Pani Walewska/Tom II/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Gąsiorowski
Tytuł Pani Walewska
Tom II
Podtytuł Powieść historyczna z epoki napoleońskiej
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
WACŁAW GĄSIOROWSKI
(WIESŁAW SCLAVUS)
PANI WALEWSKA
POWIEŚĆ HISTORYCZNA Z EPOKI NAPOLEOŃSKIEJ
WYDANIE CZWARTE
TOM II.
WARSZAWA 1930
DOM KSIĄŻKI POLSKIEJ SPÓŁKA AKCYJNA
12.000—16.000 egz.
PRAWA PRZEDRUKÓW, PRZEKŁADÓW I PRZERÓBEK
ZASTRZEŻONE.
DROITS DE TRADUCTION ET DE REPRODUCTION
RÉSERVÉS POUR TOUS LES PAYS
ALL RIGHTS RESERVED
ODBITO 4.200 NUMEROWANYCH EGZEMPL.
DOM KSIĄŻKI POLSKIEJ SPÓŁKA AKCYJNA
Hurtownia dla księgarzy i wydawców pod zarządem E. W. Szelążka.
Warszawa, Plac Trzech Krzyży 8.
Drukarnia Narodowa w Krakowie, Wolska 19



I.

Po źle spędzonej nocy, pan Anastazy właśnie był kończył się ubierać, gdy dano mu znać o przybyciu księżnej Jabłonowskiej. Szambelan narzucił pospiesznie pudermantel i wyszedł na powitanie siostry.
Księżna była niezwykle uroczyście nastrojoną. Ledwie odpowiedziała na pozdrowienie, a gdy pan Anastazy, dając upust nurtującym go myślom, jął skargi a żale swe rozwodzić, nie skąpiąc siostrze wymówek, a co chwila podejrzane czyniąc apostrofy do pani de Vauban, księżna uśmiechnęła się zimno i odparła.
— Ach, mój drogi, twoje argumenty byłyby bardzo na miejscu w ustach drążkowego szlachelki. Mówisz, jakbyś nie znał dworu ani świata! Marie jest tak na miejscu!...
— W imaginacji pani siostry, ale nie mojej!
— Skoro zdecydowałeś się użyć jej do zadowolenia swoich ambicyj...
Pan Anastazy trzasnął tabakierką.
— To jeszcze nie dowodzi, żebym pozwolił, aby dostała się w ręce tej... tej intrygantki!...
— Ani przypuszczasz, ile zawdzięczasz Vaubance.
— Kłaniam uniżenie, kwituję z przysług! Dosyć mam tego! Opętać ją chce, usidlić!... Mam oczywisty dowód!... Wczoraj do niej pojechała!... Czekałem do północy i wiesz co?!... Wiesz co się stało?...
— Zachorowała i Vaubanka zatrzymała ją u siebie! Cóż w tem dziwnego!...
Szambelan roześmiał się sucho.
— Zachorowała! Proszę! Że nawet tych kilkudziesięciu kroków nie mogła przyjechać! Myślisz, że ja nie wiem?
— O czem?! — przerwała niespokojnie księżna.
— Goście z „pod Blachy“ ledwie się nad ranem rozjechali!...
— Ach — tak!
— Więc tego mało! Cóż ona ma tam do czynienia?!... Tam, gdzie mnie niema, i jej być nie powinno! Zezwoliłem, bo mi się zdawało, że idzie o jakąś tam grzeczność! Tymczasem, oni ją po prostu zagarnąć chcą — na swoją modłę przerobić, może przeciwko mnie uzbroić! Oho! Ale nic z tego!.. Nic... Krokiem ruszyć się nie pozwolę — ust otworzyć nie dam!... Vaubanka niech ani nie próbuje z wizytami się napraszać! A pani siostrze cale się dziwię, bardzo się dziwię, należało jej uwagę zwrócić, należało nie dopuścić do takiej konfidencji!...
— Mój Anastazy!
— Nie przecz mi! Byłaś tam! Wiem! Małachowski był, Wybicki, Sobolewski!... Cała Dąbrowszczyzna się zebrała!... Widzisz, że wiem! Wiem o konfederacjach, które odprawiano na uboczu. Wiem o wszystkiem! Nawet o uprzejmościach pana de Périgord!
— Musisz zatem wiedzieć i o przyznaniu ci szambelanji?!
Pan Anastazy spojrzał ze zdumieniem na siostrę.
— O przyznaniu szambelanji!
— No tak! W czem dowód, że Marie dobrze czasu użyła!... Duc Bassano półurzędownie ją o tem zawiadomił, a ona mnie z tem do ciebie przysłała!
Pan Anastazy wydął policzki, stuknął z lekka tabakierką i zauważył sucho.
— Kłaniam uniżenie za przyznanie mi tego, co posiadam oddawna!
— Prawda, ale mowa tu o tytule szambelana dworu cesarskiego! Choć może odznaka niewielka, ale zważ, że pierwsza, niejako torująca drogę, uprzedzająca wszystkie inne promocje!...
— Hm — może! Tylko niepotrzebnie się kwapiła! Mówiłem, że najpierw muszę mieć tu! Uważasz, tu!...
Księżna nie zrozumiała wymownego ruchu ręki od ramienia prawego, przez piersi, do lewego boku.
— Legję — objaśnił szambelan.
— Nie wiem, podobno niewojskowym bardzo trudno! Chociaż, jeżeli będzie szło o ciebie, to możliwe — bezwątpienia możliwe!...
Zapewnienie księżnej udobruchało pana Anastazego, poruszyło jego imaginację i sprowadziło do ulubionego tematu o czekającem go niewątpliwie stanowisku.
Księżna w milczeniu słuchała znanych jej już projektów brata, nie siląc się na potakiwanie, ani też nie starając się wnosić opozycji.
Szambelan mówił długo, upokarzał nienawistną sobie partję, rozdawał urzędy, udzielał rad Napoleonowi, panował, całe lata władzy widział przez sobą, aż nareszcie zmęczył się, zakrztusił, a uczuwszy ból drętwy w nogach, na fotelu się rozsiadł i tu dopiero obojętność księżnej spostrzegł.
— I cóż, nic nie mówisz?
— Słuchałam!
— Słuchałaś! Może ci się nie podoba! Co? Hę?! Nie przecz! Wiem dobrze, że lubisz zawsze paktować! Ale nic z tego! Żebyś nie wiem jak zabiegała, nie dam nikomu się mieszać do moich zarządzeń, nie dam!... Nikomu!... Może nie wierzysz!...
— Najzupełniej! Tylko, mój Anastazy, pozwól mi zmienić na chwilę przedmiot rozmowy! Przybyłam, aby cię uprzedzić o... czemś!...
— Uprzedzić?!... Może znów rewersy pana Ksawerego?! Ani myślę!
Księżna spuściła oczy.
— Jesteś w błędzie! Chciałam cię uprzedzić, bo mam wiadomość, że wielki marszałek dworu będzie u ciebie! Duroc!...
— Będzie Duroc — hm! przyjmę go.
— No tak, ale zdaje się, iż tym razem jego odwiedziny mogą być połączone z pewnemi propozycjami!...
— Bo i najwyższy czas po temu!
— Tedy, mój Anastazy — ciągnęła księżna ze wzrastającem ożywieniem — byleś nie tracił z widoku, że tu... o dobro całej naszej rodziny iść będzie... że wypadnie ci się akkomodować, że niepodobna będzie ci oprzeć się przeznaczeniu! Byłeś nie tracił rozwagi, zastanowienia, zimnej krwi!
— Do czego pani siostra zmierzasz?!
— Tylko pragnęłam przypomnieć, bo sama nie wiem, z czem wielki marszałek... Lecz to będzie pewno coś ważnego! A twoje zachowanie się zdecyduje tylko o naszej rodzinie, bo rzeczy samej nie zmieni! Cesarz nie zna oporu! Opór tylko nas odsunie, zepchnie!
Szambelan mrugnął z natężeniem, jakby całą uwagę usiłując skupić.
— Jaki opór, co za opór?!
— Ach, nawet go nie przewiduję, nadto ufam twemu doświadczeniu! Tylko na wszelki wypadek.
Księżna zawahała się.
— Nie wiem, jak ci wyrazić! Poprostu... afekt płomienny go opanował!
— Kogo?
— Cesarza!
Pan Anastazy potarł niespokojnie czoło, nie mogąc skojarzyć ze sobą wizyty marszałka dworu z cesarskim afektem i przyszłością rodziny. Naraz na żółtą twarz szambelana trysnęły ceglaste plamy, koścista, sucha jego ręka jęła szarpać sznury pudermantla.
— Musiałeś zauważyć sam! — dodała księżna, siląc się na spokojny ton. — Stało się tak szybko. Najbliżsi cesarzowi nie przypuszczali, żeby do poważniejszych doszło zamiarów.
Szambelan mrugnął znacząco i roześmiał się jakimś przeraźliwym chrobotem.
Księżna zafrasowała się szczerze, nie wiedząc, czy ma jeszcze uciec się do perswazji, czy też może już bez przeszkód zmierzać do celu.
Pan Anastazy tymczasem śmiał się bez przerwy, coraz gwałtowniej tarmosząc sznury i mrugając ku siostrze.
— Nad tem trzeba się zastanowić!
Szambelan zgarbił się i zachichotał silniej.
— Bierzesz widzę, rzecz lekko, a przecież...
Wejście Baptysty nie pozwoliło księżnie dokończyć zdania.
Baptysta podał szambelanowi na tacy wielką kartę wizytową.
Pan Anastazy spojrzał na kartę, zmiął ją w drżących rękach i rzucił na ziemię.
— Co mam powiedzieć? — zagadnął z oznakami zdziwienia kamerdyner.
Szambelan wyciągnął rękę ku drzwiom.
Księżna, która zdążyła podnieść porzuconą kartkę i odczytać kunsztownie wypisane nazwisko, przypadła z przerażeniem do brata.
— Anastazy, zastanów się!... Marszałek dworu!... Nie dawaj przystępu uniesieniu!... Niema wątpliwości, że przybywa z nominacją!... Baptysto!... Wprowadź jego książęcą mość!... Do białego salonu!...
Baptysta wyszedł.
Pan Anastazy dyszał ciężko, szczękając zębami.
Księżna nie ustawała w perswazjach. Najżywszemi barwami wystawiała mu potęgę cesarza, uderzała zręcznie w ambicję szambelana, zaznaczając, iż teraz właśnie będzie mogła swobodnie się rozwinąć, a wkońcu nader przekonywająco doradzała rozpatrzenie się w sytuacji przed powzięciem decyzji.
Ten ostatni argument trafił panu Anastazemu do przekonania, bo podniósł się, zadzwonił na pokojowca, wdział pospiesznie frak i wyszedł do księcia Frioulu.
Księżna Jabłonowska po oddaleniu się brata, odetchnęła głęboko i, zaleciwszy Baptyście, by dał jej znać, skoro tylko wielki marszałek odjedzie, sama udała się do komnat pani Walewskiej. Tu, przywoławszy służebne, kazała zapakować pospiesznie rzeczy szambelanowej i wydać je czekającym u podjazdu strzelcom. Załatwiwszy tę czynność, księżna powróciła do gabinetu brata i, upewniwszy się, że książę Frioulu jeszcze nie odjechał, jęła skracać sobie czas oczekiwania pisaniem listów.
Upłynęła dobra godzina, zanim w perspektywie komnat dały się słyszeć przyciszone, chwiejne kroki pana Anastazego.
Księżna drgnęła i jęła skupiać całą przytomność, aby wytrzymać niewątpliwy atak i tem samem spełnić podjęty obowiązek. Więc przyłożyła mocno wyperfumowaną chusteczkę do ust i, wsparłszy się lekko o krawędź biurka, czekała. Czekała z tem wzruszeniem, które w przełomowych chwilach życia daje tylko świadomość słuszności, wiara w dobro sprawy.
Pan Anastazy szedł szybko, drepcąc z niebywałą u niego werwą, a cisnąc mocno zwinięte rulony papieru. Peruka zsunęła mu się na czoło i zwichrzyła, żabot przekręcił, kołnierz fraka wywinął nieforemnie, dzięki krwawej wstędze, zawieszonej niedbale na szyi.
Na widok księżnej, szambelan zatrzymał się, i podając jej rulony papieru, rzekł gorączkowo:
— Masz, czytaj, zobacz, przekonaj się!
Księżna rozwinęła papiery. Pan Anastazy nie dał jej atoli się rozczytać, podniósł się na palcach i dodał, muskając wielką czerwoną wstęgę, która teraz dopiero rozpostarła się w całej swej szerokości.
— Patrz! Widzisz!... Legja!... Wielkiego oficera! Co? Wybicki uschnie!... Myślisz! Małachowskiego żółć zaleje!
Księżna, wobec tej widocznej zmiany usposobienia, odrazu odwróciła taktykę.
— Ach, mon cher! Z całego serca ci winszuję! Wielka wstęga — nie uwierzysz, jaką mnie to dumą i radością napełnia!
— Myślisz, że to wszystko! Zobacz, instrument na szambelaństwo, donacji pół miljona, uwolnienie od rekruta i kwaterunku na lat dziesięć!...
— Słusznie ci się należało!...
— I ten... dopiero początek! Chcą mnie gwałtem zjednać! Ale wstęga! Co!
— Wspaniała!
— Odbija?! Hę?!... Dobrze odbija!
— Miałam przeczucie! A tyś się wzdragał! Byłam przekonana, że dwór ma najlepsze zamiary! Pozwól sobie raz jeszcze powinszować! Cieszę się niezmiernie! Gdybyś potrzebował jakich wiadomości, przyślij do mnie...
— Odjeżdżasz?
— Muszę do Vaubanki!...
Szambelan spochmurniał nagle.
— Zobaczysz się z nią?...
— Po to jadę, chcę jej zwiastować nowinę... uraduje się bezwątpienia!... O... bo, mój Anastazy, ona bardzo jest dla ciebie!...
— Kto? — rzucił kwaśno pan Anastazy.
— Vaubanka!
— Nie o niej mówię.
Księżna odwróciła głowę.
— O Marji chyba nie wątpisz!
Szambelan wlepił oczy we wstęgę orderową.
— Bynajmniej, tylko niech wraca, trzeba, żeby wróciła! Wyprawię ją do Walewic.
Księżna z przerażeniem spojrzała na brata.
— Ależ, zastanów się! Marję do Walewic wysyłać! Sądziłam, że marszałek wyjaśnił ci położenie!
— Niech wraca, niech natychmiast wraca! — upierał się szambelan ze wzrastającem rozdrażnieniem. — Przedewszystkiem musi wrócić, a potem zobaczymy!
— Czy tylko zdrowie jej pozwoli?! Jest cierpiąca!...
— Wszystko jedno! Otulić, opatrzeć i przywieźć! Taka moja wola! Co się stało, co było, nie wnikam, lecz dziś, teraz, żądam posłuszeństwa! To jej powiedz, o tem ją uprzedź!... Bo położenie się zmieniło! Nie ja ich, lecz oni mnie potrzebują! Jej pomoc jest zbyteczna!
Księżna ledwie uszom własnym wierzyć mogła.
— Anastazy, zapominasz o afekcie cesarskim!
Szambelan potrząsnął dumnie wstęgą orderową.
— Mógłby w grę wchodzić, gdyby nie te dowody! Ona może mi tylko zawadzać! Zresztą, nie chcę, aby mieszała się do polityki!... Do Walewic wyprawię i z tego nie będę przed nikim zdawał sprawy!...
