pierwszej chwili niepewnie, wnet wszakże wpiła się żądnie w moją twarz.
C‘est celà! — zawołał szorstki głos. — Je la connais; l‘Anglaise. Tant pis. Toute Anglaise, et par conséquent, toute bégueule qu‘elle soit — elle fera mon affaire, et je saurai pourquoi.[53].
I wnet potem, z poważną uprzejmością (wyobrażał sobie widocznie, że nie doszły moich uszu jego niezbyt uprzejme pomruki) zwrócił się do mnie i najpotworniej zniekształconą angielszczyzną bąknął: Miss... musi pani grać! Nie ruszę się stąd!
— Czym mogę służyć panu, Mr. Paul? — zapytałam. Był to Mr. Paul we własnej osobie, w stanie większego podniecenia niż kiedykolwiek.
— Musi pani grać. Nie może pani wykręcać się, ani grymasić, ani udawać skromnisi. Przejrzałem panią na wylot zaraz pierwszego wieczora, kiedy pani zjawiła się tutaj. Widzę pani moyens — środki —; potrafi pani grać, musi pani grać.
— O czym pan mówi, Mr. Paul?! Nie rozumiem pana.
— Nie ma czasu do stracenia — mówił, a raczej trzepał dalej po francusku — musimy rzucić do licha wszelkie wahania, wykręty, wszelką minoderię. Musi pani przejąć rolę.
— W wodewilu?!
— W wodewilu. Nareszcie zrozumiała pani.
Zaparło mi oddech z przerażenia. O czym ten człowiek mówi?
— Niech pani posłucha! — rzekł. — Wyjaśnię pani, o co idzie, a pani odpowie „Tak!“ albo „Nie!“ — i, zależnie od odpowiedzi pani, będę wiedział co mam o pani myśleć.
Policzki jego płonęły opanowanym z trudnością podnieceniem, najwyższym, do jakiego zdolna była jego niesłychanie pobudliwa, zapalna natura; oczy jego rzucały ostre błyski. Nie mogło ulegać wątpliwości, że wszelka, nie odpowiadająca jego zamierzeniom, niemiła mu decyzja, wszelkie opieranie się, wahanie, a nade wszystko odmawianie i nie uleganie mu, może doprowadzić go do wybuchu niepohamowanej gwałtowności. Jedynym, co mogło jako tako ukoić jego wzburzenie, było zachowanie milczenia: nie przerywając mu też ani jednym słowem, słuchałam.
— Wszystko wali się, grozi przegraną na całej linii — zaczął. — Luiza Vanderkelkov rozchorowała się — tak przynajmniej utrzymuje jej śmieszna, niedorzeczna matka; ja osobiście pewien jestem, że mogłaby grać, gdyby chciała; brak jej dobrej woli jedynie. Miała odegrać główną rolę, jak pani wiadomo, albo może nie wiadomo — mniejsza o to zresztą: bez tej roli cała sztuka jest nie do pomyślenia. Pozostało już teraz parę godzin tylko do wyuczenia się jej; nie podobna byłoby przekonać ani jednej z dziewcząt w całej szkole, nie podobna byłoby przemówić żadnej do rozsądku, aby zgodziła się podjąć tego zadania. Prawdą a Bogiem nie jest to rola ani interesująca, ani przyjemna; ich nędzny amour propre — miłość własna — ta marna właściwość, która w tak wysokim stopniu cechuje kobiety, wzdrygnęłaby się przed podobną decyzją. Kobiety angielskie bywają bądź najgorsze, bądź najlepsze spośród przedstawicielek swojej płci. Dieu sait que je les déteste comme la peste ordinairement[54] — mruknął przez zęby. — Zwracam się więc po ratunek do kobiety angielskiej. Co mi ona odpowie? Tak? czy — Nie?
Tysiące najsłuszniejszych sprzeciwów wołało głośno „nie!“ w moim mózgu. Obcy język, krótki czas na wyuczenie się, wystąpienie publiczne... Wrodzone usposobienie moje wzdrygało się, poczucie własnych możliwości kazało mi cofnąć się, szacunek dla siebie samej, czy miłość własna (ta nędzna właściwość) powstrzymywały mnie całą siłą. „Non, non, non!“ — Nie, nie, nie! — burzyło się to wszystko, kiedy wszakże spojrzałam na Mr. Paul‘a i z jego rozpłomienionych, badawczo utkwionych we mnie oczu wyczytałam, poza groźbami, jakie ciskały, prośbę błagalną, zerwała się z warg moich odpowiedź: „tak!“ — „Oui!“
Na chwilę sztywność i napięcie jego rysów złagodniały, ustępując miejsca wyrazowi zadowolenia, rozpromienienia nawet. Wnet jednak opamiętał się i przybrał ponownie ton władczy.
Vite à l‘ouvrage! — szybko do roboty! — Oto książka pani, proszę czytać.
Zaczęłam czytać. Nie robił żadnych uwag, przy niektórych tylko ustępach pomrukiwał gniewnie i niecierpliwie uderzał obcasem o podłogę. Potem on sam odczytał mi całość. Usiłowałam pilnie naśladować go. Była to bardzo niesympatyczna rola — mężczyzny — pustogłowego fanfarona. Nie podobna było włożyć serca ani duszy w odtworzenie tej postaci: znienawidziłam ją od pierwszego razu. Cała sztuka — krotochwila raczej — obracała się dokoła zabiegów, czynionych przez dwóch rywali o zdobycie ręki pięknej zalotnicy. Jeden z nich przezwany był „Niedźwiedziem“. Był to zacny i dzielny, ale nieogładzony prostak, coś w rodzaju nieoszlifowanego brylantu; drugi — płochy wietrznik, pyszałek i przeniewierca: tym wietrznikiem, pyszałkiem i przeniewiercą miałam być ja właśnie.
Robiłam co było w mojej mocy — wiedziałam, że było to niewiele — mój sposób odtwarzania wywołał jednak niezadowolenie Mr. Paula, który zaczął wyraźnie pienić się. Zdwoiłam wysiłki, dzięki czemu udało mi się przewyższyć własne możliwości. Przypuszczam, że moja dobra wola zdołała przejednać surowego krytyka. Oświadczył, że jest nawet zadowolony po części. — „Ça ira!“ — pójdzie! — zawołał, że zaś z ogrodu zaczęły dolatywać liczne głosy, a białe suknie migały raz w raz pośród drzew, dodał: „Musi pani wycofać się; musi pani być zupełnie sama, aby nauczyć się swojej roli. Proszę iść za mną!“
Nie pozostawiwszy mi ani możności ani czasu do namysłu, porwał mnie w tej samej chwili z gwałtownością wichru za sobą na górę po dwóch — nie, po trzech piętrach schodów (zapaleniec ten zdawał się, wiedziony instynktem, odnajdywać drogę wszędzie), aż wreszcie zataszczył mnie na samotne, wysokie poddasze, wepchnął do wnętrza i zamknął mnie w nim na klucz, który wsunął do swojej kieszeni, poczem znikł momentalnie.
Poddasze nie było miłym miejscem: przypuszczam, że on sam nie wiedział jak bardzo niemiłym, nie zamknąłby mnie w nim bowiem tak bez wszelkich ceremonii. W ten upalny letni dzień panował tam żar afrykański; w zimie, przeciwnie, była tu istna Grenlandia. Całe poddasze wypełnione było mnóstwem skrzyń i wszelkiego rodzaju rupieci; stare, wyszłe z użycia suknie zawieszone były na niemalowanych ścianach, pajęczyny zasnuły nieomiataną nigdy powałę. Wiadomo było, że zagnieździły się tam szczury, czarne karaluchy i chrząszcze, a nawet, wedle podawanej z ust do ust legendy miano spotkać tu raz upiorną zjawę mniszki, zwykłej krążyć po ścieżkach ogrodu jedynie. Ciemność zaległa jedną część tego poddasza, oddzieloną, jak gdyby dla spotęgowania jej tajemniczości, grubą zgrzebną kotarą, która służyć miała za rodzaj osłony dla zimowych okryć, zwisających każde ze swojego gwoździa, niby złoczyńca z haka szubienicy. Utrzymywano, jakoby mniszka ukazywać się miała spośród tych okryć, spoza kotary. Nie wierzyłam temu, nie budziła też we mnie lęku myśl o podobnej możliwości, wystraszył mnie, natomiast, widok bardzo ciemnego, opasłego szczura z długim ogonem, wysuwającego się chyłkiem z mrocznej alkowy; a bardziej jeszcze przeraziło mnie dostrzeżenie czarnych karaluchów pstrzących ruchomymi ciemnymi plamami podłogę. Te akcesoria mojego zamknięcia wyprowadziły mnie bardziej z równowagi, aniżeli rozsądek pozwoliłby mi przyznać się do tego. Nie mniej gnębiąco podziałał na mnie kurz, zaśmiecenie, zaduch i spiekota, jakie panowały tu wszechwładnie. Te ostatnie warunki zaciążyłyby mi rychło w sposób nie do zniesienia, gdyby nie udało mi się szczęśliwie odemknąć i podeprzeć otworu w powale, a tym samym umożliwić częściowy przynajmniej dopływ świeżego powietrza. Pod ten otwór podsunęłam sporych rozmiarów pustą skrzynię, na niej umieściłam mniejszą skrzynkę, jako tako starłam z obu pokrywające je pokłady kurzu, zebrałam ostrożnie dokoła siebie fałdy mojej sukni (mojej najlepszej sukni, zapamiętać winieneś, łaskawy czytelniku i dlatego przedmiotu usprawiedliwionej mojej troski o nią) i wdrapałam się na ten chwilowy nie nazbyt pewny tron. Usadowiona na nim wreszcie, zabrałam się do przyswojenia sobie tekstu roli. Ucząc się, nie zapominałam równocześnie o konieczności zwracania bacznej uwagi na zagrażające mi zewsząd czarne karaluchy, których bałam się bardziej jeszcze śmiertelnie niż szczurów.
Pierwszym moim wrażeniem było, że to, czego podjęłam się, okaże się dla mnie niemożliwym do wykonania, z tym większą też stanowczością i energią postanowiłam zrobić co będzie w mojej mocy, z góry zrezygnowana, że wynik moich usiłowań może być żałosny. Rychło wszakże przekonałam się, że jedna część tej bardzo krótkiej zresztą sztuki nie będzie zbyt trudna do pamięciowego opanowania w ciągu paru pozostających mi godzin, zaczęłam też uczyć się jej z początku szeptem, potem głośno. Zupełnie zabezpieczona przed ludzkimi uszami i oczami, śmiało odgrywałam moją rolę wobec zaludniającego poddasze robactwa. Przejąwszy się pustotą, płochością i zakłamaniem postaci, którą miałam odtworzyć i którą w gruncie rzeczy pogardzałam, zemściłam się na tym fanfaronie, obłudniku i zarozumialcze możliwym podkreśleniem, uwydatnianiem i spotęgowaniem jego zarozumialstwa, fanfaronady i obłudy.
Na tych usiłowaniach upłynęło mi całe popołudnie: zmierzchało się już, że zaś nie jadłam nic od rana, zaczął coraz mocniej doskwierać mi głód. Przyszła mi na myśl wieczerza, którą niewątpliwie raczono się już na dole w ogrodzie. (Widziałam, przechodząc przez przedsionek, koszyk pełen „Pâtés à la crême“ — ciastek z kremem — ponad które nie istniał w moim pojęciu żaden bardziej ponętny przysmak). Byłby on w tej chwili bardzo à propos — pożądany — powiedziałam sobie, w miarę też wzmagania się mojej tęsknoty za owymi pâtés, uświadamiałam sobie z coraz większą goryczą jaką niesprawiedliwością jest głodzenie mnie i zamykanie w więzieniu w dniu tak uroczystym. Mimo że poddasze było znacznie oddalone od furtki wejściowej, zamykającej ogród od ulicy i równie oddalone od drzwi prowadzących do hallu, dochodził do mnie, wprawdzie nieco przytłumiony, ale wyraźny, nie ustający ani na chwilę nieledwie odgłos dzwonka, i tak samo nie ustające toczenie się kół po wyboistym bruku. Wiedziałam, że ogród i dom są natłoczone i że wszędzie panuje wesoły, radosny nastrój. A tutaj, na górze, zaczęło ściemniać się na dobre. Przestałam już nawet dostrzegać karaluchy; drżałam, że mógłby który z nich wleźć na mój tron i, niezauważony przeze mnie, dostać się we fałdy mojego ubrania. Zniecierpliwiona i wylękniona, zaczęłam głośno wypowiadać moją rolę, byle zabić czymś czas. Doszłam już prawie do końca, kiedy skrzypnął klucz obrócony w zamku. O, jakże upragniony dla moich uszu odgłos! Mr. Paul (mogłam nawet w tym zgęszczającym się z każdą chwilą mroku rozpoznać, że był to Mr. Paul, tyle bowiem jeszcze pozostało światła, aby uwydatnić aksamitną czarność jego krótko ostrzyżonych włosów i bladość jego czoła) zajrzał do wnętrza.
— Brawo! — zawołał, otwierając drzwi szerzej i pozostając na progu. J‘ai tout entendu. C‘est assez bien. Encore.[55].
Zawahałam się na chwilę.
Encore! — powtórzył surowo. — Et point de grimaces! A bas la timidité[56]
Wyrecytowałam raz jeszcze całą rolę, od początku do końca, bez porównania gorzej jednak, aniżeli kiedy byłam sama.
Enfin elle sait — umie przynajmniej — mruknął niezupełnie zadowolony. Sam jednak rozumiał, że nie należało wszak być zbyt wymagającym w tych warunkach, dodał więc: — Może pani poświęcić jeszcze dwadzieścia minut na przygotowanie: au revoir! — do widzenia — i zamierzał wyjść.
— Proszę pana — zawołałam, zdobywając się na odwagę.
Eh bien, qu‘est ce que c‘est, mademoiselle?[57]
J‘ai bien faim.
Comment, vous avez faim? Et la collation?[58]
— Nic mi o niej nie wiadomo. Zamknięta tutaj nie widziałam jej nawet.
Ah, c‘est vrai — zawołał.[59]
W jednej chwili zrzekłam się tronu, opuściłam poddasze i powtórny, w odwrotnym kierunku, impet, który sprowadził mnie tutaj na górę, ściągnął mnie na dół do kuchni. Byłam pewna, że zatrzymam się w piwnicy dopiero. Ale nie! Szczęśliwie wylądowaliśmy w kuchni, gdzie kucharz otrzymał władczy nakaz dostarczenia mi jadła, a ja nie mniej władczy nakaz zjedzenia wszystkiego co mi podano. Ku wielkiej mojej radości ograniczyło się to jedynie na kawie, bułkach z masłem i ciastkach. Obawiałam się wina i deseru, czego nie lubiłam. W jaki sposób zdołał kucharz odgadnąć, że najbardziej pożądane były dla mnie pâtés à la crême — nie umiałabym powiedzieć; fakt jednak, że poszedł dokądś i przyniósł mi jedno kremowe ciastko. Bardzo potulnie i ochoczo zarazem zjadłam wszystko inne i wypiłam kawę, pozostawiając sobie ulubioną kremówkę na deser — pour bonne bouche. Mr. Paul czuwał nade mną przy moim posilaniu się, zmuszając mnie nieledwie do przełknięcia większych ilości, aniżeli mogłam im podołać.
A la bonne heure! — w dobrą chwilę! — na zdrowie! — rzekł, kiedy dałam mu do poznania, że naprawdę nie jestem w stanie zjeść nic więcej i, podniósłszy ręce do góry, wyraziłam tym gestem błagalną prośbę, aby uwolnił mnie od zjedzenia jeszcze jednej bułki, którą smarował właśnie dla mnie masłem.
— Zaliczy mnie pani do rodzaju tyranów, Sinobrodych, morzących kobiety głodem i zamykających je na poddaszu, a przecież nie jestem takim okrutnikiem. No, a teraz, mademoiselle, czy ma pani odwagę i czy czuje się pani na siłach wystąpić?
Wyraziłam przypuszczenie, że będę mogła wystąpić, jakkolwiek w rzeczywistości czułam się fatalnie stropiona. Trudno byłoby mi nawet powiedzieć co właściwie nękało mnie najbardziej. Na szczęście jednak, mały człowieczek należał do tych, którym nie podobna opierać się, o ile przeciwnik nie posiadał siły ujarzmiania, wystarczającej do przeciwstawienia się jego woli.
— Chodźmy w takim razie — rzekł, podając mi ramię.
Wsunęłam pod nie rękę i pospieszyłam za nim, zmuszona, chcąc dorównać jego krokom, do biegu nieledwie. W oświetlonym wielkimi lampami carré zatrzymał się na chwilę. Paradne, prowadzące do sal szkolnych podwoje były szeroko otwarte, tak samo jak drzwi ogrodowe, wychodzące na taras pięknie udekorowany drzewami pomarańczowymi w wielkich kubłach drewnianych oraz wysokimi kwitnącymi roślinami w doniczkach. Pośród kwiatów snuły się po tarasie grupy pań i panów w balowych strojach. Wnętrze wszystkich trzech klas widoczne w jednej nieprzerwanej perspektywie, wypełnione było hałaśliwą, żywo poruszającą się gromadą w powiewnych strojach różowych, błękitnych i śnieżnie białych. Zwisające z sufitu kryształowe żyrandole rzucały na ten barwny tłum jasne błyski; na końcu sali wznosiła się scena, ukryta za opuszczoną odświętną zieloną kurtyną, którą oświetlał od dołu szereg świateł rampy.
N‘est — ce pas que c‘est beau?[60] — zagadnął mnie mój towarzysz.
Powinna byłam dać twierdzącą odpowiedź, tak gwałtownie wszakże biło mi serce, że czułam je w krtani nieledwie, nie będąc w stanie wypowiedzieć ani słowa. Mr. Paul dostrzegł to, spojrzał na mnie z ukosa, usiłując podnieść mnie na duchu.
— Zrobię wszystko co będzie w mojej mocy, chciałabym jednak, ażeby było już po wszystkim — rzekłam — poczem zapytałam: — Czy będziemy musieli przedostać się przez całą tę ciżbę?
— Ani się śni: umiem lepiej radzić sobie — przejdziemy tędy, przez ogród.
W jednej chwili byliśmy na otwartym powietrzu, gdzie od razu odświeżyła mnie chłodna, cicha noc. Nie było księżyca, ale odblask wielu jarząco iluminowanych okien rzucał jasny krąg świetlny na ogród, a nawet, słabszy nieco, na aleje i ścieżki. Chmury nie przysłaniały ciemnego szafiru nieba, wspaniale rozedrganego żywymi, migotliwymi ognikami gwiazd. Jakie łagodne są noce na kontynencie! Jakie ciche, balsamiczne i bezwietrzne! Nie ma tu mgieł morskich; nie ma mrożącej do szpiku kości wilgoci: bezmgliste jak południe, świeże jak poranek.
Przebiegłszy na przełaj przez ogród, dostaliśmy się szklanymi drzwiami do pierwszej klasy. Drzwi były otwarte, podobnie jak wszystkie inne drzwi tej nocy, z łatwością też przeprowadził mnie mój towarzysz do małego gabineciku, oddzielającego dzięki przepierzeniu pierwszą klasę od wielkiej sali, przeznaczonej na uroczysty obchód. I tutaj także, w małym gabineciku, olśniła mnie mnogość świateł, ogłuszył skłócony zgiełk licznych głosów, chwyciła za gardło duszna atmosfera natłoczonego wnętrza.
De l‘ordre! Du silence! — Porządek! Cisza! — nakazał Mr. Paul. — Co to za hałas?! — krzyknął gniewnie i od razu wszystko uciszyło się. Wystarczyło kilkanaście wypowiedzianych przez niego słów i tyleż uczynionych gestów, aby wyprosić za drzwi połowę obecnych i zmusić pozostałe osoby do zachowania porządku i spokoju. Potem dopiero wprowadził mnie i przedstawił. Otworzono szeroko oczy; tu i ówdzie rozległy się tłumione chichoty. Było to dla wszystkich niespodzianką: ani im przez myśl przeszło, aby „Angielka“ mogła wystąpić w wodewilu. Ginevra Fanshave wspaniale ustrojona, jak wymagała tego jej rola, i wyglądająca prześlicznie, wpatrzyła się we mnie ze zdumieniem. Moje zjawienie się było dla niej zgrzytem, niemile zakłócającym radosne jej upojenie na myśl o wystąpieniu publicznym wobec setek olśnionych jej aparycją widzów. Ona sama nie doznawała ani tremy, ani zawstydzenia. Na pewno wykrzyknęłaby głośno na mój widok, gdyby Mr. Paul nie trzymał jej krótko, tak samo jak wszystkich innych.
Rozejrzawszy się krytycznym wzrokiem po obecnych, zwrócił się do mnie:
— I pani także musi przebrać się odpowiednio do swojej roli.
— Tak! Musi przebrać się za mężczyznę! — zawołała Zélie St. Pierre i, wyskakując naprzód i narzucając się natrętnie, dodała: — Ja sama przebiorę ją!
Nie uśmiechała mi się bynajmniej myśl wystąpienia w przebraniu męskim. Nie byłoby ono odpowiednie dla mnie. Zgodziłam się odegrać rolę mężczyzny, co się tyczyło wszakże włożenia na siebie męskiego stroju: halte — là — hola! basta! — Nie. Zatrzymam własny mój ubiór. Niech się dzieje co chce. Może Mr. Paul awanturować się i złościć do woli: zatrzymam własny mój strój. Oświadczyłam to w sposób stanowczy, głosem nieprzejednanym, mimo że cichym i bodaj nawet nieco niepewnym i drżącym.
Nie zareagował na moje oświadczenie natychmiastowym wybuchem, jak byłam na to przygotowana: stał milczący, jak gdyby oszołomiony. Ale Mademoiselle Zélie wtrąciła się ponownie:
— Będzie z niej wspaniały elegancik — petit-maïtre. Mam tu właśnie całkowity garnitur męski... wszystko, wszystko, w komplecie... Może trochę za szerokie, ale zaraz temu zaradzę. Chodźmy, chère amie, belle Anglaise![61]
Roześmiała się szyderczo, daleko było mi bowiem do belle — pięknej. Opierałam się jednak całą mocą. — Narazi pani na szwank całą pikanterię sztuki, zepsuje pani publiczności całą zabawę, poświęcając w ten sposób wszystko dla swojego amour-propre — dla swojej miłości własnej. Byłoby to zbyt niegodziwe. Monsieur nie pozwoli nigdy na nic podobnego, prawda?
Spojrzała mu w oczy. I ja także przez jedną sekundę czekałam na jego spojrzenie. Rzucił okiem na nią, a potem na mnie.
— Hola! — rzekł wreszcie, powstrzymując zapędy panny St. Pierre, usiłującej przemocą pociągnąć mnie za sobą. Wszyscy skamienieli w oczekiwaniu na jego decyzję, pewni gwałtownego jego wybuchu. Okazało się jednak, że nie był ani zły, ani zirytowany. Zauważyłam to i odzyskałam nieco odwagi.
— Nie ma pani ochoty na to ubranie? — zapytał — na męski strój?
— Nie miałabym nic przeciwko niektórym jego częściom, ale nie chcę całości.
— Jakże więc ma to być? Jak wyobraża sobie pani zgodzenie się na objęcie roli mężczyzny i wystąpienie na scenie w ubraniu kobiecym? Prawda, że to przedstawienie amatorskie — un vaudeville de pensionnat — wodewil na pensji żeńskiej —; muszę wobec tego zgodzić się na pewne modyfikacje, ale i pani również musi zaznaczyć czymś przynależność swoją do płci męskiej.
— Zaznaczę ją, oczywiście, musi jednak być mi wolno ubrać się wedle własnego pomysłu; nikt nie będzie miał prawa wtrącać się do tego, ani też narzucać mi w niczym swojej woli. Niech mi pan pozwoli ubrać się samej.
Mr. Paul, nie dodając ani słowa więcej, wziął strój męski z rąk St. Pierre i dał mi go, pozwalając, abym przeszła do ubieralni. Pozostawszy sama, uspokoiłam się i zabrałam się od razu do dzieła. Zatrzymawszy całkowicie moje ubranie kobiece, bez najmniejszej zmiany, włożyłam na nie jedynie męską kamizelkę, kołnierzyk i krawat, a na to krótki żakiecik (wszystkie te sztuki ubrania stanowiły własność brata jednej z naszych uczennic). Rozpuściwszy włosy moje, splecione w warkocze, zaczesałam pod górę opadające długimi pasmami na plecy i zgarnęłam resztę na bok, podsunąwszy wszystkie pod męski kapelusz, wzięłam rękawiczki do ręki i w tym przebraniu wyszłam. Mr. Paul czekał niecierpliwie, tak samo jak wszyscy inni. Spojrzał na mnie.
— Może to ostatecznie ujść na pensji żeńskiej — mruknął, poczem dodał bez gniewu:
Courage, mon ami! Un peu de sang froid — un peu d‘aplomb, Mr. Lucien, et tout ira bien![62]
St. Pierre roześmiała się z szyderczą zjadliwością żmii.
Podrażniona wskutek podniecenia i tremy, nie byłam w stanie przemóc się, aby nie rzucić jej uwagi, że gdyby nie była damą, a ja gentlemanem, gotowa byłabym wyzwać ją na pojedynek.
— Po odegraniu sztuki! Po odegraniu sztuki! — uspokoił Mr. Paul. — Podzielę wtedy pomiędzy was obie moje dwa pistolety i załatwimy całą sprawę ściśle według przepisów kodeksu honorowego: będzie to tylko dalszym ciągiem zadawnionego sporu pomiędzy Anglią a Francją.
Zbliżała się chwila rozpoczęcia przedstawienia. Mr. Paul, ustawiwszy nas przed sobą, wygłosił do nas krótką przemowę, niczym generał do żołnierzy przed bitwą. Nie pamiętam co powiedział poza tym, że zalecił każdej z nas, aby przejęła się poczuciem osobistej swojej małoważności. Bogu jedynie wiadomo, jak dalece rada ta była zbędną dla niektórych spośród nas. Rozległ się dzwonek. Ja i jeszcze dwie osoby grające zostałyśmy wprowadzone na scenę. Powtórnie zadźwięczał dzwonek. Miałam wypowiedzieć pierwsze słowa.
— Niech pani nie patrzy na tłum, ani nie myśli o nim — szepnął mi Mr. Paul do ucha. — Proszę wyobrazić sobie, że jest pani na poddaszu, grając wobec audytorium, złożonego ze szczurów.
Znikł. Kurtyna pociągnięta została w górę i zawisła, skurczona pod samym sufitem. Oczy moje oślepiło jarzące oświetlenie długiej, wypełnionej rozbawionym tłumem sali. Przypomniałam sobie czarne karaluchy, stare skrzynie, spróchniałe, wyrzucone do lamusa sprzęty. Wykrztusiłam pierwsze zdanie źle, ale wykrztusiłam je. Prawdziwą trudność sprawiło mi jedynie wypowiedzenie pierwszych tych słów; ujawniło mi ono fakt, że nie tyle obawiałam się tłumu, ile własnego głosu. Wszyscy ci obcy ludzie, nieznajomi, nie byli niczym dla mnie. Nie myślałam o nich wcale. Z chwilą, gdy język mój odzyskał sprawność, a głos mój — naturalny ton i właściwe brzmienie, nie myślałem już o niczym, jak tylko o osobistości, jaką odtwarzałam, i jeszcze tylko o Mr. Paulu, który mnie słuchał, śledził czujnie moją grę i w myśli podpowiadał mi, stojąc przez cały czas pomiędzy bocznymi kulisami.
Stopniowo, czując, że zaczynam zyskiwać właściwą siłę ekspresji — źródło jej musiało przede wszystkim wytrysnąć z głębi mojej duszy — zdobyłam się na tyle spokoju, że mogłam zdać sobie sprawę z obecności i gry moich współtowarzyszek. Niektóre z nich grały bardzo dobrze, zwłaszcza Ginevra Fanshave, której przypadło kokietować równocześnie dwóch ubiegających się o jej względy. Nic dziwnego, że doskonale sobie z tym radziła: była przecież w swoim żywiole. Zauważyłam, że parokrotnie zaznaczyła pewien wyraźniejszy odcień sprzyjania mojej osobie, fanfaronowi, fircykowi, jakim byłam na scenie. Z takim ożywieniem podkreślała wyróżnianie mnie, takie porozumiewawcze spojrzenia rzucała w stronę wsłuchanego w nią, oklaskującego ją tłumu, że dla mnie, znającej ją dobrze, jasnym było granie jej dla kogoś. Oko moje poszło w kierunku jej spojrzeń, jej uśmiechów, jej gestów, aby przekonać się niebawem, że miały one na względzie jeden pociągający, dystyngowanie wyglądający cel, ku któremu słały zabójcze swoje pociski. Na ich linii, górując wzrostem nad resztą publiczności, tym pewniej więc wystawiony na przyjęcie ich, stał, spokojny na pozór, faktycznie jednak wpatrzony i wsłuchany z napięciem — doktór John.
Odgrywana scena zdawała się przenikać w głąb jego duszy. Oczy jego przemawiały najwyraźniej, nie umiałam jednak rozróżnić co właściwie mówiły. Podnieciło mnie to, wysnułam też z tej wymiany spojrzeń całą opowieść, której treścią zabarwiłam odgrywaną przeze mnie rolę, mój sposób ubiegania się o Ginevrę. W „Niedźwiedziu“, czyli szczerym kochanku, dopatrzyłam się doktora Johna. Czy wzbudził on litość w moim sercu? Nie. Skrzepiłam bardziej jeszcze całą moją moc uwodzicielską, aby skutecznie z nim współzawodniczyć i wyjść z tych zawodów zwycięsko. Wiedziałam, że jestem fanfaronem tylko i fircykiem, tej wszakże, która zdolna była odrzucić jego — ja mogłam i powinna byłam właśnie podobać się w tej odgrywanej przeze mnie postaci. Wiem teraz, że grałam, jak ten, kto pragnie i zdecydowany jest wygrać kampanię, dokonać zwycięskiego podboju. Ginevra dopomagała mi skutecznie: łączne nasze usiłowania wpłynęły na wydatne przeistoczenie mojej roli: wyzłociły fanfarona i fircyka od stóp do głowy.
Mr. Paul powiedział nam pomiędzy jednym aktem a drugim, że nie ma pojęcia co nas opętało i zaznaczył na wpół z wyrzutem:
C‘est peut-être plus beau que votre modèle, mais ce n‘est pas juste.“[63]
Ja sama także nie zdawałam sobie sprawy co właściwie mnie opętało, w niewytłumaczony wszakże dla siebie sposób dążyłam do zaćmienia „Niedźwiedzia“, to znaczy — doktora Johna. Ginevra była czuła i tkliwa; jakże więc nie miałam zdobywać się na rycerskość? Trzymając się z dosłowną wiernością tekstu roli, zmieniłam zasadniczo jej ducha. Gdybym nie włożyła w jej odtworzenie całego serca i szczerego zainteresowania, nie mogłabym odegrać jej wcale. A przecież musiałam ją odegrać — zabarwiłam ją więc w sposób przypadający mi do gustu i tak zmienioną odegrałam z upodobaniem.
Co czułam tego wieczora i czego dokonałam, było dla mnie samej równie nieprzewidzianą, niemożliwą, zdało się, do ziszczenia niespodzianką, jak nadzieja dostania się w transie upojenia do siódmego nieba. Obojętnie, z niechęcią i obawą podjęłam się odegrania tej roli, aby wygodzić człowiekowi, który prosił mnie o to; rychło wszakże, zapalona, zainteresowana, zdobywająca się na odwagę, grałam, aby dogodzić samej sobie. Nazajutrz wszakże, kiedy rozważyłam całą rzecz na chłodno, potępiłam w myśli tego rodzaju przedstawienia amatorskie. Jakkolwiek też rada byłam, że udało mi się wyświadczyć przysługę Mr. Paulowi i wypróbować raz jeden bodaj własne siły w danym kierunku, postanowiłam nieodwołalnie, że nigdy już więcej nie dam wciągnąć się do czegoś podobnego. Żywa skłonność do szukania dramatycznego wyrazu okazała się czymś wrodzonym mi, związanym z właściwą moją naturą: pielęgnowanie i rozwijanie tej świeżo odnalezionej zdolności mogło darzyć mnie nieskończoną rozkoszą, nie odpowiadałoby jednak mojemu charakterowi widza jedynie, postronnego obserwatora scenerii życia. Zdolność ta i tęsknota za jej rozwinięciem i zastosowaniem musiały zostać złożone ad acta. Złożyłam je i zamknęłam na klucz decyzji, której ani Czas, ani Pokusa nie były nigdy już odtąd zdolne podważyć.
Z chwilą ukończenia, szczęśliwego ukończenia przedstawienia, uległ porywczy i despotyczny Mr. Paul kompletnej metamorfozie. Wraz z zrzuceniem z siebie odpowiedzialności kierownika wyzbył się od razu zwierzchniczej swojej surowości i nieprzystępności i w następnej zaraz chwili stanął pomiędzy nami, radośnie ożywiony, towarzyski, uprzejmy, ściskał serdecznie ręce wszystkich, dziękował każdej z wykonawczyń z osobna, oświadczając, że każda musi być kolejno jego tancerką na balu, jaki ma się odbyć. Kiedy zwrócił się z tym do mnie, odpowiedziałam mu, że nie tańczę.
— Ten jedyny raz musi pani zatańczyć — odpowiedział i gdybym nie wymknęła mu się i przez cały wieczór nie usuwała się przezornie z jego drogi, zmusiłby mnie niewątpliwie do ustąpienia mu i w tym także. Miałam już jednak dość wysuwania się do przednich szeregów; czas był dla mnie najwyższy wycofać się i zamknąć ponownie w ramach zwykłego mojego życia. Moja suknia barwy zgęszczonej mgły doskonale nadała się do noszenia pod męskim żakietem na scenie; w walcu, czy kontredansie, byłaby nie na miejscu. Zaszywszy się w cichy kącik skąd, niezauważona przez nikogo, mogłam przyglądać się i obserwować do woli, widziałam rozgrywający się przed moimi oczami cały przebieg balu z jego wspaniałością i radosnym ożywieniem, niby odgrywane dla mnie specjalnie widowisko.
I znów królowała Ginevra Fanshave urodą, wdziękiem i wesołością. Wyglądała prześlicznie, tańczyła z niezrównaną gracją, uśmiechała się czarownie. Występy podobne były triumfami — prawdziwego tego dziecka zabawy. Praca i cierpienia nie istniały dla niej, uginała się bezsilnie pod ich przemocą, broniła się też przed nimi i odrzucała je nie dając im do siebie przystępu. Wesołość jedynie rozwijała w pełni motyle jej skrzydła, iskrzyła się złotym pyłem wśród aureoli jasnych jej włosów, rozpalała ogniste błyski w jej oczach, barwiła różanym rumieńcem jej policzki, nadawała jej olśniewającą świetność klejnotu i niezrównany czar kwiatu zarazem.
Zwykłe jadło kłuło ją w zęby; codzienne napoje kurczyły jej gardło niesmakiem; odymała na nie pogardliwie usta; kremami i lodami raczyła się jak koliber wysysanymi z kwiatów sokami miodnymi. Słodkie wina były jej żywiołem, a ciastka — jej chlebem powszednim. Żyła pełnią życia na sali balowej jedynie, poza jej obrębem zwijała skrzydła i opadała znudzona.
