Strona:PL Bronte - Villette.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Steraszne zmart...wienie — wysepleniła, jak zwykle w momentach wielkiego wzruszenia.
— Czy mam poprosić tutaj panią Bretton?
— To byłoby zupełnie głupie — brzmiała zniecierpliwiona odpowiedź małej. Ja sama, co prawda, wiedziałam, że na odgłos kroków pani Bretton wsunęłaby się pod kołdrę cichutko, jak myszka. Nie krępując się wcale z ujawnianiem swoich dziwactw wobec mnie — dla której nie siliła się udawać nawet szacunku ani serdeczniejszych uczuć — nie zdradzała nigdy wobec mojej matki chrzestnej ani cienia właściwej swojej istoty, zachowując się zawsze, jak grzeczne, posłuszne, może nieco tylko niezwykłe dziewczątko. Spojrzałam na nią: policzki jej były szkarłatne, oczy o rozszerzonych źrenicach płonęły, dręcząco rozbiegane. Zdałem sobie sprawę, że nie można pozostawić dziecka w tym stanie przez całą noc. Domyśliłam się co tak straszliwie jej doskwierało.
— Może chciałabyś powiedzieć raz jeszcze dobranoc Grahamowi? — zapytałam — Nie poszedł jeszcze do swojego pokoju.
Wyciągnęła do mnie od razu oba drobne ramionka, aby ją podnieść. Otuliwszy małą ciepłym szalem, zaniosłam ją z powrotem do salonu. Graham wychodził właśnie stamtąd.
— Nie może zasnąć, zanim nie zobaczy się i nie pomówi z panem raz jeszcze — rzekłam — Martwi się na myśl, że będzie musiała rozstać się z panem.
— Spieściłem ją — odparł, — biorąc małą z moich rąk i całując jej rozgorączkowaną twarzyczkę i płonące usteczka.
— Czy naprawdę miałabyś kochać mnie więcej niż twojego ojczulka?
— Tak, kocham cię, ale ty wcale mnie nie kochasz — szepnęła w odpowiedzi.
Zapewnił ją, że jest w błędzie, pocałował raz jeszcze, a potem oddał mi dziecko ponownie, abym odniosła je z powrotem do łóżeczka, niestety, wcale nie ukojone.

45