Księżna, wobec tego niespodziewanego zwrotu, straciła nagle całą pewność siebie, zbyła szambelana kilku ogólnikami i, nie wdając się w dalsze wyjaśnienia, pożegnała się pospiesznie i odjechała.
Pan Anastazy, po tej stanowczej rozmowie, uspokoił się zupełnie. Zadzwonił na Baptystę, przywdział nieposzlakowanej świeżości ciemnopopielaty frak i z całem skupieniem jął obok odznak orła białego szukać miejsca dla legji. Nie było to w wybrednem wyobrażeniu szambelana rzeczą łatwą, ile, że dwie wstęgi, niebieska i czerwona, nie powinny się były ani zakrywać wzajemnie, ani odcinać zbyt jaskrawo, musiały zaś równocześnie ze stosowną godnością zdobić piersi i budzić poszanowanie. Po długich przymierzaniach, w których to legja, to biały orzeł z kamizelki wędrowały na frak, a z fraku na kamizelkę, szambelan postanowił gwiazdy orderowe utrzymać na fraku, a obie wstęgi ze zręcznem zaniedbaniem przepasać na kamizelce poprzez żabot.
Pan Anastazy po kilkakroć przejrzał się w zwierciadle, a po uroczystem zapewnieniu Baptysty, że ordery cieniują się bez zarzutu, przeszedł do nierównie ważniejszej sprawy, był nią uniform szambelański. Według obowiązkowej etykiety dworskiej, pan Anastazy już nazajutrz powinienby się stawić na pokojach cesarskich dla złożenia podziękowania za łaskawość... a tu nie było komu wygotować uniformu! Pan Anastazy znał go już ogólnie, wiedział, iż mu się należy kaftan jedwabny czerwony, srebrnymi haftami brzeżony, z kluczem srebrnym, zawieszonym u klapy ponad prawą kieszenią, że biała kamizelka, takież spodenki do kolan, pończochy i kapelusz stosowany składają się na resztę stroju — ale rozumiał, że bez wzoru żaden majsterek warszawski uszyćby go nie umiał.
Baptysta jednak znalazł sposób wybrnięcia z kłopotu, ofiarując się iść na Zamek i tam przepytać się między służbą o krawca dworskiego Francuza, boć taki musiał być, zaczem do pałacu szambelana go przyprowadzić.
Pan Anastazy wyprawił natychmiast Baptystę, zalecając mu nadto, by po drodze do pałacu pod Blachą wstąpił, do szambelanowej się opowiedział i zawiadomił ją, że popołudniu zajedzie po nią landara z doktorem Wójcickim, po którego równocześnie pan Anastazy pachołka wysłał.
Pozostawszy sam, szambelan pociągnął tabaki, strzepnął palcami, podreptał do zwierciadła i spojrzał weń z upodobaniem.
Szła mu ta wstęga, grała żywością barwy, ćmiła spokojne tony szarfy orła białego i nadawała postaci szambelana już zgoła senatorską powierzchowność.
Pan Anastazy odchrząknął, uniósł się na palcach, przysunął się do zwierciadła, potem cofnął się wtył, obejrzał z boków, potem sprawdził, czy mu dobrze idzie założenie ręki lewej pod wstęgę, a opuszczenie prawej z tabakierką ku dołowi, aż wreszcie wysunąwszy lewą nogę ku przodowi, zapadł w nieruchomo majestatyczną pozę, z zadowoleniem znajdując, że taka będzie stosowną do audjencji i wysłuchiwania penitentów.
Gdy pan Anastazy przyglądał się tak samemu sobie, nagle tuż poza swymi plecami, spostrzegł w zwierciadle wielką czerwoną twarz, uśmiechniętą filuternie.
Szambelan poruszył się niespokojnie. W tejże samej chwili rozległo się zamaszyste szurgnięcie nogami i dobrze mu znany głos.
— Sługa najniższy imć pana szambelana dobrodzieja!... Powinne gratulacje złożyć się ośmielam...
— A... imć, Bolesza!
— Ten sam, ten sam!... Zawsze z niesłabnącym szacunkiem... parole d’honneur! Przed chwilą dowiedziałem się o wysokiej odznace, która spotkała szambelana dobrodzieja i z ukontentowaniem znajduję, że najgodniejszemu się dostała!...
— Dziękuję ci, mój panie Bolesza! Siadajże, proszę! Może wina?!...
Bolesza przymrużył małe, podpuchnięte oczka.
— Nie śmiem robić subjekcji, chociaż mam szczere powołanie nabrać lepszego mniemania o piwniczce pana szambelana, a co najmniej zapomnieć obrzasku, który mi pozostał po ostatniej konwersacji...
Pan Anastazy roześmiał się, klasnął na pokojowca, a gdy ten przyniósł omszałą butelkę, zagaił żartobliwie.
— Proszę! To waćpana powinno udobruchać!
— W ręce pana szambelana! Hm! Parole d’honneur! To cale wstędze ujmy nie przynosi!...
— Widzisz waćpan!... Tedy już się dowiedziałeś o moim orderze?...
— Ba — ba! I o szambelanji i o donacji! Serdecznie gratuluję! Kto, jak szambelan dobrodziej, poniósł tyle ofiar... parole d’honneur!
— Tak, tak! — mruknął pan Anastazy, spozierając podejrzliwie na Boleszę. — Więc mówią już w mieście?!
— Bardzo nawet! Idąc tu, wątpiłem, czy się do mego dobrodzieja docisnę! Przednie wino, wyborowe, kwiatuszek ma — jeszcze dziesięć lat, a, parole d’honneur!!... na ludziby się wyedukowało! Myślałem, że się nie docisnę!...
— Nie przyjmuję nikogo!...
— Słusznie, słusznie — ciżba, pochlebstwa, zawiść, puste wyrazy, a brak tego... jakże się zowie, aha — serca!... Pochwalam to usunięcie się... W takiej chwili z bliskim wypić flaszę cienkusza, to nie mówię!... Et, a co zresztą komu pilno do składania życzeń, ten ma co robić dzisiaj, ma co robić!...
— Jakto?!
— No, bo przecież od samego rana deszcz zaszczytów i nominacji spadł z Zamku na Warszawę!...
— Dostał może kto jeszcze wstęgę?
Bolesza dźwignął niedbale ramionami.
— O wstędze drugiej nie słyszałem...
— O jakichże nominacjach waćpan mówisz?!
— Więc szambelan dobrodziej nie wie o Komisji Rządzącej?!
Pan Anastazy poruszył się niespokojnie.
— Cóż to znów za komisja?!
— Rządząca, panie szambelanie! Czyli miłościwie już panujący imć pan poseł Józef Wybicki w siedmiu osobach!...
— Nie może być! Plotki! Ja nic o tem nie wiem! Marszałek ani wspomniał dzisiaj...
— Cale mi nie dziwno, bo to rzecz znana! Przecież od tygodnia aż swąd szedł z kuchni pana Talleyranda... a dziś jeno dekret ogłoszono. My, z łaski pana Bonapartego imci, Wybicki pierwszy...
— Porzuć waćpan koncepty, mów mi prawdę! Muszę ją znać! Może jeszcze czas! Na Zamek jadę, rzecz przedstawię, zażądam odwołania dekretu! Niebo i ziemię poruszę, bo w tem intryga tkwi!... Podeszli mnie, bez mojej wiedzy uknuli zmowę; może imienia mego użyli! Ani chybi, że użyli! Cóż — mów! Czemu nie mówisz?
Bolesza pogładził ociężale swój szeroki podbródek, pociągnął wina i ozwał się zimno.
— Do mówienia wiele niema! Komisja Rządząca jest i sześć departamentów także jest!...
— Lecz ja... założę protest... urzędu nie przyjmę... z żadnymi imć Wybickimi do czynienia mieć nie chcę!...
— Hm! hm! — odchrząknął z powagą Bolesza. — Rozumiem i dlatego oszczędzono szambelanowi fatygi.
— Któż zasiada, któż?! — badał drżącym głosem pan Anastazy.
— A no, przedewszystkiem luminarz Rzeczypospolitej, imć pan Józef Wybicki — zaczął z komiczną powagą Bolesza, chyląc głowę przy wymawianiu nazwiska „Wybicki“.
— Dalej, któż dalej?...
— Imć pan Ludwik Gutakowski, bo nic się bez niego stać nie może, Potocki Stanisław, mały braciszek wielkiego pana Ignacego, Bieliński Piotruś i Działyński, a ponad nimi perła nad perłami, Małachowski!
— Nie może być... nie może być! — szeptał z wysiłkiem pan Anastazy.
— Owóż, niestety i jest, stało się! Dziś wieczorem na teatrze dajemy wyraz dziękczynienia solennego. Osiński z Elsnerem i Plerszem wykoncypowali Andromedę i Perseusza! Cesarz jegomość zapowiedział się niezawodnie z całą paradą... Ale, Kochanowski został prezesem administracji, graf Ossoliński na głowę trybunału przeznaczony, Breza już jest bez mała ministrem, Zajączek wziął dyrekcję poczt, Anetce Tyszkiewiczównie dostał się pan Flahaut, Nakwaski na nowomodny urząd prefekta warszawskiego kroi, pod Blachą gwałt okrutny bo „Pepi“ nawet legji nie odebrał... chociaż podobno sam książę Bergu....
Bolesza spojrzał na pana Anastazego i urwał nagle.
— Imć pan szambelan dobrodziej może nie rad...
— Mów waćpan, chcę wiedzieć! — wykrztusił z wysiłkiem Pan Anastazy.
— Kiedy bo niema więcej o czem! Jak na jeden dzień to chyba dosyć! Larum w mieście, nowi potentaci wizytują się, kłaniają się do pasa kamerdynerom cesarskim, obiecują bliźnim złote góry. No no i tak, — phi parole d’honneur... żyję krócej od Piotrusia Bielińskiego, co cztery panowania oglądał, lecz widziałem już rozmaite nowe miotły! Rebelja znów się, szambelanie dobrodzieju, dorwała władzy i cóż, trząść będzie!... Tak — tak!... A my — cóż? Chyba kupę zebrać i samotrzeć veto skrzeczeć! Co! Parole d’honneur, myśl godna zastanowienia!... No, szambelanie! Bo tamte urzędy to jeszcze trochę na pstrym koniu prusackim jeżdżą — a wstążeczka zostanie i fraczek szambelański także — chyba, że Bonapartową mość gdzie usieką!
Bolesza parsknął serdecznym śmiechem, rad z własnych konceptów.
Pan Anastazy milczał, zasunąwszy podbródek w jedwabną chustkę i zapatrzywszy się melancholijnie w jakąś dal.
Boleszy to milczenie nie podobało się, pociągnął mocniej z kieliszka, skrzywił się i przymrużywszy oczy, uderzył zlekka szambelana po kolanie.
— Et, dobrodzieju mój, kręć głową, jak chcesz, a powiedzieć sobie możemy, że z nami finis! Żyło się, a teraz trzeba się wynosić do dawnej kompanji! A narzekać niema co, toć były czasy!... Pamięta szambelan Rózię?!... Albo instalację waszmościną na starostwo wareckie, służba lepszy poczęstunek miała, niż ja w tej chwili!... Tak, szambelansiu, parole d’honneur, a wstążeczkę taką godziłoby się uczcić... U Małachowskiego aż huczy od rana, pół Krakowskiego Przedmieścia zagrodzili pojazdami!...
Pan Anastazy drgnął, powstał gwałtownie z fotela. Z ust zaczęły mu się zrywać wyrazy bezładne, czasem trudne do pochwycenia.
Bolesza cmoktał obojętnie wino i dogadywał.
— Krętacze?! — „Podeszli“ — powiada szambelan dobrodziej!? No! — no! Tak ostrobym nie następował! Imć Wybicki głowę ma nie od parady! Ponoć monsieur „Buonaparte“ oficerzątkiem był, jak on w nim korony się dowąchał! Ci nos!... Mój chyba zgoła do maluczkich nie należy... a przecież takowego przeczucia nie miał! Hę!... Pewnie, pewnie, człowiekowi markotno musi być, że w tyle pozostał, lecz co z nas dwojga, ja chyba więcej pokrzywdzony! Niech tam, rankoru nie mam, bom całe życie z zaszczytów kwitował... Choć mi się należało bodaj starostwo!! Jakie pół miljonika donacji — hm — to jeszczebym wziął, bo co wstążeczka talia mnie nie nęci! Ale co szambelanowi dobrodziejowi, to idzie...
Pan Anastazy splunął z obrzydzeniem.
— Nie chcę wstęgi żadnej, nie potrzebuję!
Bolesza roześmiał się pobłażliwie.
— No, ale kiedy dali, trzeba cierpieć!... Parole d’honnear, trzeba!
Pan Anastazy zatrząsł się, zacisnął kościste palce na czerwonej wstędze, zerwał ją z szyi i na ziemię rzucił.
— Nie chcę wstęgi! Nic nie chcę! Walewski obejdzie się bez łaski tego... tego... samozwańca! Rozumiesz acan! Woli z Dąbrowszczykami, z Małachowszczyzną, niech się ich trzyma, a odemnie wara! Kolumna-Walewski jeszcze tak nisko nie upadł, by się — o łaski takiego ubiegał!... Mnie donację, szambelanję!? Niech ją sobie zachowa! Tak. Gdzie te instrumenty?! Są! Oto mój respons!...
Pan Anastazy rzucił się do biurka, na którem leżały zwinięte dyplomy i jął je drzeć na kawałki, rwać i deptać.
— Tu miejsce dla napoleońskiej miłości! Taki śmie rozdawać tytuły; samby się z uczciwego indygenatu nie umiał wyemitować!... Dosyć tego!... Do antykamery nie wpuszczę, słyszeć nie chcę!
— Szambelanie dobrodzieju! — próbował uspokoić Bolesza. — Na co tak porywczo!? Donacyjka... nie do pogardzenia... a przy zabiegliwości pani szambelanowej dobrodziejki...
Pan Anastazy zakrztusił się.
— Oho! Jeżeli pani szambelanowa dobrodziejka będzie chciała...
Szambelan zadzwonił gwałtownie. Dwóch pokojowców wbiegło do komnaty. Pan Anastazy odetchnął z trudem.
— Kolebkę natychmiast wysłać do pałacu pod Blachę! Przywieźć panią!... Niech Domagalski jedzie! Powiedzieć, że ja tego żądam! Odszukać mi Baptystę!... Wody!... Ruszać mi natychmiast...
Pokojowcy umknęli coprędzej. Pan Anastazy padł na fotel, krztusząc się i dysząc ciężko.
Bolesza pokiwał znacząco głową.
— Ogień, grom, piorun!... Szambelansiu drogi, parole d’honneur daruj poufałość, lecz chyba ze trzy mendle lat się znamy!... Na co tak gorąco!... Ot — zdawałoby się, że wam idzie bardzo o tego Napoleonka!? Najlepiej machnąć ręką, jak ja — bierz licho, co swoje! Rebelja rządzi — dla Boleszy niema miejsca!? Tiek — te! parole d’honneur, powiedziałem, jeżeli imć pan Szczęsny sprawy nie ocalił, to już nikt jej nie uratuje!...
— Mnie — mnie wszystko jedno! Żona wróci... i... dziś... natychmiast... wyjeżdżam!
— Tak?! Proszę... Dokąd?
— Do Walewic, a potem do Wiednia, do Peterburka, wszystko jedno dokąd!...