Nie wyobrażaj sobie, czytelniku, że kwitła tak i iskrzyła się ze względu na Mr. Paula, swojego tancerza, albo też aby miała roztaczać szczodrze najczarowniejsze swoje wdzięki ku uciesze i zbudowaniu własnych towarzyszek tylko, czy rodziców i dziadków, zapełniających carré i obsiadających kanapy pod ścianami sali balowej. W ramach tak skromnego i tak pozbawionego większego znaczenia audytorium, powodowana względami tak nikłymi i znikomymi, raczyłaby Ginevra co najwyżej przetańczyć, albo raczej przespacerować, jednego kontredansa, przy czym znużenie i skwaszenie zastąpiłyby niechybnie jej ożywienie i dobry humor tego wieczora. Musiała wszelako istnieć dla niej osobliwa jakaś podnieta, działająca jak zaczyn na tę ciężką skądinąd, uroczystą masę i zaczyn ten nadawał w jej oczach całej atmosferze ruch i życie; jakaś szczególna zaprawa, dzięki której nabierała dla niej smaku wyjątkowego ta naiwna, zdałoby się, uroczystość; musiały istnieć niezwykłe jakieś powody, w pełni usprawiedliwiające roztaczanie przez Ginevrę najbardziej kuszących jej uroków.
W całej sali balowej nie podobna byłoby w istocie znaleźć widza płci męskiej, który nie byłby człowiekiem żonatym i mocno już podtatusiałym. Wyjątek stanowił Mr. Paul, jedyny mężczyzna, któremu wolno było poprowadzić tę czy owę z uczennic do tańca. Wyjątkowy ten przywilej przysługiwał mu po części z racji ustalonego od dawna zwyczaju (był krewnym Madame Beck, ulegającej mu bezwzględnie), po części zaś dlatego, że zawsze i wewszystkim przeprowadzał Mr. Paul własną wolę i robił co chciał i wreszcie dlatego również, że przy całej nerwowej zmienności swoich nastrojów i humorów, gwałtowności swojego usposobienia i swojej stronniczości — był człowiekiem nieposzlakowanego honoru, któremu śmiało można było powierzyć zastępy najpiękniejszych i najniewinniejszych dziewcząt, bez cienia obawy, aby mogło im w jego towarzystwie stać się coś złego.
Nie jedna spośród dziewcząt — pozwolę sobie zaznaczyć to w nawiasie — nie była wcale taka niewinna i taka czysta myślą; raczej było wręcz przeciwnie, żadna z nich jednak nie ośmieliłaby się zdradzić wobec Mr. Paula skalania swojego intelektu, tak samo jak nie miałaby odwagi rozmyślnie nastąpić surowemu profesorowi na jego nagniotek, śmiać mu się prosto w twarz podczas burzliwego rzucania przez niego na słuchaczki gromów, czy odezwać się głośniejszym słówkiem w chwili osobliwego jego podrażnienia, które przeistaczało ludzkie jego oblicze w maskę inteligentnego tygrysa. Otóż, Mr Paul miał prawo tańczyć z kim tylko chciał, biada też temu, kto odważyłby się przeszkodzić mu i zmącić rytm jego pas — kroków — tanecznych.
Wszyscy inni mężczyźni dopuszczani byli na fête de Madame jedynie w roli widzów — i to z (udawaną) niechęcią, pod naciskiem próśb i zaklęć, dzięki szczególnym względom i dobroci pani przełożonej. Nad wszystkimi tymi łaskawie dopuszczanymi do sanktuarium sprawowała ona przez cały wieczór czujną osobistą surveillance, trzymając ich w najdalszym, najsamotniejszym, najciemniejszym kącie carré, w który wtłaczała całą tę nieliczną osamotnioną gromadkę „de jeunes gens“ — młodych ludzi — pochodzących z najlepszych rodzin, dorosłych synów obecnych tu matek i braci panienek, kształcących się na tej pensji. Przez cały wieczór stała Madame na straży tych „jeunes gens“, opiekując się nimi czujnie i troskliwie jak matka, nieubłaganie wszakże jak smok. Odgrodziła ich jak gdyby kordonem, daremne były też ich błagania i zaklęcia, aby pozwoliła im przedostać się poza nieprzebytą tę zaporę i raz jeden chociażby zatańczyć z tą „belle blonde“ — piękną blondynką, czy z ową „jolie brune“ przystojną brunetką — czy wreszcie z tą „jeune filie magnifique aux cheveux noirs comme le jais“ — z tą wspaniałą młodą dziewczyną, z włosami czarnymi jak węgiel.
Taisez-vous! — odpowiadała Madame nieubłagana i bohaterska. — „Vous ne passerez pas à moins que ce ne soit sur mon cadavre, et vous ne danserez qu‘avec la nonnette du jardin[64] (powołując się na legendę). Po takiej odprawie majestatycznie, niby mały Bonaparte, przechadzała się w dalszym ciągu wzdłuż smutnego, zgnębionego ich szeregu, tam i z powrotem, w swojej szacie jedwabnej koloru mysiego.
Madame wiedziała coś niecoś o świecie; Madame znała naturę ludzką na wskroś. Nie sądzę, aby jakakolwiek inna przełożona pensji żeńskiej w Villette odważyła się otworzyć jej podwoje któremukolwiek „jeune homme“, Madame wszakże wiedziała, że, udzielając podobnego pozwolenia z racji tak wyjątkowej okazji, jak ta obecna, waży się wprawdzie na śmiały krok, może jednak wiele nim zyskać.
Przede wszystkim rodzice panienek byli współwinowajcami tego wykroczenia, bowiem pozwolenie udzielane bywało jedynie na ich prośby i za ich pośrednictwem. Po wtóre wpuszczenie upragnionych, a tak niebezpiecznych grzechotników przyczyniało się do tym wydatniejszego uwypuklenia pierwszorzędnego talentu Madame jako surveillante — dozorującej. Po trzecie obecność ich zaprawiała zabawę posmakiem osobliwej pikanterii: uczennice wiedziały o tym, widziały to, a widok takich złotych jabłek, lśniących z dala choć niedosięgalnych, ożywiał je w sposób, w jaki nie zdołałaby tego uczynić żadna inna okoliczność. Przyjemność, jaką miały dzieci, rozgrzewała serca rodzicielskie, dzięki czemu owiewała salę balową atmosfera zadowolenia i radości. Sami nawet jeunes gens“, mimo że trzymani z dala, byli rozbawieni — Madame nie pozwalała im ani na chwilę nudzić się — i w ten sposób doroczne święto — „la fête de Madame“ — dzień imienin Madame — miało zapewniony sukces, jakiego nie osiągały nigdy imieniny żadnej innej z przełożonych.
Zauważyłam, że z początku korzystał doktór John tego dnia z prawa swobodnego krążenia po salach szkolnych: biła od niego powaga prawdziwie męska, która okupywała nawet jego młodość i nawet na wpół okupywała jego urodę. Z chwilą wszakże rozpoczęcia się balu podbiegła ku niemu Madame.
— Chodź pan, panie wilku — zawołała, śmiejąc się — przybrał pan wprawdzie pozór skromnego baranka, musi pan jednak opuścić owczarnię. Chodź pan: mam tutaj piękną menażerię, złożoną z dwudziestu wybranych egzemplarzy, które umieściłam w carré, pozwoli pan, że umieszczę pana również w doborowym ich rzędzie.
— Zgoda, ale przede wszystkim pozwoli pani, że przetańczę raz jeden z obraną przeze mnie jedną z pani pupilek.
— Ośmiela się pan występować z podobnym żądaniem? Ależ to szaleństwo! To bluźnierstwo! Sortez, sortez, au plus vite![65]
Pociągnęła go za sobą i przemocą wtłoczyła go poza kordon, wewnątrz którego został wnet uwięziony.
Ginevra, zmęczona tańcem, jak sądziłam, odszukała mnie w mojej kryjówce, osunęła się na ławkę obok mnie i zarzuciła mi ramiona na szyję (wybuch czułości, bez którego mogłabym najzupełniej obejść się).
— Lucy Snowe! Lucy Snowe! — zawołała histerycznie, łkając nieomal.
— Co się stało?! — zagadnęłam ją sucho.
— Jak wyglądam dzisiaj? jak wyglądam? — zapytała zamiast odpowiedzieć mi.
— Jak zwykle — odparłam — jak niedorzecznie próżna istota.
— Zjadliwe stworzenie! Nie ma pani nigdy miłego słowa dla mnie. A właśnie, na złość pani i wszystkim innym zazdrosnym oszczercom, wiem, że jestem piękna; czuję to, widzę to. Zawieszono przecież wielkie lustro w ubieralni, gdzie mogę przejrzeć się od stóp do głowy. Chodźmy tam i stańmy obie przed nim.
— Zgoda. Stanie się, jak pani sobie życzy, panno Fanshave. Będziemy mogły przejrzeć się w całej okazałości.
Ubieralnia była bardzo blisko, weszłyśmy więc do niej. Ująwszy moje ramię, zaciągnęła mnie przed lustro. Nie opierając się, nie oponując ani jednym słowem, nie czyniąc żadnych uwag, stanęłam obok niej, pozwalając jej miłości własnej napawać się triumfem swoim do syta. Ciekawa byłam jedynie, jak wielką jego porcję będzie w stanie przełknąć, a raczej, czy znajdzie się dość wielka, aby mogła ją nasycić; czy jakiś cień względów dla innych zdolny będzie przeniknąć do jej serca i powściągnąć nieco jego chełpliwe upajanie się zachwytem nad własną osobą.
Nic podobnego. Wykręcała się przed lustrem dokoła i wykręcała przed nim i mnie także; obejrzała mnie i siebie ze wszystkich stron, uśmiechała się, potrząsała lokami, zdjęła i przewiązała na nowo opasującą ja szarfę, rozprostowała fałdy swojej sukni i wreszcie, puściwszy moje ramię i złożywszy przede mną dworski dyg, oświadczyła:
— Nie zamieniłabym się z panią za żadne skarby!
Uwaga ta była zbyt naiwna, aby mogła pobudzić mnie do gniewu, odparłam też:
— Bardzo słusznie.
— A co dałaby pani za to, aby być mną? — rzuciła mi wyzwanie.
— Ani dziurawego szeląga, mimo że wydać się to pani może dziwne — zapewniłam ją. — Marne z pani stworzenie.
— Nie myśli pani tak naprawdę. W głębi serca kryje pani inne o mnie pojęcie.
— Nie. W głębi mojego serca i w ogóle w sercu moim nie ma dla pani ani odrobiny miejsca. Czasem tylko, przy jakiejś okazji, zaprzątnięty bywa mózg mój rozważaniem osoby pani.
— Ślicznie — rzekła tonem wyjaśnienia — niech pani wysłucha mnie jednak i weźmie pod uwagę różnicę naszych stanowisk, a wtedy zda pani sobie sprawę, jak szczęśliwy jest mój los, a jak nędzny pani.
— Proszę, słucham.
— Przede wszystkim jestem córką człowieka, należącego do wyższej sfery towarzyskiej, jakkolwiek też ojciec mój nie jest bogaty, mam prawo liczyć na wuja. Po drugie: skończyłam zaledwie osiemnaście lat — jestem więc w najczarowniejszym rozkwicie wiosny. Po trzecie, otrzymałam wykształcenie na kontynencie i, chociaż nie umiem pisać zbyt poprawnie, posiadam najrozmaitsze talenty. Dalej: jestem ładna, nie może pani chyba zaprzeczyć temu. Mogę mieć tylu wielbicieli ilu ich zapragnę. Nie dalej, niż w ciągu dzisiejszego wieczora złamałam serca dwóch wielbicieli moich i właśnie w tak świetny humor wprawiło mnie rozpaczliwe spojrzenie, jakie jeden z nich zatopił przed chwilą w mojej twarzy. Tak wielką przyjemność sprawia mi obserwowanie ich zalewania się rumieńcem i blednięcia z kolei, obrzucania się ich wzajem rozwścieczonymi spojrzeniami i rzucania błagalnych spojrzeń na mnie. Oto ma pani przed sobą szczęśliwą moją osobę. A teraz kolej na panią, biedna istoto!
— Przypuszczam, że rodzice pani nie pochodzą z żadnej sfery i nie mają żadnych stosunków, bo przecież w przeciwnym razie nie przyjęłaby pani miejsca piastunki do dzieci, kiedy przybyła tu pani z początku; nie ma pani żadnych krewnych, nie może pani, mając dwadzieścia trzy lata, mieć pretensji uchodzenia za młodziutką; nie posiada pani urody, ani olśniewających talentów. Co się tyczy wielbicieli, wątpię nawet czy wie pani, jak taki pan wygląda; nie umie pani wcale prowadzić i podtrzymywać rozmowy na ten temat; siedzi pani jak niema, kiedy inne nauczycielki opowiadają o swoich podbojach. Przypuszczam, że nigdy nie była pani, ani nie będzie pani, zakochana, że nie zna pani wcale tego uczucia; tym lepiej zresztą, bowiem, jakkolwiek mogłaby pani sama mieć złamane serce, nie uda się pani nigdy złamać niczyjego. Niech pani powie, czy nie mam racji?
— Znaczna część tego, co pani powiedziała, jest prawdą niezłomną; równie niezłomną jak Ewangelia; w dodatku sprytnie, chociaż tak złośliwie obmyślaną prawdą. Musi w pani jednak, aby mówić tak szczerze, tkwić dobre jakieś ziarno, panno Ginevro. Nawet żmija taka, jak Zélie St. Pierre, nie odważyłaby się nigdy na powiedzenie tego, co wyszło z pani ust. Mimo to wszystko, wszakże, mimo że podobało się pani odmalować mnie i mój los w świetle tak bardzo beznadziejnym, powtarzam raz jeszcze, że nie dałabym złamanego szeląga za możność zamienienia się z panią, zyskania wraz z ciałem pani i duszy jej także.
— Tak, dlatego, że nie jestem mądra, jak się pani wydaje. Nikt na świecie poza panią nie dba dzisiaj o rozum.
— Przeciwnie, uważam, że jest pani mądra — we właściwy pani sposób oczywiście... i bardzo sprytna także. Ale wspomniała pani o łamaniu serc — o tej budującej rozrywce, której wartości nie potrafię należycie ocenić. O kim to pozwala pani próżność jej przypuszczać, że zadała mu pani dzisiejszego wieczora cios śmiertelny?
Przytknąwszy usta swoje do mojego ucha, szepnęła:
— Izydor i Alfred de Hamel są obaj tutaj dzisiejszego wieczora.
— O, są obaj?! Chciałabym zobaczyć ich.
— No, nareszcie doczekałam się wzbudzenia zaciekawienia pani. Niech pani pójdzie ze mną. Wskażę pani ich obu.
Dumnie poszła naprzód, torując mi drogę.
— Ale nie będzie pani mogła widzieć ich dobrze z pokojów szkolnych — rzekła, odwracając się do mnie. — Madame trzyma ich zanadto z daleka. Przejdźmy przez ogród, a potem wejdziemy do korytarza i w ten sposób, okrążywszy ich od tyłu, znajdziemy się bliżej nich; oberwałybyśmy porządnie, gdyby mógł nas ktoś dostrzec, nie róbmy sobie jednak nic z tego.
Na ten jeden raz ustąpiłam. Przeszłyśmy na przełaj przez ogród i, przedostawszy się stamtąd na korytarz ukrytym, rzadko używanym wejściem, zbliżyłyśmy się do carré, przy czym, ukryte w cieniu korytarza, miałyśmy otwarty widok na grupę „jeunes gens“.
Sadzę, że potrafiłabym sama, nawet gdyby mi go nie wskazano, poznać od razu zwycięskiego de Hamala. Był to typowy mały dandys, o prostym nosie i regularnych rysach twarzy. Mówię „mały dandys“, mimo że był wzrostu nie niższego niż średni, ale budowy drobnej i szczupłej: miał także małe ręce i nogi. Przystojny, o gładkiej jak kobieta twarzy, ubrany jak z pudełka, z włosami kunsztownie zawsze utrefionymi, obuty był i urękawiczkowany nieskazitelnie — czarujący w istocie. Nie mogłam oprzeć się chęci zawołania:
— O, jaki śliczny! — poczem entuzjastycznie pochwaliłam gust Ginevry i zapytałam ją, jak myśli, co też zrobił de Hamal ze szczątkami złamanego przez nią serca — czy przechował je w puzderku z wonnościami, aby zakonserwować je w esencji różanej?... Zauważyłam także z prawdziwym podziwem, że ręce pułkownika de Hamala są nie o wiele większe niż ręce samej panny Fanshave, pozwoliłam sobie też na uwagę, że to bardzo szczęśliwy zbieg okoliczności: będzie mógł w razie potrzeby nosić jej rękawiczki. Powiedziałam jej również, że zachwycam się jego ślicznymi loczkami, co się zaś tyczy jego niskiego, prawdziwie greckiego czoła i pięknego kształtu jego głowy, wyznałam, że brak mi słów na należyte ich określenie.
— A gdyby kochał się w pani? — podsunęła mi Ginevra z okrucieństwem triumfatorki.
— O, Boże, jakie byłoby to szczęście! — zawołałam — ale niech pani nie będzie tak bezlitosna, miss Fanshave; podsuwanie mi podobnych myśli jest nie mniejszym okrucieństwem, niż ukazywanie z dala widoków raju biednemu strąconemu z niego Kainowi.
— Podoba się więc pani?
— Tak, zupełnie tak samo, jak podobają mi się słodycze: cukierki, ciastka i konfitury, także kwiaty cieplarniane.
Ginevra podziwiała mój dobry gust; i ona sama także ubóstwiała wszystkie te rzeczy, nie trudno jej więc było przypisać i mnie również uwielbianie ich.
— A teraz, niech mi pani wskaże Izydora — rzekłam. Muszę przyznać, że bardziej jeszcze zaciekawiał mnie on, aniżeli jego rywal, ale Ginevra żywiej przejęta była de Hamalem.
— Alfred otrzymał prawo wstępu tutaj dzisiaj wieczorem za pośrednictwem ciotki swojej, pani baronowej de Dorlodot — rzekła. — I cóż, teraz, kiedy go pani widziała, rozumie pani chyba dlaczego byłam taka podniecona cały wieczór, dlaczego grałam tak dobrze, dlaczego tańczyłam z takim ożywieniem i dlaczego jestem teraz szczęśliwa jak królowa? Dieu, Dieu! — Boże, Boże! — co to była za zabawa rzucać okiem nasampierw na jednego, potem na drugiego i doprowadzać obu do szału!...
— Ale ten drugi, któż to taki? Niech mi pani wskaże Izydora.
— Nie mam ochoty.
— Dlaczego?
— Wstyd mi za niego.
— Z jakiego powodu?
— Bo... bo (szeptem) ma takie bokobrody, czerwone... pomarańczowe...
— Wiem już o tym najgorszym jego kalectwie — uspokoiłam ją. — Mniejsza o to. Niech mi go pani pokaże. Chcę zobaczyć go w każdym razie. Przyobiecuję pani, że nie zemdleję.
Rozejrzała się dokoła. W tej samej chwili właśnie ktoś stojący poza nami obiema odezwał się po angielsku:
— Obie panie stoją w przeciągu; muszą panie wyjść z tego korytarza.
— Nie ma tutaj żadnego przeciągu, panie doktorze — rzekłam, odwróciwszy się w stronę, z której dochodził głos. Był to głos doktora Johna.
— Panna Fanshave łatwo przeziębia się — dodał, patrząc na Ginevrę z niezmierną czułością. — Jest bardzo delikatnego zdrowia. Należy troskliwie strzec jej i czuwać nad nią. Proszę, niech pani zechce przynieść dla niej jakiś szal.
— Pozwoli pan, że ja osądzę co jest dla mnie najlepsze — wtrąciła panna Fanshave wyniośle. — Nie potrzeba mi żadnego szala.
— Ma pani na sobie bardzo cienką suknię; tańczyła pani; jest pani zgrzana.
— Zawsze kaznodzieja — odparła. — Nieustanne morały i pouczania.
Doktór John nie dał na to odpowiedzi jaką powinien był dać: z wyrazu jego oczu wyczytać można było wyraźnie, że serce jego jest zranione. Twarz jego pociemniała, zasępiła się; widoczne było, że cierpi. Urażony, odsunął się nieco. Wiedziałam, gdzie znajdę w pobliżu mnóstwo zarzutek i szali do wyboru; pobiegłam i przyniosłam pierwszy z brzega.
— Włoży go, chociażbym musiała użyć przemocy — rzekłam i zarzuciłam ciepły szal na cienką muślinową jej suknię, osłaniając nim starannie jej szyję i ramiona.
— Czy to jest Izydor? — zapytałam ostrym nieco szeptem.
Odęła wargi, uśmiechnęła się i kiwnęła głową.
— Czy to Izydor? — powtórzyłam, potrząsnąwszy ją mocno za ramię — gotowa byłam powtórzyć ten gest tuzin razy.
C‘est lui-même — to on sam — rzekła. — Jaki nieogładzony w porównaniu z pułkownikiem-hrabią! i — oh, ciel! — o, nieba! — te bokobrody...
Dr. John oddalił się.
— Pułkownik-hrabia! — powtórzyłam. — Ta lalka, ten piesek pokojowy — ten karzełek — biedne niedorozwinięte stworzenie! Zdał się co najwyżej na lokaja doktora Johna, na jego lokaja, na jego pucybuta!... Czy to możliwe, aby ten urodziwy, rycerski mężczyzna — zjawiskowo piękny — ofiarował pani swoje zaszczytne nazwisko i szlachetne serce, gotów otoczyć opieką słabą, płytką istotę, jaką pani jest, gotów przeprowadzić panią poprzez burze i walki życiowe, a pani wzdragała się, raniła go, i dręczyła?!... Czy ma pani naprawdę taką władzę nad nim? Kto dał ją pani? Na czym ona polega? Skąd się bierze? Czy jej źródłem jest wyłącznie uroda pani, biało różowa cera i jasne włosy? Czy to właśnie wiąże tak mocno duszę jego i rzuca ją pod stopy pani, zgina kark jego pod jarzmo pani? Czy tym zdobyła pani jego uczucie, jego oddanie, jego tkliwość? Tym owładnęła pani myślami jego, wypełniła jego nadzieje, krąg jego zainteresowań? Czy tym nade wszystko pozyskała pani jego miłość, jego szlachetną, z głębi serca płynącą miłość — którą pani odrzuca? Czy gardzi pani nią? To szał chwilowy, to bredzenie chyba; nie może pani tak mówić i myśleć na serio. Kocha go pani i tęskni pani za nim, igra pani jedynie jego sercem, aby tym niezawodniej uczynić go swoim niewolnikiem?
— O, jak się pani rozpędziła! Nie rozumiem połowy z tego co pani mówi.
Zdążyłam przez ten czas wyprowadzić Ginevrę do ogrodu, gdzie posadziłam ją na ławce, oświadczając, że nie pozwolę jej ruszyć się stąd, dopóki nie wyzna mi szczerze kogo w końcu zamierza przyjąć: mężczyznę czy małpkę?
— Ten, którego zwie pani mężczyzną, jest zwykłym bourgeois[66] ma włosy barwy czerwonego piasku, i na imię mu doktór John. Cela suffit: je n‘en veux pas[67]. Pułkownik de Hamal jest szlachcicem o pierwszorzędnych stosunkach, ma nieskazitelne maniery, śliczną powierzchowność, bladą, interesującą twarz, a oczy i włosy jak Włoch. Nadto jest jego towarzystwo prawdziwie rozkoszne — oto mężczyzna zupełnie w moim guście; nie taki poważny sensat, jak tamten, ale człowiek, z którym można mówić jak się chce, czując, że jest się z nim na równi i nie ma się potrzeby wysilać na szczególne mądrości; człowiek, który nie dokucza mi i nie zadręcza mnie swoimi wzniosłościami i głębinami, namiętnościami i uzdolnieniami, dla których nie mam żadnego zrozumienia. Ma pani oto szczerą prawdę. Niech mnie pani nie trzyma tak mocno.
Rozluźniłam chwyt, jakim ją trzymałam. Skorzystała z tego, aby umknąć niezwłocznie. Nie starałam się dogonić jej.
Nie mogłam jednak oprzeć się chęci powrócenia do korytarza, aby móc raz jeszcze zobaczyć doktora Johna, spotkałam go wszakże na stopniach, wiodących do ogrodu. Stał w miejscu, gdzie wyraźnie padało na niego światło z jednego z okien. Nie podobna było omylić się na widok jego kształtnej, skończenie doskonałej w liniach i w proporcjach postaci. Wątpię, czy mógłby znaleźć się wśród całego tego zgromadzenia ktoś inny, zdolny dorównać mu. Trzymał kapelusz w ręku; jego odkryta głowa, jego twarz i pięknie zarysowane czoło tchnęły niezwykłą urodą i męskością; jego rysy nie były wydelikacone, drobne i kobiece; ani też nie były zimne, płoche i słabe. Mimo że pięknie wykute, nie były tak drobiazgowo wyrzeźbione i wygładzone, aby miały utracić na sile i wyrazistości to, co zyskałyby na wysubtelnieniu i bezdusznej symetrii. Wyrażały one chwilami głębię uczucia, którego większa jeszcze potęga osiadła milcząco w jego oku. Takim przynajmniej mnie się wydał — taką miarą oceniłam go. Niewypowiedziane, nie dające ująć się w słowa uczucie podziwu przeniknęło mnie, kiedy tak przypatrywałam się temu człowiekowi, zdając sobie sprawę, że niepodobieństwem byłoby, aby mogła znaleźć się istota, zdolna wzgardzić nim, odtrącić go.
Nie było moim zamiarem zbliżyć się do niego, ani do niego przemówić tutaj, w ogrodzie; charakter naszej znajomości nie upoważniałby mnie do podobnie poufałego wystąpienia. Chciałam tylko dostrzec go wśród tłumu, nie będąc widzianą przez niego. Spotkawszy się z nim jednak sam na sam, cofnęłam się. On, natomiast, szukał mnie widocznie, a właściwie tej, która była ze mną, dlatego też zeszedł ze schodków i poszedł w ślad za mną aleją.
— Zna pani pannę Fanshave? Niejednokrotnie pragnąłem dowiedzieć się czy pani ją zna — rzekł.
— Tak, znam ją.
— Blisko?
— Tak blisko, jak mogłabym życzyć sobie tego.
— Gdzie pani podziała ją teraz?
— Czy jestem jej stróżem? — chciałam zapytać; zamast tego jednak, odpowiedziałam: — Przemówiłam jak należy do jej sumienia i byłabym przemówiła jeszcze dobitniej, ale wyrwała się z moich rąk i uciekła.
— Czy zechce pani uczynić mi tę łaskę, aby czuwać nad nią przez ten jeden wieczór i ustrzec ją przed popełnieniem czegoś nierozsądnego — chociażby na przykład przed wybiegnięciem do ogrodu bezpośrednio po rozgrzaniu się tańcem?
— Mogłabym dopilnować jej trochę, skoro pan życzy sobie tego, zbyt jest jednak samowolna, aby chciała poddać się kontroli.
— Jest zbyt młoda — prawdziwe dziecko natury. Nie ma w niej nic sztucznego — zauważył.
— Dla mnie jest ona zagadką — odparłam.
— Naprawdę? — zdziwił się żywo zainteresowany. — Pod jakim względem?
— Trudno byłoby powiedzieć pod jakim względem — trudno byłoby zwłaszcza wyjawić to panu.
— Dlaczego mnie zwłaszcza?
— Dziwi mnie, że nie jest bardziej rada okazywanej jej przez pana tak wielkiej przyjaźni.
— Ależ nie ma ona najmniejszego pojęcia jak wielkim, jak szczerym jestem jej przyjacielem. To właśnie stanowi punkt, którego nie potrafię dostatecznie wyjaśnić jej. Czy wolno mi zapytać panią o jedno? Pragnąłbym wiedzieć czy panna Ginevra mówiła kiedykolwiek z panią o mnie?
— Mówiła ze mną często o panu, jako o „Izydorze“, muszę wszelako zaznaczyć, że dopiero w przebiegu ostatnich dziesięciu minut wykryłam, iż pan i „Izydor“ jesteście jedną i tą samą osobą. Teraz dopiero, od tak krótkiego czasu, wiem, panie doktorze Johnie, że Ginevra Fanshave jest ową, mieszkającą pod tym dachem osobą, którą interesuje się pan od dawna, że ona to jest magnesem, przyciągającym pana na Rue Fossette, że przez wzgląd na nią wkrada się pan do naszego ogrodu celem odszukania skrzynki, rzuconej przez pańskich współzawodników.
— Wie pani więc o wszystkim?
— Wiem to, co panu wyjawiłam.
— Od roku z górą zwykłem spotykać się z panną Fanshave w towarzystwie. Pani Cholmondeley, jej przyjaciółka, jest moją znajomą; dzięki temu widuję pannę Ginevrę co niedzielę. Zaznaczyła pani jednak, że często mówiła ona o mnie, nadając mi imię „Izydora“: czy mogę nie narażając pani na zdradzenie pokładanego przez pannę Ginevrę zaufania w pani — zapytać, jaki był ton, jaki nastrój tych jej zwierzeń? Bardzo mi zależy na dowiedzeniu się o tym; gnębi mnie niepewność właściwego jej ustosunkowania się do mnie.
— O, jest zmienna: waha się i zmienia kierunek jak wiatr.
— Przypuszczam jednak, że może pani wytworzyć sobie ogólne jakieś pojęcie o tej sprawie.
— Mogę, nie sądzę jednak, aby było wskazane podzielenie się z panem tym moim ogólnym pojęciem. A zresztą, gdybym nawet powiedziała, że nie kocha ona pana, nie uwierzyłby mi pan. Wiem o tym.
— Jest pani zbyt powściągliwa. Przypuszczam, że nie ma pani dobrych wiadomości do udzielenia mi. Trudno. Jeśli naprawdę czuje ona dla mnie chłód tylko, a nawet jeśli ma odrazę do mnie, starczy to za dowód, że nie jestem jej godzien.
— Wątpi pan o sobie? Uważa się pan za niższego od pułkownika de Hamala?
— Kocham pannę Fanshave nieporównanie głębiej, aniżeli de Hamal zdolny jest kochać jakąkolwiek żywą istotę, dbałbym też o nią i strzegłbym jej nieporównanie bardziej i lepiej niż on. Co się tyczy de Hamala, obawiam się, że ulega ona ułudzie: znam charakter tego człowieka, znane mi są wszystkie jego przeżycia, powikłania, przez jakie przechodził. Nie jest on wart pięknej przyjaciółki pani.
— „Moja piękna przyjaciółka“ powinnaby wiedzieć o tym; powinnaby wyczuwać i wiedzieć, kto jest jej wart — rzekłam. — Jeśli jej piękna dusza, czy jej rozum nie potrafią doprowadzić jej do zrozumienia tego, zasługuje na surową nauczkę, jaką da jej doświadczenie.
— Czy nie jest pani nieco zbyt surowa?
— Jestem niezmiernie surowa, surowsza, aniżeli chciałabym okazać to panu. Szkoda, że nie może pan słyszeć surowej krytyki, jakiej nie szczędzę mojej „piękniej młodej przyjaciółce“. Byłby pan jednak urażony brakiem uwzględniania przeze mnie delikatnej jej natury.
— Jest taka śliczna; nie można jej traktować inaczej, niż z miłością. Pani — każda kobieta starsza niż ona — musi odczuwać w stosunku do niewinnej takiej dziewczęcej czarodziejki rodzaj macierzyńskiego czy siostrzanego przywiązania. Anioł pełen wdzięku! Czy serce pani nie czuje się pociągnięte ku niej, kiedy czyni ona pani te swoje dziecięco-czyste i dziecięco-naiwne zwierzenia? Jakaż uprzywilejowana z pani istota! — westchnął.
— Jestem zmuszona od czasu do czasu powstrzymywać ją dość szorstko od czynienia mi tych zwierzeń — rzekłam. — Przepraszam pana jednak, panie doktorze, czy pozwoli mi pan zmienić na chwilę temat naszej rozmowy? Jaką boską istotą jest pan de Hamal? Jaki nieskazitelnie piękny ma nos! Gdyby chcieć wymodelować go w glinie czy w wosku, nie podobna byłoby uczynić kształtu jego doskonalszym, aniżeli uczyniła go natura. A jak klasyczne są linie jego ust i podbródka! Jego ruchy — idealnie harmonijne.
— De Hamal jest nieznośnym szczeniakiem poza tym, że jest bohaterem nader tchórzliwego autoramentu.
— Pan, doktorze Johnie, zarówno jak każdy mniej niż on wysubtelniony mężczyzna musi czuć się pociągnięty ku niemu pełnym podziwu przywiązaniem, takim, jakim przypuścić można, że Mars oraz inni bogowie o naturach bardziej pierwotnych musieli żywić dla młodego, pełnego czaru i wdzięku Apollina.
— Zarozumiały pyszałek, karciarz, wyzbyty wszelkich zasad moralnych — gniewnie przerwał mi dr. John — karzeł, którego mógłbym jedną ręką podnieść w górę za pasek, a potem rzucić do rynsztoka, gdybym chciał.
— Słodkiego takiego serafina?! — zawołałam. — Jaka myśl okrutna! Czy nie jest pan nieco zbyt surowy, panie doktorze?
Przestałam mówić. Po raz drugi tego wieczora byłam bliska zapomnienia się i wyjścia poza granice tego, co uważałam za właściwą moją naturę; wypowiedzenia nieprzemyślanych, podyktowanych porywem chwili słów, które mnie samą wprawiły w zdumienie, kiedy zastanowiłam się wreszcie nad tym co mówię. Czy, obudziwszy się dzisiaj rano, mogłam przypuścić, że tego dnia jeszcze, zanim zapadnie wieczór, odegram w wodewilu rolę wesołego kochanka, a w godzinę później będę prowadziła z doktorem Johnem zupełnie otwarcie rozmowę na temat jego beznadziejnych zalotów i będę wydrwiwała jego złudzenia? Równie mało mogłam przewidzieć podobny układ wydarzeń, jak niepodobieństwem byłoby dla mnie myśleć o pofrunięciu balonem pod obłoki, czy o wyruszeniu w podróż do Cape Horn.
Doktór i ja powracaliśmy po kilkakrotnym przemierzeniu tam i z powrotem ścieżki; refleks, padający z okna, ponownie oświetlił jego twarz: uśmiechał się, ale w oczach jego przyczaił się nieodstępnie wyraz melancholii. O, jak bardzo pragnęłam móc przynieść mu ulgę! Jak bardzo smuciło mnie jego cierpienie, zwłaszcza cierpienie, spowodowane podobną sprawą! On, posiadający tyle wybitnych, tyle niepospolitych, tyle wielkich zalet, czyżby naprawdę miał kochać bez wzajemności?! Nie wiedziałam wówczas, że rozmyślania, snute na temat zawodów miłosnych, są czynnikiem najbardziej twórczym dla pewnych umysłów, jak nie przychodziło mi również na myśl, że istnieją pewne trawy, które, pozbawione zapachu w stanie nietkniętym, wydają subtelny aromat, roztarte w ręku.
— Niech pan się nie martwi, niech pan nie będzie taki zatroskany — wybuchłam nagle. — Jeśli tli się w Ginevrze iskierka bodaj zasługiwania na pańską miłość, odpowie ona, musi odpowiedzieć na nią wzajemnością. Niech pan rozchmurzy czoło, niech pan nie traci nadziei, doktorze Johnie. Kto ma żywić nadzieję, jeśli nie pan?
W odpowiedzi na te słowa spotkało mnie to, na co zasłużyłam jak sądzę — spojrzenie pełne zdumienia i, jak mi się wydało, nagany zarazem. Rozstaliśmy się. Powróciłam do domu zlodowaciała. Zegary wieżowe zaczęły wydzwaniać północ; goście rozjeżdżali się pośpiesznie, uroczystość była zakończona, gaszono światła jedne po drugich. Nie upłynęła godzina, a wszystkie okna domu mieszkalnego były ciemne, w całym pensjonacie panowała cisza niezmącona. I ja także leżałam w łóżku, ale nie spałam. Nie było dla mnie rzeczą łatwą zasnąć po dniu tak pełnym wrażeń.




ROZDZIAŁ XV
DŁUGIE WAKACJE

Bezpośrednio po dniu fête Madame Beck — poprzedzonym trzema tygodniami zwolnionego tempa pracy szkolnej, aby móc poświęcić jak najwięcej czasu przygotowaniu się do należytego uczczenia uroczystości; po dwunastu godzinach oszołomienia zabawą, i po zupełnym wyczerpaniu z sił — nazajutrz — nastąpiła reakcja; dwa miesiące prawdziwej pilności, wytężonej, poważnej nauki. Te dwa miesiące, ostatnie „de l‘année scolaire“ — roku szkolnego — były w rzeczywistości jedynym okresem rzetelnej pracy w całym roku. Zarówno dla nauczycielek i profesorów, jak i dla uczennic, ześrodkowany był na tym okresie cały ciężar przygotowań do egzaminów dorocznych, po których ukończeniu następowało rozdanie cenzur i nagród. Kandydatki do tych ostatnich musiały pracować bardzo usilnie; nauczycielki i profesorowie musieli poświęcać wiele trudu i czasu na pchanie naprzód całej maszyny, na podciąganie pozostających w tyle i na należyte wyćwiczenie bardziej obiecujących. Ambicją wszystkich było, aby uroczysty popis publiczny wypadł jak najwspanialej, wszelkie więc środki, prowadzące do tego celu, uznane były za godziwe i dobre.
Nie zwracałam większej uwagi na to w jaki sposób radziły sobie inne nauczycielki; miałam dość do roboty z pełnieniem własnego mojego zadania, które nie należało bynajmniej do najłatwiejszych. Polegało ono na wtłoczeniu w dziewięćdziesiąt młodych mózgownic podstaw trudnej i skomplikowanej — a przynajmniej uważanej przez nie za trudną i skomplikowaną — znajomości języka angielskiego, wdrożenia dziewięćdziesięciu organów mowy do tego, co było dla nich zadaniem nie do pokonania nieomal — do zdobycia sposobu należytego wymawiania sepleniących i syczących dźwięków mowy wyspiarzy.
Nadszedł dzień egzaminu. Dzień Sądu! Wychowanki zakładu wystąpiły starannie, acz z biciem serc, ubrane w strój nacechowany odpowiadającą chwili powagą — nic przezroczystego, ani powiewnego, żadnej białej gazy, ani błękitnych wstążek. Nakazem dnia były ciemne, pod samą górę zapięte suknie wełniane.
Wydało mi się, że rola moja była tego rana osobliwie trudna do podołania jej: spośród wszystkich nauczycielek spadł na moje barki największy, główny ciężar! Żadna z koleżanek moich nie miała egzaminować uczennic sama z przedmiotu swojego nauczania — obowiązek ten brał na siebie Mr. Paul, wykładający literaturę. Ten autokrata szkolny nieugięcie dzierżył skupione w swoim ręku cugle rządów, wszystkie nici kierownicze, stale odrzucając ofiarowywaną mu w tym względzie pomoc kolegów i koleżanek. Nie chciał niczyjego współdziałania. Sama Madame nawet, która wolałaby osobiście kierować egzaminem z geografii, stanowiącej jej specjalność, zmuszona była ustąpić i podporządkować się despotycznym rządom swojego kuzyna. Odsunąwszy w ten sposób od pracy egzaminacyjnej cały zespół nauczycielek i nauczycieli stał Mr. Paul na estradzie sam jeden. Gniewało go tylko, że był zmuszony zgodzić się na jedno jedyne odstępstwo od tej reguły. Nie mógł poradzić sobie z egzaminem z języka angielskiego, którego nie znał, chcąc nie chcąc więc zmuszony był, nie ukrywając zresztą swojego niezadowolenia i zawodowej zazdrości, pozostawić ten dział właściwemu nauczycielowi, czy nauczycielce.
Nieustanna walka, toczona przez Mr. Paul z „amour propre“ każdego człowieka poza nim samym jedynie, stanowiła jedno z dziwactw dzielnego, ale gwałtownego, zachłannego tego małego człowieczka. Cechowało go osobliwe upodobanie do wszelkich publicznych popisów, na których mógł występować jako główna osoba działająca, zarazem jednak żywiołowo nie znosił czynienia tego samego przez innych. Nie dopuszczał też do podobnych występów nikogo, tłumił bezwzględnie wszelkie cudze usiłowania w tym kierunku, o ile zaś był zmuszony ustąpić, wrzał i pienił się niczym para nagromadzona pod zamknięciem.
W wigilię dnia egzaminu przechadzałam się wieczorem po ogrodzie, tak samo jak inne nauczycielki oraz wszystkie stałe pensjonarki. Mr. Emanuel podszedł do mnie w „allée défendue“. W ustach miał cygaro, jego okrycie — kroju wielce osobliwego, a raczej pozbawione wszelkiego kroju — wisiało na nim ciemne i groźne, chwast bonnet grec ponuro ocieniał jego lewą skroń; czarne bokobrody skręcały się i kłębiły, niby zjeżony włos rozgniewanego kota; jego niebieskie oczy omraczał cień posępny.
Ainsi — zaczął, stając nagle przede mną i przystępując bez wstępów do rzeczy — vous allez trôner comme une reine, demain, trôner à mes côtés? Sans doute vous savourez d‘avance les délices de l‘autorité. Je crois vous voir je ne sais pourquoi rayonnante, petite ambitieuse.[68]
Otóż faktem było, że pozostawał on co do tego w najzupełniejszym błędzie. Nie spodziewałam się, ani też nie mogłam spodziewać się ze strony jutrzejszej publiczności pochlebnej oceny, a tym bardziej zachwytów nade mną w tej samej mierze, w jakiej mógł on liczyć na nie. Nie wiem jakich uczuć doznawałabym, gdyby publiczność ta składała się z tak wielu osobistych moich przyjaciół i znajomych, jakich liczył pośród niej Mr. Paul Emanuel: mówię więc tylko o faktycznym stanie rzeczy. Na mnie rzucały triumfy szkolne słabe jeno odblaski. Dziwiłam się i dziwię się wciąż jeszcze, jak to być mogło, że w jego oczach gorzały one tak jarzącym światłem i żarem sutego ogniska. On dbał o nie zbyt wiele może, ja zaś prawdopodobnie zbyt mało. Bądź co bądź wszakże miałam i ja także moje własne słabostki, tak samo jak on. Przyjemność sprawiało mi na przykład obserwowanie przejawów zazdrości Mr. Paula; podniecała go ona i ożywiała duchowo; rzucała zmienne, szybko sobie wzajem ustępujące cienie i blaski na śniadą jego twarz, rozpalała ognie w jego fijołkowo-błękitnych oczach (zwykł utrzymywać, że jego czarne włosy i błękitne oczy są une de ses beautés“ — jednym z jego uroków). — Jego gniew miał w sobie coś pociągającego: był naturalny, szczery, wybuchający spontanicznie, poważny w swoich przejawach, zupełnie nieuzasadniony, ale nigdy obłudny, ani sztucznie udawany. Nie wyprowadziłam go ani jednym protestującym słowem z błędu co do przypisywanego mi przez niego upojenia autorytetem i ograniczyłam się jedynie na zapytaniu o jakiej porze przypadnie egzamin z angielskiego; czy z samego początku, czy też ku końcowi jutrzejszego dnia.
— Waham się jeszcze — rzekł — czy wyznaczyć go na sam początek, zanim jeszcze zgromadzi się wiele osób, kiedy tym samym ambitnej naturze pani nie będzie mogło stać się zadość wobec braku licznego audytorium, czy też ku samemu końcowi dnia, kiedy wszyscy będą zbyt znużeni, aby móc poświęcić popisom pani coś więcej po nad skąpą tylko uwagę.
Que vous êtes dur, monsieur![69] — rzekłam, udając zgnębienie.
— Powinnoby się być „dur“ wobec pani. Należy pani do rzędu istot, które muszą być trzymane krótko. Znam panią! O, znam panią! Wszyscy inni w tym domu, widząc panią przechodzącą, wyobrażają sobie, że przeszedł mimo cień bezbarwny. Co się mnie tyczy, zbadałem twarz pani raz jeden i to mi wystarcza.
— Zadowolony pan więc jest, że mnie pan rozumie?
Nie odpowiedziawszy bezpośrednio, dodał:
— Czy nie była pani zadowolona z powodzenia swojego w tym wodewilu? Obserwowałem panią i dostrzegłem w oczach pani i w wyrazie jej twarzy namiętną żądzę triumfu. Jaki ogień krzesały spojrzenia pani! Nie tylko błyski, ale płomienie; je me tins pour averti[70].
— To, co odczuwałam przy tej okazji — proszę mi wybaczyć, jeśli odważę się zarzucić panu nieskończoną przesadę na punkcie oceny moich uczuć, zarówno co do ich rozpiętości, jak jakości — miało charakter czysto abstrakcyjny. Mało obchodził mnie sam wodewil. Odrazą przejmowała mnie powierzona mi rola. Żadna nić sympatii nie zadzierzgnęła się także pomiędzy mną, a publicznością na widowni. Są to niewątpliwie zacni ludzie, czy znam ich jednak? Czy łączy ich coś ze mną? Czy może mi zależeć na ponownym wystąpieniu wobec nich jutro? Czy egzamin będzie dla mnie czymś innym jak tylko trudnym, uciążliwym zadaniem, które pragnęłabym mieć już jak najprędzej poza sobą?
— Czy mam uwolnić panią od niego?
— Byłabym z całej duszy rada, o ile tylko nie obawia się pan niepowodzenia.
— Spotkałoby mnie ono na pewno. Potrafię powiedzieć po angielsku trzy zdania i parę słów jeszcze co najwyżej. Według mnie lepiej byłoby wyrzec się w ogóle całej rzeczy: nie urządzać żadnego egzaminu ze znajomości języka angielskiego. Co pani na to?
— O ile Madame zgodzi się, zgadzam się najchętniej.
— Szczerze?
— Bardzo szczerze.
Palił w milczeniu swoje cygaro. Nagle odwrócił się do mnie.
Donnez-moi la main — niech mi pani poda rękę — rzekł, i wypogodzony nagle, bez cienia gniewu, ani zazdrości na opromienionej życzliwym uśmiechem twarzy:
— Niech mi pani poda rękę — powtórzył — nie będziemy współzawodnikami, ale przyjaciółmi. — Egzamin odbędzie się; wybiorę odpowiednio korzystny moment i, zamiast dokuczać pani i przeszkadzać, jak zamierzałem nie dalej niż przed dziesięcioma minutami — miewam takie nastroje złośliwej dokuczliwości, miewałem je zawsze, od moich lat dziecięcych — będę pani szczerze pomocny. Jest pani samotna i obca wśród nas, musi pani utorować sobie drogę i zarabiać na chleb; może okazać się przydatnym dla pani, że ludzie poznają panią. Będziemy przyjaciołmi, zgoda?
— Z całego serca, monsieur. Cieszę się, że zyskałam przyjaciela; wolę to niż wszelkie triumfy.
Pauvrette — biedulka — rzekł, odwrócił się i znikł na zakręcie alei.
Egzamin powiódł się dobrze; Mr. Paul dotrzymał słowa; robił co było w jego mocy, aby ułatwić mi moją misję. Nazajutrz odbyło się rozdanie nagród; i to również minęło; rok szkolny dobiegł kresu; uczennice porozjeżdżały się do domów; rozpoczął się okres długich wakacyj.
O, te wakacje! Czy zapomnę o nich kiedykolwiek? Madame Beck wyjechała pierwszego dnia zaraz po zakończeniu roku szkolnego do dzieci swoich, bawiących nad morzem; wszystkie trzy miejscowe nauczycielki miały krewnych czy przyjaciół, u których znalazły schronienie; wszyscy nauczyciele opuścili miasto: niektórzy udali się do Paryża, inni do Bouemarine; Mr. Paul wyruszył w pielgrzymkę do Rzymu; dom opustoszał zupełnie; nie pozostał w nim nikt prócz mnie, jednej ze służących i biednej, kalekiej, niedorozwiniętej uczennicy, kretynki, której macocha, mieszkająca na dalekiej prowincji, nie zgodziła się zabrać na czas ferii do domu.
Serce zamierało nieledwie w mojej piersi; nieukojona tęsknota boleśnie dawała wciąż znać o sobie. O, jak nieskończenie długie były dni wrześniowe! Jakie ciche, jakie martwe! Jak wielki i pusty wydawał mi się cały dom! Jak posępny był opuszczony przez wszystkich ogród, poszarzały teraz z powodu pokładów pyłu, jakie osadziło na nim lato w mieście! Już z samego początku nieszczęsnych tych ośmiu tygodni nie wyobrażałam sobie w jaki sposób zdołam je przeżyć i doczekać się ich końca. Z chwilą gdy zbrakło mi podniety stałego, obowiązkowego zajęcia, zaczął duszę moją tłoczyć smutek coraz bardziej beznadziejny. Nie zdolna była nawet darzyć mnie pociechą myśl o przyszłości, ani też umożliwić mi zniesienia smutnego stanu obecnego. Z dniem każdym wzrastało moje zobojętnienie dla życia; rezygnacja rozpaczy podsuwała niejednokrotnie myśl dania ostatecznie za wygranę dalszej walce.
Niestety! Teraz, kiedy miałam pod dostatkiem chwil wolnych do rozważenia własnej egzystencji w sposób, w jaki powinna ona być rozważana przez istoty takie jak ja, wydało mi się życie moje pustką beznadziejną: gdzie tylko okiem rzucić — piaski jałowe; nigdzie zielonych pól, nigdzie drzew palmowych, ani oazy rzeźwiącej. Nie znałam, nie mogłam znać, nadziei, tak drogiej dla młodzieży, którą podtrzymuje ona i prowadzi. Jeśli nawet pukała ona czasem do wrót mojego serca, musiało ono odgradzać się od niej zasunięciem od wewnątrz niegościnnie niedostępnej zapory. Kiedy, odrzucona w ten sposób, odwracała się ode mnie, płynęły z oczu moich potoki łez gorzkich. Nie było jednak na to rady: nie wolno było sercu mojemu gościć takiej zwiastunki zawodnej. Tak śmiertelnie obawiałam się grzechu i słabości żywienia nadziei zbyt śmiałych.
Gotów jesteś niewątpliwie, czytelniku pobożny, wypalić mi długie kazanie za to co napisałam przed chwilą; i to samo skłonny będziesz uczynić ty, moralisto; i ty także, mędrcze surowy; i ty, stoiku, zmarszczysz gniewnie czoło; ty, cyniku, szydzić ze mnie będziesz; a ty, epikurejczyku, roześmiejesz się. Pozwalam wam, każdemu z osobna, zapatrywać się na to jak wam dyktuje wasze przekonanie. Wysłucham kazania, potulnie przyjmę zmarszczkę gniewu na czole, szyderstwo i śmiech; możliwe, że macie wszyscy słuszność; może jednak, znalazłszy się w takich jak ja warunkach, postępowalibyście równie niesłusznie jak ja. Tak, czy owak, dłużył mi się pierwszy miesiąc nieskończenie, czarny i ciężki nie do zniesienia.
Kretynka nie zdawała się cierpieć. Starałam się odżywiać ją jak tylko mogłam najlepiej i zapewnić jej jak najwięcej ciepła i słońca, a jedzenie i słońce, zaś, w braku słońca, ciepło ognia kominkowego, stanowiło wszystko, czego było jej potrzeba do szczęścia. Słabemu jej rozwojowi umysłowemu najbardziej odpowiadał stan zupełnego bezruchu; jej mózg, oczy, uszy, serce, spały, zadowolone z tego, nie zdolne zbudzić się do czynu, i tym samym stan letargu był dla nich rajem.
W ciągu trzech pierwszych tygodni ferii utrzymywała się stale pogoda słoneczna, piękna i sucha, czwarty i piąty tydzień, natomiast, były burzliwe i deszczowe. Nie wiem dlaczego ta zmiana pogody oddziałała na mnie w sposób tak okrutny, dlaczego szalejące burze i ulewne deszcze skuły śmiertelnym bezwładem moją wolę i ciało moje w wyższym jeszcze stopniu, aniżeli miało to miejsce dopóki panowała pogoda słoneczna. Przypuszczam, że mój system nerwowy nie był widocznie dłużej w stanie znieść egzystencji, jaką wiodłam od tylu dni i nocy w tym wielkim, pustym domu. O, jakie modły gorące wznosiłam do Niebios, błagając o ratunek i pomoc! Z jak straszliwą siłą opanowywało mnie przeświadczenie, że Los jest niezmiennym, stałym moim wrogiem, którego nie uda mi się przebłagać. Nie wzywałam nigdy z głębi duszy zmiłowania bożego, ani boskiej sprawiedliwości, aby dopomogły mi do zwalczenia okrutnego przeciwnika; doszłam do przekonania, że niezbadane, wielkie plany Stwórcy, wymagają, aby niektórzy głęboko cierpieć musieli za życia swojego tu na ziemi, przejęta też byłam niezłomną pewnością, że ja właśnie należę do ich grona.
Pewną ulgą dla mnie było, kiedy jedna z ciotek biednej kretynki przybyła wreszcie, aby zabrać zwyrodniałą moją towarzyszkę. Nieszczęśliwa ta istota bywała dla mnie czasem ciężarem nie do zniesienia; nie mogłam zabierać jej dalej niż do ogrodu, i nie mogłam także zostawiać jej ani na chwilę bez opieki; jej słaby umysł, tak samo jak jej zniekształcone ciało były skażone wrodzoną skłonnością do złego. Bezcelowa złośliwość i nieprzyjazność; niezrozumiała, dziwna potrzeba wyrządzania szkód, powodowały konieczność nieustannej mojej czujności. Że zaś bardzo rzadko odzywała się i godzinami siadywała nadąsana, wykrzywiając twarz ohydnymi, trudnymi do opisania grymasami, doznawałam uczucia, że jestem uwięziona z dziwnym jakimś, nie dającym oswoić się zwierzątkiem raczej, aniżeli z istotą ludzką. Zmuszona byłam także oddawać jej osobiste fizyczne usługi, wymagające zahartowania, stępienia na te rzeczy i obycia się z nimi pielęgniarki szpitalnej; odwaga moja narażana bywała na próby, załamujące mnie zupełnie i doprowadzające do stanu chorobliwego wręcz.
Obowiązki te nie powinny były właściwie spaść na mnie; pełniła je dotychczas jedna ze służących, nieobecna podczas ferii; w pośpiechu i zamęcie wyjazdu nie pomyślano o zastąpieniu jej kimś odpowiednim. Ciężary te i przejścia nie były bynajmniej najmniejszą dokuczliwością, jakiej zaznałam w życiu. Mimo jednak, że usługi te były odstręczająco wstrętne, bardziej niż one dręczyły mnie cierpienia duchowe, wyczerpujące mnie i nużące bezgranicznie. Pełnienie posług przy kretynce odbierało mi często chęć i możność spożywania posiłków; omdlewając nieomal z obrzydzenia, szukałam jedynego ratunku na ten stan, jedynej ucieczki przed nim w wybieganiu na świeże powietrze do ogrodu i do studni na podwórze. Nigdy wszelako pełnienie tych obowiązków nie szarpało i nie krwawiło mi serca, ani też nie wypełniało moich oczu i nie paliło moich policzków łzami gorącymi niczym rozpalony ołów, mającymi źródło w cierpieniach moralnych.
Po odjeździe kretynki mogłam pozwalać sobie do woli na dalsze przechadzki. Zrazu brak mi było odwagi wychodzenia daleko poza Rue Fossette, stopniowo wszakże zaczęłam zapuszczać się poza wrota miejskie, po czym swobodnie już wędrowałam po gościńcach, przez pola, natrafiając po drodze na cmentarze, katolicki i protestancki, na osady folwarczne, łąki, laski i zagajniki i sama nie wiem na co jeszcze. Dziwna jakaś gorączka pędziła mnie nieustannie, nie pozwalając mi zaznać spoczynku. Ruch ciągły nie wystarczał mi jednak: brak i potrzeba towarzystwa podtrzymywały śmiertelny głód mojej duszy. Spędzałam często na takich wędrówkach dni całe, od rozprażonego południa, poprzez spiekłe godziny zachodu, aż do zmierzchu wieczornego, powracając do domu dopiero w porze wypłynięcia księżyca na niebo.
Wędrując tak samotnie, rozmyślałam, co też mogą porabiać teraz wszyscy moi znajomi. Wyobrażałam sobie Madame Beck, zażywającą miłej wilegiatury nad morzem w otoczeniu dzieci swoich, swojej matki i całego mnóstwa przyjaciół, którzy obrali tę samą miejscowość na swój wypoczynek letni. Zélie St. Pierre bawiła w Paryżu u krewnych, inne nauczycielki spędzały ferie w domach swoich rodziców. Ginevrę Fanshave zabrali jacyś znajomi na bardzo przyjemny objazd wspaniałych siedzib rodowych, położonych na południu Francji. Los Ginevry wydawał mi się najszczęśliwszy. Oglądała piękne pejzaże; patrzyła na złocące się we wrześniowym słońcu żyzne równiny, na których zboże i wino dojrzewało pod dobroczynnymi jego promieniami. Miałam wyraźną wizję złocistych, opalizujących kryształowo tarcz księżycowych, których blask rozświetlał przed jej oczami ciemny szafir nieba na dalekim widnokręgu, poznaczonym majaczącą niewyraźnie zębatą linią gór.
Wszystko to jednak było niczym dla mnie. I mnie także ogrzewały promienie jesiennego słońca; i ja także oglądałam wypływające na niebo złoto-kryształowe sierpy i tarcze księżyca, a przecież pragnęłam nieomal leżeć już pod ziemią i murawą, zagrzebana głęboko, nie mogąc już ani widzieć, ani odczuwać tych wspaniałości. Nie mogłam żyć w świetle tych promieni, ani przywiązać się do nich i uczynić ich swoimi towarzyszami. Ginevra, w przeciwstawieniu do mnie, obdarzona była przez naturę szczęśliwym usposobieniem, które zbroiło ją w energię, w siły i w radość życia, umożliwiało jej korzystanie z jego rozkoszy, z pełni światła dziennego, z aromatów nocy. Najbardziej przyjazne spośród dobrych, strzegących ludzkość, geniuszów świata wzięły ją pod opiekę, roztoczywszy ze skrzydeł swoich miły dach ochronny nad jej głową. Towarzyszyła jej nieodstępnie miłość wierna, która nie pozwalała jej nigdy czuć się samotną. Czyżby miała ona być nieczuła na jej obecność? Wydawało mi się to niemożliwe: nie byłam zdolna wyobrazić sobie podobnej oschłości, pewna byłam, że kocha jednak, jakkolwiek nieco powściągliwie jeszcze, gotowa wszelako kiedyś, w przyszłości, ujawnić jak bardzo, jak prawdziwie kocha. Jej wierny bohater, na wpół może tylko świadomy był nieśmiało budzącego się jej uczucia, wystarczało to jednak, aby pocieszać go w chwilach zwątpień i koić jego obawy. Domyślałam się magnetycznego prądu sympatii pomiędzy nimi obojgiem, łączącej ich nici wzajemnego zrozumienia, które podtrzymywało związek ich serc i dusz poprzez dzielące ich przestrzenie setek mil, przesyłało — poprzez góry i doliny życzenia, modły i śluby, jakie wymieniali wzajem. Ginevra urastać zaczęła stopniowo w moim połciu do wyżyn bohaterki.
Pewnego dnia, zdając sobie trzeźwiej niż kiedykolwiek sprawę z zyskującego wciąż na sile tego urojenia, powiedziałam sobie:
— Przypuszczam naprawdę, że nerwy moje są nazbyt napięte: zbyt wiele przecierpiałam duchowo; zagraża im stan zupełnego rozprzężenia się... Co mam uczynić? Gdzie szukać ratunku? W czym znaleźć uzdrowienie?
Nie było istotnie sposobu znalezienia w podobnych warunkach leku uzdrawiającego. Wreszcie, po dniu i nocy szczególnie przytłaczającej depresji, uniemożliwiły mi objawy fizycznej choroby wstawanie z łóżka. Mniej więcej w tym samym czasie zakończyło się upalne lato i rozpoczął się towarzyszący zrównaniu dnia z nocą okres burz.
Dziewięć ciemnych, ponurych, rozdeszczonych dni, których monotonię zakłócały jedynie szalejące wichry huraganowe, przeleżałam, trawiona dziwną gorączką nerwów i krwi. Sen opuścił mnie zupełnie. Wstawałam w nocy, szukając go wszędzie, błagając niebo o możność odzyskania go. Na rozpaczliwe moje błagania odpowiadał mi jedynie brzęk wstrząsanych wichrem szyb okiennych, świsty szalejącej burzy — sen nie przychodził jednak.
Mylę się. Przyszedł raz jeden, nie był jednak dobroczynny. Zniecierpliwiony natarczywością moją, zemścił się, sprowadzając widziadła upiorne. Sądząc z posunięcia się wskazówek zegara na wieży kościoła Ś-go Baptysty, trwało moje uśpienie zaledwie piętnaście minut — krótki okres, ale wystarczający, aby zesłać na mnie nową, nieznaną dotychczas udrękę. Jak gdyby dostrzeżony w przelocie błysk wieczności przejął całe moje jestestwo grozą niewypowiedzianą. Pomiędzy północą a godziną pierwszą owej nocy poczułam przytkniętą do ust moich czarę ciemnego jakiegoś napoju, dziwnego, nie zaczerpniętego z żadnej studni. Napełniona była czara ta czymś wrzącym, wlanym w nią z bezdennego, bezkresnego morza. Cierpienie, dotykające chwilowo, odmierzone dającą się obliczyć miarą, doprawione tak, aby mogły wchłonąć je usta śmiertelnika, nie ma takiego smaku, jaki miało to właśnie. Przełknęłam przytknięty do warg moich napój, i obudziłam się pewna, że jest już po wszystkim; nadszedł koniec i przeminął. Drżąc z przerażenia — w miarę odzyskiwania świadomości — gotowa krzyknąć, wzywając z prośbą o pomoc jakąś istotę miłosierną, i wiedząc zarazem, że nie ma nigdzie w pobliżu żadnej istoty miłosiernej, która mogłaby usłyszeć to moje rozpaczliwe wezwanie — poczciwa Gotton w odległej swojej izdebce poddasza nie mogła mnie usłyszeć, — uklękłam na łóżku. Upłynęło parę godzin straszliwych. Nie podobna opisać udręki i zgnębienia duchowego, jakie przecierpiałam. Myślę, że była to najgorsza ze wszystkich potworności snu. Miałam przez chwilę wizję uwielbianych moich zmarłych, którzy niegdyś za życia kochali mnie tak tkliwie, a którzy teraz spotkali się ze mną w innym jakimś świecie, dalecy mi już i obcy. Napoiło to goryczą serce moje, przepełniło rozpaczą nieopisaną na myśl o tym, co czekać mnie może odtąd. Nie widziałam powodu, dla którego miałabym pragnąć żyć i wyzdrowieć, mimo to nie do zniesienia dręczący był głos, jakim wzywała mnie Śmierć do wkroczenia w obręb nieznanego, przerażającego jej królestwa. Chciałam modlić się, zaledwie jednak zdolna byłam wypowiedzieć słowa te:
„Od młodości mojej przecierpiałam grozy Twoje z duszą zmąconą“.
Była to prawda najszczersza.
Gotton, przyniósłszy mi herbatę nazajutrz z rana, nalegała, abym wezwała lekarza. Nie chciałam jednak: nie wierzyłam, aby jakikolwiek lekarz zdolny był uzdrowić mnie.
Pewnego wieczora — nie bredziłam, byłam najzupełniej przytomna — wstałam i ubrałam się, drżąca, zaledwie zdolna utrzymać się na niepewnych nogach. Nie mogłam, nie byłam w stanie znieść dłużej martwej ciszy sypialni: upiornie białe łóżka prześladowały mnie niczym zjawy; zakończenia ich grzbietów stawały się w wyobraźni mojej trupimi czaszkami, wielkimi i wyblichowanymi przez słońce; w ich szeroko rozwartych oczodołach tkwiły zaklęte marzenia zamarłe o dawniejszym jakimś świecie i potężniejszej rasie ludzkiej. Tego wieczora bardziej niezachwianie niż kiedykolwiek wżarło się w duszę moją przeświadczenie, że Los jest twardym nieubłaganym kamieniem, a Nadzieja — bożkiem fałszywym — ślepym, wyzbytym krwi, twardym jak granit. Czułam, że próby i przeżycia, przeznaczone mi przez Boga, dosięgają punktu kulminacyjnego, muszą też zostać odwrócone własnymi moimi rękami, mimo że tak bardzo rozgorączkowanymi, słabymi i drżącymi.
Deszcz lał wciąż jeszcze, a wicher dął w dalszym ciągu mniej gwałtowny jednak i mniej rozszalały, niż przez cały dzień. Tak wydawało mi się przynajmniej. Zapadał zmierzch: przez szyby okienne widzieć mogłam nisko przepływające obłoki, podobne do zwisających smutnie chorągwi. Doznałam wrażenia, że o tej porze zmierzchu i w niebie także ponad nami panować musi smutek i współczucie z powodu cierpień, doznawanych na ziemskim padole. Przypuszczenie to ujęło ciężaru przeraźliwemu mojemu widzeniu sennemu, uczyniło mniej straszliwą myśl, że nie jestem już kochana przez nikogo, że ani jedna z istot tak bliskich mi niegdyś nie przyznaje się już do mnie. Lęk o to ustąpił miejsca nadziei, że może jednak jest inaczej niż przypuszczam. Nabrałam pewności nieomal, że nadzieja ta ziści się i ujawni wyraźnie, o ile zdołam, wydostawszy się spod tego dachu, który ciążył mi, niby zatrzaśnięte nade mną wieko trumny, wyjść za miasto i wspiąć się na ciche wzgórze, wznoszące się daleko pośród pól. Otulona w białe okrycie (musiałam być zupełnie przytomna, jeśli miałam tyle rozsądku i przezorności, aby ubrać się ciepło) wyruszyłam z domu. Dzwony jednego z pobliskich kościołów zatrzymały mnie w przejściu; zdawały się wzywać mnie na Anioł Pański, weszłam więc do wnętrza świątyni. Branie udziału w odbywaniu uroczystego nabożeństwa, widok szczerej pobożności, możność bezpośredniego zwrócenia się do Boga były nie mniej pożądane dla mnie i upragnione, aniżeli chleb dla ginącego z głodu. Uklękłam wraz z innymi na kamiennej posadzce. Był to stary, cichy kościołek, w którego wnętrzu panował zmierzch, przepojony purpurową łuną, jaką rzucało światło, przedostające się przez wysokie malowane szyby okienne.
W kościele zgromadzeni byli nieliczni pobożni, których połowa wyszła po przebrzmieniu salut — pozdrowienia anielskiego. — Stwierdziłam niebawem, że ci, którzy pozostali, uczynili to, aby wyspowiadać się. Nie ruszyłam się z miejsca. Służba kościelna pozamykała starannie wszystkie drzwi; zapadła zbożna cisza; wszystkich nas zamkniętych w kościele ogarnął skrzydłami swoimi cień uroczysty. Po krótkiej chwili, spędzonej w skupieniu modlitewnym, podeszła jedna z penitentek do konfesjonału. Obserwowałam ją pilnie. Spowiadała się szeptem; ksiądz udzielił jej, szeptem również, rozgrzeszenia, odeszła bowiem od konfesjonału wyraźnie uspokojona. Po niej podeszła następna, potem jeszcze inna. Blada jakaś dama, klęcząca obok mnie, szepnęła cichym, uprzejmym głosem:
— Niech pani idzie teraz; nie jestem jeszcze całkowicie przygotowana do odbycia spowiedzi.
Automatycznie posłuszna, podniosłam się i skierowałam się ku konfesjonałowi. Nie zrobiłam tego bez zastanowienia. Wiedziałam co robię. Z błyskawiczną szybkością obmyśliłam zamiar. Wyspowiadanie się nie mogło bardziej jeszcze zgnębić mnie moralnie, raczej możliwe było, że mnie ukoi.
Ksiądz, zasiadający w konfesjonale ani razu nie odwrócił ku mnie głowy, aby przyjrzeć mi się; spokojnym, nawykowym gestem pochylił ucho ku moim ustom. Mógł to nawet być człowiek zacny, dobry z natury, obowiązek ten wszelako stał się dla niego rodzajem formy jedynie: odbywał obrządek spowiadania penitentów z obojętnością i flegmą przyzwyczajenia. Zawahałam się; nie znałam obowiązującej formuły spowiedzi: zamiast też rozpoczęcia jej od zwykłego wstępu, rzekłam:
Mon père, je suis protestante[71].
Odwrócił się ku mnie nagle. Nie był tubylcem: księża miejscowi, urodzeni w tym kraju i pochodzący z rdzennych jego warstw, mają prawie nieodmiennie twarze płaskie, prostacze. Subtelny profil i zarys czoła tego księdza wskazały mi, że musi być on Francuzem; mimo że siwy i posunięty w lata, zachował twarz człowieka myślącego i czującego. Zapytał mnie przede wszystkim, bez gniewu jednak, dlaczego, będąc protestantką, przyszłam do niego.
Powiedziałam, że zginę, jeśli nie otrzymam mądrej rady i życzliwych słów pociechy. Od kilku tygodni jestem zupełnie osamotniona; zachorowałam; czuję się tak przeraźliwie zgnębiona, że nie wydaje mi się, abym była zdolna znieść dłużej ten ciężar, tłoczący nieustannie moją duszę.
— Czy dolega ci świadomość popełnionego grzechu lub występku, moje dziecko? — zapytał.
Uspokoiłam go co do tego, jak mogłam też najprzystępniej wyjaśniłam na czym właściwie polega moja udręka.
Zdawał się stropiony i zdziwiony.
— Przyznaję — rzekł — że zaskoczyłaś mnie, dziecko moje, znienacka. Nie miałem nigdy jeszcze w całej dotychczasowej mojej praktyce podobnego wypadku: przygotowani jesteśmy na wiele powikłań niezwykłych, należących jednak do stałej rutyny naszego posłannictwa: tym razem wszakże spotykam się z czymś takim, co robi poważny wyłom w zwykłym biegu spowiedzi. Wątpię czy znajdę dla ciebie w danych warunkach radę odpowiednią.
Nie liczyłam oczywiście, aby mógł znaleźć ją, już jednak ulga, jaką przyniosła mi możność zwierzenia się człowiekowi rozumnemu i ludzkiemu, o uświęconym charakterze kapłana, z części bodaj bólów, jakie nękały moją duszę, zrobiła mi wiele dobrego. Czułam się nieco pokrzepiona.
— Czy mam odejść, mój ojcze? — zapytałam.
— Tak, moja córko — rzekł z życzliwością w głosie.
— Nie wątpiłam, że był to człowiek życzliwy: dostrzegłam wyraźnie błysk współczucia w jego oku. — Tak, na razie lepiej będzie, abyś odeszła, zapewniam cię jednak, że słowa twoje uderzyły mnie. Spowiedź, podobnie jak wszystko inne, staje się, stać się może łatwo czczą formalnością jedynie, czymś spospolitowanym, o ile wejdzie w stały zwyczaj. Przyszłaś, córko moja, zrzuciłaś ciężar z własnego serca, podzieliwszy się ze mną tym, co cię trapi — rzadko zdarza mi się wysłuchać czegoś podobnego. Chciałbym mieć czas na obmyślenie twojego zwierzenia w należytym spokoju modlitewnym. Gdybyś należała do naszego kościoła, wiedziałbym co mam ci powiedzieć — dusza tak bardzo udręczona jak twoja, może znaleźć spokój jedynie w zupełnym odcięciu od ludzi, w stałym, regularnym pełnieniu obowiązków religijnych. Życie wśród świata, jak niewątpliwie dobrze ci wiadomo, nie daje zadowolenia naturom takim jak twoja. Świątobliwi kapłani polecali penitentkom do ciebie podobnym, aby starały się przez pokutę, zaparcie się samych siebie i pełnienie żmudnych dobrych uczynków, utorować sobie drogę ku oczyszczeniu. Tu na ziemi dane im są za strawę codzienną łzy, chleb i woda strapienia. Nagroda czeka je później dopiero, w życiu pozagrobowym.
— Co się mnie tyczy, przeświadczony jestem, że wyobrażenia te, pod których ciężarem uginasz się, córko moja, są wysłańcami bożymi, mającymi misję nawrócenia cię na łono prawdziwego Kościoła. Zrodzona jesteś do przyjęcia naszej wiary: uwierz w nią, ona jedna zdolna jest uzdrowić cię i dopomóc ci. Protestantyzm jest dla ciebie zbyt suchy, zimny i zbyt przyziemny. Im więcej myślę o twojej sprawie, tym wyraźniej widzę, że odchyla się ona najzupełniej od zwykłego biegu rzeczy. Nie chciałbym za żadną cenę stracić cię z oczu. Odejdź teraz w pokoju, córko moja, powróć jednak do mnie.
Podniosłam się z klęczek i podziękowałam mu. Zamierzałam odejść już, kiedy dał mi znak, abym zatrzymała się jeszcze.
— Nie przychodź do kościoła — rzekł — widzę, że jesteś chora, panuje tutaj zbyt wielki chłód. Przyjdź do mnie do domu: mieszkam (dał mi swój adres). — Bądź u mnie jutro z rana o dziesiątej.
W odpowiedzi na to polecenie pochyliłam w milczeniu głowę i, opuściwszy na twarz zasłonę i opiąwszy szczelnie okrycie na sobie, wysunęłam się z kościoła.
Jak sądzisz czytelniku, czy myślałam o powtórnym dostaniu się do zacnego księdza? Zupełnie tak samo nie przychodził mi zamiar ten do głowy, jak nie wpadłoby mi na myśl leźć dobrowolnie w paszczę smoka. Kapłan ten posiadał broń, którą mógł wpływać na mnie: był z natury miękki i uprzejmy; posiadał ową wrodzoną miękkość i uczuciowość typowo francuską, na którą, jak dobrze wiedziałam, byłam osobliwie wrażliwa. Nie budziły we mnie szacunku pewne rodzaje afektacji, nie byłam, natomiast, zdolna oprzeć się przejawom szczerego uczucia, prawdziwej wiary. Gdybym poszła do niego, niechybnie zdołałby przekonać mnie o kojącej sile, o wyniosłości i prawowitości uczciwego dogmatyzmu papieskiego. Usiłowałby też niewątpliwie wzbudzić we mnie i podsycać żarliwość pełnienia dobrych uczynków. Nie mam pojęcia na czym skończyłoby się to wszystko. Uważamy się za silnych na pewnych punktach, znamy słabość naszą na wielu innych: wielce prawdopodobnie też, gdybym udała się w oznaczonym dniu i godzinie pod numer 10 Rue des Mages, potoczyłby się zgoła inaczej bieg mojego życia i teraz — zamiast snuć heretycką tę opowieść — przesuwałabym paciorki mojego różańca i odmawiałabym pacierze w celi klasztoru Karmelitek przy Boulevard de Crécy w Villette. Stary ten, dobrotliwy ksiądz miał w sobie coś z Fenelona, jakakolwiek też miałaby być większość jego braci, cokolwiek miałabym myśleć o jego Kościele i wierze (których nie lubię), zachowam jego samego na zawsze we wdzięcznej mojej pamięci. Był dla mnie dobry wówczas, kiedy tak bardzo potrzebna mi była dobroć ludzka. Oby niebo wynagrodziło go za to!
Zmierzch przeistoczył się w noc, latarnie zapłonęły już na ulicach, kiedy wydostałam się z posępnego kościoła. Możliwy był teraz dla mnie powrót: przestała nękać mnie nieposkromiona, dzika tęsknota za odetchnięciem rzeźwiącym powietrzem tej nocy październikowej, za znalezieniem sie na małym wzgórzu poza murami miasta. Teraz już tylko doświadczałam pragnień, z jakimi mógł pogodzić się rozsądek: pragnęłam znaleźć się w domu; zawróciłam, jak mi się wydawało, ku Rue Fossette. Znalazłam się jednak w części miasta, której zupełnie nie znałam; była to stara część Villette, pełna wąskich uliczek, na których stały odwieczne, zmurszałe, ale malownicze w swojej odwieczności budowle. Byłam zbyt słaba, aby zorientować się od razu, zbyt mało zresztą przezorna i zbyt mało świadoma niebezpieczeństwa jakie mogło mi zagrażać, aby dbać dostatecznie o własną osobę i zwracać uwagę na to co robię. Idąc na oślep przed siebie, uwikłałam się w plątaninę zakrętów, z której nie byłam zdolna wydostać się, nie umiałam zaś zdobyć się na decyzję poproszenia kogoś z przechodniów o wskazanie mi drogi.
Burza, która przycichła w porze zachodu, usiłowała odrobić teraz stracony czas. Pionowo prawie dmący gwałtowny wicher huraganowy, który szedł z północo-zachodu, sprowadził deszcz, rozpryskujący się na wszystkie strony: bryzgi jego były lodowate, przemarzłam też wnet do szpiku kości. Pochyliłam głowę, aby uniknąć wichru i deszczu, siekły mnie wszakże nieubłaganie. Nie zrażało mnie to jednak; żałowałam tylko, że nie mam skrzydeł, aby móc ulecieć w górę z wichrem, rozpostrzeć je i, utrzymując się na nich, być porwaną przez pęd powietrza i pomknąć dokąd mnie on uniesie. W momencie kiedy zaznałam tego pragnienia, przejął mnie chłód jeszcze dokuczliwszy, choć i przed tym było mi dość dokuczliwie zimno; dotychczasowa słabość moja ustąpiła miejsca zupełnemu bezwładowi. Usiłowałam dotrzeć do wrót wielkiego gmachu, cały potężny front jego wszakże i olbrzymia kopuła zlały się przed moimi oczami w jedną czarną masę, która rozwiała się przed nimi w następnej chwili. Zamiast osunąć się na stopnie schodów wejściowych, jak zamierzałam, uczułam — tak mi się przynajmniej wydało — że wpadam głową w dół w jakąś ziejącą przepaść. Więcej nie pamiętam już nic.




ROZDZIAŁ XVI
AULD LANG SYNE[72]