— Wola wasza, szambelanie dobrodzieju... tylko jabym się jeszcze namyślił, jabym poczekał!...
— Acan masz strawny żołądek!
— Może. Oczywiste dokumentum, że tego cienkusza piję!...
— Mój Bolesza, nie bierz do siebie, ale ty nie rozumiesz! Wyjrzyj, proszę, czy kolebka już wyjechała!
Bolesza podszedł do okna, rzucił okiem na ulicę i odpowiedział obojętnie.
— Ba! nawet już wraca!
— Już, tak prędko! Niepodobna!
— Wraca! Zajechała!... Ale, pani, zdaje się, niema!...
Pan Anastazy zwrócił głowę ku drzwiom. W kilka sekund stanął w nich hajduk.
— Gdzie pani?!
— Powiedzieli...
— Byłeś w pałacu?...
— Byłem, jaśnie oświecony...
— Mówiłeś pani?!
— Nie dopuścili mnie!... Marszałek pani hrabiny kazał powiedzieć, że jaśnie oświecona pani nie może przyjechać...
— Co?! Nie może! Szubę dla mnie!... Szukać Baptysty!... Jadę sam!... Szubę!...
Szambelan trzęsąc się i chwiejąc, podniósł się z fotela i zmierzał ku drzwiom. Bolesza zastąpił mu drogę.
— Pozwól, kochany szambelanie, parole d’honneur, czy warto?!
— Muszę — muszę!... Tego nadto!...
— Hm, może! — rzekł sucho Bolesza, nie usuwając się z miejsca. — Ale szambelan nie pojedziesz!...
— Oszalałeś acan?!
— Bo... pod Blachę cię nie puszczą!...
— Kto mnie nie puści!
— No, choćby ja!... Szambelan jesteś wzburzony, a pani szambelanowa dobrodziejka cierpiąca...
— Acanowi nic do tego!
— Takby się należało spodziewać, a jednak ponieważ mam ochotę napocząć drugą, lepszą flaszę, więc powinność gospodarska niewoli...
Pan Anastazy spojrzał osłupiały na bezczelnie uśmiechniętą twarz Boleszy.
— Acan jesteś niespełna rozumu!...
— O tem potem! A teraz, parole d’honneur, siadaj sobie szambelan! Bo... będę musiał być niegrzecznym!...
Pan Anastazy rękę wyciągnął do dzwonka, lecz Bolesza uprzedził go.
— Pozwól, kochany mości Anastazy!... Może jeszcze raz zadzwonić!?
Szambelan nie zdołał odpowiedzieć, gdy w komnacie stanęło czterech żandarmów cesarskich.
— Jak się imć panu Anastazemu podoba ta maskarada!? Owóż dla porządku deklaruję urzędowość mojej czołobitności! A nadto śmiem uprzedzić, że mam rozkaz zatrzymania cię w domu!
— Bolesza, bo cię każę...
— No, no, siadaj! — mruknął brutalnie stary kompan, popychając pana Anastazego ku siedzeniu. — Tak, siadaj i słuchaj, pamiętając, że dla waści nazywam się kawalerem de Bolesza, że szambelanowałem tak samo, jak i waszmość, że mi się z fortunki okroiło, to pewnie, bo takimi fusami gości nie raczyłem, parole d’honneur! Nie sap, nie zgrzytaj, bo nie masz czem i akkomoduj się! O awanturach nie myśl, bo pani szambelanowa niema czasu! Widzisz tych drabów?! Mam takich mendel na zawołanie! Chcesz, posłuchaj mojej rady?! Proś o rozwód — bądź galantem!
Pan Anastazy trząsł się na fotelu, dygotał, spazmatycznie chwytając powietrze wpół rozchylonemi ustami.
Bolesza podniósł się flegmatycznie, wyprawił żandarmów, zawołał na hajduka, kazał mu podać wody szambelanowi, zaczem ozwał się spokojnie.
— Ulżyło waćpanu!?... Będziesz rozsądnym, no to ci wyłożę!?... Hę!?
Pan Anastazy kiwnął głową z wysiłkiem.
— No przecie! Boć do pioruna, Bolesza nie był nigdy ani zbójem, ani oczajduszą! Krzywdy waszej nie chcę, ale parole d’honneur, rzetelnego dobra! Tylko, że waćpan mej życzliwości nie rozumiesz, ani swojej fortuny! Co długo mówić, cesarz jegomość zakochany po uszy w szambelanowej! Więc niema z kim wojować, brać co dają, przymówić się o więcej, a Boleszy postawić uczciwą flaszę...
— Nie chcę, za nic!...
— Te — te! A gdzie zastanowienie! Jak się waćpanu mierzyć!... Ba, przykro ci takiej żoneczki się wyzbywać!... Nie neguję. Lecz inaczej być nie mogło. Pamiętasz, jakżeś to broił!? Hę! Ba — ba! A kto się nawet jeszcze do ostatka lampartował! A włoszka Chiarini z „konnych heców?!“ Pamiętasz, szambelansiu, jakżeś na prześcigi szedł z bursztówką-Potockim, Roztworowskim-przylepką, z Białopiotrowiczem, Ostrowszczykami, Friebesem i Rautenstrauchem!? A konie tarantowate dla niej, coś ze stepów sprowadzał? A ileś pantofelków wina, parole d’honneur, nie takiej lury, wypił! Hę! A pamiętasz marszałkowę Szwejkowską od czarciej laski?! Nie próżnowało się? A ta twoja Małgosia Sitkówna! No — no! Wypominać ci więcej nie będę, bom nie kronika, jeno tą drogą idę do racji, że na ciebie kolej przyszła! Zachciało ci się młodej żony — phi, sic transit, parole d’honneur! Gdybyś się jeszcze w przeręblu kąpał, jak Kurtz, to możebyś czerstwość chamską zachował, ale chciałeś, masz! Błogosław losy, że ci przynajmniej nielada Adonisa zesłały i gódź się z nimi!... Stało się! Wiem, wiem, marzyły ci się, Bóg wie, jakie projekty, jagoda po świętym Marcinie, parole d’honneur! Niema złego! Miałeś jeno kłopot z szambelanową! Uspokoisz się, wykrztusisz i do pory swojej przyjdziesz! Masz tedy całą rzetelną prawdę.
— Łotry — szelmy!...
— Owszem, owszem, parole d’honneur, to ulży!...
— Nie pozwolę na rozwód! Nie dopuszczę! Do klasztoru wyprawię!
Bolesza obciągnął na pękatej swej figurce zaciśniętą kamizelkę i, otrzepując ją starannie palcami, odrzekł spokojnie.
— Kochany panie Anastazy, toć zezwoliłeś sam, podpisałeś deklarację do rozwodu...
— Ja... ja podpisałem!!?
Parole d’honneur, widziałem! Nie tylko podpis, ale i kółeczko loco sigili postawione!...
— Fałsz!
— I znów argument! Et — szambelansiu, zapomniałeś już jak się to robi?! Twój podpis i zgoda jest, oświadczenie pani szambelanowej także, papiery pójdą, gdzie trzeba i finis! Przykro mi, iż ci to muszę dopiero wykładać, ale cóż, na mnie wypadło! Parole d’honneur, gdyby mi kto tydzień temu powiedział, że otrzymam nominację na niańkę kochanego szambelana, tobym go chyba wyzwał! Nic, szambelansiu, źle ci nie będzie! Dzbański poczciwy na moich rękach stężał! Piwniczkę masz, szafarz, słyszałem, zjechał, wysapiesz się, no i minie!
Twarz pana Anastazego przybrała trupio zielony kolor, ostatkiem sił wspierał się rękoma na poręczach fotelu.
— Bolesza! — rzekł cicho pan Anastazy. — Poślij po Ksawerego, jadę dziś, zaraz, do Walewic! Nie chcę wiedzieć o niczem, nie chcę znać... Wracam!... Niewdzięczna! Żmiję wychowałem, przygarnąłem! Ksaweremu podyktuję pisanie do niej, niech czyni, co jej się podoba!... Nasłali cię na mnie!... Z Ksawerym muszę się widzieć!...
— Hm — hm! To będzie trudno! Chyba za parę dni!...
— Dziś wracam do Walewic!
— A cóż tam pilnego, niema gwałtu! Ziąb od kilku dni, trenów wojskowych na drogach tyle, że ani przejechać!...
— Wracam! — upierał się pan Anastazy drżącym głosem. — Tu dla mnie niema miejsca, Ksawerego przyzwij do mnie, wydam mu dyspozycje... Bolesza! Słyszysz! Pomnij na dawną zażyłość!... Muszę wracać! Słaby jestem!... Znać nie chcę nikogo, słyszeć o niczem! Podeszli mnie, sam widzisz, nasłali jeszcze ciebie!... Mój Bolesza... nawet ciebie!...
Bolesza odchrząknął z komiczną powagą i wyciągnął rękę z tabakierką do szambelana.
— Hm! Kiedy mi, kochany panie Anastazy, tak do serca mówisz... Może tabaczki! Przednia! Od bernardynów ją biorę... Hm! Owóż odpowiadam szczerze, bez ogródki, jak rodzonemu! Jak znajomkowi najbliższemu!.. Ani myśli!... Imć pan Ksawery przyjdzie za kilka dni, teraz, teraz nawet czasu niema, bo jak okazję opuści, to parole d’honneur, na koszu zostanie i urzędzik mu przeleci koło nosa!... Lecz co z Walewicami, trzeba zaczekać!!...
— Jakto! Więźniem jestem!?... Przecież ja sam tylko... nikogo niewolić nie będę!... Nawetbym, choćby chcieli, nie przyjął!... Żeby wróciła, psamibym wyszczuł!... Wypędził!... Niech mi się na oczy nie pokazuje!
Głos pana Anastazego przeszedł w złowrogi chrobot. Na ustach piana mu wystąpiła. Bolesza westchnął.
— Otóż właśnie Hic jacel lepus!... W tem rzecz!... Waćpanem może sprawiedliwość jakaś potrząsa, może cale słuszny rankor nurtuje, a tu przecież imię świetnością jaśniejące, indygenat rzymski bez mała, ród znakomity!... Trzeba go od złych jęzorów chronić, trzeba mu pozór winny zachować, a przystojności nie tknąć!
— Co ty... ty... najmito... pachołku... będziesz mnie, Kolumna-Walewskiemu nauki dawał!? — wrzasnął szambelan, dźwigając się na fotelu.
Bolesza zarechotał szyderczo.
— Jakbyś wiedział, szambelansiu, jakbyś wiedział, parole d’honneur! Zostaniesz tu, wydobrzejesz, a dopiero, jak ci kolera minie, wrócisz do Walewic! Chełpisz się dworu znajomością, a jesteś zgoła prostakiem, nie wiesz, że skoro l’empereur jegomość raczył cię takim zaszczycić splendorem, to jeżeli na pokoje zamkowe iść dziękować za przystojne nie masz, to już mu tobołami podróżnymi i sepecikami łyskać po mieście, na uciechę gawiedzi, nie będziesz, jeno poczekasz dyskretnie, a jak czas przyjdzie, pojedziesz sobie... Sam cię nawet dla bezpieczeństwa odwiozę!...
— Łotr — łotr! Obwieś — jęczał z wściekłości szambelan.
Bolesza nachmurzył się. W oczach zabłysły mu skry gniewu. Na pokojowca zakrzyknął i rozkazał mu prowadzić pana Anastazego do łóżka. A gdy pokojowiec ociągał się ze spełnieniem rozkazu, Bolesza żandarmami zagroził.
Szambelan próbował stawiać opór, wzywał służbę, to słabł na duchu i paktował z Boleszą, to znów wpadał w pasję, groził, złorzeczył i chciał siłą uwolnić się z pod narzuconej mu opieki.
Bolesza atoli nie dał się ugiąć.
Żandarmerja strzegła pilnie wszystkich wejść, bez zezwolenia Boleszy żadnemu pachołkowi nie pozwalała na krok oddalić się z pałacu.
Pan Anastazy był odciętym od świata. Przybywających do niego gości przyjmował Bolesza i odprawiał zapewnieniem, że imć pan Walewski jest z żoną na przyjęciu u księżnej siostry, u pani oboźnej lub u Talleyranda.
Goście z niedowierzaniem poglądali na Boleszę, po kilkakroć prosili o wyrażenie szambelaństwu najżywszych komplementów i atencyj, i odjeżdżali, uśmiechając się domyślnie.
Szambelan tymczasem trwał w paroksyzmie febry, połączonej z niedającem się opisać rozdrażnieniem. Pod wieczór dopiero uspokoił się. Naszło na pana Anastazego odrętwienie, znieczulenie, głuchota, z której ani gawędy Baptysty, ani ironiczne uwagi rządzącego się w pałacu imć Boleszy nie mogły go wyprowadzić.
Pan Anastazy milczał uporczywie, nie skarżył się ani na darcie, w nogach, ani na strzykanie za uchem, nie utyskiwał, nie wyrzekał. Milczeniu szambelana odpowiadała pustka, głusza, która przejmować zaczęła komnaty pałacu Kolumna-Walewskiego, a którą ledwie przerywały szepty, a domysły służby, miarowe kroki warty i cichy rechot zabawiającego się kieliszkiem kawalera de Boleszy.
Gdy tak pałac Walewskich posępniał, chmurniał w cieniach nocy, mieszkanie pani de Vauban pod Blachą od wczesnego rana wrzało niepamiętnym ruchem, ożywieniem. Rozpoczęła je gromada kozaków, strzelców, a pokojowców z listami i kunsztownie zdobionymi bilecikami.
Do południa blisko trwał ten nieustanny korowód sług, nadciągających pieszo, konno, cisnących się do kuchennego podjazdu, wystających po sieniach, gankach i stopniowo wyprawianych z odpowiedziami.
Po tym korowodzie nastąpiła defilada pojazdów. Defilada nieustanna, a różnorodna. Więc gdy jedne pojazdy, jak naprzykład księżnej Jabłonowskiej, już do godziny drugiej zdołały po raz trzeci, czwarty lub piąty zatoczyć się, wyrzucić z siebie gości, a potem zabrać ich po pewnym czasie, ruszyć w głąb miasta i znów powrócić, drugie ukazywały się tylko raz jeden na chwilę, na doręczenie marszałkowi dworu hrabiny złoconych kart, trzecie wystawały znów z pobliżu całemi godzinami, wyciągając się w równe łańcuchy i czekając, póki ich zawołanie forysia przed podjazd nie wezwie.
Salony pani de Vauban roiły się.
Fryne Czosnowska z panią Moszyńską pospołu czyniły honory domu, zabawiały gości, sumitowały gospodynię, która zjawiała się tylko wówczas, gdy kamerdyner, strażujący u wejścia do bocznych pokoi, zwiastował jej przybycie znaczniejszej osoby.
Wówczas pani de Vauban wchodziła do salonów długim, powłóczystym krokiem, stroiła usta do smętnego uśmiechu, a głosowi nadawała ton cichy, pełen tajemniczości.
Przedmiotem rozmów były ogłoszone świeżo nominacje członków Komisji Rządzącej, o nich się tylko mówiło, nimi tylko zajmowano, przeplatając rozmowę wróżbami o świetności zapowiedzianego w teatrze przedstawienia, o „dziele“, które powinno porwać cesarza, o subtelności alegorji w Andromedzie, o cale pięknej muzyce Elsnera, o wspaniałości wierszów Osińskiego, o podniosłej odzie, w której nawet Koźmian talenta swe stopił, słowem, mówiono o wszystkiem, co zajmowało towarzystwo, co było zawołaniem dnia.