Dokąd zawędrowała dusza moja podczas długiego tego omdlenia, nie umiałabym powiedzieć. Zachowała ona na zawsze w tajemnicy to, co widziała, jak i to również w jakie dziwne tej nocy zapuściła się okolice. Nie podszepnęła ani słówka o tym pamięci mojej, pogrążywszy wyobraźnię moją w otchłań zapomnienia i nieprzerwanego milczenia. Wzleciała może na wyżyny i ujrzała z dala wiekuiste schronienie swoje, mając nadzieję, że pozwolą jej wreszcie spocząć w spokoju, łudząc się, że jej bolesny związek z materią został zerwany ostatecznie. W chwili, kiedy wyobrażała to sobie, mógł jeden z aniołów bożych ostrzec ją, aby nie przestępowała wrót rajskich i sprowadzić ją z powrotem na ziemię, ponownie wcielając rozedrganą, łkającą, opierającą się, w dawne nędzne jej ramy, wyziębione i zmarnowane, w ramy, z którymi łączność nierozerwalna przykrzyła się jej nad miarę od dawna już.
Wiem, że z uczuciem bólu i niechęci przekroczyła ponownie próg swojego więzienia, przy czym z głębi jej wydarł się jęk potężny, a całą nią wstrząsnął dreszcz przeciągły. Niełatwo było dokonać ponownego sprzężenia Ducha z Materią; ich powitaniu wzajemnemu nie towarzyszyło ciepło serdecznego uścisku, ale rozpoczynająca się ponownie tortura walki.
Najsampierw odzyskałam zmysł widzenia: ujrzałam przed sobą bezmiar czerwony, niby morze krwi; obezwładniony chwilowo zmysł słuchu powrócił do mnie ogłuszając uszy moje szumem głośnym, podobnym do huku grzmotu; odzyskanie przytomności zaznaczyło się przede wszystkim gwałtownym wstrząsem lęku. Usiadłam, oszołomiona, zdumiona, niezdolna zdać sobie sprawy w jakie okolice zawędrowałam, wśród jakich istot dziwnych zbudziłam się ponownie do życia. Zrazu nie wiedziałam nic i rozglądałam się z zaciekawieniem dokoła: ściana nie była ścianą, lampa nie wydawała się lampą. Powinna byłam zdawać sobie sprawę z tego co właściwie nazywamy zjawą, jak zdawałam ją sobie z przedmiotów najzwyklejszych. Chcę powiedzieć przez to, że wszystko, na co padły moje oczy, uderzyło mnie upiornością swoją. Rychło wszakże odzyskały zmysły moje uprzednią sprawność, cały proces życia wznowił dla mnie zwykły, regularny swój tryb.
Nie wiedziałam jednak wciąż jeszcze gdzie się znajduję: po chwili dopiero zorientowałam się, że zostałam zabrana i przeniesiona z miejsca, na którym upadłam: Nie leżałam na najniższym stopniu schodów wejściowych do kościoła; mury, sufit i okna oddzielały mnie od nocy i burzy. Wniesiona zostałam do jakiegoś domu, do czyjego domu jednak?
Przychodził mi do głowy pensjonat jedynie — szkoła żeńska z Rue Fossette. Na wpół przytomna jeszcze, usiłowałam zorientować się do którego pokoju w nim zostałam wniesiona: do większej sali sypialnej, czy do jednej z małych sypialek? Byłam zdziwiona, nie mogłam bowiem poznać ani jednego mebla, który pamięć moja mogłaby skojarzyć z którąkolwiek. Brakło tu pustych białych łóżek, nie było także długiego szeregu okien.
„Nie położono mnie w pokoju Madame Beck — to pewne“ — pomyślałam. Nagle wzrok mój padł na fotel, obity błękitnym adamaszkiem. Stopniowo wykrywać zaczęłam obecność innych jeszcze krzeseł i foteli tak samo pokrytych, aż wreszcie złożyła się całość bezpośredniego mojego otoczenia na widok miłego, zacisznego saloniku, z kominkiem, na którym jasnym, wesołym ogniem buzowały szczapy smolne, rzucając świetlne błyski na płowe tło dywanu z jaskrawo-błękitnymi arabeskami na nim, na blado-kremowe ściany, po których, pośród splątanego gąszczu złotawych liści i łodyg wiły się lekkie, nie kończące się girlandy lazurowych niezapominajek. Przestrzeń pomiędzy dwoma oknami, suto zadrapowanymi błękitną, zebraną ku górze, kotarą wypełniało zwierciadło w złoconych ramach. W zwierciadle tym ujrzałam siebie samą, leżącą nie na łóżku, ale na kanapie. Wyglądałam widmowo; oczy moje rozwarte były szerzej i wpadnięte głębiej, aniżeli zazwyczaj, stanowiąc dziwny kontrast z wychudzoną, szaro-ziemistą twarzą. Teraz już stało się dla mnie oczywiste, że pokój, w którym znajdowałam się był obcym, nieznanym mi pokojem w obcym, nieznanym mi domu.
Równie oczywiste nieomal było dla mnie, że mózg mój nie powrócił jeszcze do normy, im dłużej bowiem wpatrywałam się w obity błękitnym adamaszkiem fotel, tym bardziej wydał mi się on znajomy, tak samo zresztą jak okrągła kanapka. Nieco mniej znajomy, przypominający mi jednak coś znanego wydał mi się okrągły stół pośrodku, nakryty błękitną serwetą obrzeżoną szlakiem z liści w barwach jesiennych. Nade wszystko jednak bliskimi znajomymi wydały mi się dwa małe stołeczki, obite haftowaną ręcznie materią, a także niewielkie, ujęte w hebanowe ramy krzesło, którego grzbiet i siedzenie obite były ręcznie również wyhaftowanymi na ciemnym tle, jaskrawymi kwiatami.
Uderzona widokiem znanych mi dobrze sprzętów, zaczęłam rozglądać się i badać bliżej. Dziwne to, doznawałam wszelako wrażenia, jak gdybym nagle znalazła się wśród dawnych przyjaciół; i szkockie znane powiedzenie — „auld lang syne“ — dawne dobre czasy — uśmiechało się do mnie z każdego kąta. Na gzymsie kominka umieszczone były dwie owalne miniatury, których perły nad wysoko spiętrzonymi pudrowanymi koafiurami wraziły mi się od dawna w pamięć, tak samo jak aksamitne obramowanie dokoła smukłych białych szyj, sute fałdy muślinowych chusteczek-krzyżówek, a nawet deseń koronkowych mankietów, zdobiących rękawy. Na tym samym gzemsie kominkowym stały również dwie wazki chińskie, pozostałości dawno wytłuczonego serwisu, gładkie i połyskujące jak emalia, kruche i cienkie jak łupinka jajek. W samym środku gzemsu umieszczona była, mając służyć widocznie za główną ozdobę, — klasyczna grupa z alabastru, przechowywana pod szkłem. Umiałabym wyliczyć na pamięć wszystkie zadraśnięcia, wszystkie najdrobniejsze szczerby na tych zabytkach zupełnie jak gdybym była clairvoyante — jasnowidzącą. Nade wszystko wszakże były tu dwie zasłonki-ekraniki, ozdobione nader starannie i drobiazgowo wykonanymi rysunkami ołówkowymi, utworzonymi z tak cieniuchnych kreseczek, jak najsubtelniejsze rysunki piórkowe. Wpatrując się w nie, przypomniałam sobie godziny, podczas których pochylona była nad nimi głowa dziewczęca, trzymająca ołówek pensjonarki w słabych, cierpliwych, gorliwie pracujących palcach, w tej chwili bardziej podobnych do palców szkieletu.
Gdzie znajdowałam się? Dokąd zostałam przeniesiona? Nie tylko do jakiego zakątka świata, ale do jakiego roku Pańskiego? Wszystkie te przedmioty pochodziły bowiem z dawnych, bardzo dawnych dni i z dalekiego kraju. Pożegnałam się z nimi przed dziesięciu laty; od czternastego roku mojego życia nie zetknęłam się z nimi nigdy więcej już. Słabym, ale dosłyszalnym głosem szepnęłam: — „Gdzie jestem?“
Sylwetka czyjaś, dotychczas nie zauważona przeze mnie, poruszyła się, wstała i zbliżyła się ku mnie; sylwetka, odcinająca się od otoczenia, a tym samym bardziej jeszcze wikłająca dla mnie zagadkę. Przyjrzawszy jej się bliżej, przekonałam się, że musiała to być służąca, sadząc z kolorowej perkalikowej jej sukni i typowego czepeczka na jasnych włosach. Nie mówiła ani po francusku, ani po angielsku, nie mogłam też porozumieć się z nią, aby dowiedzieć się od niej czegoś, zasięgnąć tak bardzo interesujących mnie informacyj. Zwilżyła mi tylko czoło i skronie chłodnym jakimś i mile pachnącym płynem, poprawiła poduszki pod moją głową, gestem dała mi do zrozumienia, abym nic nie mówiła, po czym usiadła przy nogach kanapy.
Usiadłszy zajęła się ponownie swoją robotą na drutach, mogłam więc przyglądać się jej swobodnie, pochylonej nad migającymi w jej rękach narzędziami pracy. Zdumiona byłam skąd wzięła się ona tutaj i co może mieć wspólnego z środowiskiem, tak bliskim mi z czasów mojego dziecięctwa. Bardziej jednak jeszcze zdumiewało mnie co owo środowisko i owe czasy mogą mieć teraz wspólnego ze mną.
Zbyt wyczerpana abym mogła zbadać intrygującą tę zagadkę, usiłowałam pogodzić się z niemożnością rozwiązania jej, mówiąc sobie, że musi to wszystko być niepojętą jakąś omyłką, snem, czy fantasmagorią rozgorączkowanej, chorej wyobraźni. W głębi duszy wiedziałam jednak, że nie jest to ani omyłką, ani snem, ani fantasmagorią: nie spałam, ani też nie fantazjowałam będąc najzupełniej przytomna i trzeźwa. Wolałabym, aby pokój, w którym znajdowałam się, nie był tak dobrze oświetlony; nie dostrzegłabym może tak dokładnie małych obrazków, ozdób, zasłonek, haftowanego pokrycia krzesła. Wszystkie te przedmioty, tak samo jak meble obite błękitnym adamaszkiem, były w rzeczywistości identycznie takie same, jak te, które tak dobrze pamiętałam i które były tak bardzo mi bliskie, jako że znajdowały się niegdyś w salonie mojej matki chrzestnej w Bretton. Wydawało mi się jedynie, że sam pokój jest zmieniony zarówno pod względem swojego obszaru, jak rozplanowania.
Przyszedł mi na myśl Bedreddin-Hassan, przeniesiony we śnie z Kairu do wrót Damaszku. Czyżby i mnie także dobry geniusz jakiś, który sfrunął na skrzydłach wichru i zabrał mnie ze stopni schodów wejściowych do kościoła, a potem uniósł „mnie w powietrze“, jak czytamy w baśni wschodniej i przeniósł ponad góry, ponad kraje, ponad morza i oceany, spokojnie złożył przy ognisku domowym w starej kochanej Anglii? Ale nie; wiem, że — owo ognisko domowe zagasło już od dawna, nie mógł więc złożyć mnie przed nim mój duch opiekuńczy, zwłaszcza, że mieszkańcy domu, w którym płonęło to ognisko, przenieśli się daleko, uniósłszy wraz z sobą swoje Penaty i Lary.
Służąca odwróciła w tej chwili głowę w moją stronę i, widząc, że mam oczy otwarte, zdradzające wyrazem swoim — tak jej wydało się przynajmniej — podniecenie i zaniepokojenie, odłożyła robotę, i podeszła do małego stolika, nalała trochę wody z karafki do kieliszka, odmierzyła do niego pewną ilość kropel z buteleczki, z kieliszkiem w ręku zbliżyła się do mnie i podała mi lekarstwo. Jaki to ciemno-zabarwiony napój? Jaki eliksir czarodziejski, czy roztwór zaczarowany?
Nie pora była już jednak pytać się o to — od razu posłusznie przełknęłam podany mi lek. Spokój zapanował w moich, tak wzburzonych przed chwilą myślach; mózg mój zalała fala dobroczynna, coraz milej kojąca, niby balsam zbawczy. Bolesna słabość opuściła moje członki, mięśnie moje obezwładniła senna drętwota. Utraciłam możność poruszania się, że jednak równocześnie utraciłam i chęć także wykonywania jakichkolwiek ruchów, nie było to dla mnie żadną przykrością. Uważna służąca postawiła ekran pomiędzy mną a światłem; widziałam ją podnoszącą się, aby to uczynić, nie przypominam sobie wszakże, abym miała widzieć ją siadającą ponownie na zajmowane przez nią uprzednio miejsce. W przerwie pomiędzy dwoma tymi aktami zasnęłam.
Kiedy przebudziłam się, wszystko uległo ponownej zmianie. Otaczało mnie pełne światło dzienne; nie było to wszakże rozsłonecznione światło dnia letniego, raczej ołowiana posępność słotnej jesieni. Byłam pewna teraz, że jestem w „pensionnat de demoiselles“. Utwierdził mnie w tym mniemaniu siekący o szyby deszcz, świst i wycie wichru wśród drzew, które wskazywały na istnienie ogrodu poza oknami, chłód, białość i osamotnienie, pośród których leżałam. Mówię „białość“, bowiem białe dymkowe zasłony, opuszczone przy francuskim moim łóżku, odcinały mi widok na wszystko inne.
Rozchyliłam je i wyjrzałam. Oko moje, nastawione na ujrzenie długiej, obszernej, malowanej na biało sali, zamrugało zdumione widokiem ograniczonej przestrzeni niewielkiego pokoju o blado-zielonych ścianach barwy wody morskiej. Zamiast pięciu wielkich, niczym nie osłoniętych okien było jedno tylko, wysokie, ocienione kunsztownymi fałdami muślinowych firanek, a zamiast dwóch tuzinów drewnianych meblowych umywalek, na każdej z których stała miska i dzbanek, była tu toaleta, strojnie, niby dama wybierająca się na bal, zadrapowana białymi przejrzystymi zwojami muślinu, upiętymi na różowym spodzie: toaletę wieńczyło ślicznie wypolerowane, spore zwierciadło, pod którym leżała elegancka poduszeczka do szpilek, przybrana dokoła falbanką z koronki. Ten stół toaletowy wraz ze stojącym przed nim niskim fotelikiem obitym biało-zielonym kretonem w kwiaty i marmurową umywalnią z blado-zielonym porcelanowym garniturem do mycia wystarczały w zupełności jako umeblowanie małego tego pokoju.
Czytelniku! Byłam przerażona! Z jakiego powodu? — gotów jesteś zapytać się. Cóż było takiego w tym skromnym, ale pełnym wdzięku sypialnym pokoju, co mogło przerazić tak dalece najbardziej nawet lękliwą, nieśmiałą osobę? Otóż to jedno tylko: sprzęty te nie mogły być rzeczywistymi, solidnymi fotelami, zwierciadłami i umywalniami — zjawami ich tylko co najwyżej — o ile zaś należałoby odrzucić hipotezę taką, jako nazbyt nieprawdopodobną, — co przyznaję, uczyniłam właśnie — nie pozostawało nic innego, jak tylko dojść do wniosku, że mój własny umysł uległ znać zaćmieniu, innymi słowy, że muszę być chyba chora i fantazjować. I w tym razie wszakże zaćmienie to musiało być osobliwego rodzaju, niepodobne do żadnego innego, jakiemu zdarzyło się kiedykolwiek dręczyć umysł ludzki.
Znałam — niepodobieństwem było, abym ich nie znała — zielony kreton, służący za obicie niskiego tego fotelika; znany mi był kunsztownie powyginany kszałt przytulnego tego krzesła; znałam rzeźbioną, błyszczącą ramę tego zwierciadła; połyskliwą bladą zieloność porcelanowego garnituru na tej umywalni, samą tę umywalnię także z jej szarym marmurowym blatem wierzchnim, z lekka rozłupanym w jednym rogu. Wszystkie te tak pamiętne mi sprzęty musiałam wszak poznać i powitać jako starych znajomych, tak samo, jak poprzedniego wieczora poznałam i powitałam meble z różanego drzewa, draperie i porcelanę w salonie.
Bretton! Bretton! i wydarzenia sprzed dziesięciu lat odbijały się w tym lustrze. Dlaczegożby jednak miało wskrzesnąć tak żywo w mojej pamięci Bretton i czternasty rok mojego życia? Dlaczego, skoro odżyły one w ogóle, nie odżyły całkowicie? Dlaczego narzuciła się mojemu wzrokowi wizja samych sprzętów tylko, gdy pokoje i całe środowisko były zupełnie inne? Tę, zalotnie przybraną falbankami z nicianych koronek i złotymi perełkami, poduszeczkę do szpilek, zrobioną ze szkarłatnego atłasu, miałam takie same prawo znać, jak miałam prawo znać zasłonki: i pierwsze i drugie były dziełem własnych moich rąk. Usiadłszy na łóżku, sięgnęłam po poduszeczkę, aby przyjrzeć jej się bliżej. Tak.. Oto litery „L. L. B.“, wyhaftowane złotymi perełkami i okolone owalnym wianuszkiem zrobionym atłaskowym białym haftem. Były to początkowe litery imienia i nazwiska mojej matki chrzestnej: „Luiza Lucy Bretton“.
Czy jestem w Anglii? W Bretton? — przyszło mi na myśl; pośpiesznie też rozsunąwszy kotary przy oknie, wyjrzałam na zewnątrz, aby zorientować się gdzie jestem, licząc na to, że zobaczę spokojne, stare, miłe oku budowle i czystą, ułożoną ze starych fliz kamiennych jezdnię ulicy Ś-tej Anny, na której końcu zarysują się przede mną strzeliste wieże katedry. Gdyby zaś nie miał odsłonić się przede mną ten właśnie widok, liczyłam raczej na ujrzenie którejś z ulic w Villette, albo też ulicy w jakimś miłym starym mieście angielskim.
A tymczasem zamiast tej wizji, miałam przed sobą taras z murawy, wyzierający spoza zagęszczonego dokoła wysokich szyb okiennych obramowania z liści i opadający ku soczystej łące gazon ocieniony drzewami, które wyrastały z gruntu, położonego poniżej — wysokimi drzewami leśnymi, jakich nie widziałam od dawna już. Uginały się one teraz, smagane podmuchami październikowego wichru; pomiędzy ich pniami dostrzegłam aleję, żółcącą się grubą warstwą jesiennych liści, których mnóstwo wirowało w powietrzu, podcinane tym samym wichrem. Nie mogłam widzieć dalszych planów krajobrazu, domyślałam się jednak, że okolica zamknięta poza wysokimi tymi bukami musi być płaska i nizinna. Miejscowość zdawała się jak gdyby odcięta od świata i była zupełnie nieznana, zdecydowanie obca.
Położyłam się ponownie. Łóżko moje umieszczone było w małej wgłębionej alkowie. Wystarczyło odwrócić głowę ku ścianie, aby wykluczyć sprzed oczu cały pokój wraz z tak bardzo oszołamiającymi mnie jego akcesoriami. Wykluczyć? Nie! Układając się odpowiednio na łóżku, celem odcięcia się od reszty pokoju, a tym samym od związanych z nim narzucających mi się natrętnie wspomnień, ujrzałam na zielonej przestrzeni ściany pomiędzy podniesionymi i upiętymi w górze firankami szeroką pozłacaną ramę, okalającą portret. Była to dobrze namalowana akwarela, jakkolwiek traktowana szkicowo jedynie; głowa chłopca, świeża, młodzieńcza, jak żywa, jak gdyby miał przemówić. Chłopiec wydawał się szesnastolatkiem, jasnej cery ze zdrową, młodą krwią, omal nie wytryskującą mu z policzków, z długimi włosami, kasztanowatymi o słonecznym blasku. Oczy chłopca patrzyły przenikliwie, usta zarysowane miał ładnie wygiętym łukiem, ułożone do wesołego uśmiechu. Na ogół była to twarz niezmiernie pociągająca, dla tych zwłaszcza, którzy mogli rościć prawo do serdeczniejszych uczuć ze strony pierwowzoru — dla rodziców jego, na przykład, czy sióstr. Byle romantyczna pensjonarka mogłaby zakochać się w samym tym portrecie jego. W oczach chłopca było coś takiego, co pozwalało przypuszczać, że gdy dorośnie i dojrzeje, błyskawicznie zapłonie w nich iskra żywego odzewu na wezwanie miłosne: trudniej byłoby przewidzieć, czy dochowają one wiernie żaru tego uczucia. Kapryśny zarys pięknych jego ust był ostrzeżeniem niejako, że zbyt wyraźnie okazywana mu, zdobyta bez większego wysiłku z jego strony miłość łatwo spotkać się może z jej lekceważeniem przez niego.
Usiłując przyjąć każde nowe odkrycie ze spokojem, na jaki tylko zdolna byłam zdobyć się, szepnęłam sama do siebie: „O, ten portrecik wisiał zazwyczaj w pokoju jadalnym nad kominkiem. Zawsze wydawało mi się, że umieszczono go zbyt wysoko. Pamiętam, że zwykłam włazić na taburet fortepianowy, aby zdjąć ten portret ze ściany, wziąć go do ręki i napatrzeć się tym wesoło iskrzącym się oczom, których błysk spod orzechowych rzęs zdawał się uwięzionym na płótnie uśmiechem. Pamiętam też jak bardzo podobało mi się żywe zabarwienie policzków i wyraz oczu. Trudno było mi także wyobrazić sobie coś bardziej uroczego niż ten wykrój ust, czy zarys podbródka; i ja nawet w ówczesnej nieświadomości swojej czułam jak bardzo są one piękne, rozważałam też zadawane sobie samej pytanie:
— Czy możliwe, aby to, co tak bardzo czaruje, zdolne było zarazem ranić boleśnie?
Pewnego razu, tytułem próby, podniosłam maleńką Miss Home i powiedziałam jej, aby przyjrzała się portretowi.
— Podoba ci się ten portret, Polly? — zapytałam. — Ale mała nie odpowiedziała nic, wpatrywała się tylko długo w malowaną twarz chłopca, wreszcie wrażliwe oczy jej omroczył cień smutku.
— Niech mnie pani spuści na podłogę — rzekła.
Spuściłam ją, pomyślawszy:
— I to dziecko również wyczuwa podświadomie czar niebezpieczny, jakim tchną rysy chłopca.
Wszystko to odżyło nagle w mojej pamięci.
— Tak, miał wady, niewątpliwie, mimo to rzadko spotkać można było naturę subtelniejszą, szlachetniejszą i bardziej rycerską.
Rozważania moje znalazły wyraz ostateczny w głośnym wypowiedzeniu imienia: „Graham!“
— Graham! — powtórzył głos jakiś, odzywający się tuż przy moim łóżku. — Chce pani widzieć Grahama?
Podniosłam oczy. Zagadka wikłała się coraz bardziej; zdumienie moje doszło do punktu kulminacyjnego. O ile niesłychanie dziwnym wydało mi się dostrzeżenie dobrze zapamiętanego portreciku na ścianie tego pokoju, tym dziwniejszy i bardziej niepojęty czekał mnie widok, kiedy odwróciłam głowę i spotkałam się oko w oko z nie mniej dobrze zapamiętaną postacią kobiecą. Przede mną stała niewiasta, której istotność — bynajmniej nie zjawowa z racji dość pokaźnej jej tuszy — nie mogła ulegać wątpliwości. Niewiasta była dostatnio ubrana we wdowie jedwabie i w czepeczek koronkowy, zręcznie upięty na jej macierzyńsko dostojnych, mocno siwiejących włosach. Twarz jej tchnęła dobrocią: zbyt wyrazista i energiczna, aby mogła być nazwana piękną, świadczyła po dawnemu o rozumie i charakterze. Bardzo niewiele zmieniła się, może nieco tylko spoważniała, trochę też przybladła. Nie podobna było wątpić, że to moja chrzestna matka, a nie wizja jedynie pani Bretton, czy zjawa jej widmowa.
Zachowałam pozorny spokój, byłam jednak niezmiernie podniecona, serce moje tłukło przyśpieszonym gwałtownie tętnem, cała krew spłynęła mi z twarzy, zesztywniałej nagle i zmrożonej.
— Gdzie jestem, proszę pani? — zapytałam.
— W bardzo bezpiecznym schronieniu; dobrze umieszczona na razie; może pani pozostać u nas zupełnie spokojnie dopóki nie powróci pani do zdrowia; tymczasem jeszcze sprawia pani wrażenie osoby chorej.
— Jestem zupełnie oszołomiona; nie wiem czy mam wierzyć świadectwu moich zmysłów, czy może omamiają mnie one i w błąd wprowadzają. Mówi pani po angielsku; nie mylę się wszak?
— Słyszy pani to chyba? Ja sama byłabym zdumiona, gdybym miała prowadzić dłuższą rozmowę po francusku.
— Pochodzi pani z Anglii?
— Niedawno przybyłam stamtąd. A pani, czy dawno jest w tym kraju? Jak widzę, zna pani mojego syna?
— Czyżby? Możliwe, że znam. Czy to syn pani na tym portrecie?
— Tak, to jego portret kiedy był małym chłopcem. Patrząc właśnie na ten portret, wymieniła pani jego imię.
— Graham Bretton?!
Starsza kobieta skinęła głową.
— Mówię zatem z panią Bretton, pochodzącą z Bretton?
— Oczywiście. A pani, jak słyszę, jest nauczycielką języka angielskiego w jednej ze szkół tutejszych: syn mój mówił mi o tym.
— Kto znalazł mnie i gdzie, proszę pani?
— Syn mój opowie pani o tym wszystkim, nie od razu jednak. Jest pani teraz jeszcze zbyt słaba i oszołomiona, aby móc rozmawiać; niech pani postara się zjeść to, co pani przyniosą na śniadanie, a potem zasnąć.
Bez względu na wszystko co przeszłam, pomimo zmęczenia fizycznego, zaburzeń duchowych, i narażenia się na wpływ fatalnej niepogody — stan mój poprawił się wyraźnie. Spadła gorączka, będąca głównym fizycznym objawem chorobowym i podkopująca mój organizm; dzięki temu może, ja, która od dziewięciu dni nie byłam w stanie przełknąć kęsa strawy, cierpiąc tylko nieustannie na męki pragnienia, poczułam nagły głód, rzuciłam się też łapczywie na suszoną grzankę, którą pozwolono mi dodać do przyniesionej na śniadanie filiżanki herbaty. Był to wprawdzie mały kawałek tylko, wystarczył jednak: podtrzymał moje siły aż do czasu, kiedy w dwie godziny później służąca podała mi filiżankę bulionu i sucharek.
Zaczęło zmierzchać się, wicher nie przestał jednak dąć z nieosłabłą gwałtownością, a deszcz lał w dalszym ciągu strumieniami. Leżenie w łóżku uprzykrzyło mi się i zmęczyło mnie. Pokój, jakkolwiek ładny i przytulny, był mały. Miałam wrażenie zamknięcia, tęskno mi też było do wyjścia z niego i zaznania zmiany. Przygnębiająco oddziaływał na mnie również zgęszczający się zmrok i nieco przenikliwy chłód. Pragnęłam oglądać coś innego widzieć ludzi, ogrzać się przy kominku. Nie przestawałam poza tym myśleć o synu dostojnej starszej niewiasty: kiedy zobaczę go? Niewątpliwie nie wcześniej, aż nie wyjdę z tego pokoju.
Służąca przyszła przesłać mi łóżko na noc. Chciała w tym celu otulić mnie kołdrą i posadzić na fotelu, odmówiłam jednak i zaczęłam ubierać się. Po ukończeniu tego procesu usiadłam, aby wytchnąć nieco po bądź co bądź męczącym jeszcze dla mnie zadaniu. W tej pozycji zastała mnie pani Bretton, która weszła w tej chwili do pokoju.
— Ubrana? — uśmiechnęła się w sposób tak dobrze mi znany i pamiętny. Uśmiech jej był miły, jakkolwiek bynajmniej nie łagodny.
— Czujesz się więc lepiej, moje dziecko? Odzyskałaś zupełnie siły?
Przemawiała do mnie w sposób tak dalece przypominający jej dawne zwracanie się do mnie, że przyszło mi na myśl, czy nie zaczyna mnie poznawać. Ten sam ton z lekka protekcjonalny i serdecznie opiekuńczy brzmiał w jej głosie; zachowała przy mówieniu do mnie ten sam wyrozumiale życzliwy wyraz twarzy, z jakim spotykałam się z jej strony, będąc podlotkiem, i jaki tak bardzo lubiłam. Wiedziałam wówczas, że ten ton z lekka protekcjonalny nie jest oparty u niej na poczuciu własnego majątku, czy wyższej jej pozycji socjalnej (pod tym względem zresztą nie zachodziła pomiędzy nami nierówność, należałam do tej samej klasy towarzyskiej co ona), ale jedynie na usprawiedliwionych podstawach przewagi wieku. Był to z jej strony naturalny stosunek wyniosłe opiekuńczy, drzewa do trawy. Nie krępując się też, poprosiłam, aby pozwoliła mi zejść na dół.
— Zbyt smutno i zimno jest mi w tym pokoju — wytłomaczyłam się.
— Jak najchętniej, o ile czujesz się dość silną, moje dziecko, do zniesienia tej zmiany — odparła. — Chodźmy więc — dodała, ujmując mnie pod ramię. Zeszłyśmy w ten sposób o jedno piętro niżej po wysłanych dywanem schodach na podest, na który otwarte były wysokie drzwi, wiodące do znanego mi już błękitnego salonu. Jak wesoło i przytulnie wyglądał w świetle lampy z bursztynu i różowej łunie ognia, płonącego na kominku! Dla dopełnienia pociągającego obrazu przygotowany był stół do herbaty, do której nakryto w sposób typowo angielski. Poznałam od razu tak bardzo pamiętne mi nakrycie; masywny srebrny samowar staroświeckiego kształtu urny, srebrny również spory dzbanek do mleka, cienkie, przezroczyste nieomal jak szkło, porcelanowe filiżanki, i takież spodeczki i talerzyki, ciemno-szkarłatne z bogato złoconymi obwódkami. Pamiętałam nawet rodzaj drożdżowego ciasta, pieczonego w specjalnej formie, którego nie brakło nigdy przy podwieczorku w Bretton. Graham lubił je, i teraz także, jak zawsze, stało ono przy nakryciu jego wraz ze srebrnym nożem i widelcem do krajania ciasta. Spodziewano się zatem przyjścia Grahama na herbatę; może był już w domu i za kilka minut zobaczę go...
— Proszę, usiądź dziecko — uprzejmie zaproponowała mi moja przewodniczka, wyczuwszy znać, że, przekraczając próg pokoju, zachwiałam się zlekka. Doprowadziła mnie do kominka i chciała posadzić mnie na kanapce, ja jednak, w obawie, aby tuż przy ogniu nie było mi za gorąco, minęłam kanapkę i w cieniu jej znalazłam krzesełko, które wydało mi się bardziej odpowiednie dla mnie. Narzucanie swojej woli komukolwiek nie było nigdy zwyczajem pani Bretton, i tym razem także nie zaoponowała i pozwoliła mi usiąść gdzie chciałam. Nie dała mi jednak ruszyć się i sama przyniosła mi filiżankę herbaty, po czym zabrała się do czytania gazety. Lubiłam niegdyś przypatrywać się ruchom mojej matki chrzestnej; były takie młode i takie sprawne. Pani Bretton musiała mieć teraz około pięćdziesięciu lat, a może pięćdziesiąt z ogonkiem, ani duch jej wszakże, ani ciało nawet, nie zdawały się być poważniej draśnięte zębem czasu. Mimo że okazałej tuszy, była zwinna i zręczna, pogodna przeważnie, chwilami jednak potrafiła być gwałtowna. Dobry stan zdrowia i wesołe usposobienie utrzymywały niezmiennie wiosenną jej świeżość.
Zauważyłam, że, czytając, nadsłuchuje — prawdopodobnie na przyjście syna. Nie należała do osób, zwykłych przyznawać się do niepokoju, burza srożyła się jednak w dalszym ciągu, gdy więc Graham był w taką pogodę poza domem, rozumiałam, że macierzyńskie jej serce musi trwożyć się o niego i przeżywać z nim razem świsty wichru i potoki deszczu.
— Spóźnia się już o dziesięć minut — rzekła, rzuciwszy okiem na swój zegarek, w następnej chwili wszakże podniesienie oczu sponad gazety i lekkie pochylenie głowy w kierunku drzwi wskazały mi, że musiał dojść jej uszu upragniony odgłos. Czoło jej rozjaśniło się; równocześnie i moje ucho także podchwyciło szczęknięcie zatrzaśniętej żelaznej furtki, potem skrzypienie kroków na piasku i wreszcie jęknięcie dzwonka wejściowego. Przyszedł... Matka naparzyła świeżą herbatę i przysunęła bliżej do kominka miękko wysłany i obity błękitnym adamaszkiem fotel, jej własny, z prawa przynależny jej fotel, był jednak widocznie w tym domu człowiek, który mógł śmiało i bezkarnie uzurpować sobie to prawo. A kiedy ten człowiek przyszedł na górę — co uczynił niebawem po dokonaniu, jak przypuszczam, pewnych zabiegów toaletowych, niezbędnych w tak huraganowy, ulewny wieczór, wszedł do pokoju bez pukania.
— Czy to ty, Grahamie? — spytała pani Bretton, ukrywając radosny uśmiech przy wypowiedzeniu pytania tego tonem rozmyślnie szorstkim.
— A któż inny, mógłby to być, mamo? — odpowiedział niepunktualny przybysz, bez skrupułu obejmując równocześnie w posiadanie tron, z którego abdykowała matka.
— Zasługiwałbyś właściwie na dostanie zimnej herbaty za spóźnienie się.
— Jestem spokojny, że nie dostanę tego, na co zasłużyłem; samowar buzuje aż miło.
— Przysuń sobie fotel do stołu, leniwcze: nie umiesz siadać na innym fotelu, tylko właśnie na moim; gdybyś miał iskierkę bodaj poczucia przyzwoitości, nie zajmowałbyś nigdy tego fotela, pozostawiając go zawsze twojej Starszej Pani.
— Słusznie. Powinienbym, tylko że Starsza Pani upiera się stale przy podsuwaniu mi go. Jakże się miewa twoja pacjentka, mamo?
— Może wystąpi na widownię i sama odpowie na to pytanie? — rzekła pani Bretton, zwracając się ku mojemu kącikowi, który opuściłam na tę zachętę. Graham dworsko zerwał się, aby mnie przywitać. Stał w całej okazałości przy kominku, najzupełniej usprawiedliwiając wyglądem swoim nietajoną dumę matki.
— Zeszła pani na dół — rzekł — czuje się więc pani lepiej — o wiele lepiej, jak widzę. Muszę przyznać, że nie przypuszczałem, abyśmy mieli spotkać się w ten sposób, tutaj. Byłem przerażony wczoraj wieczorem i gdybym nie był zmuszony udać się śpiesznie do umierającego pacjenta, nie byłbym na pewno opuścił pani. Ale moja matka jest sama kawałkiem doktora, a nasza Marta — doskonałą pielęgniarką. Widziałem, że pani zemdlała tylko, co samo przez się nie jest niczym groźnym. Muszę zbadać dopiero czym omdlenie to było spowodowane, jak również dowiedzieć się bliższych szczegółów. Na razie chcę wierzyć, że pani naprawdę czuje się lepiej.
— O wiele lepiej — odparłam spokojnie. — Bardzo panu dziękuję, panie doktorze Johnie.
Bowiem, czytelniku mój, tym dorodnym młodym człowiekiem — tym uwielbianym synem pani Bretton a moim łaskawym gospodarzem, był doktór John, on sam we własnej osobie. Co dziwne jednak, stwierdziłam ten fakt bez zdumienia prawie. A co jeszcze bardziej dziwne, kiedy usłyszałam kroki Grahama na schodach, wiedziałam jaką twarz i postać ujrzę przed sobą, na czyj widok mają być przygotowane moje oczy. Odkrycie to nie było dokonane przeze mnie tego dnia dopiero; od dawna już świtać zaczęła myśl ta w mojej świadomości. Doskonale oczywiście pamiętałam młodego Brettona, jakkolwiek też dziesięć lat (od szesnastu do dwudziestu sześciu) musi z konieczności znacznie zmienić chłopca, który dojrzał przez ten czas na mężczyznę, nie mógł jednak czas ten dokonać takiej zmiany, która wystarczyłaby do zupełnego oślepienia moich oczu i zmącenia mojej pamięci.
Doktór John Graham Bretton zachował jeszcze pewną pokrewność z dawnym szesnastolatkiem; miał niezmienione jego oczy i niektóre z jego rysów, nade wszystko wyraziście ukształtowaną dolną połowę twarzy. — Po tym wszystkim poznałam go rychło. Po raz pierwszy poznałam go przy owej zaznaczonej o kilka rozdziałów wstecz okazji, kiedy mój nieostrożnie utkwiony w nim badawczo wzrok wywołał nieco opryskliwe skarcenie mnie przez niego. Dalsze przyglądanie mu się i obserwowanie go potwierdziło na każdym punkcie zasadność owego pierwotnego przypuszczenia mojego. Odnajdowałam w gestach, ruchach, w całej jego postaci i nawykach dojrzałego mężczyzny, ziszczenie wszystkich zapowiedzi, jakie rokował młody chłopiec. W jego głębokim, męskim głosie dosłuchiwałam się brzmienia chłopięcego z dawnych dni. Pewne zwroty i sposoby wyrażania się, cechujące Grahama przed dziesięciu laty, charakteryzowały doktora Johna i teraz jeszcze, tak samo jak lekkie drgania oczu i warg, uśmiech jego, nagły błysk, roziskrzający się w jego tęczówce spod swoiście zarysowanego jego czoła.
Powiedzieć coś na ten temat, napomknąć o moim odkryciu — byłoby rzeczą niezgodną z moim sposobem myślenia i odczuwania. Wolałam, wprost przeciwnie, zachować to odkrycie dla siebie. Przyjemność sprawiało mi móc zaskoczyć go stojącego z chmurą na czole w osobliwym oświetleniu, którego błyski uwydatniały zarys jego głowy i drgały dokoła jego nóg, pozostawiając całą postać w cieniu.
Wiedziałam, że nie sprawiłoby na nim wielkiego wrażenia, gdybym podeszła do niego i oznajmiła mu: — „Ma pan przed sobą Lucy Snowe!“ Dlatego też trzymałam się w ukryciu, uważana przez niego za nauczycielkę, o której nazwisko nigdy nie pytał, nie widziałam więc potrzeby podawania go. Słyszał, że nazywają mnie „Miss“, albo „Miss Lucy“ nigdy, natomiast nie słyszał wymienianego nazwiska mojego „Snowe“. Co się zaś tyczy nagłego, bezpośredniego rozpoznania mnie — mimo że moja powierzchowność uległa mniejszej może zmianie niż jego — nie zdawało się nigdy zanosić nawet na to — dlaczego więc miałabym narzucać mu się z przypomnieniem mojej osoby?
Podczas obrządku picia herbaty zachowywał się dr. John uprzejmie, jak to było stale w jego zwyczaju a po posileniu się, kiedy zastawa do herbaty została wyniesiona, urządził sobie wygodne siedzenie, spiętrzywszy kilka poduszek, w rogu kanapy i zachęcił mnie, abym zajęła miejsce pośród nich. On i jego matka dorzucili drew na ogień kominka, nie upłynęło też dziesięć minut od chwili naszego zajęcia miejsc dokoła niego, kiedy zauważyłam, że oczy matki Grahama wpatrzone są badawczo we mnie. Kobiety zdradzają w niektórych rzeczach większą spostrzegawczość niż mężczyźni.
— Stanowczo! — wykrzyknęła nagle — rzadko zdarzyło mi się widzieć większe podobieństwo! Czy zauważyłeś to, Grahamie?
— Co miałem zauważyć? Co znów stało się naszej Starszej Pani? Dlaczego wpatrujesz się w panią tak uporczywie, mamo? Nie jesteś wizjonerką, mam nadzieję?
— Powiedz mi, Grahamie, kogo przypomina ci ta młoda osoba? — zapytała syna, wskazując na mnie.
— Ależ, mamo, wprawiasz naszego gościa w zakłopotanie. Zawsze ci powtarzam, że twoja bezpośredniość jest największą twoją wadą; nie zapominaj, że ta pani nie zna ciebie jeszcze i nie zdążyła przywyknąć do twoich wyskoków.
— O, przypatrz się jej teraz, kiedy spuszcza oczy, kiedy odwraca głowę! do kogo jest podobna?
— Doprawdy, mamo, skoro już upierasz się przy mówieniu zagadkami, może zechciałabyś łaskawie podać nam od razu ich rozwiązanie.
— I powiadasz, że znasz ją od dłuższego czasu już, odkąd zacząłeś bywać jako lekarz na pensji przy Rue Fossette? Nigdy jednak nie wspomniałeś mi ani słowem o uderzającym tym podobieństwie.
— Nie mogłem wspominać ci o czymś, co nigdy nie przychodziło mi na myśl i czego nie widzę i w tej chwili jeszcze. O czym właściwie mówisz, mamo?
— Głupi chłopcze! Spójrz na nią!
Graham skierował posłusznie wzrok w moją stronę. Nie mogłam znieść tego już dłużej. Wiedziałam czym musi to skończyć się, uważałam więc za właściwe przyspieszyć rozwiązanie.
— Doktór John — rzekłam — miał zawsze, od czasu naszego rozstania się przy ulicy Ś-tej Anny tyle do roboty i tak bardzo zaprzątnięte myśli czym innym, że, mimo iż ja sama poznałam w nim już przed paroma miesiącami Grahama Brettona, nie przychodziło mu nigdy na myśl rozpoznać we mnie Lucy Snowe.
— Lucy Snowe! Tak, wiedziałam! Odgadłam! — zawołała pani Bretton, i, podbiegłszy ku mnie, objęła mnie serdecznie i ucałowała. Są kobiety, które zaznaczyłyby podobne rozpoznanie gwałtownymi wybuchami czułości, chociażby nawet nie stanowiło ono dla nich tak bardzo radosnej niespodzianki. Dawanie upustu uczuciom w gwałtownych wybuchach nie było wszelako zwyczajem mojej matki chrzestnej, która starała się możliwie ograniczyć i przytłumić wzruszenie z powodu radosnego odkrycia, poprzestawszy na kilku słowach tylko i wymieniwszy jeden serdeczny, szczery uścisk. Pozwalam sobie jednak przypuścić, że pani Bretton była zadowolona, co się zaś mnie tyczy, wiem, że byłam rada nad wyraz. Kiedy my obie odnawiałyśmy w ten sposób dawną naszą znajomość, Graham, siedzący naprzeciwko mnie, w milczeniu przetrawiał swoje zdumienie.
— Mama nazywa mnie głupim chłopakiem — rzekł w końcu — myślę też, że muszę naprawdę chyba być głupi: tak często przecież widywałem panią, a przez chwilę nawet nie przyszło mi na myśl podejrzewać coś podobnego. Ale teraz widzę wszystko jasno jak na dłoni. Lucy Snowe?! Ależ tak, naturalnie! Przypominam ją sobie doskonale! I oto teraz ona sama siedzi przede mną! Nie może to ulegać wątpliwości Ale — dodał — pani chyba nie widziała we mnie przez cały czas dawnego znajomego? Nigdy ani słówkiem nie zająknęła się pani o tym.
— Przeciwnie. Poznałam pana.
Doktór John nie odpowiedział nic na to. Przypuszczam, że moje zachowanie w tej sprawie wydać mu się musiało nadmiernie ekscentryczne, powstrzymał się wszakże od wszelkich komentarzy na ten temat. Uważałby prawdopodobnie za natrętne zuchwalstwo bliższe dopytywanie się o powody mojej powściągliwości na tym punkcie. Jakkolwiek też był niewątpliwie zaciekawiony, nie chciał zaspokoić swojej ciekawości badaniem śledczym, które w jego pojęciu byłoby dopuszczeniem się karygodnej niedyskrecji.
Ja sama odważyłam się zapytać tylko doktora Johna, czy przypomina sobie fakt uporczywego mojego wpatrywania się w niego pewnego razu. Zniecierpliwienie, jakie zdradził wówczas, bezwiednie może, brzmieniem swojego głosu, wciąż jeszcze tkwiło w mojej pamięci ostrzem zasłużonego wyrzutu.
— Tak, przypominam sobie! — zawołał — przypominam sobie nawet, że byłem zły na panią.
— Uważał mnie pan za nazbyt zuchwałą, prawda?
— Nie, bynajmniej. Jednakże wobec zwykłej pani nieśmiałości i powściągliwości dziwiło mnie to nieco i niepokoiło zarazem. Łamałem sobie głowę, jaka potworność we mnie kazała pani przyglądać mi się tak badawczo, nie odwracając ode mnie skromnie spuszczanych zazwyczaj oczu.
— Rozumie mnie pan teraz?
— Najzupełniej.
W tym momencie wdała się w rozmowę naszą pani Bretton. Daleka od skrupułów, jakimi kierował się jej syn, zarzuciła mnie wszelkiego rodzaju pytaniami. Aby zadowolnić jej ciekawość zmuszona byłam cofnąć się pamięcią do minionych dni, odtworzyć wszystkie przeżyte przejścia i troski i wyjaśnić jej powody pozornego mojego trzymania się z daleka koniecznością porania się w pojedynkę z Życiem, ze Śmiercią, z Klęskami, ze złym Losem. Z kolei oni oboje opowiedzieli mi o zmianach, jakie zaszły w ich życiu. Okazało się, że i u nich także nie poszło wszystko gładko: fortuna, niegdyś taka szczodra dla nich, odwróciła się od nich i przestała darzyć ich po dawnemu swoimi łaskami. Odważna wszelako i energiczna matka, mająca do pomocy tak dzielnie współwalczącego przy jej boku zapaśnika w osobie syna, była należycie uzbrojona do stoczenia zwycięskiej walki ze światem. Doktór John był z rodzaju tych, przy których kołysce czuwać musiały dobroczynne wróżki. Może też urodził się pod pomyślną gwiazdą. Przeciwności mogły najsrożej szczerzyć do niego mordercze swoje kły, potrafił zawsze wszelako rozbroić je i pokonać siłą swojego uśmiechu. Silny, stale dobrej myśli, stanowczy, zarazem rycerski, nie działający nieopatrznie, acz nieustraszenie odważny, był jak stworzony do zwycięskiego przeciwstawienia się wyrokom Losu i zyskania z kamiennie nieubłaganych jego oczu błysku przyjaznego nieomal.
W dziedzinie pracy zawodowej, jaką obrał, było już teraz powodzenie jego najzupełniej ustalone. Przed trzema miesiącami, jak opowiedzieli mi oboje, wynajął ten dom (mały pałacyk, odległy o pół mili angielskiej od Porte de Crécy) ze względu na zdrowie swojej matki, której powietrze miejskie stanowczo nie służyło. Kiedy sprowadził ją do tego domu, zabrała z sobą, opuszczając Anglię, dawne umeblowanie z ulicy Ś-ej Anny w Bretton, te przynajmniej ze sprzętów których nie chciała, czy nie uważała za właściwe sprzedać. Stąd moje oszołomienie wobec zjaw tak dobrze mi niegdyś znanych sprzętów: foteli, krzeseł, zwierciadeł, a także samowara i zastawy do herbaty.
Kiedy zegar wybił jedenastą, zwrócił się doktór John do matki:
— Miss Snowe musi udać się teraz na spoczynek — rzekł — blednie coraz bardziej. Jutro pozwolę sobie zadać jej kilka zawodowych pytań, dotyczących powodu jej zasłabnięcia. Zmieniła się znacznie od lipca, kiedy widziałem ją, występującą, nie bez talentu, w roli pięknego pożeracza serc. Jestem pewien, że z fatalną przygodą, jaka spotkała ją tej nocy, wiązać się musi osobliwa jakaś przyczyna, na dzisiaj wszakże dość wypytywania się ją o cokolwiek. Dobranoc pani, Miss Lucy.
Powiedziawszy to, uprzejmie doprowadził mnie do drzwi i trzymając zapaloną świecę woskową w ręku, oświetlił mi drogę na pierwsze piętro.
Po odmówieniu modlitwy wieczornej i położeniu się do łóżka, zasnęłam z błogim uczuciem, że mam przyjaciół. Nie narzucali mi się oni wprawdzie z gwałtownym oświadczaniem mi swojej miłości, nie byli złączeni ze mną węzłami pokrewieństwa, nie byli nawet ludźmi bliskimi, do których mogłabym z tego tytułu rościć poważniejsze prawa, ale wiedziałam, bądź co bądź, że mogę liczyć na szczerą życzliwość, z ich strony, a nawet na pewne przywiązanie. Instynktownie lgnęło do nich moje przepełnione wdzięcznością serce, nauczona wszakże smutnym doświadczeniem, błagałam Rozsądek, aby w porę mnie powstrzymał.
— Nie pozwól mi myśleć o nich zbyt często, ani z nadmierna miłością — zaklinałam — każ mi zadowolnić się niewielkim łykiem, zaczerpniętym z żywego tego źródła; spraw, abym nie biegła spragniona ku zbawczym jego wodom; abym nie wyobrażała sobie, że posiada ono słodszy smak, aniżeli zwykły posiadać źródła na ziemi. O, Boże, spraw, abym czuła się dostatecznie pokrzepiona widywaniem tych przyjaciół moich z rzadka i na krótko, nie monopolizując ich na wyłączną własność, ale spokojnie korzystając z ich towarzystwa: zupełnie spokojnie!
Powtarzając jeszcze te słowa, ułożyłam się na poduszce, wciąż od nowa powtarzając je, zrosiłam poduszkę łzami.