Mimo atoli te wszystkie interesujące szczegóły, mimo niewyczerpany pozornie temat do snucia wniosków z dekretu Napoleona, z nominacji, z olśniewania Warszawy cesarskim majestatem, cesarską łaskawością i cesarskiem życiem, w salonie pani de Vauban rozmowa rwała się raz po raz, przechodziła w szepty, ograniczała się do błyskawicznie wymownych spojrzeń, a bezładem swoim, brakiem ciągłości budziła mimo woli przypuszczenie, że ludzie ci o czem innem myślą niż mówią.
Ukazanie się pani de Vauban za każdym razem dobywało całe towarzystwo z ociężałości, z nieszczerego ożywienia. Panie kupiły się dookoła gospodyni, panowie cisnęli się do powitań, wszyscy zapierali oddech w piersiach, ilekroć hrabina zaczynała mówić. Gdy zaś rzuciła jaki frazes, jeszcze trwała głęboka cisza, jeszcze w powietrzu ważył się znak zapytania, nadzieja, że przecież coś powie.
Pani de Vauban atoli ani wyrazu nadto nie powiedziała, choć równocześnie i ruchem, i grymasem w kącie ust, i przestankowaniem w najprostszem zdaniu podkreślała, że nosi w sobie wielką tajemnicę, że radaby każdemu z obecnych jej udzielić, ale że musi uszanować jej wielkość, jej świętość.
Jeżeli jednak pani de Vauban w roli sfinksa była nieporównaną, a każdym ruchem ręki, każdem spojrzeniem umiała potęgować zainteresowanie, to znów księżna Jabłonowska rozpalała ciekawość, najwstrzemięźliwszych, najzimniejszych przyprawiała o niepokój, o wykrzykniki podziwu.
Księżna tak samo, jak i pani de Vauban, unikała rozmów, wymijała pytania, i ledwie, że przesuwała się przez salony, ledwie że odpowiadała na „dygi“ dam i czołobitne ukłony panów, a przecież umiała rozrzucać słówka nic nie znaczące na pozór, błahe, niewinne i słówkami temi utrzymywać gości pani de Vauban w niesłabnącem napięciu.
Od czasu do czasu pani Moszyńska, która usiłowała dostroić się do tonu swych przyjaciółek i przyjęte na siebie obowiązki gospodyń z godnością, odpowiadającą chwili, wypełnić, zabiegała drogę księżnie i zarzucała ją pytaniami. Lecz, miast odpowiedzi, odbierała uścisk ręki i gorące zapewnienie.
— Ileżbym dała za to, żeby mi wolno było mówić!...
— Rozumiem... sądzę wszakże, iż ze mną...
— Niema tajemnic!... Niema sekretów, jest tylko obawa wzruszenia... Dwa razy miałam „sapkę“...
— Więc szambelanowa jest tutaj... jeszcze...
— Moja najdroższa... jest tam, gdzie marzyć nie mogła!...
— A zatem cesarz!?...
— Nie wiem, nie widziałam go „już“ od dwóch godzin!
— Od... dwóch godzin!? — szeptała ze zdumieniem pani Moszyńska, ale nim zdołała ogarnąć doniosłość tej odpowiedzi, księżna już nikła w głębi apartamentów hrabiny.
Półsłówka te nie rozwiązywały bynajmniej zagadki, wystarczyły atoli w zupełności do zrodzenia mnóstwa pogłosek, plotek, anegdot i opowieści, których głównemi osobami była pani Walewska i Napoleon, a drugorzędnemi kawaler de Gorajski, pan Anastazy, marszałek Duroc, mameluk Rustan i książę Bassano.
Więc gdy jedni zapewniali z całem przekonaniem, że pani Walewska od wczoraj nie ruszyła się z pałacu na Długiej, drudzy zaprzysięgali, iż mieszka, tuż obok pałacu pod Blachą; tu, świadoma rzeczy dama zwierzała się pod pieczęcią tajemnicy, że wczoraj, mimo mgły nocnej, stwierdzono wycieczkę cesarza incognito, że nawet służba zaalarmowaną była zniknięciem Napoleona, że ledwie nad ranem rozesłani po mieście adjutanci spotkali go na Miodowej idącego piechotą; — owdzie, słynący z orjentowania się kawaler z sarkastycznym uśmiechem opowiadał o kłopotach mameluka Rustana, któremu do obowiązków lokaja, przybyły niespodziewanie obowiązki panny służącej. Nawet ktoś z Komisji Rządzącej nie mógł oprzeć się zaraźliwej atmosferze plotki i z całą powagą snuł wnioski z niezwykłego roztargnienia cesarskiego, postrzeżonego rano, na przyjęciu nowomianowanych członków rządu.
W tej gorączkowej pracy nad rozwiązaniem tajemnicy brali udział i przedstawiciele dworu francuskiego i sztabowcy i urzędnicy wojskowi i generałowie, marszałkowie, książęta i kandydaci do tronów i gronostajów. Z tą wszakże różnicą, że gdy towarzystwo warszawskie w przeważnej części usilnie starało się o nadanie historji sentymentu cesarskiego skandaliczno epizodycznego charakteru, Francuzi, z pełną doświadczenia wstrzemięźliwością, zachowywali się wyczekująco, poprzestając na starannem zbieraniu wszystkich szczegółów, mogących rzucić jakoweś światło na życie i upodobania szambelanowej.
Pomiędzy Francuzami byli tacy, którzy może umieliby powiedzieć niejedno o intencjach cesarskich, a bodaj zagadkę rozwiązać, lecz jedni, jak Talleyrand, unikali pytań, drudzy, jak Bassano, milczeli za lada zwrotem ku pani Walewskiej, trzeci nakoniec, jak Duroc, rozporządzali nie przebranym zapasem dowcipnych wykrętów. Temu ostatniemu atoli zagroził nie na żarty spisek, uknuty przez panie Sobolewską, Łubieńską i Anetkę „Tyszkiewiczównę“. Damy postanowiły całą siłą swych niepospolitych wdzięków i nadzwyczaj wyostrzonych języczków natrzeć na marszałka dworu. Jakoż Duroc ani się spostrzegł, gdy otoczono go i wciągnięto na śliskie tory rozmowy. Marszałek wił się w uśmiechach, zasłaniał frazesami, odwracał aluzje, mimo całą swą zręczność, nie zdetonował Anetki.
— Panie marszałku — rzekła śmiało Tyszkiewiczówna — dlaczego unikasz rozmowy o tem, co nas wszystkich najwięcej obchodzi!
— Unikam! — odparł swobodnie Duroc. — Ale przecież pani dotąd słówkiem nie wspomniała o Komisji Rządzącej!...
— Bo nie o niej chcę mówić!
— Więc pani uważa...
— Że jesteśmy w konstelacji Ludwików, a tem samem wschodzących gwiazd!...
— Parol, że nie mam wyobrażenia o astronomji!...
— Lecz niepodobna, abyś, panie marszałku, zaprzeczał jej istnienia!...
— Ja też tylko stwierdzam moją nieświadomość!
— Nawet wówczas, gdybym chciała ubolewać nad nieobecnością szambelanowej Walewskiej?...
— Nawet! — odrzekł oschle Duroc.
— Po tak kategorycznej odpowiedzi powinnabym kapitulować, lecz doprawdy nie posiadam zdolności fortecy ulmskiej, która podobno poddała się wczoraj bez wystrzału!...
— Ulmska forteca!? — powtórzył machinalnie marszałek, nie rozumiejąc zjadliwości konceptu Anetki.
— Ależ tak, panie marszałku! — zapewniała z komiczną powagą Anetka. — Kapitulowała bez wystrzału, na pierwsze wezwanie wywiesiła białą chorągiew! Słowem, nowy sukces! Aż dziwno, że generał Gouvion nie zarządził wiwatowego strzelania! Kostusia Łubieńska zapewnia, że to dlatego, iż pan szambelan Walewski dostał nietylko legję, ale i paroksyzmu febry... wskutek czego... wiwaty mogłyby mu zaszkodzić na zdrowiu!...
Panie Sobolewska i Konstancja Łubieńska wybuchnęły serdecznym śmiechem.
Duroc odzyskał panowanie nad sobą.
— Niesłusznie pani obniżasz obronność fortecy ulmskiej!
— Zaznaczam tylko szybkość kapitulacji!
— Wobec przewagi naszej! Zapomina pani, że są forteczki, które daremnie chciałyby mieć okazję do poddania się!... Daremnie, bo nikt na nie uwagi nie zwraca!
Anetka poczerwieniała.
— Chciał pan powiedzieć, że nie dają do siebie przystępu!
— Przeciwnie! Tylko, że gdy dla zagarnięcia takiego Ulmu potrzeba nielada sił, nielada wodza — z taką fortęczką nawet dałby sobie radę choćby, naprzykład, adjutant księcia Bergu... pan de Flahaut!...
Na ten śmiały zwrot Duroca, Anetka zmieszała się, straciła grunt pod nogami. Przymówka była za wyraźna, zanadto dotykalna. Marszałek przybrał tymczasem swą zwykłą dworską uprzejmość i skierował bezpowrotnie rozmowę na inny przedmiot.
Z rozmowy tej atoli koncept o fortecy ulmskiej został, obiegł gości pani de Vauban i wydostał się na miasto.
Nad wieczorem salony pani de Vauban zaczęły się opróżniać, towarzystwo żegnało się, aby za kilka godzin spotkać się na galowem przedstawieniu w teatrze.
Pani Moszyńska z Fryną, po zamienieniu niezliczonej ilości uścisków i pożegnalnych wynurzeń, pozostały nareszcie same.
Fryne rzuciła się niedbale na kanapkę w rogu buduaru i westchnęła.
Pani Moszyńska skrzywiła się.
— Trzeba zawiadomić Vaubankę, już pewno nikt nie nadejdzie...
— Jak pani uważa! Jestem wyczerpana!... Już mi słów brakło... tyle godzin powtarzać jedno i toż samo!... O niczem przecież nie mówiono tylko ciągle o niej... Jaka ona musi być szczęśliwa!...
— Pewnie, szczęśliwa! — przyświadczyła oschle pani Moszyńska. — Bo nawet nie wiadomo, skąd do tego sukcesu przyszła!... Idę do hrabiny!
Pani Moszyńska skierowała się ku drzwiom, lecz w tejże samej chwili na progu ukazała się pani de Vauban.
— Rozjechali się? — rzekła niedbale pani de Vauban.
— Czas był największy! Upadałyśmy z Fryną! Brakło już konceptu!... Co za ciekawość!... Wierz mi, Henrjetko... musiałam się silić! Jakże się miewa?!...
— Kto taki!?
— Jesteś nieznośnie skryta, wszak przedemną nie potrzebujesz się maskować... chyba zasłużyłam sobie na zaufanie... i twoje i szambelanowej!
— Ależ tak, bez wątpienia! Lecz cóż ci mam powiedzieć!?... Będziesz dzisiaj na galowem przedstawieniu, więc ją zobaczysz!
— Więc pani Walewska...
— Wybiera się niezawodnie! Miałam przed godziną wiadomości!
— Mówiono jednak, że doktór Corvisart...
— Ach! Czego dziś nie mówiono! Byłaś sama świadkiem!... Na teatrze sama osądzisz!...
— A zatem i ty, przybędziesz!?
— Muszę! Choć, sama rozumiesz, ile po tem umęczeniu..
Pani Moszyńska nie słuchała już dalszych słów pani de Vauban, raz jeszcze upewniła się co do teatru, zaklęła się, że zawsze jest gotowa do poświęcenia się dla najdroższej Henrjetki, wtrąciła znacząco, iż nie takiego spodziewała się stanowiska dla męża, ucałowała hałaśliwie i Frynę i panią de Vauban, i odjechała.
Hrabina, po oddaleniu się pani Moszyńskiej, uśmiechnęła się do samej siebie. Fryna poruszyła się ociężale na kanapce.
— Więc ona doprawdy jedzie?! Może ma zaproszenie do loży cesarskiej.
Pani de Vauban wzruszyła pobłażliwie ramionami.
— Co za przypuszczenie! Musiałam się pozbyć Moszyńskiej!
Fryna spojrzała z uwielbieniem na swoją mistrzynię.
— Pepi jedzie? — dodała hrabina.
— Ach, czy ja wiem!... Wspominał coś!... Taki bywa teraz nudny!
— Widocznie sama tego chcesz! Zaniedbujesz...
— Z nim czasem tak trudno! Ale, wiesz, oswoić się nie mogę z myślą... o szambelanowej... Zapewne zostanie księżną!?...
Hrabina nic nie odrzekła na tę uwagę...
— Ja myślę, że zostanie!
— Jesteś dziecinna! Pozwól, mam jeszcze księżnę bratowę na głowie!
Hrabina orzeźwiła się nieco aromatyczną wódką, poprawiła machinalnie włosy przed zwierciadłem i wyszła do bocznych komnat, które były do niedawna przedmiotem tylu domysłów.
Tu, na samym wstępie, powitało hrabinę melancholijne zapytanie księżnej.
— Pojechali?
— Oddawna!... Jakże Marjetka?!
— Jednakowo, prosiła mnie o pozostawienie jej w samotności!... Biedne dziecko! O, ty nie uwierzysz, jak mnie to boli!...
Księżna osuszyła oczy chusteczką.
— Kochana księżno, czasem cierpienie jest całem przeznaczeniem człowieka!...
— To prawda!
— Więc jedziesz na widowisko?
— A ty? — zagadnęła podejrzliwie księżna.
— Ja... nie wiem. Marjetki niepodobna samej zostawić!...
— W takim razie i ja zostanę z tobą!... Może potrzebować kogoś z rodziny...
Hrabina zagryzła usta.
— Lecz rozważ, już i tak jej nieobecność da okazję do domysłów!... A cesarz sobie ich nie życzy! Ktoś być powinien bodaj dla utrzymania pozorów.
— W takim razie ty, moja najdroższa, jedź! Ty lepiej będziesz umiała ode mnie, ty łatwiej zapanujesz! Ciebie to wszystko nie obchodzi tak blisko, tak głęboko... Przecież Marjelka jest moją... moją siostrą...
— Właściwie nią być przestała!
— Proszę... Forma światowa, wymagania zwyczajowe nie są w stanie rozerwać, niczego rozwiązać, co uświęcił wzajemny sentyment, co związał Kościół! Tu niema mowy o żadnej nagłej przyjaźni... co niewiadomo skąd, i dlaczego się wzięła!... Radabym bardzo jechać, lecz nie mam prawa!... Obowiązek jeszcze tego poświęcenia żąda ode mnie! Nie wolno mi odstąpić jej ani na chwilę!
— Bodaj narażając tę drogą ci osobę na skutki nieobliczone! Zważ tylko! Pan Anastazy... zachował się... Nie mówmy o tem! Ściany mają uszy! Nawet Bolesza, który jest zręczny może nie zdoła zapobiec wieści... Słowem jego nie będzie, jej także, ciebie, mnie!
— Lecz wszak ty możesz!
— Ani myślę!
Sprzeczka pomiędzy hrabiną a księżną wzmagała się. Żadna z nich nie chciała ustąpić ze strażniczego stanowiska, Prowadzącego do komnaty, zajmowanej przez panią Walewskę; żadna nie chciała pozostawić szambelanowaj na opiece drugiej, a obie równocześnie uznawały potrzebę zajęcia obranej pozycji „na teatrze“, obie pałały ciekawością uczestniczenia w tak świetnem widowisku i obie troszczyły się, aby ludzkie języki nie zachmurzyły pańskiego oblicza.