ROZDZIAŁ XVII
LA TERRASSE

Walki te z własną naturą, z nie dającą się poskromić skłonnością własnego serca mogą wydać się znikome i bezcelowe, w ostatecznym wszelako wyniku wywierają one wpływ dodatni. Przyczyniają się w słabym stopniu może, ale niewątpliwie, do nadania czynom i całemu zachowaniu kierunku, który Rozum pochwala, a któremu Uczucie przeciwstawia się może zbyt często: wpływają bezsprzecznie na zmianę ogólnego nastawienia życiowego, umożliwiając dokładniejsze jego uregulowanie, zapewniając mu większą równowagę i pozorny przynajmniej spokój. Świat widzi przecież pozór tylko, to jedynie, co jest na powierzchni, nie sięgając do głębszych pokładów duszy i pozostawiając Bogu to, co leży pod powierzchnią. Człowiek równy nam, równie słaby jak my, nie powołany do tego, aby był naszym sędzią, może nie być dopuszczony do głębszych tych nurtów podskórnych: Stwórcy naszemu jedynie ukażmy tajniki ducha, jakiego w nas tchnął — do Niego zwróćmy się z prośbą o pouczenie jak znosić winniśmy cierpienia, wyznaczone nam z Jego woli, — klęknijmy przed Nim i módlmy się z pełnią wiary o światło w ciemności, o siłę w żałosnej słabości, o cierpliwość w ostatecznej potrzebie. Nadejdzie niewątpliwie taka godzina, jakkolwiek może nie nasza godzina, w której poruszą się czekające bezczynnie wody, a zwiastun uzdrowienia ukaże się nam w jakiejś postaci, jakkolwiek nie w tej może, w której śniliśmy o nim, w której ukochaliśmy go, i z tęsknoty za którą wykrwawiały się nasze serca. Pod jego przewodem i za jego sprawą kaleka i ślepiec, niemy i opętany, — skierowani zostaną do ożywczej, uzdrawiającej kąpieli. O, Zwiastunie, ukaż się jak najprędzej! Tysiące leżą dokoła jeziora, łkając i rozpaczając, że poprzez wolno płynące lata są świadkami pleśnienia jego wód wskutek ich zastania się. Długie są czasokresy Niebios: orbity anielskich wysłańców wydają się bezkresne wzrokowi śmiertelników; mogą obejmować wieki; cykl jednego wyjścia i powrotu obejmować może niezliczone pokolenia, a przez ten czas zanikać może wielokrotnie pamięć pyłka, zrodzonego do krótkiego życia w cierpieniu i poprzez przecierpiany ból obracającego się ponownie w pył, Jak wielu okaleczonym i opłakującym milionom, ukazuje się pierwszy i jedyny anioł, któremu ludy Wschodu nadają imię Azraela!...
Probowałam wstać nazajutrz z rana. Podczas mojego ubierania się i popijania od czasu do czasu z karafki stojącej wraz ze szklaneczką na mojej umywalni po łyku wody, aby orzeźwić się nieco i pokonać słabość, która tak bardzo utrudniała mi proces ubierania się, weszła do mnie pani Bretton.
— Ależ to niedorzeczność! — brzmiało jej pierwsze powitanie poranne. — Nic z tego! — dodała i, wziąwszy mnie od razu w obroty w swój energiczny, władczy sposób, który tak bardzo podobał mi się, stosowany przez nią uprzednio do syna, przeciwstawiającego mu się z całą stanowczością, w ciągu dwóch minut unieruchomiła mnie ponownie w wielkim francuskim moim łóżku.
— Będziesz tu leżała do popołudnia — oznajmiła mi. — Mój chłopiec wydał takie rozporządzenie przed wyjściem z domu, a mogę cię zapewnić, że mój syn jest panem, którego rozkazom musisz podporządkować się. Przede wszystkim zjesz śniadanie.
Przyniosła je niebawem, dźwigając własnymi sprawnymi, silnymi rękami suto zastawioną tacę i ani myśląc wyręczać się służbą. Postawiwszy przy mnie śniadanie, usiadła na moim łóżku i nie podniosła się przez cały czas mojego posilania się. Nie każdego, nawet spośród najbardziej cenionych przez nas przyjaciół i darzonych przez nas sympatią znajomych, z którymi chętnie obcujemy, radzi bylibyśmy mieć przy sobie nieustannie, przyjmować oddawane nam przez niego usługi i być traktowanymi przez niego z poufałością pielęgniarki w stosunku do pielęgnowanego przez nią pacjenta. Oko nie każdego przyjaciela, którego obecność koi nas zazwyczaj i pociesza, jest światłem w pokoju chorego, ale oko pani Bretton było nim dla mnie; obecność jej i oddawane mi przez nią posługi pielęgniarki były mi zawsze upragnione. Jadło i napoje nie smakowały mi nigdy tak bardzo, jak wówczas, kiedy przechodziły przez jej ręce. Nie pamiętam, aby kiedykolwiek wejście jej do pokoju nie czyniło go dla umie od razu milszym i weselszym. Nasze natury mają te same i tak samo dziwne upodobania i antypatie. Są jednostki, przed którymi cofamy się potajemnie, i z którymi pragnęlibyśmy możliwie unikać osobistego zetknięcia, mimo że rozum nasz uznać w nich musi ludzi dobrych; są, natomiast, inni, którzy posiadają bezsprzeczne wady usposobienia, czy nawet charakteru, a z którymi chętnie jednak współżyjemy, jak gdyby otaczająca ich atmosfera miała dar wpływania na nas korzystnie. Żywe czarne oczy mojej matki chrzestnej, jej tryskające zdrowiem smagłe policzki, jej ciepła, sprawna ręka, jej zależne od chwilowych porywów wyskoki, jej dzielność i stanowczość dobroczynnie oddziaływały na mnie, ni to klimat zdrowiodajny. Syn zwykł nazywać ją „Starszą Panią“, a mnie ogarniało zawsze miłe zdumienie na widok żwawości i energii kobiety dwudziestopięcioletniej, cechujących niezmiennie wciąż jeszcze jej osobę i wszystko, co z niej promieniowało.
— Chętnie przyniosłabym tutaj moją robotę — rzekła, odbierając mi opróżnioną filiżankę po herbacie — i siedziałabym tutaj z tobą przez cały dzień, gdyby ten despotyczny John Graham nie postawił stanowczego veta przeciwko podobnym moim zachciankom.
— Zapamiętaj sobie, mamo — powiedział, wychodząc z domu — żebyś nie zamordowywała twojej chrzestnej córki plotkowaniem.
— Zalecił mi wyraźnie, abym siedziała w moim własnym pokoju i szczędziła ci miłego mojego towarzystwa. Wydaje mu się, jak mówi, że przechodziłaś nerwową gorączkę, moja Lucy. Tak przynajmniej sądzi z twojego wyglądu. Czy było tak naprawdę?
Odpowiedziałam, że nie wiem dokładnie co mi było, bardzo jednak cierpiałam w istocie, zwłaszcza duchowo. Nie uważałam za właściwe udzielać pani Bretton bliższych wyjaśnień w tym względzie, jako że szczegóły bolesnych moich przeżyć dotyczyły tej strony mojej egzystencji, w której trudno byłoby spodziewać się brania udziału przez moją matkę chrzestną. Jakie nowe strefy życia odsłoniłoby moje wyznanie przed tą naturą zasadniczo zdrową i pogodną? Różnica, zachodząca pomiędzy mną a nią, mogła być uosobiona w widomym kształcie okazałego okrętu, żeglującego bezpiecznie po spokojnych, gładkich wodach wraz z całą swoją załogą i dzielnym, przezornym, wesołym kapitanem na czele, a barką życiową, leżącą przez większą część roku bezczynnie odłogiem w starym, zmurszałym, ciemnym doku i wyruszającą na morze wówczas jedynie, kiedy fale groźnie piętrzą się w burzliwą pogodę, kiedy zwały chmur opadają nisko, dotykając nieledwie powierzchni wody; kiedy niebezpieczeństwo i śmierć rządzą po społu tajnikami głębin. Nie. „Luiza Bretton“ nie znajdowała się nigdy w taką noc i wśród podobnej grozy poza przystanią bezpieczną; jej załoga nie mogłaby wyobrazić sobie jej wobec grozy podobnej. Dlatego żeglarz, kierujący na wpół zatopioną swoją barką życiową, nie dzieli się z nikim smutnymi doświadczeniami i doznaniami swoimi, nie pozwala sobie na snucie żadnych o nich opowieści.
Wyszła z mojego pokoju, a ja chętnie pozostałam w łóżku. Jak poczciwie ze strony Grahama, że pamiętał o mnie, wychodząc z domu!
Dzień spędziłam samotnie, nadzieja wieczora wszakże skróciła dla mnie samotne godziny i opromieniła je radością. Czułam się zresztą słaba i dla tego odpoczynek wydawał mi się pożądany. Po przeminięciu godzin porannych, — tych godzin, które darzą nawet ludzi nie mających żadnego zajęcia poczuciem pewnych obowiązków, koniecznych do spełnienia, zabiegów, czekających na ich dokonanie — po przeminięciu ruchliwego tego czasu i uciszeniu się, wraz z nastąpieniem popołudnia, odgłosów biegania służby po schodach i uwijania się jej w pokojach, ogarnął mnie miły nastrój rojeń sennych.
Mój cichy mały pokoik wydał mi się ni to pieczara w morzu. Tonął cały w jednolitym białym i blado-zielonym zabarwieniu, przypominającym pianę i głębię wodną; bielony gzems dokoła sufitu był ozdobiony ornamentacją z muszel, w rogach sufitu snuły się postacie delfinów. Jedyna nawet plama barwna, jaką tworzył na tym tle jednostajnym czerwony atłas poduszeczki do szpilek, zbliżona była odcieniem do korala; w ciemnej, połyskującej lustrzanej szybie zwierciadła, przeglądać się mogły najady i syreny wodne. Zamknąwszy oczy, słyszałam przycichający ryk wiatru, którego poświsty uderzały o fasadę domu, niby napływająca fala o ścianę skalną. Słyszałam jak słabły i cichły w dali, niczym fala przypływu, oddalająca się od wybrzeża tam w górze — od świata, wznoszącego się tak wysoko, że przypływ najpotężniejszych fal, pęd najtęższych ich łamaczy mogły docierać do tych głębin podwodnych, jako cichy szept kołysanki jedynie.
Na tych rojeniach sennych upłynęło mi całe popołudnie aż do nadejścia wieczora, do chwili, kiedy Marta przyniosła lampę. Z pomocą jej zręcznych, usłużnych rąk ubrałam się szybko i, silniejsza, aniżeli tego rana, zeszłam na dół do błękitnego salonu sama, bez niczyjej asysty.
Jak się okazało, zakończył doktór John swój cykl wizyt lekarskich wcześniej niż zazwyczaj; jego sylwetka była pierwszą, z jaką spotkało się moje spojrzenie, gdy przestąpiłam próg salonu. Stał w zagłębieniu okiennym, naprzeciwko drzwi, zajęty odczytywaniem drobnego druku gazety przy resztce światła, jakie dawał mający się ku schyłkowi dzień. Ogień na kominku gorzał jasno, na stole, natomiast, stała niezapalona jeszcze lampa, a zastawa herbatnia nie była jeszcze wniesiona.
Moja matka chrzestna, moja czynna matka chrzestna, która, jak dowiedziałam się w następstwie, spędziła cały dzień poza domem, na wpół leżała na miękko wysłanym głębokim fotelu, drzemiąc w tej chwili. Syn jej na mój widok pośpiesznie podszedł do mnie. Zauważyłam, że stąpał bardzo ostrożnie, aby nie obudzić śpiącej: jego miękki głos nie miewał nigdy akcentów ostrzejszych; miarkowany, jak w tej chwili, obliczony był raczej na kołysanie do snu, aniżeli na budzenie z niego.
— To cichy mały pałacyk — château — zameczek — jak tutaj nazywają, — zaznaczył, zapraszając mnie do zajęcia miejsca przy oknie — nie wiem, czy pani miała możność zauważenia go podczas swoich spacerów; nie jest widzialny od strony gościńca; uszedłszy około mili angielskiej od Porte de Crécy, skręcić należy i pójść ścieżką, która niebawem staje się ocienioną aleją i prowadzi wzdłuż łąk do samych drzwi naszych. Nie jest to dom nowoczesny. Raczej zbudowany został w dawnym stylu Basse-Ville; nie tyle jako château, ile manoir — dwór — Nosi nazwę „La Terrasse“ dlatego, że front jego wznosi się sponad szerokiego porosłego murawą występu, z którego szereg stopni prowadzi wzdłuż zielonego zbocza ku alei. Niech pani spojrzy w tamtą stronę! Wschodzi księżyc, którego światło ślicznie przedziera się poprzez otwory pomiędzy gąszczem liści.
Gdzie właściwie księżyc nie wygląda pięknie? Czy istnieje pejzaż bardziej zacieśniony lub rozleglejszy, którego nie czarowałoby, nie otaczałoby aureolą szczególnej świętości lśnienie jego kuli? Różowy o płomiennym zabarwieniu wypływał on w owej chwili ponad niedalekim wałem. Podczas naszego obserwowania jego wznoszenia się coraz wyżej, przybrał on odcień bardziej złocisty i po krótkiej chwili wynurzył się zupełnie złoty już na rozjaśnione teraz niebo. Czy światło księżyca wpływało na doktora Brettona kojąco, czy gnębiąco? Czy przemawiało do niego swoją romantycznością? Sądzę, że tak. Mimo że nie był z rodzaju wzdychających trubadurów, westchnął, przyglądając mu się: westchnął z cicha, sam do siebie; westchnienie to było znać wtórem do jego myśli. Zbędnym byłoby zastanawiać się bliżej nad przyczyną chwilowego jego smętku. Wiem, że wzbudził go w nim widok piękna; myśl jego ulatywała niewątpliwie ku Ginevrze. Poczułam, że skoro wiem o tym, jest moim obowiązkiem wymienić imię tej, która wypełniała jego myśli. Był, oczywiście, w każdej chwili gotów najchętniej podjąć ten temat: w oczach jego wyczytałam żywe zainteresowanie, z trudnością hamowany pęd do mówienia o ukochanej i chęć dania upustu swoim uczuciom dla niej. Zawahałam się od czego zacząć, aby nie wprawić go w zakłopotanie, którego chciałam zaoszczędzić mu za wszelką cenę. Czułam, że wystarczy wymienić imię jego bogini, a wytryśnie od razu niepowstrzymany potok litanii miłosnej. Obmyśliłam wstępne zdanie:
— Czy wiadomo panu, że panna Fanshave podróżuje z panią Cholmondeley?
Otwierałam już usta, aby zadać mu to pytanie, kiedy nagle przekreślił moje plany poruszeniem innego tematu.
— Pierwszym moim zadaniem dzisiaj rano — rzekł i, wyzbywając się od razu wszelkich sentymentów i powracając na ziemię ze swojej wędrówki podobłocznej, usiadł na najbliższym krześle — było udać się na Rue Fossette, aby uspokoić waszą cuisinière — kucharkę — że jest pani w bezpiecznym schronieniu, w dobrych rękach. Niech sobie pani wyobrazi, że nie zdążyła ona wcale jeszcze zauważyć nieobecności pani w domu: była przekonana, że śpi pani spokojnie w sali sypialnej. Sądząc z tego, łatwo domyśleć się, jak starannie była pani doglądana i pielęgnowana!
— O, to zupełnie zrozumiałe — pośpieszyłam uspokoić go. — Gotton nie mogła nic więcej zrobić dla mnie poza przynoszeniem mi od czasu do czasu filiżanki ziółek, sławnej ich tisane, i kawałka chleba, ja zaś tak często w ciągu ostatniego tygodnia odmawiałam przyjęcia jednego i drugiego, że mogło uprzykrzyć się zacnej niewieście bezcelowe dreptanie z kuchni zakładowej na górę do sypialni, skończyło się też na tym, że tylko raz dziennie przychodziła przesłać mi łóżko. Proszę mi wierzyć jednak, że jest to istota bardzo dobra z natury, niewątpliwie też z przyjemnością usmażyłaby mi kotlet jagnięcy — ulubiony ich cotelette de mouton, — gdybym tylko była w stanie zjeść go.
— Jak mogła Madame Beck pozostawić panią zupełnie samą?
— Madame Beck nie mogła przecież przewidzieć, że rozchoruję się.
— Nerwowy system pani był w znacznym stopniu przyczyną jej cierpienia.
— Nie wiem jaka wina obciąża mój system nerwowy, faktem jest wszelako, że czułam się przeraźliwie zgnębiona.
— Wobec tego nie ma co karmić pani pigułkami czy kordiałami. Nie potrafią one skrzepić nikogo na duchu. Moja sztuka kończy się na progu hipochondrii, zagląda tylko i widzi izbę tortur, nie może jednak ani powiedzieć wiele, ani zrobić. Najbardziej przydałoby się pani wesołe towarzystwo; powinna pani możliwie mało pozostawać sama, używać dużo rozrywek i ruchu.
Milczałam w odpowiedzi na te uwagi, których słuszność najzupełniej uznawałam. Stale powtarzane, zgodnie z przyjętym w podobnych wypadkach zwyczajem, brzmiały one zupełnie rozsądnie.
— Miss Snowe — zaczął doktór John od nowa, wyczerpawszy znać, ku szczerej mojej uldze, dyskusję w sprawie mojego zdrowia, łącznie z moim systemem nerwowym — czy wolno mi zapytać panią o jej wyznanie? Jest pani katoliczką?
Podniosłam na niego oczy ze zdziwieniem.
— Katoliczką? — Nie. Co mogło nasunąć panu podobną myśl?
— Nasunął mi ją sposób, w jaki oddana pani została w moje ręce onegdaj wieczorem.
— Oddana zostałam w pańskie ręce?! Nie pamiętam nic w istocie. Mogę dowiedzieć się od pana dopiero szczegółów całego wydarzenia.
— Otóż stało się to w okolicznościach, które prawdziwie wprawiły mnie w zdumienie. Przez cały dzień zajęty byłem przy niebezpiecznie chorym na bardzo ciekawą chorobę pacjencie; wobec rzadkiego wydarzenia się cierpienia tego typu nastręczało leczenie szczególne trudności. Udało mi się kiedyś jednak obserwować podobny wypadek w jednym ze szpitali paryskich... Ale prawda! Niewiele może to panią interesować!... Uwolniłem się wreszcie od mojego chorego dzięki zaaplikowaniu mu środków, które ułagodziły najbardziej dokuczliwe i niepokojące objawy, jakie towarzyszą tej chorobie — gwałtowne bóle — udałem się też w drogę powrotną do domu. Najbliższy szlak mój, który obrałem ze względu na wyjątkowo ciemną, słotną i wietrzną noc, prowadził przez dolne miasto — Basse-Ville. Przejeżdżając mimo starego kościoła, należącego do zakonu mniszek — Béguines — dostrzegłem przy świetle palącej się ponad głęboką wnęką wejściową latarni — księdza, który dźwignął w górę ze schodków przed kościołem ciężki jakiś przedmiot. Latarnia płonęła dostatecznie jasno, aby wyraźnie uwypuklić rysy księdza, którego poznałem też od razu. Miałem okazję widywania go często u chorych zarówno bogatych, jak biednych, przeważnie jednak u tych ostatnich. Jak mi się wydaje, musi to być zacny starzec, znacznie lepszy niż większość współtowarzyszy jego posłannictwa w tym kraju. Przewyższa on ich w każdym razie walorami intelektualnymi i poczuciem obowiązku. Spojrzenie moje i księdza skrzyżowało się. Zawołał mnie, prosząc abym zatrzymał mój wehikuł. Ciężarem, dźwigniętym przez niego ze stopni kościoła, okazała się kobieta, zemdlona czy umierająca. Wyskoczyłem z wolantu.
— To pańska rodaczka — rzekł ksiądz. — Uratuj ją, doktorze, o ile żyje jeszcze...
— „Moją rodaczką“ — jak stwierdziłem wnet, okazała się nauczycielka języka angielskiego na pensji Madame Beck. Była nieprzytomna, blada, jak gdyby nie miała ani kropli krwi w żyłach, zmarznięta na kość nieledwie.
— Co to wszystko znaczy? — zapytałem.
— Ksiądz opowiedział mi ciekawą historię. Była pani podobno tego wieczora przy jego konfesjonale; uderzyło go niezwykłe wyczerpanie pani i wyraz cierpienia na jej twarzy, co, wraz z niektórymi wypowiedzianymi przez panią słowami...
— Słowami, wypowiedzianymi przeze mnie?!... Co mogłam powiedzieć?
— Wyznała pani niewątpliwie straszne jakieś swoje zbrodnie; nie zdradził jednak co to było. Pieczęć tajemnicy, obowiązująca spowiednika w sprawie wyznań, uczynionych mu przy konfesjonale, nałożyła knebel na jego gadatliwość i zarazem na moją ciekawość. Zwierzenia pani nie uczyniły jednak z zacnego tego księdza jej nieprzyjaciela. O ile mi się wydaje, tak bardzo było mu żal młodej osoby, która znalazła się poza domem w taką noc, że uważał za swój obowiązek prawego chrześcijanina bacznie obserwować panią po wyjściu pani z kościoła, aby nie utracić pani z oczu, dopóki nie dostanie się pani z powrotem pod własny dach. Możliwe, że godny kapłan, na wpół świadomie nawet, poszedł zarazem za głosem osobliwego swojego powołania i chciał przekonać się gdzie pani mieszka... Czy wyjawiła mu to pani w swojej spowiedzi?
— Nie wyjawiłam. Wprost przeciwnie, starannie unikałam cienia bliższych wskazówek w tym względzie. Co się zaś tyczy samego faktu mojego przystąpienia do spowiedzi, przypuszczam, że pan, panie doktorze, będzie uważał mój postępek za szalony. Proszę mi wierzyć jednak, że nie byłam w stanie oprzeć się chęci szukania ratunku tą drogą bodaj. Kto wie, czy całe moje postępowanie nie było wynikiem tego, co pan nazywa stanem „mojego systemu nerwowego“. Nie potrafię wypowiedzieć słowami tego co mnie nękało, zapewniam pana jednak, że dni moje i noce stały się nie do zniesienia. Nie przestawało dręczyć mnie nade wszystko poczucie okrutnej pustki i samotności. Uczucie to musiało wreszcie znaleźć jakieś ujście, o ile nie miało zabić mnie. Porównać je mogę jedynie z prądem (na pewno zrozumie pan mnie, panie doktorze), jaki przepływa przez serce, i jaki, o ile aneuryzmat, czy innego rodzaju stan chorobowy, zatyka naturalne jego drogi, szuka ujścia anormalnego. Potrzeba mi było towarzystwa, potrzebna mi była przyjaźń, potrzebna mi była rada. Nie mogąc znaleźć ani jednego z niezbędnych mi tych do życia czynników w całym pustym domu, poszłam szukać ich w kościele i w konfesjonale. To co mówiłam, nie było ani zwierzaniem się, ani opowiadaniem. Nie popełniłam nic złego: życie moje nie było dość czynne, aby mogło znaleźć się w nim miejsce na jakikolwiek ciemny uczynek ani wyimaginowany, ani rzeczywisty; tym samym więc, wszystko co uzewnętrzniłam z głębin własnej duszy, było mętną, rozpaczliwą skargą jeno.
— Lucy, powinnaby pani na pół roku co najmniej udać się w podróż: tak spokojna zazwyczaj natura pani stała się niemożliwie przedraźniona! Niech licho porwie Madame Beck! Czy ta fertyczna wdówka nie ma wcale oleju w głowie, żeby skazywać najlepszą swoją nauczycielkę na samotne zamknięcie przez całe lato?
— Nie było to wcale winą Madame Beck — rzekłam — nie jest to niczyją na całym świecie winą, nie chcę też, aby obarczano nią kogokolwiek.
— Kto więc zawinił, moja Lucy?
— Ja, doktorze Johnie, ja sama tylko i wielkie niewiadome, na którego szerokie barki składam chętnie góry potępienia; i ja i ono byliśmy tak wykuci, aby móc dźwigać mnie i mój Los.
— W takim razie ta właściwa winowajczyni, to „ja“ musi bardziej dbać o siebie na przyszłość — uśmiechnął się praktyczny, młody doktór, dodając: — moja recepta brzmi: zmiana powietrza, zmiana otoczenia. To nade wszystko. Powróćmy jednak do naszych spraw — do naszych jagniąt — jak mówią tutaj — à nos moutons. Jak dotychczas, père Silas — ojciec Silas (mówią, że jest Jezuitą) pomimo zręcznej swojej taktyki nie dowiedział się więcej, aniżeli pani chciała, aby wiedział: zamiast skierować dyktowaną gorączkowym majaczeniem wędrówkę swoją ku Rue Fossette — musiała pani istotnie mieć wysoką gorączkę...
— Nie, doktorze, gorączka spadła właśnie tej nocy. Niech pan nie posądza mnie o majaczenie. Wiem, że tak nie było.
— Niech i tak będzie! Była pani tak przytomna, jak ja w tej chwili. Zgadzam się nie wątpić o tym. Fakt jednak, że wędrówka pani skierowana została w stronę odwrotną, nie do pensjonatu. Tuż przy Béguinage, pośród wichru, ulewy i ciemności, i pod ich naporem, zemdlała pani i upadła. Ksiądz pospieszył pani na pomoc, a wnet, jak wiemy, zjawił się i lekarz także. Łącznymi siłami umieściliśmy panią w wehikule i przywieźliśmy tutaj. Père Silas, mimo że jest stary, sam zaniósł panią na górę i złożył na kanapie. Pozostałby niewątpliwie przy pani, tak samo jak ja, dopóki nie ocknęłaby się pani z omdlenia, gdyby w tej samej chwili nie przybiegł zdyszany wysłannik od umierającego pacjenta, którego tak niedawno opuściłem, a do którego wzywała nas obu ostatnia pomoc do niesienia: ostatnia wizyta lekarza i ostatnia przedśmiertna posługa kapłana; namaszczenie świętymi olejami, musiało być dokonane niezwłocznie. Pośpieszyliśmy obaj po społu: père Silas i ja; matka moja spędzała wieczór poza domem, poruczyliśmy więc panią opiece Marty, wydawszy jej polecenia, które spełniła z powodzeniem, jak się zdaje. A teraz, kiedy wie pani już wszystko, niech mi pani powie: jest pani katoliczką?
— Jeszcze nie — odparłam z uśmiechem. — Ale proszę, niech pan nie pozwoli, aby père Silas dowiedział się gdzie mieszkam; usiłowałby prawdopodobnie nawrócić mnie. Chciałabym tylko, aby wyraził mu pan, gdy go pan zobaczy, najserdeczniejsze moje podziękowania. O ile miałabym zbogacić się kiedykolwiek, nie omieszkam posłać mu trochę pieniędzy na jego jałmużny... Proszę, spójrz pan, panie doktorze: matka pańska obudziła się; powinien pan zadzwonić, aby przyniesiono herbatę.
Uczynił to, a kiedy pani Bretton wyprostowała się na fotelu, oburzona na samą siebie za ulegnięcie karygodnej słabości — jak uważała — zarazem bezwzgędnie zdecydowana przeczyć, aby miała uciąć drzemkę — żartobliwie natarł syn na nią.
— Ts... mamusiu, nie przerywaj sobie snu. Wyglądasz w twoim uśpieniu, jak obraz niewinności.
— W moim uśpieniu, Johnie Grahamie! Co ty pleciesz? Wiesz dobrze, że nigdy nie usypiam we dnie; zdrzemnęłam się tylko na chwilkę.
— Oczywiście! Na jedno mgnienie oka! Sen czarodziejski. Zawsze w takich wypadkach przypominasz mi Tytanię, mamo.
— Pewnie dlatego, że ty sam jesteś taki podobny do Spodka.
— Słyszała pani kiedykolwiek, miss Snowe, osobę tak dowcipną jak mama? Jest najdowcipniejszą kobietą jej tuszy i wieku.
— Zatrzymaj swoje komplementy dla siebie, mój paniczu i nie lekceważ własnej tuszy: zdaje się ona znacznie potęgować ostatnio. Powiedz sama, Lucy, czy nie jest on wiernym obrazem Johna Bulla, i to wcale nie w stadium początkowym jego okazałości? Był dawniej smukły jak węgorz, a teraz widzę zagrażające mu niebezpieczeństwo stania się bawołem. Zdradza skłonności pożeracza wołowiny[73]. Zapamiętaj sobie, Grahamie: jeśli roztyjesz się, wyprę się ciebie!
— Mogłabyś z równym skutkiem wyprzeć się samej siebie, mamo! Bo widzi pani, miss Lucy, jestem niezbędny do szczęścia naszej Starszej Pani. Uschłaby, zżółkłaby i zzieleniałaby z melancholii, gdyby zbrakło jej moich niegodziwych sześciu stóp do pomstowania na nie. Utrzymuje ją to przy życiu — nie daje zakisnąć zdrowemu zaczynowi jej humoru.
Oboje siedzieli teraz naprzeciwko siebie wzajem, po obu stronach kominka. Żartobliwe utarczki ich nie ujawniały osobliwych skarbów uczuć, ale wyraz twarzy i oczu każdego z nich stokrotnie wynagradzał ten brak. Najcenniejszy, największy skarb całego życia pani Bretton zamykał się w granicach łona jej syna; w jego sercu pulsowało najżywsze jej tętno. Co się jego tyczy, dzielił on swoje uczucia pomiędzy miłość synowską a innego rodzaju miłość; niewątpliwie też była beniaminkiem jego ta inna, jako zrodzona ostatnio. Ginevra! Ginevra! Czy wiadomo już było pani Bretton u czyich stóp złożyło swoje serce jej własne młode bóstwo? Czy pochwaliłaby ten wybór? Trudno byłoby mi odpowiedzieć na to; niewątpliwie jednak, gdyby znała istotny stosunek panny Fanshave do Grahama, jej zmienne nastroje, przechodzące od chłodu do przymilania mu się, od odpychania go do wabienia; gdyby mogła podejrzewać bodaj jak boleśnie raniła go ta syrena; gdyby mogła być naocznym świadkiem, jakim ja byłam, gnębienia go przez zwodnicę, świadkiem dręczenia go wyróżnianiem w jego obecności człowieka, nie dorównywającego mu pod żadnym względem, człowieka, czynionego przez nią narzędziem upokorzenia Grahama — o, niewątpliwie nazwałaby pani Bretton Ginevrę głupią gęsią, czy też przewrotną kobietą, albo też jednym i drugim zarazem. I ja także byłam najzupełniej tego samego zdania.
Ten drugi wieczór przeszedł równie mile, jak pierwszy — bodaj nawet jeszcze milej; korzystaliśmy z łatwiejszej i głębszej wymiany myśli. Nie powracaliśmy już więcej do dawnych trosk, znajomość nasza była mocniej ugruntowana, czułam się jeszcze szczęśliwsza, swobodniejsza i bardziej zadomowiona tutaj. Tej nocy, zamiast usnąć wśród płaczu, pogrążyłam się w krainę marzeń sennych, dostawszy się do niej ścieżką, obrzeżoną miłymi jeno myślami.




ROZDZIAŁ XVIII
SPRZECZAMY SIĘ

Przez pierwsze dni mojego pobytu w La Terrasse, nie siadał Graham nigdy obok mnie, ani też, podczas zwykłego swojego przemierzania pokoju tam i z powrotem, nie zbliżał się ku miejscu, gdzie siedziałam; stale sprawiał wrażenie pochłoniętego jakimiś troskami, poważniejszego niż zazwyczaj. Podejrzewałam wówczas, że myśli jego krążyć muszą dokoła panny Fanshave, spodziewałam się co chwilę zerwania się jej imienia z jego ust. Byłam w każdym razie stale w pogotowiu na przyjęcie czułych jego zwierzeń. Nakazałam własnej cierpliwości pozostawanie wciąż pod bronią, a sympatia moja dla niego zniewalała mnie do stałego odnawiania jej zasobu, aby móc darzyć go nią ni to z rogu obfitości. Pewnego dnia wreszcie, po krótkiej walce wewnętrznej, którą dostrzegłam i uszanowałam, poruszył ten temat. Dotknął go delikatnie, anonimowo niejako.
— Przyjaciółka pani spędza swoje wakacje na podróżowaniu, jak słyszę?
— „Przyjaciółka“! — Zaprawdę! — pomyślałam nie bez ironii, nie uważałam jednak za właściwe zaoponować. Niech myśli co i jak mu się podoba: chce uważać ją za moją przyjaciółkę — niech i tak będzie. Zgadzam się na tego rodzaju posądzenie. Nie mogłam jednak, tytułem próby chociażby, powstrzymać się od zapytania kogo właściwie ma na myśli.
Usiadł przy moim stoliku do robót; wyraźnie zdenerwowany wziął do ręki kłębuszek bawełny i zaczął odwijać go bezmyślnie.
— Czy Ginevra — zaczął i wnet poprawił się — czy panna Fanshave udała się wraz z państwem Cholmondeley na objazd południowej Francji?
— Tak.
— Czy panie korespondujecie z sobą?
— Zdziwi się pan, jeśli powiem, że nigdy nie przychodziło mi na myśl starać się o zdobycie tego przywileju.
— Miała pani okazję widywania jej listów?
— Tak. Kilku, do jej wuja.
— Nie brak w nich było prawdopodobnie ani polotu, ani owej przedziwnej „naïveté“ zarazem; tyle ognia płonie w jej duszy, a równocześnie tak mało w niej sztuczności.
— Pisuje w sposób nader przejrzysty i zrozumiały, o ile przynajmniej dotyczy to jej listów do pana de Bassompierre: tak wyraźnie i jasno tłomaczą się, że nie podobna ich nie rozumieć (listy Ginevry do bogatego jej krewniaka miewały przeważnie charakter dokumentów handlowych, niedwuznacznych żądań pieniędzy).
— A jej charakter pisma? Jest na pewno ładny, subtelny, prawdziwy charakter pisma wytwornej damy, prawda?
Był rzeczywiście taki; przyznałam mu, że przypuszczenie jego jest zupełnie słuszne.
— Jestem przekonany, że wszystko co panna Fanshave robi, jest dobrze zrobione — rzekł — że zaś nie spieszno mi było odezwać się potakująco, i przyznać tym samym rację jego uwadze, dodał:
— Czy mogłaby pani, która zna ją dobrze, wymienić mi jakikolwiek z jej braków?
— Robi wiele rzeczy bardzo dobrze — pomiędzy innymi niezrównanie uprawia „flirt“ — dodałam w myśli.
— Jak sądzi pani, kiedy wróci ona do miasta? — zapytał.
— Pozwoli pan, panie doktorze Johnie, że wyjaśnię panu przede wszystkim pewną okoliczność. Zbytnio zaszczyca mnie pan przypisywaniem mi wyższego stopnia poufałości z panną Fanshave aniżeli ten, z jakiego mam szczęście korzystać. Ginevra nie zwierzała mi się nigdy ani ze swoich tajemnic, ani ze swoich planów. Osobistych najbliższych jej przyjaciół znajdzie pan w innej, aniżeli moja, sferze ludzi: pośród takich Cholmondeley‘ów na przykład.
Był przekonany, że powoduje mną zazdrość podobna do jego własnej.
— Niech jej pani nie bierze za złe — rzekł — niech ją pani sądzi z większą wyrozumiałością; olśniewa ją nadmiernie nieco blask stosunków światowych, rychło wszakże przekona się jak bardzo płytcy są ci ludzie, powróci też do pani ze zdwojonym przywiązaniem i pogłębioną ufnością. Wiem coś niecoś o tych Cholmondeley‘ach: to ludzie powierzchowni, lubiący popisywać się, samolubni. Może mi pani wierzyć, że Ginevra w głębi duszy ceni panią nieskończenie wyżej od dziesiątków takich jak oni.
— Bardzo pan łaskaw — odparłam krótko. Chęć wyparcia się przypisywanych Ginevrze uczuć dla mnie paliła mi wargi, opanowałam jednak niewczesny mój zapał. Zgodziłam się uchodzić za poniżoną, wzgardzoną i odtrąconą, tęskniącą za odzyskaniem roli powiernicy dystyngowanej panny Fanshave, wierz mi wszakże, czytelniku, że nie łatwo było mi zdecydować się na to.
— Rozumie pani wszelako — mówił Graham w dalszym ciągu — że, pocieszając panią w ten sposób, nie mogę znajdować podobnej pociechy dla samego siebie; nie mogę żywić nadziei, aby miała ona w przyszłości ocenić sprawiedliwie i mnie także. De Hamal jest jednostką zupełnie bezwartościową, czuję jednak, że podoba on się jej. Nieszczęsne zaślepienie!
W tym momencie straciłam ostatecznie cierpliwość. Bez żadnych przygotowań i wstępów wybuchłam od razu. Przypuszczam, że przebyta niedawno choroba i pozostała po niej słabość przyczyniły się do tego załamania.
— Panie doktorze — oświadczyłam — jeżeli kto ulega zaślepieniu, to pan właśnie. Na wszelkich punktach poza tym jednym szczególnym, jest pan zdrowo myślącym, odważnym, szczerym, trzeźwym, jasno zapatrującym się na rzeczy mężczyzną: na tym jedynym punkcie stał się pan bezwolnym sługą, niewolnikiem. Oświadczam panu wręcz, że o ile sprawy dotyczą panny Fanshave, nie zasługuje pan na szacunek; ja w każdym razie nie mam go dla pana.
Podniosłam się i, wielce wzburzona, wyszłam z pokoju.
Drobna ta scysja odbyła się z rana; zetknęłam się z doktorem Brettonem ponownie tego wieczora. Przekonałam się wówczas, jak bardzo zbłądziłam. Nie był on ulepiony ze zwykłej gliny, ani też nie złożyły się na ukształtowanie go pospolite materiały. Zewnętrznie wydawał się silny i odporny, głębiej wszakże ukryte składniki jego istoty duchowej były koronkową robotą o kobiecej nieledwie subtelności wykonania; delikatniejsze, o wiele delikatniejsze, aniżeli można było spodziewać się, aniżeli można byłoby podejrzewać w nim nawet po latach bliższego z nim obcowania. W istocie też dopóki nad miarę ostre szarpnięcie jego nerwów nie zdradziło skutkami swoimi niezwykłej ich nadwrażliwości i kunsztowności ich budowy, można było nie domyślać się tego wcale, zwłaszcza że nie należał do natur osobliwie pochopnych do roztkliwiania się nad innymi. Zdolność przejmowania się poruszeniami serca i duszy innych ludzi i dar podchwytywania w lot cudzych odczuwań — są dwiema różnymi właściwościami; nieliczni posiadają jedną i drugą w jednakiej mierze; niektórzy nie posiadają żadnej. Doktora Johna cechowała jedna z nich w stopniu najdoskonalszym. Że zaś jak przyznałam, nie był on obdarzony i drugą również w stopniu równie wielkim, zmuszona jestem prosić czytelnika, aby zechciał powstrzymać się od wyciągania z tego stwierdzenia zbyt daleko idących wniosków i uznania go za nieczułego, zimnego. Byłoby to wnioskowaniem zgoła fałszywym, należał on bowiem, wprost przeciwnie, do natur wyjątkowo współczujących i wspaniałomyślnych. Wystarczyło szczerze i otwarcie wyznać mu troski swoje i potrzeby, aby ręka jego otwierała się szczodrze. Nie był nigdy głuchy na wyjawianie przed nim cudzych bolączek. O ile jednak spodziewalibyśmy się po nim osobliwego jakiegoś wysubtelnienia odczuwań, cudów intuicji, spotkałoby nas na pewno rozczarowanie. Tego wieczora, kiedy doktór John wszedł do salonu jasno oświetlonego już lampą, przejrzałam go od razu na wskroś.
Ustosunkowanie się jego do osoby, która poważyła się nazwać go „niewolnikiem“ i uznała go na jakimkolwiek punkcie niegodnym jej szacunku, musiało być osobliwe. Nie probował nawet przeczyć, aby epitet niewolnika, zarówno jak odmówienie mu szacunku na jakimkolwiek punkcie, nie były zasłużone. Gotów był nawet spokojnie przyznać możliwość podobnych braków u siebie. W zasadności czynionych mu przeze mnie zarzutów upatrywał przyczynę niepowodzenia, które tak mąciło i zatruwało spokój jego ducha i poiło go tak wielką goryczą. To samoudręczanie się znajdowało wyraz zewnętrzny w jego zachowaniu, które i mnie i jego matce wydało się dziwnie poważne, może nawet nieco oziębłe. Nie wyczuwało się w nim gniewu, rozgoryczenia, czy żalu, ani też drobiazgowych pretensji do kogokolwiek. Nawet w tym zgnębieniu swoim jaśniał pięknem prawdziwie męskiej szlachetnej dostojności. Kiedy, nie czekając na służącę, przysunęłam jego krzesło do stołu i drżącymi nieco rękami podałam mu filiżankę herbaty, skinął głową i rzekł:
— Dziękuję pani, panno Lucy — tak uprzejmym tonem miękkiego zawsze głosu, jakiego nigdy jeszcze nie słyszałam z jego ust.
Co się tyczy mnie samej, miałam przed sobą jedną tylko drogę i jeden powzięłam plan: muszę za wszelką cenę, o ile mam w ogóle zasnąć tej nocy, okupić karygodną gwałtowność mojego wystąpienia. Podobny stosunek nie zda się na nic; nie byłabym w stanie znieść go; nie udawałam ani na chwilę przed samą sobą, abym zdolna była podtrzymywać w tych warunkach stan wojenny pomiędzy mną a nim. Gotowa byłam raczej znieść wszystko: samotność pensjonatu, klasztorną ciszę i zastój bezruchu, aniżeli żyć poróżnioną z doktorem Johnem. Co zaś do Ginevry, pozwolę jej ustroić się w srebrzyste skrzydła gołębicy, czy wszelkiego innego symbolizującego anielską łagodność ptaka i wznieść się na najbardziej niebosiężne szczyty, pośród najbardziej niedostępne gwiazdy, gdzie wyimaginowany najwyższy lot jej wielbiciela umieścić zechce konstelację jej wdzięków: nigdy więcej nie poważę się krytykować, a tym bardziej rozwiewać tej ułudy.
Przez długi czas usiłowałam skrzyżować z nim spojrzenie. Oko jego wielokrotnie spoczywało na mnie, nie mając wszakże nic do powiedzenia mi, odwracało się, pozostawiając mnie stropioną i zawiedzioną. Po wypiciu herbaty przesiedział czas jakiś spokojny i smutny, czytając książkę. Pragnęłabym móc zdobyć się na odwagę podejścia do niego i zajęcia miejsca przy nim, wydawało mi się jednak, że gdybym odważyła się na podobną śmiałość, ujawniłby niezawodnie wrogi swój do mnie stosunek, a bodaj oburzyłby się nawet. Pragnęłam całą duszą przemówić, a nie zdobywałam się na szepnięcie chociażby. Kiedy matka jego wyszła z pokoju, nie wytrzymałam już dłużej nękającej mnie zgryzoty i jęknęłam zdławionym głosem:
— Panie doktorze!...
Podniósł oczy sponad książki; oczy te nie były ani zimne, ani nieprzyjazne, ust jego nie skrzywił uśmiech cyniczny. Zdawał się gotów wysłuchać co mam mu do powiedzenia; jego usposobienie było zbyt łagodne i szlachetne, aby miał zacinać się i gorzknieć w burzliwym nastroju.
— Panie doktorze, niech mi pan wybaczy nieopatrzne moje słowa! Proszę niech mi je pan naprawdę wybaczy!
Uśmiechnął się.
— Były trafne może i usprawiedliwione, panno Lucy. Jeśli nie żywi pani dla mnie szacunku, pewien jestem, że nie zasługuję nań w istocie. Obawiam się, że jestem niezdarnym, niepoprawnym głupcem; nie umiem widocznie postępować jak należy, gdziekolwiek bowiem pragnąłbym podobać się, okazuje się, że nie jestem zdolny zyskać uznania.
— O, nie może pan twierdzić, aby tak być miało. A gdyby nawet było tak, czy nie jest to raczej wynikiem fałszywego ujmowania sprawy przez innych, a nie winą własnego pańskiego charakteru? Nade wszystko wszakże, proszę, niech mi pan pozwoli cofnąć wypowiedziane niebacznie słowa. Głęboko poważam pana pod każdym względem, bez wyjątku. Czymże innym bowiem jeśli nie najwyższą doskonałością pańską wytłomaczyć daje się to pańskie szacowanie siebie samego tak nisko, a innych tak wysoko?
— Czyż mógłbym szacować zbyt wysoko Ginevrę?
Ja sądzę, że tak, pan zaś jest przeświadczony, że nie. Pozostańmy każde przy swoim mniemaniu. Nade wszystko wszakże, proszę, niech mi pan wybaczy. Na tym mi jedynie zależy.
— Czy naprawdę mogłaby pani posądzać mnie o żywienie urazy z powodu jednego złego słowa?
— Tak, jestem pewna, że nie jest pan zdolny do tego. Proszę jednak, niech mi pan powie wyraźnie:
— „Wybaczam pani, Lucy!“
— Niech pan powie mi to aby serce moje przestało krwawić z żalu.
— Niech pani uspokoi swoje serce, tak samo jak ja uspokoję moje, bo naprawdę zraniła je pani, Lucy. A teraz, kiedy ból już minął, nie tylko wybaczam pani, ale jestem pani wdzięczny, jako osobie szczerze pragnącej mojego dobra.
— Tak, ma pan słuszność, szczerze, z całej duszy, pragnę pańskiego dobra.
Na tym zakończył się nasz spór.
Zechciej wybaczyć mi, czytelniku, jeśli w toku tego opowiadania przekonasz się, że sąd mój o doktorze Johnie jest nazbyt zmienny. Oddaję tutaj moje doznawania w tej postaci, w jakiej odczuwałam je w danym czasie; opisuję charakter doktora Johna takim, jakim wydawał mi się w opisywanej przeze mnie chwili.
Przedziwna subtelność i szlachetność jego natury ujawniła się w tym chociażby, że po owym nieporozumieniu był dla mnie serdeczniejszy, niż poprzednio. Co więcej, wydarzenie to, które, w moim pojęciu, powinno było w pewnym stopniu oddalić go ode mnie, wpłynęło w istocie na zmianę wzajemnych naszych stosunków, nie w tym sensie wszakże, jakiego tak bardzo obawiałam się. Do owego czasu dzieliło nas coś niewidzialnego, ale wyczuwalnie chłodnego, jakaś zapora bardzo cieniutka, bardzo przejrzysta, a jednak niewątpliwie mrożąca, jak gdyby przegroda lodowa nie dopuszczała pomiędzy nami obojgiem możności bezpośredniego porozumiewania się. Tych kilka cieplejszych słów, jakkolwiek rozgrzanych gniewem tylko, rozpuściło tchnieniem swoim cienką lodową zaporę, która runęła niebawem pod ich ciepłem. Od tego dnia, jak mi się wydaje, przez cały czas trwania naszej zobopólnej przyjaźni, nie pozostawał ze mną nigdy, ani na chwilę, w rozmowach naszych na stopie ceremonialnej. Zdawał się wyczuwać, że ilekroć zechce mówić o sobie samym, o tym, co najbardziej go interesowało, sprawi mi tym najżywszą satysfakcję, najbardziej odpowie moim najgłębszym pragnieniom. Zrozumiałe jest, oczywiście, że w dalszym ciągu słyszałam wypowiadane przez niego nader często imię „Ginevry“.
Ginevra! Widział ją oczami duszy tak dobrą, tak piękną; mówił z tak tkliwą miłością o jej powabach, o jej słodyczy, o jej niewinności, że, wbrew trzeźwej mojej świadomości istotnego stanu rzeczy, odblask tego zachwytu bezwiednie dla mnie samej opromienił i moje nawet pojęcie o jej osobie. Zmuszona wszakże jestem szczerze wyznać ci, czytelniku, że mówił on często niedorzeczności; i to wszakże nie było zdolne zachwiać i wyprowadzić z równowagi mojego wyrozumienia dla niego.
Wystarczała mi najzupełniej ta jedna lekcja. Przekonała mnie ona, jakim bólem nie do zniesienia byłoby dla mnie sprawienie mu przykrości, a tym bardziej rozczarowania. W dziwny, dotychczas jeszcze niepojęty dla mnie sposób stałam się największą w świecie egoistką, najzupełniej niezdolną oprzeć się rozkoszy ulegania jego woli i pragnieniom, odpowiadania wtórem zgodnym na jego nastroje. Nie przestawał wprawdzie wydawać mi się niedorzecznym, kiedy uparcie wątpił w możliwość, w zdolność swoję pozyskania wzajemności panny Fanshave. Uparciej niż kiedykolwiek utrwalało się we mnie przeświadczenie, że kokietowała go ona jedynie, aby tym silniej go podniecić, ale że w głębi serca chłonęła pożądliwie każde jego słowo, każde jego spojrzenie.
Czasem draźnił mnie doktór John wbrew mojemu postanowieniu cierpliwego wysłuchiwania i znoszenia wszystkiego. Wśród nieopisanej, żółcią zaprawionej rozkoszy słuchania go tak mocny cios trafiał w krzemienny pokład mojej stanowczości, że krzesał zeń dawny znów ogień.
Pewnego dnia wreszcie stwierdziłam, pragnąc zapewnieniami moimi ukoić jego zniecierpliwienie, że ja sama, w głębi duszy, zdobyłam pewność nieledwie zgodzenia się panny Fanshave prędzej czy późnej.
— Pewność! Łatwo to powiedzieć, czy jednak ma pani jakieś podstawy, aby tak sądzić?
— Najniezawodniejsze podstawy.
— O, Lucy, niech mi je pani wyjawi!
— Zna je pan równie dobrze jak ja; dziwię się też, że, znając je, nie ufa pan niezachwianie wierności Ginevry. Wątpić w tych warunkach, to znieważać ją nieledwie.
— Zapala się pani i zaczyna pani mówić prędko, nie mogąc złapać tchu; może pani mówić jeszcze prędzej i bardziej jeszcze zadyszeć się, ale musi pani wyjaśnić mi dokładnie co pani ma na myśli! Musi pani!
— Dam panu to wyjaśnienie. W niektórych wypadkach jest pan, doktorze Johnie, szczodrym, wspaniałomyślnym człowiekiem: wielbicielem, zawsze gotowym do składania ofiar. Gdyby ojcu Silasowi udało się kiedykolwiek nawrócić pana, udzielałby mu pan hojnie jałmużny dla jego ubogich, stroiłby pan jego ołtarze świecami i kwiatami, uczyniłby pan co byłoby w pańskiej mocy, aby zbogacić ołtarz wielbionej przez pana świętej. Ginevra, doktorze Johnie...
— Cicho! — powstrzymał mnie — niech pani nie mówi dalej.
— Nie uciszę się, nie zamilknę, będę mówiła w dalszym ciągu! Ginevra miała ręce pełne darów pańskich więcej razy, aniżeli zdolny pan jest policzyć. Wyszukiwał pan dla niej najkosztowniejsze cieplarniane kwiaty; łamał pan sobie głowę nad obmyślaniem prezentów dla niej, prezentów ofiarowywanych w możliwie najdelikatniejszy sposób, na jaki kobieta jedynie, zdałoby się, zdolna byłaby zdobyć się. Panna Fanshave posiada także zbiór klejnotów, na których nabycie musiała szczodrość pańska posunąć się do granic szaleństwa nieledwie.
Skromność, jakiej sama Ginevra nie okazała nigdy w tej sprawie, zalała teraz gorącym rumieńcem twarz jej wielbiciela.
— Ależ skąd znowu! — obruszył się, odcinając w zapale nożyczkami moimi pasemko jedwabiu. — Poważyłem się ofiarować jej te drobiazgi, aby sprawić przyjemność samemu sobie. Czułem, że panna Fanshave wyświadcza mi łaskę, decydując się przyjąć je.
— Wyświadczyła panu więcej niż łaskę. Przyjmując je, zobowiązała się tym samym honorem, że wywdzięczy się panu w jakiś sposób za ten dar, o ile bowiem byłaby świadoma, że nie będzie mogła spłacić tego długu godnym odzewem na pańskie uczucia, byłoby jej obowiązkiem wręczyć panu równowartość handlową w postaci odpowiedniej ilości sztuk złota.
— Ależ nie rozumie jej pani, Lucy! Jest zbyt bezinteresowna, aby miała odpowiednio cenić moje podarunki, których wartości nie zna i nie domyśla się w prostocie swojego ducha.
Roześmiałam się: słyszałam ją, wymieniającą przypuszczalną cenę każdej sztuki z osobna. Dobrze było mi też wiadomo, że sprawy pieniężne, względy materialne, plany zdobycia gotówki czy odpowiednio cennych wartości, i sposoby urzeczywistnienia tych planów stanowiły ulubiony temat jej rozważań w ciągu lat całych.
— Szkoda, że pani nie mogła widzieć jej w momentach ofiarowywania jej przeze mnie tych drobiazgów — mówił w dalszym ciągu. — Była taka obojętna, taka nieporuszona! Nie zdradzała najmniejszego zainteresowania się nimi, nie zdawało się nawet sprawiać jej przyjemności przyglądanie się im. Jedynie przez uprzejmość czy niechęć urażenia mnie, pozwalała, aby bukiet czy inny dar leżał przy niej, a nawet zgadzała się zabierać go. Albo też, o ile udawało mi się zapiąć bransoletkę na jej jak gdyby utoczonym z kości słoniowej ramieniu, chociażby nawet ofiarowany klejnocik był Bóg wie jak piękny (zawsze starannie wybierałem to, co wydawało mi się najpiękniejsze) blask jego nie olśniewał nigdy jej oczu, zaledwie też raczyła rzucić przelotne spojrzenie na mój dar.
— W takim razie, nie przywiązując do niego wartości, powinnaby odpiąć go i zwrócić panu?
— Nie! Zbyt dobra jest, aby wyrządzić mi podobną obelgę. Raczyła zdawać się zapominać o mojej śmiałości i przyjmowała mój dar ze spokojem i obojętnością wielkiej damy łaskawie puszczającej w niepamięć tego rodzaju przewiny. Jakże więc może mężczyzna w tych warunkach dopatrywać się w przyjmowaniu jego darów upragnionego przez siebie objawu. Co się mnie tyczy, gdybym nawet złożył u jej stóp wszystko co posiadam, a ona zechciała przyjąć to w dobroci swojej i niezdolności powodowania się jakimikolwiek niskimi, przyziemnymi względami, nie przyszłoby mi na myśl przypuszczać, aby miało to o krok bodaj posunąć naprzód moją sprawę.
— Doktorze Johnie — zaczęłam. — Miłość jest ślepa. — W tej samej chwili wszakże subtelny błysk, jakim zaiskrzył się błękit jego oczu, przypomniał mi dawne czasy, przypomniał mi portret chłopięcy Grahama, każąc mi podejrzewać nieomal, że głoszona przez niego wiara w naïveté panny Fanshave nie była tak bardzo szczera. Skłonna byłam nawet zaryzykować wniosek, że przy całych jego zachwytach nad jej urodą, usprawiedliwianie przez niego jej słabostek oparte jest na trzeźwiejszym zdawaniu sobie sprawy z istotnego stanu rzeczy, aniżeli możnaby sądzić z jego sposobu wyrażania się o niej. A zresztą, mógłby to być błysk przypadkowy tylko, a może też przejaw chwilowego wrażenia jedynie. Nie zastanawiając się tedy bliżej, czy był on jedynie dziełem przypadku, czy też gestem rozmyślnym, rzeczywistością, czy owocem mojej wyobraźni wyłącznie, zakończyłam rozmowę.