Po wyczerpaniu wszystkich argumentów, po zupełnem uświadomieniu się, że upory są równosilne, równozbrojne, równoniezwyciężone, księżna z hrabiną wpadły na drogę ustępstw.
— Jedźmy obie! — zaproponowała pani de Vauban.
— Jedźmy — zgodziła się bez wahania księżna. — Ale co będzie z Marjetką?
— Zostanie przy niej Fryna!
Księżna zawahała się, lecz rozważywszy błyskawicznie, że ze strony Czosnowskiej żadne nie zagraża niebezpieczeństwo, bo Fryny, nawet nie stać na najbłahszą przebiegłość, zgodziła się na ten układ.
Pani de Vauban udzieliła Frynie wskazówek, jak ma sobie poczynać w jej nieobecności i, zmieniwszy suknię, udała się z księżną Jabłonowską do jej mieszkania, aby z kolei asystować przy jej strojeniu.
Fryna tymczasem, załatwiwszy się z wydaniem dyspozycji służbie o wieczerzy dla pani Walewskiej i odebrawszy od strzelca wiadomość, że książę Józef gotuje się do teatru, wślizgnęła się cicho do komnaty, zajmowanej przez szambelanowę.
Głusza i półmrok, który powitał Czosnowskę na progu komnaty, zaniepokoił, onieśmielił pupilkę pani de Vauban.
Fryna rzuciła bystre spojrzenie w głąb, dostrzegła panią Walewskę, spoczywającą w fotelu, i, tłumiąc szelest swej powłóczystej sukni, przysunęła się do szambelanowej.
— Czy ja pani się nie naprzykrzam?!
Pani Walewska drgnęła.
— Kto?! A, to pani... nie poznałam!...
— Jakżem szczęśliwa, że mogę być przy tobie... rwałam się od samego rana... nie pozwolili!... Tyle przytem było dziś gości!... Ale, pani pozwoli mi tu zostać?!...
Pani Walewska kiwnęła ociężale głową.
— Dziękuję pani stokrotnie! Jestem dumna z tego! Ale, dlaczego pani taka smutna... Ach, gdybym ja była na miejscu pani... to sama nie wiem!...
Szambelanowa pochyliła głowę.
— Zdaje się pani!
— Jestem pewna! Pomyśleć tylko!... Wszyscy, wszyscy tylko o pani mówią, tylko nią się zajmują... Na własne uszy słyszałam, ileżby dali przed chwilą, żeby cię zobaczyć... żeby... bodaj spojrzeć!... A przytem boją się, drżą... czy zechcesz być dla nich łaskawą, czy raczysz zaszczycić ich uśmiechem!... Słowo daję! Ale pani się nie gniewa na mnie?... Prawda?
— Nie, nie gniewam, tylko proszę, nie mów pani do mnie w ten sposób...
Fryna pokiwała domyślnie głową.
— Rozumiem, jak ja to rozumiem doskonale! Ze mną było to samo zupełnie!... Pamiętam, gdym wróciła z pierwszej schadzki z Pepim... Byłam tak wzruszona, bardzo wzruszona!
— Pani kochasz zawsze księcia?!...
— Sarna nie wiem — chociaż, tak, z największą pewnością!... Tylko jest mi — coprawda — przykro. Pani wie, on taki bywa dziwny! Naraził się już marszałkowi Davoust, zdradził się przed Muratem ze swoich niechęci do cesarza, i teraz niewiadomo... Podobno odsuną go od wszystkiego, nie dopuszczą! A to boli, bardzo boli!... Przytem, już powiem pani całą prawdę... jest, od czasu wejścia Francuzów, zupełnie innym człowiekiem! Zamyślony, albo ironicznie drwiący!... Dawniej miał humor, miał pomysły niezrównanego dowcipu, całe miasto uważało go za wyrocznię tonu, a dziś, pani rozumie, jakby nie ten sam! Nawet Henrjetka narzeka, która nawykła mu wszystko przebaczać!... Ach, a to takie przykre... takie przykre...
Fryna mówiła w ten sposób długo, roztaczała przed panią Walewską cały obraz swych zawodów, a niespełnionych nadziei i z coraz większem przekonaniem wyrażała swe zachwyty nad godnymi zazdrości sukcesami szambelanowej.
Pani Walewska próbowała uniknąć i natrętnych uwag i pytań Fryny, lecz ta, mimo nieustannego zapewniania, że nie śmie dotykać niemiłego dla szambelanowej przedmiotu, że gotowaby raczej umrzeć, niż zadrasnąć tak dobrą i piękną istotę, że wogóle nie jest ciekawą i że pojmuje jej usposobienie, ciągle wracała do tej samej materji.
Szambelanowa traciła już cierpliwość, gdy gadatliwość Fryny przerwało wejście kamerdynera z wiadomością, że przyniesiono pudła dla pani Walewskiej i z zapytaniem, czy je można wnieść do komnaty.
Szambelanowa dała przyzwolenie, sądząc, że to z domu przysłano jej jakieś mogące się jej przydać przedmioty.
Skrzynki wniesiono, ustawiono w rogu komnaty i wręczono pani Walewskiej klucz w zapieczętowanej kopercie.
Szambelanowej na widok skrzynek ścisnęło się serce. Przysłał je Anastazy — bezwątpienia, on! Sam, jak mówiła hrabina, chory... pamiętał o niej, dbał... Od rana prawie dowiadywał się o jej zdrowie, całą gotowalnię jej już kazał przynieść. Corvisarta do niej wyprawił!... A ona nawet nie ma odwagi spojrzeć w oczy mężowi... Za nic nie stanęłaby przed nim teraz... obawiałaby się ust otworzyć! Vaubanka ją ocaliła, upozorowała wszystko, wytłumaczyła mu, przekonała, że musi zostać u niej, pod Blachą, lecz prędzej czy później spotkanie nastąpi!...
Pani Walewska nie kochała męża, były chwile, że ledwie znieść mogła jego obecność, a przecież głos obowiązku, głos sumienia nakazywał jej wybaczać błędy, szanować więzy małżeńskie, ulegać przeznaczeniu. Ciężkie było to przeznaczenie, dola smutna, życie gorzkie, lecz i spokój duszy wielki, bezgraniczny. Aż tego spokoju, tego przeświadczenia krzywdy, zadanej przez los, zabrakło jej nagle, zabrakło bezpowrotnie...
Szambelanowa westchnęła i zacisnęła kurczowo ręce.
Czosnowska roześmiała się cicho.
— To już bodaj trzecia posyłka od rana! Pan szambelan musi być okrutny nudziarz! Wie pani, Kostusia Łubieńska słów nie miała dla pani za jej świętą cierpliwość!... I nie ona jedna!
— Niech pani będzie tak dobra otworzyć skrzynkę... tam pewno muszą być chustki! — rzekła pani Walewska nie odpowiadając na pytanie.
Fryne rozerwała ociężale podaną jej kopertę z kluczem, nie zwróciła uwagi na ćwiartkę papieru, która wypadła z koperty i podeszła do skrzynek.
— Którą otworzyć?!
— Nie wiem!
Czosnowska przekręciła klucz w zaniku i podniosła wieko.
— Chyba pan szambelan sam układać musiał!... Ale tu same puzderka!... Ach! co za prześliczna kolja!...
Pani Walewska wzruszyła ramionami, będąc przekonaną, że mąż musiał jej przysłać brylanty rodzinne.
— Jakie ognie! Jakże grają kolorami...
— Ach, zostaw ją pani! Nie pojmuję, co za myśl miał Anastazy!... Chustki pewnie są w drugiej, lecz niech pani się nie trudzi, zadzwonię na pokojową...
— Cóż znowu — zaprotestowała Fryna z żalem, zamykając wieko skrzyneczki i zabierając się do drugiej. — Zaraz otworzę! Chociaż i tu, zdaje się, niema chustek, znów puzderka!
— Jakto?!
— Druga kolja... szmaragdowa!...
— Chyba się pani zdaje!
Fryna jęła pospiesznie oglądać zawartość puzderek.
— Trzecia kolja z rubinów!... Djadem perłowy!... Boże! Jakie to bogactwa same... Kolczyki weneckie... a tu same bransolety... Kute!... aż się w oczach ćmi.. Pierścionki!... Flakony złote!...
Pani Walewska dźwignęła się na fotelu.
— Co pani? Nie może być!...
Czosnowska drżącemi rękoma roztwierała puzderka, nie słysząc napomnień szambelanowej.
— Jakież to misterne!... Taki ogromny brylant w zapince!... Szyldkret w złoto oprawny!... Topazy... Ach, co za kubeczki! Zwierciadło! Cała gotowalnia!... Jak żyję nie widziałam... skarb! I to pani wszystko ma... mój Boże, Boże!!...
Szambelanowa, poruszona słowami Fryny, zbliżyła się do skrzyneczek. Łuny drogich kamieni, złota i srebra uderzyły panią Walewskę.
— To nie moje! Skąd się to wzięło?...
— Wspaniałe, niezrównane! — Wyśnićbym równie pięknych nie umiała! Albo ten medaljon! Otwiera się... patrz pani... minjatura!
— Czyja, pozwól pani!
— Cesarz! Jakże pięknie oddany!... Proszę, zobacz pani sama!
Szambelanowa rzuciła okiem na minjaturę, Fryna nie zwróciła uwagi na pomieszanie pani Walewskiej i z gorączkową ciekawością pochyliła się nad pierwszą ze skrzynek. I tu zawartość puzderek była również bogata.
Czosnowska raz po raz wydawała okrzyki zachwytu.
Białe, wypieszczone rączki Fryny drżały, twarzyczka jej wystroiła się w krwawe wypieki, oczy, szkliste zazwyczaj, rozogniły się.
— Skarby istne, zaczarowane! Nie miałam wyobrażenia o takich! Pozwól, że przymierzę te szafiry!... Idą mi? Prawda? Jaka pani musi być szczęśliwa!... Albo ten sygnet... A to chyba coś wschodniego... Może indyjskie?... Niech się pani na mnie nie gniewa, lecz nie mogę oczu oderwać! Na tej puszce srebrnej inicjały cesarskie!... O, i tu także!... Jakie misterne rzeźbienia — weneckie! Vaubanka ma podobną bransoletę, mówi, że wenecka, ale gdzie jej!...
Pani Walewska milczała.
Czosnowska, nasyciwszy się widokiem kosztowności załamała ręce, odetchnęła głęboko i rzekła tonem naiwnej zazdrości.
— Mój Boże, mój Boże... czego to pani nie ma!
Szambelanowa uśmiechnęła się smutnie.
— Wielkie dziecko z pani! Nie smuć się, bo to wszystko nie moje!
— Jakto, przecież kamerdyner mówił...
— Musi być pomyłka!
— Niepodobna!... Ja wiem, rozumiem! Cesarz przysłał Pani w darze...
— Mnie — cesarz? — zapytała głucho szambelanowa, czując, że słowa Fryny były potwierdzeniem jej własnego przeświadczenia.
— Z pewnością! — upierała się Czosnowska, a postrzegłszy leżącą na ziemi kartkę, podniosła ją do oczu i zakrzyknęła z triumfem: — Widzi pani! Mam dowód! Czytaj... „Najlepszej z najpiękniejszych śle oddany N.“...
— Nie może być! Nie może być!
— Tak, tak jest! Droga, kochana pani! Niech cię ucałuję! Jeszcze! Jaka pani szczęśliwa!!
Pani Walewska z trudem uwolniła się od uścisków Czosnowskiej i powróciła chwiejnym krokiem na miejsce swe na fotelu. Fryne zaś ponownie dorwała się skrzynek.
— Niech mi pani wybaczy! Ja wszystko poukładam na miejscu!... Tak, jak było! Tylko choć jeszcze zobaczę... bo to takie piękne... takie piękne!... Żebym ja mieć mogła chociaż te dwa sznury pereł!... Albo ten jeden tylko zegarek!...
U drzwi w głębi komnaty rozległo się lekkie pukanie. Pani Walewska, pogrążona w myślach, nie słyszała go, Czosnowska głuszyła je okrzykami zachwytu. Pukanie rozległo się poraz drugi i trzeci, wreszcie drzwi otworzyły się cicho. Do komnaty wszedł książę Józef.
Książę wszedł niepostrzeżony prawie, zatrzymał się na środku komnaty, obrzucił bystrem spojrzeniem Frynę, poczem zbliżył się ku pani Walewskiej.
— Proszę darować śmiałość... lecz dowiedziawszy się przed chwilą, że pani szambelanowa jest gościem pałacu.... uważałem sobie za obowiązek...
Pani Walewska podniosła swe wielkie, ciemne oczy i rzekła cicho.
— Mości książę... mnie raczej wypadałoby przeprosić za inwazję!
— A to dlaczego? Jesteś pani gościem hrabiny — racz mnie uważać za sąsiada!...
— Będziesz na teatrze!? — ozwała się z boku Fryne, nie odrywając się od rozpatrywania klejnotów.
— Jadę tam właśnie! A pani szambelanowa?
Pani Walewska potrząsnęła głową.
— Nie, — zostaję!
— Szkoda! Widowisko będzie bardzo niezwykłe!
— Mój Pepi! — wmieszała się znów Czosnowska. — My tu mamy piękniejsze! Spojrzyj tylko na te szafiry! Albo na ten djadem!...
Poniatowski podszedł ociężale do Fryny i ozwał się tonem obojętnej grzeczności.
— Prawda — ładny.
— Ładny?! Niezrównany, prześliczny!... I to całe dwie skrzyneczki... Od cesarza!... „Najlepszej z najpiękniejszych śle oddany.“!!
Książę zmarszczył się.
Fryna poczytała sobie za obowiązek przekonać zupełnie Poniatowskiego o hojności cesarza.
— Samych djademów... jest pięć, nie — sześć! Naszyjników trzy! Choćby ten szmaragdowy!... I wszystko dla szambelanowej... Przyniesiono przed chwilą... razem z tą lakoniczną karteczką!... Wymarzyćbym nie mogła! Ten Bonaparte musi być okrutnym bogaczem, powiedz sam, taki podarunek!...
Poniatowski wzruszył ramionami i zauważył zimno.
— Snać musiał się poczuwać do nielada wdzięczności dla imć pani szambelanowej!
— Ale... ale przecież to są skarby całe!
Książę poprawił nerwowo srebrny pendent pałasza.
— Więc kłaniam!... Winszuję waszmość pani sukcesu, choć jest mi on niespodzianką!
Czosnowska porwała się od klejnotów z naszyjnikiem perłowym, skoczyła do księcia i zawisła mu na szyi.
— Zobacz, Pepi! Czy nie byłoby mi dobrze w tym naszyjniku!? Ach, nie krzyw się, szambelanowa przecież wie o nas!... Prawda, że cudny?!...
Książę z łagodną stanowczością uwolnił się z rączek Fryny.
— Tak — tak!...
— Gdybyś chciał...
— Żegnam. Powiesz mi o tem kiedyindziej!...
Poniatowski skłonił się zimno damom i wyszedł.
Czosnowska spojrzała ku drzwiom, które się zamknęły za księciem.
— Jaki on się robi dziwny!...
Pani Walewska trwała wciąż w milczeniu. Czosnowska po raz trzeci wróciła do skrzyneczek i rozpatrywała każdy przedmiot i znów głośnych nie skąpiła zachwytów i nie tłumiła nawet uczucia chciwości, które w niej coraz silniej nurtować zaczęło.