ROZDZIAŁ XIX
KLEOPATRA

Mój pobyt w La Terrasse został przedłużony o dwa tygodnie poza koniec ferii. Zawdzięczałam dłuższy ten odpoczynek życzliwym staraniom pani Bretton. Kiedy pewnego dnia syn jej oświadczył kategorycznie:
„Lucy nie jest jeszcze wzmocniona dostatecznie na siłach, aby móc bezkarnie powrócić do tej swojej orki w pensjonacie“ —
Pojechała od razu na Rue Fossette i odbyła tam rozmowę z przełożoną, która wyraziła zgodę na przedłużenie mojego wypoczynku, niezbędnego do zupełnego odzyskania przeze mnie sił. Zaszczycona zostałam tym nawet, bez czego mogłabym najdoskonalej obejść się — uprzejmą wizytą Madame Beck.
Pewnego dnia przybyła dama ta wynajętym wehikułem do château. Posądzam ją, że chciała naocznie przekonać się jak wygląda siedziba zamieszkiwana przez doktora Johna. Jak się zdawało, ładne położenie i mile urządzone wnętrze przeszły wszelkie jej oczekiwania; unosiła się nad wszystkim co widziała: błękitny salon nazwała: „Une pièce magnifique“ — wspaniałą komnatą — wylewnie i wielosłownie winszując mi zyskania przyjaciół tak godnych, sympatycznych i tak bardzo zasługujących na szacunek — „tellement dignes, aimables et respectables“ — dodała również zręczny komplement skierowany w moją stronę. Kiedy zjawił się doktór John, podbiegła ku niemu z młodzieńczą żywością, dając równocześnie upust niesłychanej wylewności słów, wyrażających powinszowania i najwyższe zachwyty nad jego „château“, nad „madame sa mère, la digne châteleine“ — godną kasztelanką — także nad jego własnym wyglądem w istocie kwitnącym, a w danym momencie podniesionym jeszcze dobrotliwym, rozbawionym uśmiechem, z jakim stale słuchał płynnej, kunsztownej francusczyzny Madame Beck. Słowem była Madame w najświetniejszym usposobieniu tego dnia olśniewała kaskadami pochwał, uniesień i wszelakich komplementów i uprzejmości. Na wpół rozmyślnie, a na wpół powodowana chęcią dowiedzenia się o pewne sprawy szkolne, odprowadziłam ją do jej wehikułu, po czym zajrzałam raz jeszcze do jego wnętrza, kiedy usadowiła się w nim już i drzwiczki jego zostały zatrzaśnięte. W ciągu krótkiego tego ułamka czasu jakaż zmiana dokonała się na jej twarzy! Na chwilę przed tym uśmiechnięta, rozpromieniona, żartująca, nagle, w ciągu jednej sekundy, sposępniała, nachmurzona niczym sędzia, pogrążona w głębszej zadumie, niż mędrzec. Dziwna kobieta!
Powróciwszy do pokoju zaczęłam droczyć się z doktorem Johnem na temat zakochania się w nim Madame. Jak beztrosko roześmiał się! Jaki żartobliwy ognik roziskrzył się w kącikach jego oczu na wspomnienie rzucanych przez nią kunsztownych frazesów, które powtarzał, naśladując potoczystość jej mowy! Posiadał wybitne poczucie humoru, czyniące go najmilszym w świecie towarzyszem — w chwilach, kiedy zdolny był zapomnieć o pannie Fanshave.

Przesiadywanie w ciszy i w słońcu uważane jest za najlepszy lek dla ludzi słabych, których zbroi w siły żywotne. Kiedy mała Żorżetka Beck była rekonwalescentką po długotrwałej chorobie, zwykłam brać ją na ręce i przechadzać się z nią po ogrodzie wzdłuż obrastających południową ścianę i dojrzewających w słońcu kiści winogronowych. Promienie tego słońca pieściły jej bladą twarzyczkę tak samo skutecznie, jak darzyły słodyczą i pęczniły złociste grona.
Istnieją usposobienia pogodne, promienne i serdeczne, które wpływają równie dobroczynnie na ubogich duchem, jak promienie słoneczne na słabych cieleśnie. Do takich natur wybranych należeli niewątpliwie: doktór Bretton i jego matka. Lubili oboje siać dokoła siebie szczęście, jak inni — cierpienie. Czynili to instynktownie, bez widocznego wysiłku, jak się zdawało, nieświadomie dla samych siebie: sposoby uszczęśliwiania przychodziły im do głowy spontanicznie.
Codziennie przez cały czas mojego pobytu w ich domu tworzono nowe jakieś projekty, mające na względzie dostarczenie miłej dla mnie rozrywki. Mimo stałego wypełnienia całego dnia wizytami u chorych, usiłował doktór John tak zawsze urządzić się, aby móc towarzyszyć nam na naszych wycieczkach. Nie umiałabym powiedzieć w jaki sposób potrafił pogodzić z tym liczne swoje obowiązki, tak umiejętnie jednak grupował je, że codziennie pozostawało mu parę godzin wolnych. Widywałam go często zapracowanego, a nawet przepracowanego, nigdy jednak nie zatracał spokoju, humoru, ani równowagi. Wszystko co robił, było dokonywane ze sprawnością i wdziękiem niewyczerpanego, zdało się, zasobu sił, z czarującą pogodą nie załamującej się nigdy energii.
Pod jego przewodem poznałam w ciągu radosnych tych dwóch tygodni lepiej i dokładniej Villette i jego okolice, zbliżyłam się bardziej do tubylczych mieszkańców, aniżeli w ciągu ośmiu miesięcy mojego przebywania na pensji Madame Beck. Oprowadzał mnie po wszystkich ciekawszych ulicach i gmachach, których nazwy nawet nie obijały się wcale prawie do owego czasu o moje uszy; chętnie i z szczerym ożywieniem udzielał mi wyczerpujących o nich wiadomości, nie uważając nigdy za nazbyt uciążliwe dla siebie wyjaśnianie mi najrozmaitszych szczegółów, ja zaś nigdy nie miałam dość słuchania go. Nie zwykł traktować żadnej sprawy chłodno i powierzchownie, rzadko zadowalniał się uogólnianiem i pobieżnym załatwianiem się z poruszanym tematem. Zdawał się tak samo lubować w podawaniu miłych szczegółów, jak ja to czyniłam; analizował charaktery wnikliwie, zarazem wszakże nie nazbyt, a często nawet nie dość krytycznie. Wszystkie te właściwości nadawały żywą barwność rozmowom z nim, a jego bezpośrednie czerpanie uwag z własnej obserwacji, nie zaś powtarzanie, raczej kradzenie ich z książek — zarówno suchych faktów, jak trafnych poglądów — czyniły dyskutowanie z nim równie podniecającym swoją świeżością, jak pociągającym rzadkim swoim czarem. Wydawało mi się, że usposobienie jego zmienia się nieustannie na lepsze; co dnia wstawał w podnioślejszym i pogodniejszym nastroju niż był dnia poprzedniego.
Jego matkę cechowała w równie wybitnym stopniu wrodzona dobroć i uczynność; dobroć i uczynność Grahama wszakże miały głębsze podłoże. Przekonałam się, towarzysząc mu do Basse-Ville — dzielnicy gęsto zaludnionej przez biedotę — że jego odwiedziny tutaj były tyleż odwiedzinami filantropa, ile lekarza. Zrozumiałam, że pełniąc z upodobaniem swą dobroczynną misję i nie uważając bynajmniej, aby miał ponosić z tego tytułu osobliwe jakieś zasługi, dokonywał na rzecz wszystkich tych nędzarzy niezliczonych uczynków miłosiernych. Otoczony też był szczerym uwielbieniem; ubodzy pacjenci jego w szpitalach witali w nim z zapałem swojego zbawcę.
Ale dość — nie wolno mi z wiernego sprawozdawcy — opisywacza przeistoczyć się w stronniczego, zapalonego chwalcę. Wiem, oczywiście, wiem aż nadto dobrze, że doktór John nie był doskonałością tak samo zupełnie, jak nie byłam nią ja również. Ujawniał w każdym kierunku ułomności czysto ludzkie: nie było takiego dnia, ani takiej chwili przez cały czas, jaki spędziłam w jego towarzystwie, aby w czynie, w mowie lub spojrzeniu nie zdradził jakiegoś rysu, bardzo dalekiego od boskości. Bogowie nie bywają tak przeraźliwie próżni, ani tak lekkomyślni, jak bywał on często. Żaden z nieśmiertelnych nie mógłby przypominać go zdolnością puszczania w niepamięć wszystkiego innego poza tym co działo się w danej chwili, ani jego rychło przemijającym upajaniem się chwilą obecną, ujawnianym samolubnie w umiejętności wyciągania z niej możliwie najwięcej czynników schlebiających jego miłości własnej. Z rozkoszą podsycał zachłanne to uczucie, nie myśląc o cenie, płaconej za to przez jego ofiary, nie dbając ile je kosztuje podporządkowywanie się tym jego instynktom.
Chciałabym, aby łaskawy czytelnik zauważył pozorną sprzeczność, jaka zachodzi pomiędzy podanymi mu dwoma poglądami na Grahama Brettona — jako na osobę prywatną i publiczną, to znaczy występującą w stosunkach domowych i na zewnątrz. W pierwszej roli przedstawiony on został jako zapominający o samym sobie, równie skromny w ujawnianiu swojej tężyzny życiowej, jak poważny w dokonywaniu swoich czynności. W drugiej swojej postaci, w jakiej występuje przy domowym ognisku, najzupełniej świadom jest tego, co posiada i tego czym jest; znajduje przyjemność w składanych mu hołdach, nieopatrznie podnieca do zachwytów nad swoją osobą, których dowody mile łechcą jego próżność. Obydwa wizerunki wiernie odpowiadają rzeczywistości.
Trudno było sprawić doktorowi Johnowi przyjemną niespodziankę spokojnie i w tajemnicy. Ilekroć było się pewnym, że przygotowanie jakiegoś przeznaczonego na jego użytek drobiazgu dokonane zostało w ukryciu przed nim i że, jak zwykli to czynić mężczyźni, posłuży się nim, o ile znajdzie dany przedmiot na podorędziu, nie badając bliżej skąd się wziął, wprawiał dr. John nagle w zakłopotanie rzuconą z uśmiechem uwagą, świadczącą, że doskonale widział całą robotę od początku do końca, że wiedział o całym projekcie, śledził postęp i kolejne etapy roboty aż do ostatniego momentu. Był zadowolony, że otoczenie pamięta o nim i dba o jego wygody; oczy jego i usta zdradzały wyraźnie to zadowolenie.
Wszystko to byłoby bardzo piękne, gdyby nie uzupełniał swojej życzliwej i nie narzucającej się czujności chęcią bezpośredniego wywiązania się z tego co nazywał swoim długiem. Ilekroć matka jego wykonywała pracę jakąś dla niego, wynagradzał ją ostrzeniem na niej swojego dowcipu w sposób jeszcze bardziej ożywiony, uszczypliwszy i dowcipniejszy, aniżeli ten, w jaki zwykł wyrażać tkliwe swoje uczucia dla niej. O ile wykrywał, że Lucy zatrudnia ręce swoje taką robotą, obmyślał w nagrodę za to miłe z niej żarciki.
Zdumiona bywałam często świetną jego znajomością Villette; znajomością nie tylko ograniczającą się na jej otwartych ulicach, ale rozciągającą się na wszystkie jej galerie, sale i muzea; do każdych drzwi, poza którymi znajdowało się cośkolwiek godnego widzenia, do każdej sali, poświęconej jakiemukolwiek działowi sztuki czy nauki, zdawał się posiadać uświęcone zaklęcie: „Sezamie, otwórz się!“ Nie miałam nigdy zdolności do oddawania się poważnie sztuce czy nauce, nieświadomy wszakże, ślepy instynkt skłaniał mnie ku sztuce raczej. Lubiłam zwiedzać galerie obrazów, a zwłaszcza być pozostawioną w nich samą. W towarzystwie utrudniała mi nieszczęsna idiozynkrazja zarówno samo oglądanie, jak i odczuwanie piękna oglądanych rzeczy. W obcym otoczeniu, zmuszona do podtrzymywania stale rozmowy na aktualne tematy, byłam po pół godzinie już śmiertelnie wyczerpana fizycznie i zupełnie pozbawiona zdolności logicznego wnioskowania. Nie spotkałam nigdy starannie edukowanego dziecka — nie mówiąc już o wykształconej osobie dorosłej — które nie potrafiłoby zawstydzić mnie ujawnianą inteligencją swoją przy gromadnym zwiedzaniu galerii obrazów, zabytków historycznych, gmachów publicznych czy wszelkich w ogóle przedmiotów powszechnego zainteresowania.
Doktór Bretton był przewodnikiem, jakiego było mi właśnie potrzeba; wprowadzał mnie zawczasu, zanim jeszcze galerie zdołały zapełnić się, pozostawiał mnie tam dwie albo trzy godziny i przychodził po mnie po odrobieniu najpilniejszych wizyt lekarskich. Przez te parę godzin czułam się szczęśliwa, nie będąc zmuszaną do zachwytów i uniesień, mogąc oglądać, badać i formułować wnioski i sądy samoistnie. W początku tego zwiedzania wydarzały się często scysje i wynikające stąd walki pomiędzy narzuconą mi obcą wolą, a mocą własnego przekonania. Pierwsza z nich domagała się zachwytu dla tego, co uważane było powszechnie za zasługujące na zachwyt; druga — przeciwstawiała ogólnemu temu pędowi osobistą niezdolność składania czołobitnych hołdów — wbrew własnemu poczuciu. — Szydziłam wówczas z samej siebie, zacinałam się biczem samokrytyki, usiłowałam pobudzić się do wysubtelnienia własnego smaku, do zaostrzenia własnej wrażliwości. Im większe wszakże czyniłam samej sobie zarzuty, na tym większy natrafiałam opór. Przekonawszy się stopniowo, że wynikiem uczciwych tych wysiłków było niepojęte uczucie znużenia i zniechęcenia, zaczęłam zastanawiać się, czy nie lepiej dać za wygranę niewdzięcznej tej pracy. A kiedy doszłam do przekonania, że istotnie lepiej byłoby, pozwoliłam sobie na ignorowanie dziewięćdziesięciu dziewięciu ze stu wystawionych płócien.
Wydało mi się, że oryginalny, nie naśladowany, dobry obraz jest taką samą rzadkością, jak oryginalna, nie naśladowana i dobra książka. W końcu też nie wahałam się ani trochę powiedzieć sobie, stając przed którymkolwiek z uznanych chef d‘oeuvres — arcydzieł — podpisanych wielkimi nazwiskami:
— Nie przypomina to ani trochę natury. Naturalne światło dzienne nie miewa nigdy tej barwy. Nie bywa nigdy takie zmącone ani podczas burzy, ani w dzień pochmurny, jak namalowano je tutaj, pod niebem koloru farbki, które nie jest eterem. A to zielsko, nasmarowane na nim, to nie są drzewa.
W niektórych bardzo dobrze wykonanych, przystojnych, zażywnych postaciach niewieścich nie mogłam w żadnym razie dopatrzeć się bogiń, za jakie one same zdawały się uważać. Dziesiątki kunsztownie wykończonych małych obrazków flamandzkich, także szkiców, świetnie nadających się na ilustracje książek poświęconych modom, bowiem prezentujących najrozmaitsze stroje z najprzedniejszych materiałów, świadczyły o chwalebnej pracowitości, której podobało się znajdować ujście w zamalowywaniu tych płócien. Natrafiało się jednak tu i owdzie na przejawy przemawiającej do przekonania prawdy, na rozjaśniające scenerię błyski. Potęga przyrody ujawniała się tutaj w postaci zwałów zawiei śnieżnej, tam znów olśniewała pełnią światła i ciepła w obrazie dnia słonecznego na południu. Głębia wyrazu, jakim tchnął ten czy ów portret, świadczyła o wnikliwym wczuciu się w duszę modela; jedna z twarzy na tym obrazie historycznym w sposób uderzający przypomniała mi żywym synowskim swoim podobieństwem, że zrodził ją geniusz.
Pokochałam te wyjątki; stały mi się one drogimi przyjaciółmi.
Pewnego dnia o cichej, wczesnej porze znalazłam się sama prawie w galerii, gdzie jeden szczególnie wyróżniony obraz potwornych rozmiarów umieszczony został w możliwie najlepszym świetle, oddzielony przeciągniętym dokoła niego sznurem od pogrążonych w zachwycie przed nim nim znawców. Dla ich to wygody postawiono miękko wysłaną ławkę, aby, znużeni oddawaniem arcydziełu należnego hołdu na stojąco, mogli czynić to w dalszym ciągu, siedząc wygodnie. Obraz ten zdawał się sam uważać i był uważany za króla całej kolekcji arcydzieł.
Wyobrażał on kobietę, znacznie większych, jak mi się wydało, rozmiarów, niż mogły istnieć w naturze. Obliczyłam, że dama ta, postawiona na odpowiednio potężnej, zastosowanej do olbrzymiej masy jej ciała wadze, wykazałaby niezawodnie ciężar od czternastu do szesnastu kamieni[74]. Sprawiała w istocie wrażenie doskonale odżywianej górami befsztyków i innego mięsiwa — nie mówiąc już o chlebie, jarzynach i pochłanianych przez nią płynach — aby móc osiągnąć podobną szerokość i wysokość, tę masę świetnie rozwiniętych mięśni, to nagromadzenie ciała i tłuszczu. Spoczywała, na wpół leżąc, na posłaniu — trudno było właściwie powiedzieć dlaczego wobec otaczającej ją pełni światła dziennego. Zdawała się też cieszyć wybornym zdrowiem i zasobem sił, wystarczającym na dokonywanie przez nią pracy dwu zwykłych kucharek. Nie mogła użalać się również na słabość krzyża, powinna więc była stać, a przynajmniej siedzieć prosto. Nie wiadomo było właściwie z jakiej racji wylegiwała się na miękkim posłaniu w biały dzień w samo południe. Powinna była również mieć na sobie przyzwoite jakieś szaty: suknię, która okrywałaby ją dostatecznie, co bynajmniej nie miało miejsca. Z obfitości materiału — dwudziestu siedmiu yardów, jak wydało mi się na oko, użytych na draperie — nie potrafiła wykombinować dla siebie dostatecznie okrywającego ją ubrania. Trudno byłoby też znaleźć usprawiedliwienie fatalnego nieładu, jaki ją otaczał. Garnki i rądle — należałoby może powiedzieć: wazy i puchary — stłoczone były tu i owdzie na przednim planie; łączyło się z nimi całe śmietnisko kwiatów, a olbrzymia, w nieładzie spiętrzona masa materacy i poduszek wyścielała łoże, opadając na podłogę nawet. Zajrzawszy do katalogu, dowiedziałam się, że znakomity ten utwór sztuki plastycznej nosił nazwę „Kleopatra“.
Siedziałam, przyglądając się dziełu temu z podziwem (wobec postawionej tu ławki nie uważałam za właściwe pozbawiać się wygody skorzystania z niej). Im dłużej wpatrywałam się w obraz, tym mniej ulegało dla mnie wątpliwości, że jakkolwiek niektóre ze szczegółów, jak: róże, złote czary, klejnoty i tym podobne, były malowane bardzo ładnie i finezyjnie, stanowiła całość olbrzymie, obliczone na efekt smarowidło. Podczas tych moich rozważań zaczęła zapełniać się sala, pusta w chwili mojego wejścia do niej. Nie zwracając uwagi na tę okoliczność (która zresztą mało mnie obchodziła) siedziałam w dalszym ciągu na kanapce, raczej aby należycie wypocząć, aniżeli aby przyglądać się ogromnej tej, smagłolicej cygańskiej królowej, której widok, prawdę powiedziawszy, uprzykrzył mi się rychło. Dla odświeżenia też oczu i umysłu zaczęłam rozglądać się po ślicznych, drobnych obrazkach przedstawiających martwą naturę: polne kwiaty, owoce, mchy i paprocie leśne, ułożone w koszyku jajka, podobne do pereł, oglądanych poprzez przejrzyście zieloną wodę morską. Wszystko to skromnie zawieszone było pod rzucającym się natrętnie w oczy olbrzymim płótniskiem.
Nagle uczułam lekkie uderzenie po ramieniu. Wzdrygnęłam się i odwróciłam głowę poza siebie. Stanęłam oko w oko z pochyloną nade mną twarzą, gniewnie zmarszczoną, nieomal przerażoną.
Que faites-vous ici? — zapytał czyjś głos.
Mais, monsieur, je m‘amuse[75].
Vous vous amusez, et à quoi, s‘il vous plaît? Mais d‘abord, faites moi le plaisir de vous lever; prenez mon bras, et allons de l‘autre cote[76].
Zrobiłam jak mi kazał. Mr. Paul Emanuel (był to on) powrócił z Rzymu. Człowiek, który tak wiele podróżował, zwiedziwszy taki kawał świata, nie zdawał się jednak sądzić braku karności pobłażliwiej, aniżeli przed dodaniem tego nowego listka do wieńca wawrzynu, zdobiącego jego czoło.
— Pozwoli pani, że odprowadzę panią do jej towarzystwa — rzekł w momencie naszego przechodzenia po społu przez salę.
— Nie mam tu żadnego towarzystwa.
— Nie jest pani chyba sama tutaj?
— Tak panie, jestem sama.
— Przyszła tu pani bez niczyjej opieki?
— Nie, proszę pana. Przyprowadził mnie doktór Bretton.
— Dr. Bretton i szanowna matka jego oczywiście?
— Nie. Sam tylko doktór Bretton.
— I to on polecił pani przyjrzeć się temu obrazowi?
— Bynajmniej; odnalazłam go ja sama.
Włosy pana Paula były przystrzyżone krótko, tuż przy skórze, ni to puch kruczy; gdyby nie to, stanęłyby niewątpliwie dębem na jego głowie. Zrozumiawszy wreszcie do czego zmierza, doznałam szczególnej przyjemności w zachowaniu oziębłego spokoju i doprowadzeniu go tym do pasji.
— Zdumiewające zuchwalstwo wyspiarki! — zawołał profesor — Singulières femmes que ces Anglaises[77]
— O czym pan mówi?
— O czym mówię?! Jak śmie pani, młoda osoba, siedzieć spokojnie i z obojętnością młodego mężczyzny patrzeć na taki obraz?!
— Ma pan słuszność. To bardzo brzydki obraz, nie rozumiem jednak dlaczego nie miałabym oglądać go?
Bon, bon! — dobrze, dobrze! — Nie mówmy o tym więcej. Nie powinna pani znajdować się tutaj sama.
— A jeżeli jednak nie mam żadnego towarzystwa, żadnej opieki, jak pan to nazywa? A zresztą, jaka różnica czy jestem sama, czy w towarzystwie? Nikt nie interesuje się mną.
Taisez vous et asseyez-vous là!... là![78] — rzekł stawiając wymownym gestem krzesło w najbardziej posępnym kącie przed szeregiem szczególnie nudnych obrazów-cadres — jak je nazywał.
Mais, monsieur.
Mais, mademoiselle, asseyez-vous et ne bougez pas, entendez-vous? — Jusqu‘on vienne vous chercher, ou que je vous donne permission[79].
Quel triste coin! — zawołałam — et quels laids tableaux![80]
— „Laids“ — beznadziejne smutne były naprawdę. Wszystkie cztery objęte były w katalogu ogólnym tytułem: „La vie d‘une femme“ — Życie kobiety. — Malowane były osobliwą techniką — płaskie, martwe, blade i bez wyrazu. Pierwsza przedstawiała une jeune fille — młodą dziewczynę — wychodzącą z kościoła z modlitewnikiem w ręku; w bardzo skromnej sukni; oczy miała spuszczone, usta ściągnięte — obraz najnędzniejszej, najbardziej przedwcześnie dojrzałej hipokrytki. Następne z kolei malowidło było wizerunkiem „Mariée“ — oblubienicy — w długim białym welonie, klęczącej na klęczniku — prie-Dieu — w swojej komnacie, z rękami złożonymi do modlitwy, to znaczy, z przytkniętymi do siebie wzajem końcami palców obu dłoni. Oczy miała podniesione w górę w sposób uwidoczniający całe białka. Trzeci obraz, zatytułowany „Jeune mère“ — młoda matka — wyobrażał niewiastę, pochyloną nad rozdętym, jak gdyby z gliny ulepionym niemowlęciem, którego twarz przypominała blady księżyc w pełni. Czwarty — „Veuve“ — wdowa — czarna kobieta, trzymająca za rękę małą czarną dziewczynkę, obie wpatrzone badawczo w elegancki francuski pomnik, wystawiony w jakimś kącie Pere-la-Chaise. Wszystkie te cztery „Anges“ — anioły — były ponure i szare ni to włamywacze nocni, zimne i mgliste jak duchy. Jakie okropne kobiety. Jakie przeraźliwie nudne musiało być współżycie z nimi! Nieszczere, skwaśniałe, bezkrwiste, bezmózgie zera! Tak samo ohydne w swoim rodzaju, jak rozleniwiona, ciemnoskóra olbrzymka, Kleopatra, w swoim.
Niemożliwością było ześrodkować uwagę przez dłuższy czas na tych arcydziełach, dlatego też po chwili odwróciłam oczy od nich i zaczęłam rozglądać się po całej galerii.
Tłum widzów zdążył już zgromadzić się przed lwicą galerii, z której bliskości zostałam wygnana. Nieomal połowę tego tłumu stanowiły panie, jak jednak wyjaśnił mi w następstwie pan Paul, były to „des dames“ — panie zamężne — którym wolno było przyglądać się temu, na co żadnej „demoiselle“ — pannie — nie przystoi rzucić okiem nawet.
Powiedziałam mu otwarcie, że nie mogę zgodzić się z podobną teorią, której znaczenia nie umiem dopatrzeć się, on wszakże ze zwykłym swoim absolutyzmem kazał mi zamilknąć, zarzucając mi ignorancję i nieprzystojną porywczość. Nigdy chyba nie zasiadał na katedrze profesorskiej człowiek bardziej despotyczny niż pan Paul. Zauważyłam przy sposobności, że on sam zupełnie swobodnie przypatrywał się obrazowi, a nawet nie odrywał przez dłuższy czas oczu od rozłożystej piękności; zarazem jednak nie zapominał rzucać od czasu do czasu okiem w moją stronę, aby, jak przypuszczam, upewnić się, czy spełniam jego polecenie i nie wyłamuję się spod surowego jego zakazu. Po chwili ponownie zwrócił się do mnie.
Pragnął dowiedzieć się, czy byłam chora, przypuszczając z góry, że odpowiedź moja będzie potakująca.
— Tak, ale teraz mam się już zupełnie dobrze.
— Gdzie spędziła pani ferie?
— Przeważnie na Rue Fossette, część ich wszakże u pani Bretton.
— Czy to prawda, że pozostawiono panią samą jedną na Rue Fossette?
— Niezupełnie samą: była ze mną Marie Broc (kretynka).
Wzruszył ramionami; na twarzy jego odmalowały się różnego rodzaju, szybko ustępujące sobie wzajem uczucia. Znał dobrze Marie Broc; nie minęła ani jedna jego lekcja w trzecim oddziele (w którym zgromadzono najbardziej tępe, robiące najpowolniejsze postępy uczennice), aby nie pobudzała go ona do najostrzejszych konfliktów wzajemnych pomiędzy najbardziej sprzecznymi doznaniami. Jej odrażająca powierzchowność, jej odpychający sposób zachowania się, jej częstokroć nie poddające się żadnym wpływom usposobienie drażniły jego wrażliwość, budząc w nim najgwałtowniejszą antypatię; łatwo wpadał w ten nastrój, ilekroć raniło coś jego smak estetyczny, czy też ilekroć przeciwstawiano się despotycznej jego woli.
Z drugiej wszakże strony nieszczęsny los biednej kretynki przemawiał żywo do jego poczucia litości, której nie zwykł nikomu odmawiać — nie leżało to w jego usposobieniu — stąd ponawiały się codziennie staczane przez niego walki pomiędzy zniecierpliwieniem i wstrętem z jednej strony, a poczuciem litości i sprawiedliwości — z drugiej. Należy wyznać na jego pochwałę, że pierwsze z tych pobudek rzadko brały nad nim górę, kiedy jednak zdarzało się to, ujawniał Monsieur Paul budzącą grozę stronę swojego charakteru. Skłonny był do żywienia uczuć namiętnych, gwałtownych; jego nienawiść i jego życzliwość wyrażały się jednako silnie: jego zdolność opanowywania zarówno uczuć dodatnich jak ujemnych nie była władna osłabić rzucającej się w oczy gwałtowności jego pasji. Siłą rzeczy niejako narzucało się przypuszczenie, że wobec podobnych skłonności budzić on musiał w umysłach pospolitych niechęć i obawę, błędem wszelako byłoby lękać się go. Nic nie wyprowadzało go bardziej z równowagi, aniżeli okazywana mu lękliwa nieufność; i, odwrotnie, nic nie było zdolne koić go bardziej niż czynione mu łagodnie i szczerze wyznanie. Na to wszelako zdobyć się mógł ten tylko, kto znał go na wskroś i rozumiał, a tacy należeli do rzadkich wyjątków.
— Jak pani dawała sobie radę z Marie Broc? — zapytał po chwili milczenia.
— Robiłam co mogłam; strasznie jednak było pozostawać z nią sam na sam.
— To słabość serca ze strony pani! Brak odwagi? A może nawet litości. Nie posiada pani zalet nieodzownych do wyszkolenia się na Siostrę Miłosierdzia.
(Był człowiekiem szczerze religijnym: polegająca na ofiarności i samozaparciu, strona religii katolickiej budziła w nim głęboki szacunek i wywoływała oddźwięk hołdu dla niej w jego duszy).
— Nie wiem doprawdy; usiłowałam opiekować się nią i dbać o nią, jak potrafiłam najlepiej, kiedy jednak przyjechała jej ciotka, aby ją zabrać, było to dla mnie ulgą niewypowiedzianą.
— O, tak, jest pani egoistką! Istnieją kobiety, które poświęcają się pielęgnowaniu podobnie nieszczęśliwych stworzeń w przepełnionych nimi szpitalach. Ale pani nie umiałaby zdobyć się na to.
— A czy pan sam potrafiłby?
— Kobiety, zasługujące prawdziwie na tę nazwę, winnyby nieskończenie przewyższać naszą brutalną, skłonną do błądzenia i dogadzania samej sobie płeć, zdolnością pełnienia tego rodzaju obowiązków.
— Myłam ją, utrzymywałam ją w czystości, karmiłam ją, starałam się ją zabawić; zamiast mówić ze mną wszakże, stroiła do mnie ohydne grymasy.
— I wyobraża sobie pani, że dokonała pani wielkiego dzieła?
— Nie. Ale tak wielkiego, na jakie mogłam zdobyć się.
— Najlepszy dowód, że możliwości pani są nader ograniczone, skoro pielęgnowanie jednej idiotki przyprawiło panią o chorobę.
— Nie to przyprawiło mnie o chorobę. Przechodziłam nerwową gorączkę — dusza moja była chora.
Vraiment! Vous valez peu de chose. — Naprawdę! Nie wiele jest pani warta. — Nie jest pani ulepiona z gliny bohaterskiej; odwaga pani nie wystarcza na podtrzymanie pani w samotności; zbroi ona panią jedynie w zuchwalstwo przyglądania się z zimną krwią wizerunkom Kleopatry.
Łatwo byłoby okazać gniew wobec dokuczliwego, nieprzyjaznego tonu małego człowieczka. Nigdy jednak dotychczas nie byłam rozgniewana na niego, nie miałam też wcale ochoty, ani zamiaru rozpoczynania teraz dąsów.
— Kleopatra! — powtórzyłam spokojnie. — I pan także przyglądał się Kleopatrze. Jakiego zdania jest pan o tym obrazie?
Cela ne vaut rien — odparł. — Une femme superbe, une taille d‘impératrice, des formes de Junon, mais une personne, dont je ne voudrais ni pour femme, ni pour filie, ni pour soeur. Aussi vous ne jetterez plus un seul coup d‘oeil de ce côté[81].
— Właśnie że patrzyłam na nią i patrzę, podczas kiedy pan mówi do mnie. Mogę doskonale widzieć ją z tego kąta.
— Niech się pani odwróci do ściany i studiuje te cztery obrazy z życia kobiety.
— Przepraszam pana, monsieur Paul, ale są zbyt ohydne; jeśli jednak podobają się panu, pozwoli pan, że uwolnię to krzesło i pozostawię panu możność zachwycania się nimi bez przeszkód.
Mademoiselle — rzekł, układając twarz do pół uśmiechu, a właściwie do zamierzonego uśmiechu, który w rzeczywistości był ponurym skrzywieniem się raczej. — Wy, wychowanki protestantyzmu, zdumiewacie mnie wręcz. Wy, obywające się bez czyjejkolwiek opieki młode Angielki spacerujecie spokojnie pośród rozpalonego do czerwoności żelastwa i potraficie uniknąć oparzenia się. Przypuszczam, że gdyby którąkolwiek z was wrzucono do najbardziej rozżarzonego wielkiego paleniska Nebuchadenazara, wyszłaby z niego nietknięta przez ogień.
— Mogę prosić pana o łaskawe posunięcie głowy o cal w tamtą stronę?
— A to w jakim celu? Na co pani znów zagapiła się? A może poznaje pani kogoś ze znajomych w tej grupie jeunes gens?
— Tak. Tak mi się wydaje. Dostrzegam pomiędzy nimi kogoś, kogo znam.
Dostrzegłam w istocie głowę zbyt ładną, aby mogła należeć do kogo innego, niż do groźnego pułkownika de Hamala. Jaka wytworna, wyrafinowana w każdym calu postać. Jaka zręczna, elegancka sylwetka! — Jakie kobieco drobne i kształtne nogi i ręce! Jak pańsko wyniosłym ruchem przytyka do oczu lorgnon! Z jakim zachwytem wpatruje się w obraz Kleopatry, a potem jak ujmująco uśmiecha się i szepce coś do osoby, stojącej poza nim. O, jaki rozumny człowiek! Jaki przedni posiada gust, jaki niezrównany takt! Obserwowałam go od dziesięciu minut może, zauważyłam też, jak niesłychanie porwany jest smagłą urodą okazałej tej Wenus Nilu. Tak bardzo interesowało mnie jego zachowanie, tak pochłonięta byłam możnością studiowania, raczej odgadywania jego charakteru z twarzy jego i ruchów, że zapomniałam chwilowo nawet o panu Paulu. W pewnym momencie grupa jakaś przedzieliła jego i mnie. A może też uraziło go moje wpatrywanie się w innego i rozmyślnie wycofał się z pola mojego widzenia? Faktem było w każdym razie, że kiedy powtórnie rozejrzałam się dokoła, nie dostrzegłam go już.
Wypatrujące go oko moje napotkało nie jego, ale inną, niepodobną zupełnie do niego, postać, bardzo wyraźną i łatwo dostrzegalną wśród stłoczonej ciżby, wyróżniającą się zarówno wzrostem jak ruchami. Zbliżał się w moją stronę doktór John, tak bardzo niepodobny rysami twarzy, całą sylwetką i odcieniem cery do ciemnowłosego, cierpkiego, uszczypliwego małego profesorka, jak niepodobny byłby owoc Hesperydów do tarki wyrosłej wśród dzikiego gąszczu tarniny, albo jak odważny, ale łagodny i posłuszny koń arabski niepodobny jest do dzikiego, upartego „sheltie“ — kucyka szkockiego. Widoczne było, że doktór John szuka mnie, nie dostrzegł jednak jeszcze kąta, do którego wsadził mnie za karę surowy nauczyciel szkolny. Czekałam spokojnie na mojego przewodnika i opiekuna, po chwili wszakże podnieciło moje zainteresowanie coś zgoła osobliwego.
Doktór John zbliżył się do Hamala i zatrzymał się przed nim. Wydało mi się, że przyjemność sprawia mu spoglądanie ponad głową tamtego. I doktór Bretton także przyjrzał się Kleopatrze. Wątpię czy mogła mu podobać się; nie wdzięczył się i nie uśmiechał zdawkowo, jak mały hrabia; usta jego były odęte pogardliwie, oko obojętne, nie okazujące ani cienia zachwytu, zarazem nie ujawniające uczuć odmiennych. Po chwili odszedł od obrazu, pozostawiając innym miejsce przy nim. Widziałam, że czeka teraz na mnie i dlatego wstałam i poszłam mu naprzeciw.
Obeszliśmy raz jeden galerię dokoła; w towarzystwie Grahama było to prawdziwą przyjemnością. Lubiłam zawsze przysłuchiwać się temu, co miał do powiedzenia o obrazach i książkach. Nie udając znawcy, wypowiadał otwarcie swoje zdanie, nie zapożyczone od nikogo, tchnące świeżością myśli, bardzo często trafne i jędrne. Miło także było opowiadać mu o rzeczach, o których nie wiedział: słuchał tak uważnie, pouczając się tak chętnie, nie żywiąc żadnych skrupułów, ani obaw, czy pochyleniem pięknej swojej głowy, aby wysłuchać zająkliwie sformułowanego przez kobietę wyjaśnienia, nie obniży męskiego swojego autorytetu. A kiedy on z kolei miał mi coś do zakomunikowania, czynił to tak jasno, dobitnie i treściwie, że słowa jego pozostawały trwale wyryte w mojej pamięci. Nie zapomniałam nigdy ani jednego z danych mi przez niego wyjaśnień, żadnego z przytoczonych mi przez niego faktów.
Po wyjściu naszym z galerii zapytałam go co myśli o Kleopatrze. Przed tym jeszcze rozśmieszyłam go opowiedzeniem, jak profesor Paul Emanuel odpędził mnie od niej i kazał oglądać prawdziwe dzieła sztuki, owe cztery naiwne obrazki, które pokazałam i Grahamowi także.
— O! — odął lekceważąco wargi. — Moja matka jest przystojniejsza od niej. Słyszałem unoszących się nad Kleopatrą francuskich chłystków, określających ją jako „le type du voluptueux“ — symbol lubieżności. — Gdyby tak być miało w istocie, muszę powiedzieć, że typ lubieżnicy nie jest bynajmniej w moim guście. Niech pani porówna tę mulatkę z Ginevrą!




ROZDZIAŁ XX
KONCERT

Pewnego dnia pani Bretton, wszedłszy pośpiesznie do mojego pokoju, zażądała, abym otworzyła szafę, powyciągała szuflady i pokazała jej moje toalety, co też uczyniłam bez słowa zapytania o cel i powód dość dziwnego żądania.
— Nic z tego wszystkiego nie nada się — rzekła, obejrzawszy całą moją garderobę. — Musisz mieć nową suknię.
Wyszła i wnet powróciła w towarzystwie krawcowej. Kazała wziąć moją miarę.
— Chcę — oznajmiła — ubrać cię wedle mojego własnego gustu i ująć tę mało ważną zresztą sprawę we własne ręce.
W dwa dni później przyniesiono mi — różową suknię!
— To nieodpowiednie dla mnie — pośpieszyłam zapewnić, czując, że raczej gotowa byłabym przebrać się w kostium chińskiej damy dworu.
— Przekonamy się czy to odpowiednie dla ciebie czy nie — odparła moja chrzestna matka. — Zapamiętaj sobie — dodała tonem stanowczym, wobec którego nie istniała możność sprzeciwu ani oporu — że włożysz na siebie dzisiaj wieczorem tę suknię.
Postanowiłam w duchu, że nie włożę jej, że żadna siła ludzka nie zmusi mnie do ustrojenia się w podlotkowskie te różowości. Różowa suknia! Nie dla mnie! Ani też ja dla niej! Nie przymierzyłam jej nawet.
Po wręczeniu mi sukni oświadczyła moja chrzestna matka, że mam tego wieczora pojechać z nią i z Grahamem na koncert, na wspaniały koncert — wyjaśniła — jaki ma odbyć się w głównej sali koncertowej miejscowego Towarzystwa Muzycznego. Wystąpią najbardziej wyróżniające się uczennice Konserwatorium. Po koncercie urządzona ma być loteria „au bénéfice des pauvres“ — na korzyść biednych — i, co najważniejsze, król, królowa i książę następca tronu — Prince de Labassecour — przyobiecali uświetnić koncert swoją obecnością. Graham, przysyłając bilety, zaznaczył, że ze względu na obecność domu panującego należy wystąpić w galowych strojach. Zwrócił także uwagę, że musimy być gotowe punktualnie o siódmej.
Około szóstej zaprowadzono mnie na górę. Bezwolna, nie pytana wcale o zdanie, nie zdolna oponować, musiałam podporządkować się cudzym nakazom, cudzemu, objętemu nade mną despotycznie kierownictwu. Różowa suknia została włożona na mnie, przyćmiona tylko nieco udrapowaniem na niej czarnej koronki. Oświadczono mi, że jestem „en grande tenue“ — w galowym stroju — i kazano mi obejrzeć się w lustrze. Uczyniłam to nie bez lękliwego drżenia, wnet jednak z jeszcze bardziej lękliwym drżeniem odwróciłam się od zwierciadła. Wybiła siódma. Przybył doktór Bretton. Moja chrzestna matka i ja zeszłyśmy na dół. Pani Bretton ustrojona była w ciemno-brązową aksamitną suknię. Idąc za nią, w jej cieniu, zazdrościłam jej tych ciemnych, dostojnie opływających ją majestatycznych fałd. Graham czekał na nas na progu salonu.
— O, Boże, byle tylko nie pomyślał, że ustroiłam się tak, aby ściągnąć na siebie uwagę — modliłam się w duchu.
— Proszę, Lucy, kilka kwiatków dla pani — rzekł, wręczając mi wiązankę. Nie wyraził ani jednym słowem zdania swojego o mojej sukni, zaznaczywszy aprobatę życzliwym uśmiechem jedynie i kiwnięciem głową z zadowoleniem. Uspokoiło mnie to od razu. Pierzchły moje obawy wydania się śmieszną w tym nieodpowiednim dla mnie stroju. Suknia była zresztą odrobiona z wielką prostotą, bez wszelkich zbędnych falbanek i ozdób. Przerażała mnie jedynie jasna jej barwa i przejrzystość tkaniny, z jakiej była zrobiona. Skoro jednak Graham nie dostrzegł w moim stroju nic niedorzecznego, ani rażącego, pogodziłam się wnet z różową suknią i ja sama również.
Przypuszczam, że ludzie, przywykli do bywania co wieczór w miejscach zabaw publicznych, nie są zdolni do odczuwania owego niezwykle podniosłego nastroju odświętnego, w jakim wchodzą do sali koncertowej, czy na widownię teatralną ci, dla których wielką rzadkością jest korzystanie z tego rodzaju rozrywek. Nie umiałabym powiedzieć, czy spodziewałam się wielkiej przyjemności z tego koncertu, jako że nie miałam nazbyt jasnego pojęcia o jego charakterze, sama już jednak jazda do gmachu Towarzystwa Muzycznego była dla mnie prawdziwą rozkoszą. Przytulność zamkniętej karety w chłodną, ale przepiękną noc, wesołe towarzystwo osób tak bliskich mi i tak życzliwych; widok gwiazd, połyskujących poprzez konary i gałęzie drzew podczas toczenia się kół naszego pojazdu wzdłuż szerokiej alei, a potem szersze i swobodniejsze odsłonięcie się rozgwieżdżonego nieba, kiedy wjechaliśmy na otwarty gościniec; przedostanie się nasze przez jasno oświetlone wrota miejskie, których straż poddała nas pobieżnej, wielce dla mnie zabawnej inspekcji — wszystkie te drobiazgi miały dla mnie, nienawykłej do czegoś podobnego, osobliwy urok nowości. Ile z tego przypisać należało otaczającej mnie atmosferze przyjaźni, nie miałam pojęcia: doktór John i jego matka byli oboje w jaknajlepszym nastroju, drocząc się z sobą z zabawnym ożywieniem przez cały czas jazdy, tak szczerze serdeczni oboje dla mnie, jak gdybym była osobą im najbliższą.
Droga nasza prowadziła przez kilka najwspanialszych ulic Villette, jarząco oświetlonych i, mimo tak późnej pory, bardziej tętniących ruchem pieszym i kołowym, aniżeli w samo południe. Jak świetne wydały mi się wystawy sklepowe! Jak radośnie i rozlewnie przepływała fala życia po gładkich chodnikach i szerokiej jezdni. Przyglądając się temu wszystkiemu, przypomniałam sobie Rue Fossette — otoczony wysokim murem ogród, dom pensjonatowy i mieszkalny, i ciemne, — wielkie „classes“ — sale szkolne — po których zwykłam wędrować o takiej samej właśnie godzinie, samotna, wpatrzona w gwiazdy przez wysokie, niczym nieosłonięte okna, wsłuchana bezwiednie w dochodzące z refektarza odgłosy monotonnie odklepywanej „lecture pieuse“. Wkrótce będę znów wpatrywała się tak i wsłuchiwała. Ten cień przyszłości od razu przytłumił i omroczył dla mnie promienną radosność chwili obecnej.
Wsiąkliśmy wreszcie w szeroki strumień pojazdów, zdążających w jednym i tym samym kierunku, rychło też olśnił oczy nasze wspaniale oświetlony front wielkiego gmachu. O tym, co miałam zobaczyć wewnątrz, słabe zaledwie, jak to już zaznaczyłam, miałam pojęcie. Nigdy w życiu do owego dnia nie przestąpiłam wszak progu miejsca, przeznaczonego na zabawy publiczne.
Wysiedliśmy pod portykiem, gdzie panował już ogromny ruch i zgromadzony był liczny tłum, nie pamiętam jednak dokładnie bliższych szczegółów, poprzedzających moje wstępowanie po stopniach majestatycznej klatki schodowej, uderzającej imponującymi swoimi rozmiarami i wygodnymi, łatwymi do wchodzenia po nich stopniami. Wyścielał je puszysty dywan szkarłatny, doprowadzający do wielkich, uroczyście zawartych podwoi, udekorowanych również szkarłatnymi draperiami.
Nie zdołałam zauważyć nawet mocą jakich czarów i zaklęć zniewolone zostały podwoje te do rozsunięcia się, rozsunęły się wszakże, ukazując moim olśnionym oczom ogromną, szeroką i wysoką salę, której ściany, biegnące zaokrąglonymi, dzięki ścięciu kantów, liniami, a także kopulasty strop sufitu, wydawały mi się zrobione z matowego złota (na taki w istocie odcień były wymalowane z wielkim kunsztem). Ten matowo złoty odcień uwydatniał się bardziej jeszcze dzięki gzemsom, ozdobom i wyżłobieniom górnego szlaku, dzięki, olśniewającym śnieżną jak alabaster bielą, liliom i błyszczącemu złotu liści, z jakich uwite były girlandy. Draperie, natomiast, dywan i poduszki, wyściełające fotele, były wszystkie jednostajnego, niczym niezmąconego koloru ciemno-szkarłatnego. Ze stropu zwisał olbrzymich rozmiarów, jarzący mnóstwem rzeczywistych i odbitych świateł, pająk z górskiego kryształu, jak mi się wydawało, skrzący się gwiazdami w każdej grani, w każdej kulce, niby w perełce rosy, barwiący się kolorami ni to rozszczepionej w nim tęczy, czy rozpuszczonymi w nim klejnotami. W rzeczywistości był to zwykły kandelabr tylko, moim wszelako nienawykłym do takich wspaniałości oczom wydał on się dziełem czarodziejów Wschodu. Skłonna byłam nieledwie do szukania wielkiej, ciemnej, chmurnej dłoni — Niewolnika Lampy — krążącej pośród świetlanej, wonnej atmosfery kopuły, aby strzec cudownego, zaklętego w niej skarbu. Poszliśmy dalej — nie zdawałam sobie wcale sprawy dokąd — kiedy nagle na jednym z zakrętów, ujrzałam grupę, zbliżającą się ku nam z przeciwległej strony. Widzę teraz jeszcze tę grupę, jaką ukazała mi się w pierwszym momencie. Przystojna dama w średnim wieku, strojna w ciemny aksamit, młody człowiek, który mógł być jej synem — najpiękniejsza, wydało mi się twarz i najkształtniejsza postać, jaką oglądałam kiedykolwiek — i trzecia jeszcze osoba w różowej sukni i zarzuconym na nią czarnym koronkowym okryciu.
Zauważyłam wszystkie te postaci — trzecią równie wyraźnie jak pierwszą i drugą — i, wziąwszy przez ułamek sekundy wszystko troje za osoby obce, mogłam bezstronnie ocenić na pierwszy rzut oka ich wygląd. Nie zdołało jednak ustalić się to pierwsze ułudne wrażenie, a już rozwiała je świadomość, że znalazłam się przed wielkim zwierciadłem, wypełniającym przestrzeń pomiędzy dwiema kolumnami i że grupą, którą miałam przed sobą, było odbicie w zwierciadle tym nas trojga: pani Bretton, jej syna i moje własne. Po raz pierwszy wówczas i jedyny w moim życiu miałam okazję widzenia się taką, jaką widzą mnie inni. Nie mam potrzeby roztrząsać bliżej wyniku tej „okazji“. Spowodowała ona zgrzyt dysharmonii, który przeszył mnie uczuciem żalu; nie był nazbyt schlebiający, ostatecznie jednak należało być wdzięczną poniekąd — mogło być gorzej.
Zajęliśmy wreszcie miejsca, z których dobrze widzieć można było całą tę obszerną i oślepiającą, ale ciepłą i wesołą salę. Była już wypełniona po brzegi świetnym zgromadzeniem. Nie wiem, czy kobiety były naprawdę bardzo piękne, ich stroje wyróżniały się w każdym razie wielką elegancją i nieposzlakowanym gustem. Mieszkanki kontynentu — te nawet spośród nich, których w domowym pożyciu nie cechuje bynajmniej wdzięk osobliwy, posiadają kunszt wydawania się na arenie publicznej pełnymi ujmującego uroku. Bez względu na to, jak nieokrzesane i nieopanowane są u siebie w domu, w szlafroku, papilotach i pantoflach, jest w całej ich postaci, w przezornie zachowanym na odświętne okazje, wdzięcznym pochyleniu głowy i ramion, w wyrazie ich ust i oczu coś czarującego, w co przystrajają się urzędowo wraz z przywdziewaniem na siebie „grande toilette“ — toalety od wielkiego dzwonu — i klejnotów — „parure“.
Tu i owdzie wyróżniały się postaci wyjątkowo piękne, uosabiające osobliwy rodzaj urody, nigdy, jak mi się wydaje, nie oglądany w Anglii: solidne, osadzone na silnym wiązaniu kostnym, po mistrzowsku wyrzeźbione kształty, zdające się nie posiadać kantów, podobne prężnością swą do wykutych w marmurze kariatyd. Postać bogini dłuta Fidiasza nie może być doskonalsza i bardziej majestatyczna. Rysy tutejszych piękności przypominają te, jakie holenderscy malarze nadają swoim madonnom; klasycznie regularne, nieco nadmiernie może zaokrąglone, nieposzlakowane w liniach, ale tępe, a ich pozbawiony wyrazu, niezmącony, beznamiętny spokój porównać można jedynie do śnieżnych bezkresów podbiegunowych. Kobietom o takim typie urody nie są potrzebne klejnoty, rzadko też noszą je; ich gładkie włosy, splecione w grube bicze warkoczy, stanowią wystarczające obramowanie jeszcze gładszych policzków ich i czoła; toalet ich nie może nigdy cechować zbyt wielka prostota; ich krągłe, pięknie toczone ramiona i cudownie kształtne szyje nie potrzebują bransoletek, ani naszyjników.
Z jedną z takich piękności miałam kiedyś zaszczyt i rozkosz pozostawać w stosunkach dość zażyłych: niezachwiana siła wrosłej głęboko w jej serce miłości dla własnej osoby była godna najwyższego podziwu; mogła ją przewyższyć jedynie jej wyniosła niezdolność dbania o jakąkolwiek inną żyjącą istotę. W żyłach jej nie zdawała się płynąć żywa krew: wypełniała je i nieomal zapychała gęsta, spokojnie ociężała limfa.
Taka właśnie Junona siedziała wprost przed nami. Była niejako celem, ku któremu kierowały się oczy wszystkich. Najzupełniej świadoma, że tak jest, zdawała się jednak nieczuła na magnetyczny wpływ utkwionych w niej spojrzeń. Zimna, krągła, jasnowłosa, o cerze olśniewającej, była piękna ni to biała o złoconym kapitelu kolumna, wynosząca się tuż obok niej.
Zauważywszy, że uwaga doktora Johna skierowana jest nieustannie w jej stronę, błagałam go szeptem, aby „na miłość boską opancerzył dobrze swoje serce. Nie wolno panu zakochać się w tego rodzaju niewieście, gdyż, uprzedzam pana, mógłby pan umrzeć u jej stóp, a nie wywzajemni się panu cieplejszym uczuciem“.
— Ślicznie — odparł — skąd jednak może pani wiedzieć, że widok jej bezwzględnej niewrażliwości nie będzie dla mnie najsilniejszą pobudką do składania jej hołdów? Beznadziejność zdaje się być najpotężniej działającą na moje uczucia podnietą, ale — dodał, wzruszając ramionami — nie wie pani nic o tych rzeczach. Zwrócę się z tym lepiej do mojej matki.
— Mamo, zagraża mi niebezpieczeństwo — oznajmił, zwracając się do pani Bretton.
— Wyobrażasz sobie, że mnie to interesuje tak bardzo? — odcięła się.
— O, jaki okrutny jest mój los! — wykrzyknął. — Nigdy nie miał żaden syn równie wyzbytej wszelkich uczuć matki, jak ja. Nie przychodzi jej nawet na myśl, aby mogła spaść na nią taka klęska, jak synowa.
— Jeżeli nawet nie przychodzi mi to na myśl, to na pewno nie z powodu braku podobnego miecza damoklesowego, zawisłego nad moją głową: nie przestajesz grozić mi tym od dziesięciu lat. „Mamo, zamierzam ożenić się wkrótce“ — powtarzałeś od chwili, kiedy jako tako dorosłeś.
— Przekonasz się, niewierna, że groźba ta urzeczywistni się lada dzień. Nagle, kiedy wydawać ci się będzie, że jesteś najbardziej zabezpieczona, wyruszę jak Jakób czy Ezaw, czy każdy inny patriarcha, i wezmę sobie żonę: może spośród tych, które są córkami tego kraju.
— Na twoją własną odpowiedzialność uczynisz to, Johnie Grahamie! Tyle tylko mogę ci powiedzieć.
— Widzi pani, panno Lucy, ta moja wyrodna matka chciałaby, abym został starym kawalerem. A to wszystko przez zazdrość! Ale, proszę cię, mamo, spójrz na tę imponującą istotę w blado-niebieskiej atłasowej sukni z włosami bledziej kasztanowatymi, na których lśnią się „reflets satinés“ — atłasowe połyski — jak na jej sukni. Przyznaj mamo, czy nie byłabyś dumna, gdybym pewnego pięknego poranku sprowadził ci do domu taką boginię i przedstawił ci ją, jako panią Bretton junior?
— Nie sprowadzisz żadnej bogini do La Terrasse: w tym małym château nie ma miejsca na dwie panie, zwłaszcza o ile ta druga będzie odznaczała się takim wzrostem, objętością i masywnością, jak ta ogromna lalka wystrugana i ulepiona z drzewa, z wosku, z atłasu i z glansowanej skórki na rękawiczki.
— Ależ, mamo, pomyśl tylko! Wypełniłaby tak wspaniale twój błękitny fotel!
— Wypełniłaby mój fotel?! Nie zgadzam się na cudzoziemską uzurpatorkę! Byłby on dla niej łożem madejowym... Ale cicho, Johnie Grahamie! Zamknij usta i otwórz oczy!
Przez cały czas słownej tej utarczki pomiędzy doktorem Johnem a jego matką do sali, która wydawała mi się już w chwili naszego wejścia wypełniona po brzegi, napływały coraz nowe fale ludzkie, aż wreszcie półkole przed estradę przeistoczyło się w zwartą masę głów, wtłoczoną we wznoszące się amfiteatralnie rzędy od podłogi aż pod sam sufit prawie. I estrada także, specjalnie wzniesiona na tę uroczystość, obszerniejsza, niż bywają estrady zazwyczaj, pusta jeszcze przed pół godziną, kipiała teraz życiem: dokoła dwóch fortepianów, umieszczonych w pośrodku, stłoczona była hałaśliwa gromada biało ubranych młodych dziewic, uczennic Konserwatorium. Zauważyłam ich zlot na estradę podczas zabawnego przekomarzania się doktora Johna z matką na temat jasnowłosej piękności w blado-niebieskich atłasach i obserwowałam z zaciekawieniem proces ustawiania ich i dyrygowania nimi. Gromadzie dziewic towarzyszyli dwaj panowie, z których w każdym poznałam znajomego. Jeden z nich, wyglądający jak artysta, z długimi włosami i brodą, był znanym pianistą, a zarazem najlepszym nauczycielem gry fortepianowej w Villette. Dwa razy w tygodniu przychodził na pensję Madame Beck, gdzie udzielał lekcji muzyki kilku uczennicom, których rodzice byli dość bogaci, aby móc sobie pozwolić na doskonalenie córek swoich w pianistyce pod tak wytrawnym kierunkiem. Nazywał się Mr. Joseph Emanuel i był przyrodnim bratem Mr. Paula, którego rozpoznałam w drugim z obu panów, towarzyszących biało ubranej gromadce.
Mr. Paul bawił mnie; uśmiechnęłam się też do samej siebie, przyglądając się jego zaaferowaniu. Był wyraźnie w swoim żywiole; stał na pierwszym planie wobec olbrzymiego zgromadzenia, dyrygując setką młodych dziewic, pewien, że każda z nich truchleje na jego widok, wpatrzona w niego, jak w tęczę. Brał całą rzecz najzupełniej na serio: nie szczędził energii i usiłowań, a nade wszystko bezwzględnej surowości. Co robił tu właściwie? Co miał wspólnego z muzyką i z Konserwatorium? On, który zaledwie zdolny był odróżnić jedną nutę od drugiej? Wiedziałam, że sprowadziła go tutaj wiecznie podżegająca go chęć popisu i wystawiana się na pokaz — nieszkodliwa dlatego jedynie, że taka naiwna. W tej chwili wyraźne było, że jego przyrodni brat Mr. Joseph, podporządkowuje mu się w takim samym stopniu, jak wszystkie te młode dziewczęta. Zachłanny i drapieżny, niczym jastrząb, wydał mi się Mr. Paul! Taki zachłanny i drapieżny!
Po chwili ukazało się na estradzie kilku znanych śpiewaków i muzyków; zjawienie się tych gwiazd było sygnałem zniknięcia podobnego do komety małego profesorka. Niezdolny był znieść obecności istot wybitnych, opromienionych sławą: o ile nie mógł zaćmiewać, wolał wycofywać się.
Wszystko zdawało się już przygotowane: jedyna tylko część sali czekała na zapełnienie jej — część, przystrojona szkarłatnymi draperiami, takimi samymi, jak paradna klatka schodowa i drzwi, umeblowana miękko wysłanymi i okrytymi mnóstwem barwnych poduszek ławkami, ustawionymi po obu stronach dwóch tronowych foteli, ponad którymi wznosiły się przysługujące majestatowi królewskiemu baldachiny uroczyste.
Dano sygnał, podwoje rozsunęły się, cała zgromadzona publiczność zerwała się z miejsc, orkiestra odegrała hymn i, przy ogłuszających dźwiękach chóralnego powitania entuzjastycznego, wszedł król, a z nim królowa i cały dwór Labassecour.
Nigdy jeszcze do owego dnia nie oglądałam prawdziwego żywego króla ani królowej, łatwo więc sobie wyobrazić, jak bardzo naprężałam wzrok, aby wchłonąć w siebie obraz obu głów ukoronowanych. Ktokolwiek po raz pierwszy ma sposobność zetknąć się oko w oko z majestatem królewskim, doznać musi poniekąd zdumienia, graniczącego z rozczarowaniem nawet. Podświadomie wyobrażał sobie króla i królową, siedzących stale na tronie, z koroną na głowie i dzierżących w ręku berło. I ja także, podświadomie spodziewając się ujrzenia wyimaginowanych w tej postaci króla i królowej, doznałam na widok żołnierza w średnim wieku i dość młodej damy, uczucia zawodu zarazem i wcale miłej niespodzianki.
Dobrze zapamiętałam króla zwłaszcza, pięćdziesięcioletniego mniej więcej, nieco zgarbionego, siwiejącego już: w całym tym zgromadzeniu nie było ani jednej twarzy, przypominającej go rysami. Nie czytałam nigdy nic bliższego o jego charakterze, ani też nie opowiadano mi nigdy nic o nim, mimo to jednak wyraźne znaki hieroglificzne, jak gdyby rylcem żelaznym wyryte na jego czole, dokoła jego oczu i z obu stron jego ust, uderzyły mnie instynktownie, na pierwszy rzut oka, jako coś zagadkowego. Rychło wszakże, jeżeli nawet nie wiedziałam, to wyczułam przynajmniej, co mają oznaczać te nie wypisane niczyją ręką, a tak wyraźne przecież znaki. Miałam przed sobą człowieka, cierpiącego w milczeniu, melancholika. Oczy te oglądały widma. — Od dłuższego już czasu czekały i śledziły przybywanie i odchodzenie najdziwaczniejszego — i najbardziej uprzykrzonego z widm — widma Hipochondrii. Może i teraz widział je na tej estradzie, wprost naprzeciw siebie, pośród całego świetnego tego tłumu. Hipochondria zwykła w ten sposób zjawiać się nagle pośród najliczniejszych zgromadzeń — ciemna i ponura, jak Los, blada jak Cierpienie i niezmożona jak Śmierć. Jej towarzyszowi i ofierze w jednej osobie, uwolnionemu od niej na chwilę, wydaje się, że jest szczęśliwy. — „O, nie, nie wyobrażaj sobie, że tak jest — mówi mu ona — przychodzę, jestem.“ — Słowa te mrożą krew w jego żyłach i kirem smutku przysłaniają światło w jego oku.
Powiedzieć gotowi niektórzy, że to obca korona, tłocząca czoło królewskie, żłobi na nim osobliwą tę bruzdę; inni znów skłonni są dopatrywać się w tym stygmacie smutku królewskiego pomazańca skutków wczesnego jego osierocenia. Na wyrycie tej oznaki widomej wpłynęło niewątpliwie coś z jednego i drugiego po trosze, najsilniej wszakże i najgłębiej zatruł duszę króla najbardziej ponury, najzawziętszy wróg ludzkości — wrodzona melancholia. Królowa wiedziała o tym: wydało mi się, że odbłysk głębokiej troski o królewskiego małżonka omraczał cieniem przytłaczającym własną jej dobrotliwą twarz. Monarchini ta sprawiała wrażenie łagodnej, rozumnej, pełnej wdzięku kobiety. Nie była pięknością; a w każdym razie nie przypominała wszystkich tych kobiet o solidnie ugruntowanych wdziękach, o sercach zimnych jak marmur, jakie opisałam niedawno. Postać królowej była smukła raczej; rysy jej twarzy, mimo że dystyngowane, zbyt wyraźnie przypominały familijne rysy panujących dynastii, aby mogły same przez się sprawiać miłe wrażenie. W tej chwili wszakże wyraz, okraszający dumny ten profil, był wyjątkowo przyjemny; mimo woli jednak nasuwało się łączenie go w myśli z zapamiętanymi wizerunkami, na których uwiecznione były podobne rysy, znamionujące osobniki o cechach ujemnych: słabe, zmysłowe, czy podstępne, zależnie od tego, jak chciał traf. Jedynym bezsprzecznie własnym rysem królowej były jej oczy, bosko rozjaśnione światłem miłosierdzia, dobroci i tkliwego współczuwania. Nie sprawiała wrażenia surowej władczyni, ale dobrej, kochającej kobiety, wytwornej damy. Obok niej siedział jej mały synek, następca tronu Labassecour, oparty o kolana matki. Raz w raz w ciągu tego wieczora dostrzegłam wzrok monarchini, skierowany w stronę siedzącego obok niej małżonka, którego posępność nie uchodziła jej zatroskanych oczu, pragnąc też oderwać jego uwagę od tłoczących duszę jego smutnych myśli, usiłowała kierować je na syna. Pochylała często głowę, aby wysłuchać uwag chłopczyny, a potem z miłym uśmiechem powtarzała je mężowi. Pogrążony w zadumie król wzdrygał się, starał się skupić uwagę, słuchał, rozjaśniał twarz na moment, niezmiennie wszakże, z chwilą gdy przebrzmiewały słowa jego opiekuńczego anioła, wpadał w poprzedni posępny nastrój. Żałosny i znamienny był to widok! Nie umniejszał jego tragizmu fakt, że zarówno arystokracja, jak burżuazja Labassecour nie zdawały się dostrzegać smutnych tych cech szczególnie wyróżniających monarchę: nie zdołałam wykryć ani na jednej twarzy spośród wszystkich obecnych śladu wzruszenia czy przejęcia się.
Królowi i królowej towarzyszył ich dwór, a także kilku ambasadorów obcych mocarstw, którzy ściągnęli również z sobą przybywającą w owym czasie w Villette elitę cudzoziemską. Członkowie dworu królewskiego, ambasadorowie i wybitni cudzoziemcy zajęli obite szkarłatem i wymoszczone poduszkami ławy po obu stronach foteli królewskich. Przeważnie jednak usiadły na nich panie, większość panów stała; szereg ich odzianych w czarne fraki i wypełniających tylny plan sprawiał wrażenie ciemnej ozdoby, dodanej dla uwydatnienia wspaniałości tualet i sylwetek siedzących na przodzie dam. Wspaniałość ta podlegała zresztą odmianom i stopniowaniu świateł i cieni: przestrzeń środkową zajmowały matrony strojne w aksamity i atłasy, w pióra i klejnoty; ławki, wysunięte bardziej na plan przedni, na prawo od fotela królowej, zdawały się przeznaczone wyłącznie dla młodych dziewcząt, dla kwiatu — a raczej dla pączka — arystokracji Villette. Nie widać było tutaj ani klejnotów, ani spiętrzonych piórami fryzur, ani odbłysków aksamitu czy atłasu: prostota, skromność i urok młodości panowały niepodzielnie w tym gronie dziewczęcym. Widziało się tu same młode główki, oplecione skromnie warkoczykami i wdzięczne jasne sylwetki (zamierzałam napisać zwiewne, byłoby to jednak zupełną nieprawdą: niektóre z tych „jeunes filles“, zaledwie szesnasto — czy siedemnastoletnich, odznaczały się formami tak krzepkimi i solidnymi, że nie powstydziłaby się ich okazałej tuszy dwudziestopięcioletnia niewiasta angielska). Ten szereg ujmujących postaci, strojnych w białe, blado-różowe, czy lazurowe sukienki nasuwał wizje nieba i aniołów. Rozpoznałam wśród tych „różowo-białych“ okazów dwie znajome twarze. Były to dwie uczennice pensji Madame Beck — Mesdemoiselles Mathilde et Angélique, które w ostatnim swoim roku nauki pensyjnej powinny były przechodzić kurs klasy najwyższej, ale którym ich rozwój umysłowy nie pozwalał przekroczyć granic drugiego oddziału. Lekcji angielskiego udzielałam im ja oczywiście, nielada zadaniem było też dla mnie nauczyć je jako tako wiernie przełożyć stronniczkę „Wikarego z Wakefield“. W ciągu trzech miesięcy była jedna z nich moim vis à vis przy stole, miałam więc możność naocznie stwierdzić nieprawdopodobne ilości domowego chleba, masła i konfitur, jakie pochłaniała przy „second déjeuner“ — drugim śniadaniu. Potęgował jeszcze te ilości jej zwyczaj chowania do kieszeni kromek, których nie była w stanie skonsumować na razie. Tak wyglądała istotna, nieupiększona idealizowaniem prawda.
Znałam jeszcze jedną z anielskich tych postaci — najładniejszą, a w każdym razie wyglądającą najmniej sztywno i obłudnie z całej gromady. Zajmowała ona miejsce obok córki para angielskiego, zacnej również, ale niemile wyniosłej dziewczyny: obie przybyły w orszaku ambasady brytyjskiej. Owa znajoma moja wyróżniała się drobną, smukłą figurką, zupełnie odmienną od kształtów wszystkich tych cudzoziemek; i włosy jej także nie oplatały ciasno głowy, tworząc, jak u większości, rodzaj oblegającej ją ściśle lśniącej jedwabistej czapeczki; wyglądały naprawdę jak włosy, falując na jej głowie i opadając długimi, puszystymi, wijącymi się lokami. Gawędziła z ożywieniem, należąc, jak się zdawało, do typu istot beztroskich, zadowolonych z samych siebie i ze stanowiska, jakie zajmowały w wielkim świecie. Nie patrzyłam na doktora Brettona, wiedziałam jednak, że i on także dostrzegł Ginevrę Fanshave (ona to była oczywiście). Przycichł nagle, odpowiadając lakonicznie, na uwagi swojej matki; często także wymykało się z piersi jego ciężkie westchnienia. Dlaczego właściwie wzdychał? Powiedział przecież, że lubi zdobywać miłość przemocą, przezwyciężając w tym celu wszelkie trudności; a tutaj znajdował pełną możność uczynienia zadość temu swojemu upodobaniu. Wybrana jego serca wznosiła się wysoko ponad nim, szybując w opromieniającej ją glorii, w sferze dla niego niedostępnej. Nie miał możności zbliżyć się do niej; nie był zresztą pewien, czy obdarzyłaby go przelotnym spojrzeniem bodaj. Obserwowałam ją, aby przekonać się, czy uczyni to. Miejsca nasze były dość bliskie ławek obciągniętych szkarłatną materią; siedzący na nich musieli z konieczności widzieć nas, tym bardziej więc dostrzec nas musiało oko tak bystre i rozglądające się tak badawczo dokoła, jak oko panny Fanshave. Rychło istotnie skierowała je w naszą stronę, a przynajmniej na doktora Brettona i jego matkę. Co się mnie tyczy, ukryłam się bardziej w cieniu, poza polem jej widzenia, nie chcąc być przez nią rozpoznana od razu. Patrzyła uporczywie na doktora Brettona, nie odrywając od niego oczu, a potem wyniosłym gestem przyłożyła do nich lorgnon, aby móc lepiej przyjrzeć się jego matce. Po minucie czy dwóch takiego przypatrywania się, szepnęła coś ze śmiechem do ucha najbliższej swojej sąsiadce, w tej samej chwili wszakże rozpoczął się koncert, zniewolona więc była skierować rozstrzeloną swoją uwagę na to, co działo się na estradzie.
Nie widzę potrzeby szczegółowego opisywania samego koncertu; nie przypuszczam, aby miało interesować czytelników wrażenie, jakie wywarły na mnie produkcje, nie byłoby zresztą warto moich impresji, jako że były to impresje zupełnej ignorantki na tym punkcie. Młode adeptki Konserwatorium, nad miarę wystraszone widocznie, zdradzały niezwykłą tremę, która nie mogła oczywiście wyjść na dobre ich grze. Klawisze dwóch wielkich fortepianów dygotały pod zdenerwowanymi palcami. Pan Joseph Emanuel stał przy artystkach podczas ich gry, nie posiadał jednak ani taktu, ani siły wpływania na nie swojego krewniaka, który w podobnych okolicznościach, zmusiłby na pewno swoje pupilki do zapanowania po bohatersku nad ich tremą. Mr. Paul postawiłby shisteryzowane debiutantki pomiędzy dwa ognie: obawy przed widownią i obawy przed nim samym, i natchnąłby je odwagą desperacką, czyniąc tę drugą grozę nieporównanie sroższą od pierwszej. Mr. Joseph nie potrafił dokonać tego.
Po strojnych w białe muśliny pianistkach wystąpiła piękna, mimo że o wyglądzie posępnym dama w wieku zupełnie dojrzałym, ubrana w białą atłasową szatę. Śpiewała. Śpiew jej sprawił na mnie wrażenie zaklinań czarownika. Ciekawa byłam jak ona to robi, w jaki sposób udaje jej się tak nagle obniżać głos i podnosić, urządzając nim przedziwne jakieś łamańce. Faktem było jednak, że zwykła szkocka piosenka, zaśpiewana przez nieuczonego śpiewaka ulicznego, daleko głębiej nieraz przemawiała mi do duszy.
Z kolei wystąpił jakiś pan, który, zginając się wielokrotnie wpół w ukłonach przed parą królewską i przytykając równie często biało urękawiczkowaną dłoń do własnego serca, wydawał pełne goryczy okrzyki, skierowane przeciwko jakiejś „fausse Isabelle“ — fałszywej Izabelli. — Zdawał się specjalnie ubiegać o współczucie królowej, o ile jednak nie miałabym mylić się zasadniczo, skierowana była uwaga monarchini ku estradzie raczej z chłodnym spokojem uprzejmości, aniżeli z przejęciem i szczerym zainteresowaniem. Duchowa udręka, jaka nękała śpiewaka, wpływała na mnie tak przytłaczająco, że rada byłam, kiedy wreszcie przestał dawać jej wyraz w estradowych swoich popisach.
Kilka produkcji chóralnych wydało mi się najlepszą częścią koncertu. Występowali przedstawiciele najlepszych zespołów prowincjonalnych, opaśli brzuchacze o sylwetkach baryłek, autentyczni Labassecouriens. Śpiewali pełnymi głosami, nie żałując gardzieli ani płuc: ich uczciwe wyczyny miały jeden przynajmniej niewątpliwie dodatni wynik: uszy słuchaczy doznawały dzięki nim wrażenia potęgi.
Przez cały czas produkcji: nieśmiałych duetów, pewnych siebie solowych występów wokalnych, śpiewów chóralnych, tak ogłuszających, jak gdyby wykonawcy ich mieli płuca mosiężne — jednym okiem tylko patrzyłam na to, co odbywało się na estradzie i tak samo jednym tylko uchem słuchałam; drugie oko i ucho były stale skierowane ku doktorowi Brettonowi: nie mogłam ani zapomnieć o nim, ani przestać zadawać sobie pytania, co czuł, o czym myślał, czy bawił go koncert, czy też nudził go przeciwnie. Po długim milczeniu przemówił wreszcie:
— I cóż, jak się pani podoba to wszystko, panno Lucy? Taka jest pani milcząca — rzekł zwykłym swoim pogodnym głosem.
— Milczę — odparłam — bo jestem tak bardzo zainteresowana wszystkim: nie tylko samą muzyką, ale wszystkim dokoła mnie.
Zrobił kilka jeszcze uwag z takim spokojem i z takim opanowaniem, że zaczęłam wątpić, aby i on także miał dostrzec to, co ja widziałam, szepnęłam też:
— Jest tutaj panna Fanshave. Zauważył ją pan?
— Tak. I zauważyłem, że i pani dostrzegła ją również.
— Jak pan sądzi, czy przyszła z panią Cholmondeley?
— Pani Cholmondeley jest tutaj w bardzo licznym towarzystwie. Tak. Ginevra była w jej orszaku, a pani Cholmondeley z kolei była w orszaku Lady X..., która znów należy do orszaku Królowej. Gdyby dwór królewski Labassecour nie był jednym z mniejszych dworów europejskich, których ceremoniał pokazowy jest nie o wiele bardziej imponujący od ich życia codziennego, familijnego, i których galowa odświętność jest jedynie tym samym obyczajem domowym w niedzielnym przybraniu jedynie, brzmiałoby to wszystko bardzo wspaniale.
— Ginevra musiała widzieć pana, sądzę?
— I ja tak przypuszczam. Niejednokrotnie kierowałem oczy w jej stronę już po tym kiedy pani przestała patrzeć na nią, miałem też zaszczyt być świadkiem pewnego drobnego zajścia, którego widok został pani zaoszczędzony.
Nie zapytałam co to być mogło. Czekałam na dobrowolne udzielenie mi przez niego wyjaśnienia w tym względzie, co też nastąpiło niebawem.
— Panna Fanshave — rzekł — siedziała obok towarzyszki — młodej damy z najwyższej arystokracji. Znam przypadkiem lady Sarę z widzenia; jej dostojna matka wezwała mnie kiedyś jako lekarza. Córka jest dumną młodą dziewczyną, nie ma w sobie jednak ani cienia wyniosłego zuchwalstwa, wątpię też czy Ginevra wiele zyskała w jej oczach wydrwiwaniem swoich sąsiadów.
— Jakich sąsiadów?
— Nikogo innego, tylko matki mojej i mnie. Co się mnie tyczy, jest to zupełnie naturalne: czy może być ktoś bardziej nadający się jako cel pośmiewiska, niż młody lekarz z burżuazji? Ale moja matka! Nigdy jeszcze dotychczas nie poważył się nikt wyśmiewać z niej! Wie pani, te pogardliwie odęte wargi i sarkastycznie skierowane w naszą stronę lorgnon wzbudziły we mnie ciekawe uczucie.
— Niech pan nie zaprząta sobie tym głowy, panie doktorze. Nie warto. Ginevra, będąc w nastroju tak zawrotnego upojenia, w jakim wyraźnie jest dzisiaj, nie zawahałaby się i nie miałaby najmniejszego skrupułu wyśmiewania samej tej łagodnej, smutnie zamyślonej królowej, czy nawet melancholijnego jej małżonka. Nie kieruje nią złośliwość, ale jedynie nie licząca się z niczym bezmyślność. Dla takiej, mającej puchy w głowie pensjonarki nie istnieje nic świętego.
— Zapomina pani jednak, że nie przywykłem zapatrywać się na pannę Fanshave jako na „mającą puchy w głowie pensjonarkę“... Była dla mnie bóstwem — aniołem moich marzeń!
— Hm! Na tym właśnie polegał pański błąd.
— Jeśli wolno mi wyznać szczerze, bez czczej gadaniny czy romantycznego upiększania, był taki moment przed sześcioma miesiącami, kiedy uważałem ją za boską istotę. Pamięta pani naszą rozmowę o prezentach? Nie byłem zupełnie szczery wobec pani przy dyskutowaniu na ten temat: bawił mnie zapał, z jakim go pani podjęła. Chcąc dokładnie poznać pani pogląd i wykorzystać wiadomości jej w tej sprawie, pozwoliłem, aby pani przypuszczała, że jestem bardziej zaślepiony i mniej świadomy istotnego stanu rzeczy, aniżeli byłem w istocie. Ta właśnie próba prezentów pierwsza otworzyła mi oczy na to, że Ginevra jest zwykłą śmiertelniczką. Uroda jej nie przestała jednak czarować mnie: nie dalej, niż przed trzema dniami — niż przed trzema godzinami nawet — byłem w pełni jej niewolnikiem. Kiedy przeszła obok mnie dzisiaj wieczorem promienna glorią swojej piękności, głębokie wzruszenie, jakiego doznałem na jej widok, było najbardziej godnym jej urody hołdem, jaki mogłem jej złożyć. Gdyby nie to jedno nieszczęsne szyderstwo, byłbym w dalszym ciągu najpokorniejszym jej sługą. Gdyby obrała mnie za cel swojego wydrwiwania, zraniłaby mnie tym, nie uczyniłaby mnie jednak tak łatwo obcym sobie; nie stargałaby łączącej mnie z nią więzi uczuciowej; skierowaniem drwiny swojej w moją stronę nie osiągnęłaby w ciągu dziesięciu lat tego, co uczyniła w jednej chwili, poważając się zadrwić z mojej matki.
Umilkł. Nigdy dotychczas nie widziałam tyle ognia i tak mało światła słonecznego w niebieskich oczach doktora Johna, jak w tym momencie.
— Lucy — rzekł po chwili — niech pani przyjrzy się dobrze mojej matce i niech pani powie szczerze, bez obawy i stronniczości, jaką wydaje się ona pani w tej chwili?
— Taką jaką wydawała mi się zawsze — godną najwyższego szacunku angielską niewiastą z klasy średniej; dobrze, dostatnio, mimo, że poważnie ubraną, niezdolną nigdy udawać, naturalnie zrównoważoną i pogodną.
— Taką wydaje mi się ta kochana moja i mnie także! Weseli mogą śmiać się wraz z mamą, słabi jednak tylko zdolni są śmiać się z niej. Nie pozwolę, aby ktokolwiek wyśmiewał się z niej; nie stanie się to, z moją wiedzą i aprobatą przynajmniej; ani też bez mojej wzgardy... bez mojej antypatii... bez mojego...
Urwał. Czas był po temu najwyższy, w tak wielkie wpadł podraźnienie, większe niż, jak zdawałoby się, zasługiwała na to rzecz sama. Nie wiedziałam jednak wówczas, że był świadkiem zajścia, powodującego podwójne oburzenie jego na pannę Fanshave. Płomienny rumieniec, jakim rozgorzały jego policzki, drganie rozszerzonych jego nozdrzy, ostre skrzywienie jego pięknie zarysowanej dolnej wargi, jakim wyraził uczucie najwyższej pogardy, ukazały mi go w nowej, prawdziwie pociągającej fazie, mimo że roznamiętnienie, rzadko wydarzające się człowiekowi zazwyczaj łagodnemu i pogodnemu, nie należy do osobliwie miłych widoków. Nie podobało mi się też mściwe podniecenie, jakim rozedrgane było jego młode, krzepkie ciało.
— Przeraziłem panią, Lucy? — zapytał.
— Nie rozumiem dlaczego jest pan tak bardzo rozgniewany.
— Wie pani dlaczego? — szepnął mi do ucha. — Oto dlatego, że Ginevra nie jest ani aniołem, ani kobietą niewinnej, czystej myśli.
— Głupstwa pan gada! A co najmniej przesadza pan. Ginevra nie byłaby zdolna prawdziwie skrzywdzić nikogo.
— W moim pojęciu zdolna byłaby najzupełniej. Aż nadto nawet. Teraz ja widzę tam, gdzie pani jest zaślepiona w dalszym ciągu. Ale dajmy pokój temu tematowi. Mam ochotę podroczyć się z mamą. Wmówię jej, że oklapła, albo że zdrzemnęła się... Mamo, proszę cię, otrząśnij się! Śpisz?
— Ej, Johnie, żebym ja tobą nie potrząsnęła! Zrobię to na pewno, jeżeli nie będziesz sprawował się przyzwoiciej. Może zechcielibyście zamilknąć, ty i Lucy, żeby można było lepiej słyszeć śpiew?
Chór grzmiał w tej chwili właśnie z całej siły potężnych zbiorowych swoich płuc, przygłuszając spiżowymi ich dźwiękami prowadzony przez nas półgłosem dialog.
Ty słyszysz śpiew, mamo?! Gotów jestem postawie o zakład moje spinki do mankietów, jak ci wiadomo prawdziwe, przeciwko twojej broszce z fałszywych kamieni...
— Mojej broszce z fałszywych kamieni, Grahamie?! Bluźnierco! Świętokradco! Wiesz przecież, że to drogocenny brylant!
— O, to jeden z twoich przesądów, jedna z legend, w którą wierzysz uparcie: oszukano cię na tym kupnie. Wyprowadzono cię w pole.
— Nie tak łatwo oszukać mnie, ani wyprowadzić w pole, jak sobie wyobrażasz. Skąd do ciebie znajomości pośród dam dworu, Johnie? Zauważyłam, że dwie spośród nich wpatrywały się w ciebie nader bacznie w ciągu ostatniej pół godziny.
— Wolałbym, żebyś nie patrzyła na nie.
— Dlaczego nie? Dlatego, że jedna z nich drwiąco przypatrywała mi się przez swoje szkiełko? Ładna, ale głupia. A może boisz się, że jej chichoty onieśmielą twoją Starszą Panię?
— Mądra, nieporównana, cudowna Starsza Pani! Mamo, wolę jednak ciebie niż dziesięć żon!
— Nie rozczulaj się, Johnie, bo jeszcze zemdleję ze wzruszenia i będziesz musiał wynieść mnie z sali. A gdybyś był naprawdę zmuszony dźwignąć taki ciężar, zmieniłbyś ostatnio wypowiedziane zdanie twoje i zawołałbyś: — „Matko, dziesięć żon nie mogłoby zaciężyć mi gorzej, dokuczyć mi bardziej, niż ty jedna!“