Wejście kamerdynera hrabiny nie zdołało również oderwać Fryny od klejnotów. Kamerdyner zaczekał przy drzwiach, a nie usłyszawszy zapytania, z czem przybywał, zbliżył się do Czosnowskiej i zameldował uroczyście.
— Jaśnie wielmożny marszałek Małachowski pragnie widzieć jaśnie wielmożną panią szambelanowę!
— Aha!... Cóż — dobrze!
— Mam prosić?
— At — proś — dlaczego!? Owszem!
Kamerdyner oddalił się. Fryna zastanowiła się nagle i podeszła do szambelanowej.
— Małachowski się zapowiedział! Może źle zrobiłam!?... Vaubanka powiadała mi, aby nikogo tu nie dopuszczać!
— Kto taki!? — wyjąkała szambelanowa, jakby ze snu się budząc.
— Małachowski — marszałek!... Do pani się zameldował!
— Do mnie?! Trzeba go przeprosić!... Nie mogę!... Za nic! Nie chcę widzieć nikogo!
— W takim razie muszę odwołać! Czemuż mi pani tego nie powiedziała przedtem!...
Czosnowska podbiegła ku drzwiom, aby na pokojowca zakrzyknąć, lecz te otwarły się, Małachowski stanął na progu.
— Mości marszałku, proszę darować... pani szambelanowa nie może...
Małachowski ledwie że głową skinął Frynie. Pani Walewska uniosła się na fotelu. Czosnowska próbowała ratować sytuację.
— Szambelanowa jest cierpiąca, właściwie kamerdyner przez pomyłkę tylko!...
— Nie będę śmiał trudzić waszmość pani zbyt długą rozmową! — rzekł Małachowski, zwracając się do pani Walewskiej.
— Jednakże, panie marszałku! — protestowała Fryna.
Małachowski zmarszczył się.
— Racz waćpani nie mieszać się i pozostawić nas samych!
Czosnowska stropiła się tą stanowczością i spojrzała pytająco ku szambelanowej.
Pani Walewska skinęła przyzwalająco głową.
Fryna wyszła.
Małachowski przysunął krzesło do fotela szambelanowej, usiadł i po chwili milczenia ozwał się poważnie.
— Waszmość pani za złe nie poczytuj mi tego najścia!... W tak ważnym momencie trudno zważać na światowe zwyczaje!... Od rana paliła mnie gorączka widzenia się z waszmość panią!... Krążące po mieście wieści potęgowały niecierpliwość! Nie chciano mnie tu nawet do kamerdynera wpuścić; gdyby nie Poniatowski, nie zdołałbym bodaj ci się zameldować! Słusznie sobie poczynasz, bardzo słusznie! Lepiej unikać ciżby, lepiej!
Marszałek umilkł, jakby czekając na odpowiedź pani Walewskiej.
Wielkie, szare, a dobrotliwe oczy marszałka zwróciły się do szambelanowej.
Pani Walewska siedziała bez ruchu, zapatrzona w dal komnaty.
— Przyszedłem, spodziewając się, że masz mi coś do powiedzenia?!... A może to plotki?... Może nie byłaś wczoraj... nie widziałaś go jeszcze?!... Może to tylko złośliwe domysły?!... Więc nie byłaś?
— Byłam! — szepnęła pani Walewska.
— I cóż?... Masz mi co do powiedzenia?
Szambelanowa roześmiała się spazmatycznie.
Marszałek głowę pochylił.
— Nie bierz mi waszmość pani za złe pytania. Lecz toż sprawa pierwszorzędnej dla nas wagi! Święcimy dziś uroczystość napoleońskich nominacyj, tracimy wszelki grunt pod nogami, sami nie wiemy, co znaczyć ma ta Komisja Rządząca, ani komu służyć!.... Stąd moje natręctwo!... Rozumiem, mogłaś nie mieć sposobności, mogłaś postrzec niehumor, mogła cię krępować obecność, którego z dworaków... O, tych strzec się powinnaś, wszelkiemi siłami strzec! Powiadasz jednak, że byłaś? Hm! To bądź co bądź ważna okoliczność! Jakże znalazłaś go usposobionym dla siebie? Waszmość panią dziwią te słowa? — Marszałek dźwignął ramionami. — I mnie samego dziwią, choć w moich latach, w moich kolejach życia jużbym się niczemu nie powinien dziwić! Więc był ci rad?
Pani Walewska otrząsnęła się nagle, wyciągnęła rękę ku rozwartym, a skrzącym się od klejnotów skrzynkom i rzekła z wybuchem.
— Patrz tam, mości marszałku!... Patrz! Mniemasz, że tego mało?!
Marszałek rzucił wzrokiem w kierunku wskazanym przez szambelanowę i pobladł zlekka.
— Hojność nielada!... Lecz nie próbuj waszmość pani nad nią się zastanawiać!... W naszych rachubach to jeno dowód, że i większych ofiar zażądać można!
— Tak sądzisz, mości marszałku! — zawołała ironicznie pani Walewska.
— Bezwątpienia!
— Dowiedzże się!... Wczoraj byłam tam, w Zamku!... I powiedziałam mu wszystko! Do nóg mu padłam w chwili, gdy mi najświetniejszy los zaprzysięgał!
— A on?!
— On!... Widzisz tę siną pręgę?... Tu, na ręku?! Małoż jeszcze! Mamże całą hańbę rozkładać! A tej hojności nie wystarcza wam?!...
Pani Walewska wybuchnęła spazmatycznym płaczem.
— Nie poddawaj się, pani!... Mocy nabierz!...
— Dosyć! Nie, mości marszałku, jam nie stworzona do waszych planów! Szukajcie innej! Mnie pali hańba!... Złamaliście mi i tę odrobinę ciszy, którą miałam, skazali na poniewierkę! Do słów mi nie dał przyjść. Obelgami obrzucił, a wam śniły się wpływy! Dlaczego mnie popchnęliście, dlaczego?! Cóżem wam uczyniła?
— Straszne, okrutne wyrzuty czynisz! Bóg mi świadkiem, żem sądził inaczej, żem szedł przeciw głosowi własnego sumienia, żem się sromał tej drogi, żem uległ pokusom! Lecz, mościa pani, będziesz pomszczoną! Bonaparte otwarł karty. Niepowodzenie przedsięwzięcia ma swoją doniosłość, ponurą, smutną, ale wielką! Przysięgam ci zemstę! Napoleon się przerachował! Dość nam intencje znać, aby czoło stawić fali francuskiej, aby szukać gdzieindziej ościeni, aby nie pozwolić się wlec na jatki samozwańcze! Jest nas dość! Tobie rzucił wczoraj rękawicę, ja podniosę ją! Wiem, co znaczą wykrętne półsłówka! Już się nad niemi głowić nie będziemy, a domysłami bawić!
Pani Walewska otarła łzy. Stalowy dźwięk głosu marszałka przejął szambelanowę, przerażeniem napełnił. Nie rozumiała dokładnie słów, ani ukrytych gróźb, lecz czuła, że z jej powodu, za jej przyczyną ma się stać coś, co godzi w cesarza, w Napoleona, w tego śnionego bohatera, zdobywcę, wojownika.
Pani Walewska ulękła się tej myśli, sama nie pojmując dlaczego. Cesarz jej wyrządził wielką, niepowetowaną krzywdę; zburzył w niej wszystko, co miała ze spokoju, z niewinnych rojeń; cesarz dopuścił się występku; — cesarz zabrał jej imię, zabrał uczciwość. Unikać go będzie! Zejdzie mu z drogi! Lecz skąd zemsta?!... Przecież, gdyby może sama umiała... gdyby miała doświadczenie hrabiny, gdyby posiadała jakąś przytomność, czy odwagę, kto wie, może Napoleon byłby był inny... Wszystko się złożyło wówczas! Nawet spotkanie z Ornanem i te jego obawy i ten Constant i tamten już gwardzista, wszyscy jakby zmówili się, żeby ją pozbawić panowania nad sobą!...
Myśli te lotem błyskawicy przemknęły się w umyśle pani Walewskiej, osuszyły do reszty łzy i skłoniły do raptownego protestu.
— Mości marszałku, co się stało, już nie odstanie. Zapomnijcie o mnie. Życie moje i przedtem nie było wesołem! A ja zarzewiem walki być nie chcę!
Małachowski się zdumiał.
— Jakto? Co?!
— Proszę, abyście o mnie zapomnieli i mnie zapomnieć zezwolili. Już taka moja dola. Zaniechajcie zemsty, nie wymawiajcie bodaj mego imienia, dajcie mi wrócić do niepamięci, do ukrycia! Tak — tak, mości marszałku, przeżyłam w godzinie lata całe! Tyś pierwszy i ostatni zerwał z mych ust skargę! Ufam twemu honorowi, że ją zachowasz, że nie powtórzysz nikomu, że ze słów mych nie wysnujesz żadnych wniosków, ani postanowień żadnych, bom słaba, bom nieudolna, bom pewnie i wyznać się nie umiała!... Nie moje siły, nie moje!
— Waszmość pani jesteś w błędzie. Osoby jej zadrasnąć, ani tknąćbym nie śmiał. Jeno relacja, którą odebrałem, przekonała mnie ostatecznie, utwierdziła w domysłach!
— Mości marszałku, chyba...
— Tak ci jest niezawodnie! Napoleon nawet tobie nie chciał rzec poczciwego słowa, nawet w czterech ścianach komnaty, bez świadków, w chwili, gdy czuł, jak wielkąby ci sprawił radość, nawet wówczas nie rzekł tego, co się mówi bodaj rozkapryszonemu, a napierającemu się dziecku!!... Potrzebaż silniejszego argumentu? Toć Bonaparte i tej obłudy nie posiada, którąby miał każdy w jego położeniu! A my, a Wybicki, a tysiące innych szalonych, olśnionych rwie za nim, nawołuje, by za nim iść, za niego ginąć! Waszmość pani byłaś probierzem, zdało nam się, że przecież przed tobą odsłoni myśl, przemówi serdeczniej, a może plany odkryje! Cha! Nie rzekł nic, bo nie ma zamysłów żadnych! Miazgą mu jesteśmy! Przyjacielem się powiada, gdyż tak mu lepiej! Budzi nadzieje, rozpala, a potem na targ nas weźmie, zaprzeda w traktacie! Sądzisz, waszmość pani, że tak mi lekko snuć te ponure racje, że sam, pierwszy, nie radbym Bonapartemu uwierzyć?! Sądzisz, że przestróg Czartoryskiego pierwszybym nie chciał lekceważyć?!
Małachowski odetchnął ciężko.
— Sztuczki z nami komedjanckie stroi! Dziś jakąś Komisję wymyślił, jutro pozwoli nowe proklamacje rozrzucać, bodaj z podpisami tych, coby podpisać nie chcieli, wybierze ostatni grosz, ostatnie ziarno, wywlecze co młodszych, a silniejszych i rzuci naszą ziemię ogłodzoną, zniszczałą, pozbawioną rąk do pracy, osieroconą na lata, ostawi ją starcom, kobietom i niemowlętom!... Temu trzeba zapobiec, przed tem trzeba się bronić! W tej obronie i twoja, pani hańba znajdzie pomstę!
Małachowski podniósł się, spojrzał ku tarczy zegara i uśmiechnął się sarkastycznie.
— Na teatr muszę! Daruj, żem śmiał cię trudzić! Za dobrą wolę ofiary twej podziękowanie przyjmij!
Szambelanowa tarła niespokojnie czoło, spoglądając w osłupieniu na marszałka.
— A gdybyś potrzebowała mej pomocy, mojej rady, masz mnie zawsze gotowego!... Twe szlachetne zachowanie się nie wygaśnie w mej pamięci! Mierzyliśmy śmiało i wysoko, zawiedliśmy się, lecz wychodzimy bądź co bądź z wielką zdobyczą! Waszmość pani zaś doradzałbym wyjazd! Natychmiastowy wyjazd do Wiednia. Tam ci będzie najlepiej, najspokojniej!.. Przyszlę waszmość pani kogoś, co jej trudności ułatwi, a w potrzebie przeprowadzi!... Księstwo de Ligny otoczą waszmość panią opieką i nie poskąpią serca. Uciekać zaś musisz, bo teraz dopiero grozi ci niebezpieczeństwo, teraz musiałabyś stanąć na szczeblu pospolitej faworyty, zwykłej kurtyzany. Powinne służby moje!...
Małachowski pochylił głowę i ku wyjściu zmierzał.
Pani Walewska porwała się z miejsca i zagrodziła mu drogę.
— Słowo jeszcze, mości marszałku!
Małachowski spojrzał na uroczyście bladą twarzyczkę, szambelanowej i ozwał się tonem ojcowskiej powagi.
— Mów, proszę!
Pani Walewska oczy zlekka zmrużyła, a ręką cisnęła pierś, jakby jej gwałtowne falowanie chciała powstrzymać.
— Śmiało — śmiało! — zachęcał marszałek. — Dla waszmość pani wszystko, co w mojej mocy!
— Powiedziałam nieprawdę! — rzekła stłumionym głosem pani Walewska.
— Nieprawdę?!
— Tak! Nie widziałam cesarza!
— Waszmość pani dworujesz sobie! Wiem o tem, że byłaś, wiem nawet, że Corvisart cię odwiózł!
— A więc tak, byłam tam, u niego, lecz nie wspominałam mu ani jednego słowa z tego, coś do mnie mówił, panie marszałku!... Zabrakło mi po temu odwagi, woli, śmiałości! Nic a nic... zupełnie...
— Zastanów się, waćpani, wszakże przed chwilą sama... oskarżałaś go...
— Bo chciałam się usprawiedliwić, chciałam wytłumaczyć, bo pragnęłam zbyć z głowy tę misję!
— Więc cała twa opowieść?...
— Była kłamstwem, zmyśleniem!... Nie przypuszczałam, że słowa moje będą miały taką wartość...
Marszałek spoglądał w osłupieniu na szambelanowę.
— I nie wspomniałaś mu nawet, nie pytałaś o nic?...
— Nie — nie! — szeptała przez zaciśnięte zęby pani Walewska.
— Czemuś więc przyrzekła, czemuś zwodziła? — badał coraz surowiej marszałek.
— Nie wiem!... Chciałam!... Nie pytaj mnie, mości marszałku!... Zapomnijcie o mnie, wykreślcie ze swoich rachub!...
Małachowski zaśmiał się szyderczo.
— Cha — cha! Powiadasz, że ci śmiałości nie starczyło, odwagi!... A na te... różne błyskotki masz dość i czoła i serca! Może nie miałaś kiedy mówić, boć na wyłudzenie takiego daru nielada czasu zużyłaś?
— Tak!
— Wzięłaś zapłatę i rozumiesz ją nadto hojną!
— Tak!
Marszałek wyprostował się.
— Daruj, acani, moją pomyłkę! cenię twoją szczerość, jeżeli będziesz w potrzebie, możesz zażądać odemnie, abym fatygę twoją dukatami wyliczył!!
Pani Walewska zaczerpnęła powietrza, chciała coś rzec, chciała bronić się, odeprzeć rzuconą jej obelgę, lecz Małachowskiego już nie było w komnacie.
Szambelanowę opanował wybuch szału. Dopadła skrzynek z klejnotami, zaczęła rwać misterne puzderka, szarpać kolje, siać perły i drogie kamienie po podłodze, a kaleczyć sobie ostrymi złomami ręce. Jakaś żądza niszczenia nurtowała panią Walewskę, wstrząsała każdym jej nerwem. Gdy w skrzynkach nie stało klejnotów, jęła drzeć na sobie samej jedwabny szlafrok, zaciskać palce na własnych rękach, targać swe bujne sploty włosów, pręgami krwawemi znaczyć swe ciało.