Po skończonym koncercie rozpoczęła się loteria „au bénéfice des pauvres: przerwa między pierwszym a drugą umożliwiła wszystkim swobodny wypoczynek, powodując miłe ogólne poruszenie i ożywienie. Białe stadko opuściło estradę, otoczone wnet gorliwie uwijającą się dokoła niego gromadą młodych panów, zajętych przygotowaniami do ciągnięcia fantów. Najbardziej ożywioną z całego grona okazała się ta sama, dobrze mi znana figurka, nie wysoka, ale bardzo ruchliwa, zdolna energią i ruchliwością prześcignąć trzech rosłych mężczyzn. O, jak żwawo, z jakim zapałem krzątał się i uwijał Mr. Paul! Jak władczo rzucał na wszystkie strony rozkazy! A równocześnie jak ofiarnie nie szczędził własnych rąk przy pracy! Pół tuzina pomocników było na jego rozkazy, aby usunąć fortepian i pełnić tym podobne posługi, uważał jednak za niezbędne podstawić i własne także ramię pod ciężar. Nadmiernie ożywiona jego krzątanina była tyleż drażniąca, ile niezbędna w jego własnym mniemaniu; ja przynajmniej burzyłam się na nią w duszy, szydząc z całego tego czynionego przez niego zamętu. Zarazem jednak, irytując się na niego i krytykując go w myśli, nie mogłam oprzeć się uczuciu, że wszystko co mówi i co robi nacechowane jest pewną dość miłą naïveté. Zmuszona byłam także — nie mogłam być ślepą na nie — dopatrzeć się pewnych mocno wyrażonych cech charakterystycznych jego twarzy, tym bardziej uderzających teraz, prawem kontrastu, na tle przeważającej większości fizjonomii tępych, płaskich, obojętnych, pozbawionych wyrazu: Nie mogłam nie dostrzec głębokiej, skupionej siły i bystrości jego wzroku, władczego zarysu jego czoła, bladego, szerokiego i wypukłego, ruchliwości jego zmieniających wciąż swój wyraz ust. Brakło mu imponującego spokoju siły, posiadał wszakże, w stopniu najwyższym, zapał, dzielność i obrotność.
Na widowni panowało niezwykłe podniecenie: większość powstawała z miejsc i nie siadała ponownie, chcąc rozprostować kości; niektórzy przechadzali się nawet, wszyscy rozmawiali, żartowali i śmieli się. Udrapowana na szkarłatno część sali uderzała szczególnym ożywieniem. Chmara wyfraczonych panów była teraz w rozsypce, zmieszana z gromadą tęczowo strojnych pań; dwaj czy trzej panowie w mundurach wojskowych podeszli do króla, który wszczął z nimi rozmowę. Królowa, wstawszy ze swojego fotela, przeszła wzdłuż szeregu młodych dziewcząt, pochylających przed nią głęboko główki i nisko przysiadających w dworskim ukłonie; do każdej z nich zwróciła się z kolei z uprzejmym słówkiem, życzliwym spojrzeniem i miłym uśmiechem. Z obiema ślicznymi młodymi Angielkami: lady Sarą i Ginevrą Fanshave — zamieniła kilka zdań; kiedy odeszła od nich, obie, a zwłaszcza Ginevra, zdawały się promienieć dumą i radością. Przyskoczył do nich wnet zastęp panów: najbliżej Ginevry znalazł się hrabia de Hamal.
— Można się tu udusić w tej sali z gorąca! — zawołał doktór Bretton, zrywając się z nagłym zniecierpliwieniem — Lucy, mamo, nie miałybyście panie ochoty przejść się trochę na świeżym powietrzu?
— Idź z nim, Lucy — rzekła pani Bretton. — Nie mam ochoty ruszać się z miejsca.
Pozostałabym i ja także chętnie na moim, życzenie Grahama wszelako było dla mnie rozkazem — poszłam z nim.
Po upale panującym w sali było powietrze nocne osobliwie przenikliwe, mnie przynajminej wydało się takim. Graham nie spostrzegał znać tego. Nie było jednak wiatru; ani jedna chmurka nie plamiła rozgwieżdżonego nieba. Otulona byłam narzutką futrzaną. Przeszliśmy się parę razy po jezdni; znalazłszy się w świetlnym kręgu latarni, skrzyżował Graham wzrok swój z moim.
— Wydaje się pani zamyślona, Lucy: czy to przeze mnie?
— Obawiam się tylko, czy nie jest pan zmartwiony.
— Ani trochę; niech pani będzie dobrej myśli i nie robi sobie nic z tego, tak samo, jak nie robię sobie z tego nic i ja także. Kiedykolwiek przyjdzie mi umrzeć, jestem pewien, że nie nastąpi to z powodu złamanego serca. Mogę być zraniony, mogę nawet zwiesić bezradnie głowę przez czas jakiś, jak dotychczas jednak żaden ból, ani choroba serca, nie podkopały mojego organizmu. Zawsze chyba widywała mnie pani wesołym w domu, prawda?
— Tak. Na ogół.
— Jestem rad, że panna Ginevra pozwoliła sobie wydrwić moją matkę. Nie oddałbym naszej Starszej Pani za tuziny młodych piękności. Szyderstwem tym wyświadczyła mi panna Fanshave niezrównaną usługę. Dziękuję pani za nie, panno Fanshave! — zawołał, zrywając kapelusz z falujących swoich loków i składając ironiczny ukłon.
— Tak — powtórzył — jestem jej wdzięczny. Odczułem dzięki niemu, że dziewięć dziesiątych mojego serca było zdrowych jak rydz, a tylko jedna dziesiąta jego krwawiła z powodu lekkiego draśnięcia: ukłócie, które wyleczyło się samo przez się w jednym mgnieniu.
— Na razie jest pan rozgniewany, podniecony i wzburzony. Do jutra zmieni pan zdanie: będzie pan czuł i myślał inaczej.
— Ja — miałbym być podniecony i wzburzony?! Nie zna mnie pani. Wprost przeciwnie; nie ma już we mnie ani śladu podniecenia, ani żaru. Jestem chłodny jak ta noc, która może być jednak zbyt chłodna dla pani. Powróćmy!
— Zbyt nagła to zmiana, panie doktorze Johnie.
— Bynajmniej; a gdyby nawet miała być nagła, istnieją ważkie po temu przyczyny — dwie ważkie przyczyny: jedną z nich wyjawiłem pani. Ale teraz, wracajmy!
Nie łatwo przyszło nam dostać się z powrotem na nasze miejsca. Loteria rozpoczęła się, powodując ogólny zamęt; tłumy zatarasowały korytarz, wzdłuż którego musieliśmy przechodzić, co zmusiło nas do zatrzymania się przez dłuższą chwilę. Kiedy rozejrzałam się przypadkiem dokoła, — wydało mi się bowiem, że usłyszałam wymienione głośno moje imię — dostrzegłam zupełnie blisko nieuniknionego, wszechobecnego Mr. Paula. Patrzył na mnie surowo i wnikliwie — nie tyle na mnie właściwie, ile na moją różową suknię, przy czym błysk wyraźnie szyderczy zaiskrzył się w jego oku. Nie był dla mnie nowiną jego surowy krytyczny stosunek do sposobu ubierania się zarówno uczennic, jak nauczycielek na pensji Madame Beck, co te ostatnie miały mu wielce za złe, uważając zbędną taką krytykę za dokuczliwe zuchwalstwo z jego strony. Ja osobiście nie doświadczyłam do owego dnia tej dokuczliwości: ciemny mój strój codzienny nie mógł razić nikogo, a więc i jego także. Tego wieczora nie byłam w nastroju potulnego znoszenia niczyich krytyk, ani uwag szyderczych, wolałam też udać raczej, że nie dostrzegam ani jego obecności, ani jego milczącej nagany. Wolałam zwrócić głowę w stronę rękawa wieczorowego stroju doktora Johna, uważając rękaw ten za milszy i bardziej krzepiący, przyjaźniejszy i darzący większą otuchą, aniżeli posępna, jawnie nieprzyjazna twarz małego profesorka. Dr. John zdawał się nieświadomie sankcjonować niejako to moje przekładanie jego ubrania — oczywiście i osoby także — spojrzał bowiem na mnie przyjaźnie i rzekł tonem życzliwej zachęty:
— Niech pani trzyma się mojego boku, Lucy — ci tłoczący się i przepychający łokciami Bürgers — obywatele — nie mają szacunku, ani względów dla nikogo.
Nie mogłam jednak zastosować się do jego polecenia. Ulegając — bezwiednie może — jakiemuś wpływowi hypnotycznemu, czy innemu — rzuciłam ponownie okiem dokoła, aby przekonać się, czy Mr. Paul jest jeszcze, czy już poszedł... Tak, stał na tym samym miejscu, wpatrzony w dalszym ciągu we mnie, ze zmienionym wszakże wyrazem twarzy. Przeniknął widocznie moją myśl, odgadł mój zamiar uniknięcia spotkania się z nim oko w oko. Szydercze ale nie gniewne pierwotne spojrzenie ustąpiło miejsca ponurej złości, a kiedy, chcąc go przebłagać, ukłoniłam mu się pochyleniem głowy, odwzajemnił mój ukłon najsztywniejszym i najzimniejszym kiwnięciem, na jakie tylko stać go było.
— Kogo rozgniewała tak pani na siebie, Lucy? — zapytał doktór Bretton z uśmiechem.
— Jednego z profesorów na pensji Madame Beck: wielce zacietrzewionego małego człowieczka.
— Tak. Wygląda w tej chwili, jak uosobienie złości: czym ukrzywdziła go tak pani? O, Lucy, Lucy, niech mi pani wyjaśni co to może znaczyć?
— Zapewniam pana, że nie ma w tym żadnej tajemnicy. Mr. Emanuel jest bardzo wymagający, a ponieważ patrzyłam na rękaw pańskiego ubrania, zamiast dygnąć przed nim i złożyć mu głęboki ukłon, uważa, że nie zachowałam się wobec niego z należytym szacunkiem.
— Ten mały — zaczął doktór John. Nie wiem co dodałby jeszcze, gdybym w tej chwili nie została odepchnięta od niego przez napór ciżby ludzkiej i rzucona nieomal pod nogi tłumu. Mr. Paul gwałtownie przedarł się łokciami przez wszystkich stojących mu na zawadzie, torując sobie drogę z tak krańcowym lekceważeniem nie tylko wygody, ale wręcz bezpieczeństwa wszystkich obecnych, że wynikiem tego wyładowania jego energii było stłoczenie się wzajemne jednych z drugimi.
— Sądzę, że jest on „un méchant“ — złośnikiem — jak sam nazwałby takiego jak on — rzekł doktór Bretton, kiedy znów szczęśliwie odnalazłam się przy nim.
I ja także byłam tego samego zdania.
Zwolna i z wysiłkiem przedostawaliśmy się przez pasaż, zanim wreszcie udało nam się powrócić na nasze miejsca. Ciągnienie losów loteryjnych trwało prawie godzinę. Było to zabawne, tętniące życiem i wesołością widowisko, że zaś każdy z nas zaopatrzony był w bilety, braliśmy udział w ogólnym zainteresowaniu wynikiem każdego kolejnego obrotu koła. Przechodziliśmy wraz z wszystkimi innymi od nadziei większej wygranej do rozczarowania z powodu doznanego zawodu. Dwie malutkie dziewczynki, pięcio i sześcioletnia, wyciągały numery, po czym następowało ogłoszenie z estrady przypadających wybrańcom fortuny wygranych. Wygrane te były bardzo liczne, przeważnie niezbyt wielkiej wartości. Traf chciał, że i ja i doktór John wygraliśmy po jednym fancie: mnie dostała się papierośnica, a jemu damski stroik na głowę — rodzaj powiewnego biało-srebrnego turbanu, przybranego, niby śnieżnym obłoczkiem, pękiem piórek z jednego boku. Dr. Bretton chciał koniecznie zamienić się ze mną, nie dałam się jednak nakłonić do tego. Do dnia dzisiejszego przechowuję papierośnicę: ilekroć patrzę na nią, przypominają mi się dawne czasy i jeden prawdziwie szczęśliwy wieczór.
Doktór trzymał swój turban w wyciągniętej ręce pomiędzy wskazującym i dużym palcem, patrząc na to cacko z niesłychanie komiczną mieszaniną szacunku i zakłopotania. Po dostatecznym nacieszeniu się swoją wygraną, obojętnie zamierzał złożyć zwiewne cacko na podłodze pomiędzy własnymi nogami, zdając się nie mieć pojęcia co począć z tym fantem (w dosłownym znaczeniu tym razem). Gdyby matka nie przyszła mu z pomocą, wcisnąłby go sobie ostatecznie pod pachę, niby szapoklak. Szczęśliwie wszakże zdążyła jeszcze odebrać mu stroik i włożyć go do pudełka, z którego został wyjęty.
Graham był wesoły i ożywiony przez cały wieczór i ta jego wesołość i ożywienie wydawały się zupełnie niewymuszone i naturalne. Niełatwo opisać jego zachowanie i wygląd, było w nich wszelako coś osobliwego, coś oryginalnego w swoim rodzaju. Niezwykłość ta polegała w moim pojęciu na zdolności panowania nad sobą, powściągania swoich pasji oraz na głębokim podłożu zdrowej, samorodnej siły, która umożliwiała mu wychodzenie zwycięsko, bez większych wysiłków, z doznawanych zawodów i rozczarowań i wyrywanie trującego ich żądła. Jego zachowanie się teraz przypomniało mi zalety, jakie zauważyłam w nim w momentach niesienia przez niego pomocy lekarskiej biedakom, więźniom i innym cierpiącym i upośledzonym z Basse-Ville: był tak samo stanowczy, jak wówczas, cierpliwy i łagodny. Któż mógłby nie kochać go? Nie zdradzał nigdy owej słabości, zwykłej nękać chwiejność naszych odczuwań rozważaniami w jaki sposób mamy umocnić je i podtrzymać: nigdy rozdrażnieniem własnym czy nieusposobieniem nie mącił spokoju i nie tłumił wesołości innych; z ust jego nie zrywała się nigdy uszczypliwa, raniąca do głębi uwaga krytyczna; oko jego nie przeszywało nigdy jadowitą swoją strzałą niczyjego serca na wskroś; pozostawanie w promieniu jego osoby zapewniało spokój, darzyło bezpiecznym schronieniem, otaczało atmosferą pogody i słońca.
Nie wybaczył jednak pannie Fanshave, ani też nie zapomniał o jej przewinieniu. Wątpię, czy, rozgniewany i dotknięty prawdziwie, dałby się kiedykolwiek przebłagać — poczuwszy się raz obcym, czy zbliżyłby się ponownie. Patrzył na nią niejednokrotnie: ani ukradkiem, ani pokornie, ale gestem uporczywie wnikliwego śledzenia jej. De Hamal stale teraz tkwił przy niej; tuż obok siedziała pani Cholmondeley. Wszyscy troje zaabsorbowani byli wesołą, podniecającą rozmową, jaka w tym samym stopniu ożywiała siedzących na obciągniętych purpurą ławach, co i plebejuszowską część sali. W przebiegu szczególnie ożywionej dyskusji podniosła Ginevra kilkakrotnie rękę swoją i ramię, na którym iskrzyły się ognie, rzucane przez cenne kamienie, jakimi wysadzona była piękna jej bransoletka. Dostrzegłam, że widok tej ozdoby rozpalił i w oku doktora Johna błyski, ale wyraźne błyski ironii. Roześmiał się:
— Myślę, że najlepiej zrobię, składając mój turban na zwykłym moim ołtarzu ofiarnym; tam przynajmniej może on być pewien łaskawego przyjęcia; żadna gryzetka nie zwykła przyjmować darów łatwiej i bardziej ochoczo niż ona. Dziwne to! Bo przecież ostatecznie pochodzi z dobrego gniazda!
— Nie wie pan jednak, panie doktorze Johnie, w jaki sposób została wychowana — rzekłam. — Przerzucana przez całe swoje życie z jednej cudzoziemskiej pensji na drugą, mogłaby nieświadomością złego usprawiedliwić większość swoich braków i błędów. A nadto, sądząc z własnych jej opowiadań, musieli i rodzice jej również otrzymać podobne wychowanie.
— Domyślałem się zawsze, że nie są to ludzie zamożni, przyznam też, że świadomość ta sprawiała mi niegdyś rzetelne zadowolenie — odparł.
— Wiem od niej samej, że w domu jej rodziców panuje ubóstwo nieomal: Ginevra nie ukrywa wcale tych rzeczy, mówi o nich zupełnie otwarcie. Ma niewątpliwie tę wielką zaletę, że nie kłamie jak te wszystkie cudzoziemki. Jej rodzice mają licznych krewnych i bogatych znajomych, co, w ich pojęciu, wymaga odpowiedniego występowania na zewnątrz, aby dostosować się do tamtych stopą życiową. Konieczności — nieodzowne według nich — w połączeniu z wrodzoną bezmyślnością — złożyły się na jak najdalej idący, nie liczący się z niczym brak skrupułów w zdobywaniu środków pokazowej tej egzystencji. Taki jest prawdziwy stan rzeczy, jedyny z jakim stykała się od dziecka aż po dzień dzisiejszy.
— I ja tak sądzę. Pragnąłem jednak urobić ją na coś lepszego. Ale widzi pani, Lucy, jeśli mam być zupełnie szczery, doznałem nowego zupełnie uczucia dzisiaj wieczorem, widząc ją i de Hamala. Poczułem to, zanim jeszcze zraziła mnie impertynencja, z jaką pozwoliła sobie przyglądać się mojej matce. Dostrzegłem wymianę spojrzeń pomiędzy Ginevrą a de Hamalem bezpośrednio po jej wejściu do sali koncertowej. Spostrzeżenie to ukazało mi ich oboje w nowym zupełnie, fatalnym świetle.
— Co pan przez to rozumie? Wiedział pan wszak od dawna o ich flirtowaniu z sobą wzajem?
— O, flirt! Mógłby on być niewinną grą dziewczęcą, przynętą obliczoną na podniecenie prawdziwego, wiernego wielbiciela! To wszakże o czym mówię, nie było flirtem; była to wymiana spojrzeń, zdradzająca tajemne porozumienie wzajemne — gra ani dziewczęca, ani niewinna. Nie mógłbym nigdy pojąć za żonę kobiety zdolnej do wymieniania podobnych spojrzeń, chociażby nawet była ona piękna jak Wenus. Raczej gotów byłbym poślubić skromną wieśniaczkę w krótkiej spódniczce i wysokim czepeczku, bylebym tylko mógł mieć pewność, że mam do czynienia z istotą uczciwą.
Nie umiałam powstrzymać uśmiechu. Pewna byłam, że przesadza teraz doniosłość całej sprawy: Ginevra, pomimo istotnej swojej płochości, była jednak uczciwa w zasadzie. Powiedziałam mu to. On jednak potrząsnął przecząco głową, oświadczając, że nie zgodziłby się zaufać jej czci, jaką ma dla swojego nazwiska.
— To jedyna rzecz — odparłam — którą mógłby pan śmiało jej zaufać. Potrafiłaby bez skrupułu narażać na straty sakiewkę i własność swojego męża, niebacznie wystawiać na próby jego cierpliwość i wyprowadzać go z równowagi, nie sądzę wszelako, aby miała pozwolić samej sobie czy komu innemu na najlżejsze skażenie jego honoru.
— Staje się pani jej adwokatką — rzekł. — Czy chciałaby pani, abym wprzągł się od nowa w dawne moje jarzmo?
— Nie; rada jestem, że widzę pana wyzwolonego, wierzę też, że pozostanie pan długo wolny. Niech pan jednak będzie zarazem sprawiedliwy.
— Jestem sprawiedliwy. Sprawiedliwy jak Radamantus.[82] Gdy jednak poczuję się zupełnie obcym, nie potrafię sądzić inaczej, niż surowo... Ale niech pani uważa: Król i Królowa wstają. Podoba mi się Królowa: Sprawia wrażenie takiej dobrej i łagodnej. I matka moja także jest nadmiernie przemęczona; nie dowieziemy naszej Starszej Pani żywej i całej do domu, jeżeli nie zabierzemy jej zaraz. Bardzo jesteś zmęczona, mamo?
— Ja miałabym być zmęczona, Johnie?! — zawołała pani Bretton, sprawiająca istotnie wrażenie tak samo świeżej i rześkiej, jak jej syn. — Mogłabym podjąć się siedzenia dłużej tutaj od was wszystkich. Pozostańmy oboje, ja i ty, do rana, a przekonamy się kto z nas będzie zieleńszy o wschodzie słońca.
— Nie podjąłbym się takiej próby, bo ty, mamo, jesteś naprawdę najbardziej niewiędnącą z wiecznie zielonych roślin i najświeższą ze wszystkich niewiast. Niech więc słabe zdrowie i wrażliwe nerwy twojego syna starczą ci za usprawiedliwienie mojej prośby o rychły nasz powrót do domu.
— Gnuśny młodzieńcze! Pragnąłbyś niewątpliwie być już w łóżku; ha, trudno, widzę, że będzie trzeba ulec ci. I Lucy także wygląda jak przywiędły kwiat. Nie wstyd ci, Lucy? Kiedy byłam w twoim wieku, nie czyniło mnie ani o źdźbło bledszą spędzanie przez cały tydzień wieczorów poza domem. Chodźcie, chodźcie, oboje. Możecie też śmiać się dowoli z waszej Starszej Pani, która ani myśli pozostawiać tutaj pudełka z turbanem. Zabiorę je.
Zabrała pudło w istocie. Zaofiarowałam się wyręczyć ją, propozycja moja została odrzucona wszakże z życzliwą wzgardą: moja matka chrzestna oświadczyła, że zupełnie wystarczy mi pamiętanie o samej sobie, bez brania na moje barki dodatkowych ciężarów.
Nie zmuszona już — wobec odjazdu Króla i Królowej i powstałego wnet potem jeszcze gorszego zamętu — do ceremonialnego zachowania się, wyszła pani Bretton pierwsza, energicznie torując nam obojgu drogę poprzez tłum. Graham poszedł za nią, podżartowując ze swojej matki, że wygląda jak najzręczniejsza prawdziwa gryzetka, oglądana kiedykolwiek z pudłem od stroików przewieszonym przez ramię, podkpiwał także z jej zakochania się w lazurowym turbanie, który ujrzymy niebawem niewątpliwie na jej głowie.
Noc była bardzo chłodna i bardzo ciemna teraz już. Nie trwało jednak długo odnalezienie naszego pojazdu, w którym ulokowaliśmy się ciepło i przytulnie, niczym w promieniach ognia kominkowego. Powrót do domu był jeszcze przyjemniejszy bodaj, aniżeli jazda nasza na koncert. Był przyjemny, mimo że woźnica, który spędził u „marchand de vin“ — w winiarni — część czasu swojego oczekiwania na nas, zawiózł nas ciemnym samotnym gościńcem znacznie dalej niż było potrzeba, ominąwszy zakręt drogi, jaki wiódł wprost do La Terrasse. Rozgadani i roześmiani, nie zdawaliśmy sobie sprawy z jego błądzenia, aż wreszcie pani Bretton zwróciła uwagę, że, jakkolwiek château jest w istocie w jej pojęciu miejscem nader odległym od wszelkich siedzib ludzkich, nie przypuszczała wszelako nigdy, aby był położony na końcu świata, jak widzi teraz. Jedziemy już jakie półtory godziny — rzekła — a wciąż jeszcze nie skręciliśmy w aleję, prowadzącą do La Terrasse.
Pod wpływem uwagi matki wyjrzał Graham na drogę. Dostrzegłszy jedynie tonące we mgle poza niewidzialnymi zagrodzeniami pola, obrzeżone nieznanymi mu szeregami lip o poprzycinanych konarach, zaczął orientować się co właściwie zaszło. Nie było innej rady, jak tylko kazać woźnicy stanąć, po czym wyskoczył Graham z pojazdu, zajął miejsce na koźle i sam ujął cugle. Dzięki niemu przybyliśmy cało i zdrowo do domu spóźnieni nie więcej niż o półtorej godziny.
Marta nie zapomniała o nas: na kominku wesoło buzował ogień, a na stole w jadalni czekała apetycznie zastawiona wieczerza. Radzi byliśmy pierwszemu i drugiej. Późny brzask zimowego dnia zaczął już szarzeć, kiedy znaleźliśmy się wreszcie w naszych sypialniach. Zdjęłam z siebie różową suknię i czarną koronkową narzutkę w znacznie radośniejszym nastroju, aniżeli ten, w jakim pozwoliłam ustroić się w nie. Nie wszyscy może, olśniewający wspaniałością toalet na koncercie, mogli powiedzieć o sobie to samo, nie wszystkim bowiem przypadło w udziale szczęście przyjaźni, darzącej takim uczuciem spokoju, bezpieczeństwa i, miarkowanych rozsądkiem, skromnych nadziei.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO





  1. Powieść ta wydana została przed kilku laty po polsku pod tytułem „Szatańska miłość“ w przekładzie Janiny Sujkowskiej (Wydawn. „Biblioteki Groszowej“).
  2. Celtycka legenda o nadnaturalnej istocie, której zadaniem jest uprzedzać rodzinę o mającej nastąpić śmierci jednego z jej członków. (Przyp. tł.)
  3. chose — rzecz.
  4. Na szczęście umiem dawać sobie radę z ludźmi, dyrygować nimi.
  5. Co pan robi u licha? Ten kufer należy do mnie.
  6. Jedynie Angielki zdolne są do tego rodzaju przedsięwzięć; jakież nieustraszone są te kobiety!
  7. To na modlitwę wieczorną.
  8. I cóż ty na to?
  9. O, bardzo wiele.
  10. I cóż, kuzynko, będzie to zawsze dobry uczynek.
  11. Niech pani powie, czy naprawdę nie czuje się pani na siłach?
  12. Są to rodowite Labassekuryjki, śmiałe, szczere, szorstkie buntownicze poniekąd.
  13. Dobrze... Pójdzie.
  14. Boże! Jakie to trudne! Nie chcę tego. To mnie zanadto nudzi!
  15. Bo jak pani umrze, będzie pani od razu smażyła się w piekle. Sądzi pani?
  16. Naturalnie, że wierzę w to; wszyscy wiedzą o tym; a zresztą, ksiądz powiedział mi to.
  17. Aby zapewnić pani zbawienie w niebie, dobrze zrobionoby, gdyby spalono panią żywcem tutaj na ziemi.
  18. O ile mówią.
  19. Piękny, ale jest raczej pięknym mężczyzną, niż ładnym chłopcem.
  20. Przyjechano po pannę Fanshave.
  21. Ależ wcale nie!
  22. Jestem jego królową, ale on nie jest moim królem.
  23. O, myśliciele, ludzie głębocy i namiętni nie są w moim guście!
  24. Zgoda na pięknych pustaków i ładnych łotrzyków! Niech żyją zabawy i rozrywki! Precz z wielkimi miłościami i surowymi cnotami!
  25. Kocham pięknego mojego pułkownika i nie będę nigdy kochała jego rywala. Nie będę nigdy żoną pospolitego mieszczanina!
  26. Co za nieznośny, niegodziwy bęben z tej Desirée! Jaka zatruta jędza z tego dziecka.
  27. Desirée wymaga szczególnie czujnego strzeżenia jej!
  28. To dziecko ma złamaną kość!
  29. Niech pójdą sprowadzić natychmiast dorożkę.
  30. Tak będzie lepiej.
  31. Dziękuję pani. Dobrze bardzo dobrze! Oto zimna krew, nader pożądana, warta więcej niż tysiące porywów nie na miejscu.
  32. Ten biedny doktór John! Ten kochany młody człowiek, najlepsze stworzenie na świecie!
  33. Apollyon — anioł bezdennej przepaści. W utworze „Pilgrim‘s Progress“ mistyka angielskiego z XVIII w., Bunyan‘a, jest on nieprzyjacielem, zwyciężonym przez Christiana.
    (przyp. tłum.)
  34. Patrzcie, jaka to czyściocha z tej miss Lucy. Lubi pan zatem tę aleję, miss?
  35. Słusznie!
  36. Jaela — żona Habera Cynejczyka.
  37. Sysera — hetman wojska Chananajskiego (Patrz: Ks. Sędziów, rozdz. IV) (przyp. tłum.)
  38. Wierutnie fałszywa skromnisia brytyjska, jak mówisz — rodzaj potwora, opryskliwego i szorstkiego, jak stary kapral grenadierów, cierpka jak zakonnica.
  39. Co za bajka! Nie było tu nikogo.
  40. Jak pięknie i dobrze jest! Jakie świeże powietrze!
  41. Dobranoc, moja dobra przyjaciółko; niech pani śpi dobrze.
  42. Dziecko ma wciąż jeszcze trochę gorączki. Czy doktór John widział ją ostatnio? Nie, prawda, że nie.
  43. Nic nie jest brzdącowi, prawda?
  44. O, nie ma więc nic w tym wszystkim?! Żadnej tajemnicy, żadnej miłostki, prawda?
  45. Nie więcej niż na mojej dłoni.
  46. Jaka szkoda! A ja zaczęłam już roić na ten temat różne domysły.
  47. Naprawdę? Nadaremnie więc się pani trudziła.
  48. Wiem dobrze, że nie ma ona żadnych zasad, ani może nawet obyczajności.
  49. Jej zachowanie się w klasie jest zawsze przyzwoite, a nawet pełne godności poniekąd; to wszystko czego potrzeba. Ani rodzice, ani uczennice nie patrzą dalej, ani też, tym samym, i ja również.
  50. A więc: dwie czy trzy łyżki srebrne i tyleż srebrnych widelców.
  51. Słuchajcie! Czy nie jesteście zdolne do żadnych uczuć gorętszych? Nie czujecie nic? Wasze ciało jest ze śniegu, krew wasza zlodowaciała! Chcę aby wszystko to rozpaliło się, aby miało życie, duszę!
  52. Co się tyczy panny St. Pierre, wygląda ona jak stara zalotnica, udająca niewiniątko.
  53. Tak. Ona właśnie. Znam ją: to Angielka. Tym gorzej. Chociaż jest Angielką, a tym samym skromnisią — nada mi się i będę wiedział dlaczego.
  54. Bogu jedynie wiadomo, że nienawidzę ich zazwyczaj jak zarazy.
  55. Słyszałem wszystko. Wcale dobrze. Jeszcze raz!
  56. Jeszcze raz! I żadnych grymasów! Precz z nieśmiałością!
  57. No i cóż tam takiego, proszę pani? Jestem bardzo głodna.
  58. Jak to jest pani głodna? A wieczerza?
  59. O, to prawda.
  60. Prawda, że to piękne?
  61. droga przyjaciółko, piękna Angielko!
  62. Odwagi, przyjacielu! Trochę zimnej krwi — trochę pewności siebie, panie Lucjanie, a wszystko pójdzie dobrze!
  63. Może jest to piękniejsze niż pierwowzór pani, ale nie jest wierne.
  64. Zamilcz pan. Przejdzie pan po moim trupie chyba i będzie pan tańczył jedynie z mniszką z ogrodu.
  65. Wyjdź pan, wyjdź pan jak najprędzej!
  66. mieszczaninem.
  67. To wystarcza: nie chcę go.
  68. A więc będzie pani tronowała jako królowa jutro przy moim boku! Delektuje się pani pewno naprzód już, rozkoszą władzy. Wydaje mi się pani sam nie wiem dlaczego promieniejącą radością, ambitne stworzenie!
  69. Jaki pan jest surowy!
  70. Posłużyło mi to za ostrzeżenie.
  71. Jestem protestantką, mój ojcze.
  72. Auld Lang Syne — wyrażenie szkockie, oznaczające: dawne dobre czasy.
  73. beef-eater — zjadacz wołowiny — szlachcic na służbie królewskiej (Przyp. tłum.)
  74. kamień — jednostka wagi prawnie obowiązująca w Anglii i licząca 14 funtów.
  75. Co robi pani tutaj! Ależ panie, bawię się!
  76. Bawi się pani, a czym to proszę? Ale przede wszystkim, niech pani zechce wstać; niech pani przyjmie moje ramię; przejdziemy na drugą stronę.
  77. Dziwne kobiety te Angielki!
  78. Proszę zamilczeć i usiąść tam... tam!
  79. Ależ, panie! Niech pani usiądzie i nie rusza się, słyszy pani? dopóki po panią nie przyjdą, albo dopóki nie dam pani pozwolenia.
  80. Jaki smutny kąt! i jakie brzydkie obrazy!
  81. To nic nie warte. Przepyszna kobieta, postać cesarzowej, kształty Junony, ale osobistość, której nie chciałbym ani za żonę, ani za córkę, ani za siostrę! Nie rzuci też pani więcej okiem w tę stronę!
  82. Radamantus — syn Zeusa i Europy, brat Minosa, wraz z nim i Eakiem uważany za sędziego dusz zmarłych, czczony był przez starożytność całą dla wysokiej swojej sprawiedliwości.
    (przyp. tłum.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Charlotte Brontë i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.