Szambelanowa zdawała się szukać bólu — bólu dorównującego bólowi duszy, który ją przenikał, który palił w każdem tętnie, który wpijał się pazurami w jej mózg i ssał go.
Po tym paroksyzmie nastąpiło zwolna odrętwienie, znieczulenie, nieświadomość tego, co się wokół niej dzieje. I widziała pani Walewska tuż ponad sobą wystraszoną twarz Fryny, słyszała jej głos, czuła dotknięcie jej miękkich, ciepłych rąk, rozróżniała w półcieniu komnaty sylwetki snujących się gorączkowo służebnych, a nie umiała zdać sobie sprawy z tych czynności.
Co mówiła do niej Czosnowska, dlaczego służebne czeszą ją, dlaczego przebierają, skąd na szyi ma zawieszony ten medaljon ze skrzynki, były to pytania których szambelanowa rozwiązać nie umiała.
Dopiero gdy zamieszanie dokoła niej ustało a cisza głęboka ozwała się w jej uszach echem miarowego łomotu pulsów, pani Walewska ocknęła się. Powiodła ręką po twarzyczce i natrafiła na niezaschłe ślady łez.
Płakała!? Prawda, był marszałek! Lecz przecież nie płakała. Nie miała czego. Zachowała się, jak dziecko. Niepotrzebnie do takich doprowadziła go wywodów. Należało odrazu zasklepić się w sobie, z niczem nie zdradzić! Co Małachowskiemu, co im wszystkim do niej! Sama zostać musi ze swoim bólem, z tą goryczą, z rozczarowaniem! Boć tak, mimo całą walkę wewnętrzną, mimo głos rozsądku, sumienia, w sobie samej czuła wyrosłe nagle pragnienie. Pragnienie zawrotne, niedosięgłe pragnienie! Sama dała mu się pociągnąć, uległa nierozważnie. Popełniła występek wielki, nieprzeliczalny! Tak ją kusili, tyle przed jej oczyma rozkładali obrazów, taką wróżyli przyszłość. Broniła się, lecz nieszczerze, nie tak, jak mogła, jak była powinna. Jej obowiązkiem było dolą własną się przejąć, uchylić się, niemoc przed sobą zeznać! I ona ważyła się, ona się porwała, chciała drogę zagrodzić jemu! Podeptał ją, rzucił w oczy tą garścią klejnotów i zapomniał dzisiaj, że jedno życie złamał, jedno istnienie potargał.
Pani Walewska się wzdrygnęła.
A przecież ona wyobrażała go sobie inaczej, sądziła innym! Podeptał ją, zelżył, nawet nie chciał uszanować tego pięknego portretu własnego, który ona w sercu swem najwznioślejszemi myślami wyryła, z którym kryła się, a który czciła każdą kroplą krwi... Toć lata całe rósł w jej pojęciu ten wódz wspaniały, ten ludów generał, lata całe szły ku niej fantastyczne powieści legendowym wieńcem go stroiły, tęczowemi spowijały mgłami. Lata całe w ojcowskim dworku słyszała wymawiane imię Napoleona ze czcią, z zasłuchaniem w ciszę zimowych wieczorów, w trzask dogasających głowni na kominku. Lata całe z ust postaci wynędzniałych, szmatami ledwie okrytych, postaci, których ostatek dogasającego życia tlał już tylko w bruzdami zaoranych oczodołach, postaci jawiących się, jak widma z nocnej pomroki, tulących się nieśmiało do ogniska i znów w cieniu ginących, z ust tych mar brała bonapartowe zawołania, bonapartowskich czynów relacje, bonapartowego blasku łuny. Lata całe zeszły zanim w jej pojęciu Bonaparte stężał, zanim się wcielił w postać genjuszu, zanim posągiem się stał. Aż przyszła godzina nieubłaganej prawdy, strasznego poznania!... Czemuż przyszła, czemuż wydarła z niej tyle piękna, tyle omamienia?
Pani Walewska westchnęła cicho.
Urok prysnął, rozwiały się zasłony czaru, ten, któremu ona jeszcze dzieckiem będąc, największego życzyła dobra, najcięższą wyrządził jej krzywdę.
Może i ona nie była bez winy, może za śmiało chciała spełnić żądanie marszałka!
Gdybyż poszła była za głosem Ornana, gdybyż na sekundę nie spóźniła się, gdybyż umiała cenić przestrogi Gorajskiego! — Tak się stać musiało! — Kara ją spotkała za to zatęsknienie, któremu pozwalała sobą władać, za marzycielstwo, za widziadła, które rada ze snów chwytać lubiła, za szemranie na walewicką pustkę, za wyrzekania, któremi nawet modlitwy obarczała.
Tu głusza i ciemń spowiła szambelanowę. Uczucie bezgranicznej pustki, niezmiernego odosobnienia otoczyło. Już dziś nie miała nikogo, nikt jej tajemnicy, jej bólu, jej goryczy, jej łez znać, ani rozumieć nie może. Zapadła się w przepaść, na powierzchni została tylko jej maska. Maskę tę musi mieć dla wszystkich, nikomu nie może zezwolić na jej zdarcie — a każdemu wolno inaczej ją szacować!
Anastazy, hrabina, Czosnowska, Anetka Tyszkiewiczówna, Hercau, Małachowski, księżna bratowa, Constant, Radziwiłłówna, Corvisart, cała rodzina męża, może nawet Pawełek, będą potępiali, będą sądzili z całem poczuciem słuszności, z całem przekonaniem swej sprawiedliwości. A jej pozostanie tylko ta cisza okrutna... bo już nikogo niema przy niej, nikogo!... Jeszcze ją dziś hołubią, tulą, pieszczą, bo jeszcze im się zdaje, że coś tam, u niego, wyżebrze, wyprosi!...
Pani Walewska roześmiała się spazmatycznie. Myśl natężona, podniecona snuć się zaczęła coraz wolniej, coraz leniwiej, aż stanęła na szarem kolisku, które pod opuszczonemi powiekami ukazało się szambelanowej.
Nagle pani Walewska uczuła dotknięcie ręki. Dotknięcie miękkie, a sprężyste, dotknięcie tak jej znane dobrze, tak pamiętne, że ledwie od okrzyku zdołała się powstrzymać.
Pierwszą myślą szambelanowej było, że nowe przywidzenie ją ściga. Pohamowała więc odruchowo drgnienie i bronić się chciała widziadłu.
Dotknięcie atoli powtórzyło się, a wraz z niem rozległ się szept, który dźwiękiem swoim lodem ściął krew w żyłach pani Walewskiej.
— Marjo! Daruj, przebacz, zawiniłem bardzo! — mówił szept. — Wszystkich sił użyję by ci nagrodzić tę niegodziwą chwilę! Nie odtrącaj mnie! Szaleństwo mną władało! Mniemałem, że dość mi ciebie posiąść, aby czarem twym się nasycić, aby wydrzeć uczucie, którem serce zabiło ku tobie!.. Daruj, tyś dobra! Patrz, korzę się przed tobą, błagam!
Pani Walewska szeroko rozwarła oczy. U nóg jej klęczał, Napoleon.
Szambelanowa zakryła twarz rękoma.
— Boże, cóżem zawiniła! Więc nie dość jeszcze kary, nie dość!
— Dziecko, zastanów się, rozważ! Wyznaję błąd, i proszę! Pozwól mi na zmazanie go zasłużyć, pozwól się kochać, pozwól tobą się szczycić! Piekielny podszept uniósł mnie! Twoja piękność upiła! Dziecko! Bacz, ile burz z pogodnem czołem znieść czasem muszę, bacz, że niema przy mnie tchnienia serca, niema takiej dobrej, jedwabnej rączki, jak twoja, któraby rozpraszała zmarszczki, któraby koiła! Wczoraj, tak, chciałem zerwać pęta, którymi mnie omotałaś, wczoraj jednym wybuchem żądzy pragnąłem zgasić w sobie płomień. A dziś wracam, — dziś chylę się przed tobą zwyciężony, rozmiłowany, zasmucony twoim smutkiem, upokorzony... Marjo! Powiedz, że mi przebaczasz!
Pani Walewska podniosła się, wyprostowała i rzekła spokojnie.
— Najjaśniejszy panie, życzenie, prośba twoja jest rozkazem! Lecz ja nie mam nic do darowania, jedno takie biedne życie, jak moje...
Bonaparte porwał się na nogi.
— Nie mów tak do mnie! Zapomnij o koronie, o berle! Bo ono mi w tej chwili cięży, bo chcę, żebyś mówiła tak, jak się mówi do tego, który cię kocha, który bez ciebie nie widzi życia!
Pani Walewska wsparła się o krawędź stołu, czując, że nogi się pod nią uginają.
— Ja też, sire... staram się w to uwierzyć, bom nie zdolna pomyśleć, abym wczoraj rozmawiała z cesarzem, z Napoleonem!
Bonaparte zmarszczył się, w oczach zabłysły mu skry i zginęły pod zsuniętemi brwiami.
— Jesteś śmiała! Nadto śmiała! Nie zastanawiasz się, co znaczy moje przybycie tu, do ciebie!
— Prawda, sire, zaszczyt dla mnie!
Bonaparte ujął panią Walewskę za rękę.
— Marjo, zapomnij! Nie rań! Miej litość dla siebie samej! A kroku tego nie dam ci żałować!...
— Bezwątpienia, najjaśniejszy panie, umiesz być hojnym!
Napoleon zagryzł usta.
— Co ma znaczyć ta ironja? Powiedz. Dlaczego usiłujesz przemocą dworski zachować rozdział?! Dlaczego nie odpowiesz sercem, dlaczego nie jesteś szczerą?
— Obawiam się urazić cię, sire!
— Żądam szczerości! Mów! Nie chcę, abyś bodaj jeden cień żalu kryła! Zapomnij o cesarzu, nie rozkazywać przyszedłem, lecz prosić. Nie oszczędzaj mnie, wypowiedz wszystko!
— Dobrze! — odparła krótko pani Walewska i chwyciła za dzwonek.
— Co zamierzasz?
— Spełniam to, do czego mnie upoważniłeś, sire!
Na progu komnaty stanął kamerdyner.
— Kto przyniósł te skrzynki? — zagadnęła oschle szambelanowa.
— Dwóch żołnierzy gwardji — właściwie był i pokojowiec z Zamku — mówili...
— Dosyć! Zbierz te puzderka do skrzynek! Zamknij! Oddaj klucze! Te skrzynki natychmiast odnieść imć panu marszałkowi dworu jego cesarskiej mości!!...
Kamerdyner, idąc za głosem pani Walewskiej a onieśmielony obecnością cesarza, spełnił niezgrabnie rozkazy i wysunął się z komnaty razem ze skrzynkami.
Szambelanowa zwróciła się do cesarza.
— A teraz, najjaśniejszy panie, zechciej wziąć klucze.
— Ależ, dziecko! — rzekł Bonaparte, zakłopotany tem zakończeniem niezrozumiałej dlań sceny. — Musiano ci doręczyć i moją kartkę! Pozwoliłem sobie przesłać ci te drobiazgi z intencją złożenia dowodu pamięci.
Pani Walewska wyprostowała się dumnie.
— Nie mogę ich przyjąć!
— Cóż znowu!
— Tak, najjaśniejszy panie! Bo to dar za wielki dla Walewskiej, — za mały dla Polki!
Bonaparte skrzyżował ręce na piersiach.
— Mogę być hojnym tylko dla Walewskiej!
— W takim razie, sire, Walewska niczego od ciebie nie żąda, niczego przyjąć nie może.
— Więc odrzucasz moje wyznania! Nie mogąc osięgnąć swej ceny — zasklepiasz się, nie masz ku mnie serca?!
Szambelanowa zarumieniła się lekko.
— Nie, sire — rzekła półszeptem — tylko, jeżeli żądanie moje przechodzi możność, więc zaniechaj myśli o darach, niech nie będę ani bogatszą, ani możniejszą, niż jestem!
Napoleon porwał rękę szambelanowej i do ust przycisnął.
— Lecz mnie pozwól zbogacić się tobą! Powiedz!
W oczach pani Walewskiej łzy zabłysły.
— Czyjąż nazwać się mogę od wczoraj?
Twarz Bonapartego zajaśniała pogodą.
— Stokroć dobra! Będziesz mi gwiazdą, będziesz jutrzenką nowego, lepszego życia! Będziesz strażniczką myśli! Marjo! Kochaj i ufaj! To, co dzisiaj mnie samemu mytem by się zdało, co trzeźwość nakazuje za niedosięgłość mieć — to przyrzekam serdeczną chęcią ogarnąć! Twoją miłością mocny, twem wzniosłem pragnieniem ożywiony i twoje ideały ścigać będę!


II.

Armaty umilkły pod Tczewem. Ponura noc lutowa położyła kres krwawym zdobyczom legji nadwiślańskiej, udaremniła pościg za cofającym się nieprzyjacielem.
Zdziesiątkowane regimenty układały się do snu na twardej, śniegowej skorupie, kupiąc się do obozowych ognisk, świadomością odniesionego zwycięstwa zaspakajając i głód i pragnienie, nią kojąc rany, w niej szukając pociechy po stracie drogich towarzyszów.
Okrutnem było położenie legji, dola jej ciężką, a los nielitościwym — a narodziny jej i formacja uwłaczające wszelkiemu pojęciu o żołnierskiej sztuce.
Napoleon nie miał skrupułów. Zanim po pruskim pogromie nad brzegami Warty stanął, zanim w Berlinie raczył wysłuchać poznańskich obywateli, już zażądał rekruta, już chciał pułków, dywizyj, nieskończonych ofiar na wojsko, na armję.
Bonaparte nawet nie starał się usprawiedliwić swych żądań, wszystko mu jedno było, czy i jakie swojem przybyciem budził nadzieje. Potrzebował żołnierzy, potrzebował kadrów, potrzebował miazgi dla armat.
Proklamacje, ukute przez Fuchego, a dalej z całą dobrą wiarą rozrzucane przez Wybickiego i Dąbrowskiego, piorunujący spowodowały skutek. Poznańskie zawrzało, zniosło z poddaniem brankę, tysiącami ochotników obesłało zaciągi Dąbrowskiego.
Nowo-wschodnie Prusy z ówczesną stolicą swoją, Warszawą, dopiero przebywały pierwsze dni francuskich rządów, gdy z Poznania wyciągały już całe regimenty legji, wyciągały na bojową linję.
Biedna, nędzna, rozpaczna to była organizacja. Ile w pruskich magazynach znalazło się mundurów, ile broni, ile resztek wojskowych, tyle legja miała pozoru jednolitości. Lecz, że Prusacy na wojowanie mocno magazyny swoje zmniejszyli, że francuskie korpusy nadewszystko o pożywieniu się tymi magazynami pomyślały, przeto lichy to był dla legji zasiłek. Prawda, ofiarność Wielkopolan nie szczędziła ani pieniędzy, ani pracy, ani datków w naturze, wszystko to jednak nie starczyło. Żołnierz legji nie miał ani uzbrojenia należytego, ani odzienia, ani furgonów z żywnością, ani ambulansów, ani wszystkiego tego, co umożliwia znoszenie trudów wojskowych, co go czyni żołnierzem. Za szczęśliwca się uważał niekiedy, jeżeli w jednej kieszeni miał kawał zeschłego chleba, a w drugiej garść ładunków. Czasem życiem przypłacał chęć zdobycia lepszego karabinu, tygodniami całemi musiał bagnetem wojować.
Nadomiar żołnierz ten, żołnierzem nie był. Dopiero w ogniu uczył się istotnie musztry, pod strzałami armatnimi słuchał instrukcji, niekiedy śmierć chwytała go na wykładzie komendy.
Legja miała niby poważny zastęp oficerów dobrych, rekrutujących się z weteranów włoskich i austrjackich kampanij, miała sporo i wychowańców szkól wojskowych niemieckich, miała cały szereg ustalonej sławy dowódców, miała pomoc serdeczną marszałka Lefebvra, miała rycerską szlachtę wielkopolską — tego jednak było za mało, aby w trzy miesiące stworzyć siłę, mogącą potykać się z karnym żołnierzem Fryderyka Wielkiego, z zastępami, które chrzest wzięły pod Austerlitzem, Jeną, Auerstaedtem, które Napoleonowi zagroziły na polach Iławy.
Legja ginęła od kul, marła z głodu, padała ze znużenia, z zimna, z niewytrwania. Lecz tak topniejąc, zczezając w oczach, porzucając za sobą dziesiątki schorowanych, wyczerpanych, rannych i poległych, równocześnie tężała w sobie, stawała się jakimś rdzeniem stalowym, jakąś masą niepożytej woli, nie znającą przeszkód, jakiegoś hartu niepojętego wyrazem.
Ponura noc lutowa kołysała do snu zwycięzców pod Tczewem, kołysała nadzieją cesarskiej pochwały, cesarskich krzyżów, cesarskich przyrzeczeń.
Ognie szerokiego obozowiska gasły, coraz słabiej podsycane, już tylko w pobliżu chaty, zajmowanej przez sztab i dowódzcę niejakie jeszcze panowało ożywienie. Tam gromadka oficerów ochoczo prowadziła gawędkę, wspominając wypadki stoczonej bitwy i skwapliwie cisnąc się ku chacie, ilekroć razy we drzwiach ukazywał się mundur adjutanta lub powracający oficer.
Wówczas budziło się zaciekawienie, a z niem razem padały gorączkowe zapytania.
— Jakże!? Co powiada chirurg!
Adjutant lub oficer najczęściej wzruszali ramionami na znak swej nieświadomości i nikli w głębi obozu.
W gromadce po takiej odpowiedzi zalegała cisza.
Chyliły się głowy, szły z piersi westchnienia, aż dopóki znów nie padło słowo raźne, pełne otuchy i lepszych nie zbudziło myśli.
Zwolna i ta gromadka zaczęła się uszczuplać. Ten i ów żegnał towarzyszów i spieszył do swego oddziału — aż trzech ledwie zostało przy ognisku.
Wreszcie i z tych jeszcze młody porucznik w starym, rzemieniem podpasanym płaszczu, nasuniętym na uszy kaszkiecie, o twarzy zczerniałej od prochu, a posiniałej od mrozu, dźwignął się z trudem i ozwał się z rezygnacją.
— Bywajcie waszmościowie, wracam do szwadronu!
Drugi z oficerów, skulony przy ogniu, a rozcierający tuż po nad jego płomieniem zmarzłe ręce, poruszył się niespokojnie.
— Toć chwilę cierpliwości, panie Pawle! Dajcież czas Cedrowskiemu! Pewno sam czekać musi na Valentiniego!
— Słusznie, słusznie! — przyznał trzeci oficer, nakryty derą tak, że mu ledwie z pod niej para bystrych wyglądała oczu i czubek nosa.
Nazwany Pawłem machnął ręką.
— Et, panie majorze, nie stosowna pora na takie sprawy! Generał ranny, syn mu ranny także, zamęt!
— Bajesz waćpan! Trzeba się upomnieć, kiedy się okazja zdarza, odznaczyłeś się no i, do pioruna, upominasz się o nominację, która ci się z prawa należy! Ani krokiem się nie rusz! Musi rzecz się załatwić! Toć mnie samego aż do żywego bierze, kiedy myślę o waszmości! Ja się upomnę jeżeli sam nie chcesz!
— Snać, żem niegodny, kiedy tak się dzieje, i pewnie! — odparł z rezygnacją pierwszy oficer.
Trzeci na to odezwanie się odrzucił derę i na równe nogi się porwał.
— Mości Łączyński, do kroćset, chyba z mego kapitaństwa dworować sobie chcesz! Przypominasz sobie, w ósmym roku, byłeś podany do awansu i dowodziłeś kompanją, kiedy ja porucznikowałem jeszcze w pierwszym bataljonie Białowiejskiego! A przecież trzy razy ciebie podawano!
— To i cóż z tego? — mruknął niechętnie Łączyński.
— Nadewszystko żeś mazgaj! — wmieszał się porywczo major. — Chłusowicz ma rację! Jesteś mu ze swojem porucznikowstwem wyrzutem sumienia! Nigdy nie umiałeś za sobą przemówić! Polegasz na zapewnieniach sztabu, polegasz na słowach i tak śród najlepszych przyjaciół psy zająca jedzą!
— Nieszczęścia niema! Niech sobie, nie dla rangi...
— Nie pleć, bo jakżem Kąsinowski, zezwę cię chyba! Innych tu niema między nami, lecz co się komu należy, o to dbać powinien! A jeszcze teraz, lada ochotnik co bogatszy, co się ze szwadronikiem wolontarzy zjawi, już o instrument pułkownikowski skamle! Śmiechu warte, żebyś waćpan, stary żołnierz, oficer, co lata prochem się dławił, był sobie podkomendnym imć pana Gliszczyńskiego, co się sam rotmistrzem swej gromady nominować raczy!...
— Imć Gliszczyński człek zacny!
— Alboż neguję mu cnót?! Zaprzeczam jeno żołnierskiego rzemiosła, bo go nie miał okazji tak, jak waćpan, przetrawić!
— Święte słowa majora! — zaczął z kolei Chłusowicz, ładując zgrabiałemi rękoma tytoń do fajeczki. — I niech mnie zwali, jeżeli dam stąd waszmości się ruszyć!
Łączyński się zafrasował.
— Łatwo się powiada, a mnie niesporo! Generał chory, toć sposobności niema...
— Właśnie jest — zdobyłeś armatę!
— Zagwożdżoną! A nadto generał i tak mi kapitaństwo przyrzekł i komendę dał!
Kąsinowski odsapnął z takim impetem, jakby kłębami pary, które mu trysły, chciał ogień zagasić.
— Z acanem cierpliwość można stracić! O cóż idzie, nie o nominację generała, boć z nią siedem lat prawie chodzisz, a o przedstawienie do sztabu cesarskiego, o zatwierdzenie! Bez niego nic! Inaczej twój sierżant prędzej generałem zostanie!...
— Patrzże uparciuchu! — dodał Chłusowicz. — Od tego czasu nasz dawny generał cesarzem został!
Łączyński uśmiechnął się. Major dorzucił gałąź do ognia i kończył spokojniej.
— Czekałeś tyle, możesz nam strzymać kompanji. Jeżeli nie będzie na jutro marszu, to cię zabiorę na spanie do stodoły! Cedrowskiego tylko patrzeć! Zaklął się, że Pakosza przypilnuje, aby w raporcie do głównego sztabu ciebie wymienił. No, dalej, kucnij sobie przy ognisku! Chłusowicz, a masz ty jeszcze bodaj kroplę w manierce?
Chłusowicz mrugnął filuternie i wyciągnął z pod dery pękatą manierkę.
— Co — chlupie?!
— Aby kapeczkę, bo z tego ognia aż w nosie marznie. Łączyński przysunął się i położył się przy ogniu. Major pociągnął z manierki i mlasnął ze smakiem.
— Cie — sapristi — chyba Gdańska!... Patrzaj, bratku!... Atoż skąd!
— Nosił ją jeden artylerzysta aż mu się sprzykrzyło raptem!
— Nie chciałbym być w jego skórze! Masz acan zdatność szczególniejszą! W wasze ręce, poruczniku! Grzeje! Ale to ziąb!
— Odwykło się od takiego!
— Phi!... Chociaż ten w szóstym roku, pod Medjolanem, może dokuczliwszy!
— Bo sukna było za skąpo. Ale gdyby tam takie siermięgi mieć!...
— Tybyś zaraz Bóg wie czego chciał!
Kolejka raz i drugi obeszła. Kąsinowski zajrzał pod światło do manierki.
— Jeszcze dna nie widać, ale dalipan bierz, kapitanie, i chowaj za pazuchę, bo kto wie, co jutro! Podobno nawet zapasy imć pana Mielżyńskiego wyschły! Od dwóch dni jakoś zaniechał zaprosin!
— Aksamitowski, mówili, ma furgony z pod Bydgoszczy przyprowadzić!
— Nie licz na nie, panie Pawle! Daj Boże, aby nam ze dwie baryłki prochu przywiózł, a bodaj dla swego żołnierza miał ładunków zadość!
— Pułkownik! — ozwał się raptownie Łączyński zrywając się na równe nogi.
Kąsinowski i Chłusowski poszli za przykładem porucznika.
Od strony chaty ukazała się wysoka postać oficera okutanego w płaszcz.
— Kto na inspekcji obozu?! — zagadnął pułkownik.
— Kapitan drugiego regimentu piechoty Chłusowicz! — odpowiedział raźno głos od ogniska.
— Nie ma tu majora Kąsinowskiego?!... A toś waszmość! Wybornie! I mości Łączyński! Ja do was! Patrzcież, wziąłem od Pakosza raport, aby wam go pokazać! Chodźcie do ognia! O, tu, w tem miejscu!... Czytajcie! Odznaczyli się szczególniej — tu! Paweł Łączyński, porucznik pierwszej klasy, oficer legji włoskiej, ostatnio z korpusu marszałka Davoust na instruktora odkomenderowany, od lat siedmiu trzykrotnie do awansu podawany, wykonał dziś szarżę ze szwadronem na baterję, sam zdobył jedno działo, — przedstawia się do awansu i nagrody!... Macie więc! Chyba dosyć!
Major uścisnął z całą serdecznością rękę pułkownika.
— Bóg zapłać! Dalipan należała mu się ta rekomendacja!
— Mocno obligowany panu pułkownikowi! — ozwał się z boku Łączyński z lekkim uśmiechem.
— Sobie, nie mnie dziękuj, mości poruczniku! — odparł pułkownik, wyciągając rękę do Łączyńskiego. — Spełniłem miłą powinność! Generałowi ledwie wspomniałem, a on samego Giełguda do ułożenia aryngi nakłonił! No, teraz można ci szluf powinszować! Raport dziś odsyłamy do głównej kwatery! Jak dobrze pójdzie, za dwa tygodnie będziesz miał nominację od wice-konetabla!
— Panu pułkownikowi ją będę zawdzięczał!
— No — no! Pamiętaj poruczniku, że to pierwsza nagroda! Ludzi będzie potrzeba, oficerów zdolnych brak, rok nie wyjdzie, a i majorstwo cię dojdzie! Na długą kampanję się zaniosło!...
— A jakże generał!? — zagadnął Kąsinowski.
Pułkownik westchnął i trzymany papier Chłusowiczowi podał.
— Doręcz waćpan z łaski swojej ten papier Pakoszowi! A potem zobacz kolej ordynansową, kurjer pewnie na noc ruszy!... I dotrzyj później do placówek. Lipski z pościgu powinienby już być, może języka przywiezie, to przyprowadź do raportu!
Chłusowicz zwinął trzymaną derę, na postronku, na plecach zawiesił i do chaty zajmowanej przez sztab, podążył.
Pułkownik zaś zwrócił się do Kąsinowskiego:
— Chodź do mnie, majorze! Lepszą podobno mam kwaterę od ciebie, bo w chałupie obok pogorzeliska — a tak ci od niego jeszcze żar bije, że odrazu się zagrzejesz! Ba, i posilisz się, bo mój Wojtuś cały worek krup zdobył na nieprzyjacielu! Mości Łączyński, proszę waćpana z nami.
Pułkownik skręcił na prawo i powiódł majora i porucznika do napoły rozwalonej chałupy, cudem ocalałej z bitewnej pożogi. Tu przemyślny, a w legji jeszcze znany wszystkim Wojtuś, czekał z garnkiem krupniku.
Pułkownik zasiadł w kącie izby, na ławie, kędy zatknięta w okap nad kominem drzazga, rzucała niepewne światło i zaprosił towarzyszów do jadła.
Major i porucznik nie dali się prosić.
Przez chwilę panowało milczenie, przerywane stukotem drewnianych łyżek i trzaskiem palącej się drzazgi.
Wreszcie pułkownik odsapnął, otarł miotlaste wąsy i płaszcz z ramion poza siebie odrzucił.
— Duszno! Wam radzę to samo uczynić!
— Grzeje tutaj aż dziw! Tuby trzeba było bataljonik rozłożyć, strasznie mi marzną nieboraki!
— Wybrałbyś się, majorze, z pomysłem! Toć całe pogorzelisko musiałem strażą obstawić, bo mi się na węgle rozpalone prawie kłaść chcieli, do jutra toby żaden chyba nie wstał!
Z kąta izby odpowiedział pułkownikowi jakiś jęk, major poruszył się niespokojnie. Pułkownik uśmiechnął się dobrotliwie.
— Nic tam, kilku biedactwa zaprosiło się na nocowanie! Może rano Valentini czas znajdzie ich opatrzeć.
— A generał — jakże generał?!
Pułkownik zachmurzył się i głos zniżył:
— Jest źle!... Rana ciężka! Valentini głową kręci! A przytem z panem Janem gorzej! Podobno jest obawa, czy kaleką nie zostanie! Nie daj Boże! Generała to dręczy okrutnie, jedyny syn!...
— Strach pomyśleć!
— Bez Dąbrowskiego zostać!
— Nie daje się, zęby ściska i rozkazy dyktuje, lecz go już gorączka pali! Gielgud jutro ma tymczasem dowództwo wziąć! Generał Aksamitowskiego by wolał!... Może co się odmieni!... Marszałek Lefèbvre znów pod Gdańsk wzywa, oblężenie już zaczęte! Generał chciał dziś jeszcze ruszać, ledwieśmy odmówili! Żołnierz zmordowany, droga do Gdańska ogłodzona, trzeba choć jakie takie furaże zarekwirować! I amunicji nie staje!
— Co oni w sztabie sobie myślą, że pięściami armaty będziemy demontować? — wybuchnął Kąsinowski.
Cedrowski roześmiał się gorzko.
— Waszmość, panie Mikołaju, źle sobie rzecz wystawiasz! Toć zapytaj najpierw, czy sztab ma sam i co ma! Około głównej kwatery tak kuso, że tego najstarsi oficerowie nie pamiętają! Korpusy zdziesiątkowane, dezercja okrutna, choroby, głód! Nam podobno cale już nie wesoło, lecz jest ci przynajmniej ziemia, od której łatwiej nam znieść niejedno, niż od tej pod Mantuą, lub pod Novi. Ba, a nie daj Boże drugiego takiego triumfu jak pod Iławą. Szczaniecki, jak wiesz, przywiózł biuletyn cesarski o zwycięstwie!... Toć pogrom straszny. Powiadają, że gdyby Benigsen dobrowolnie nie ustąpił z pola, gdyby rezerwa się nie spóźniła, cesarz byłby może już za Elbą!
— Chodziły wieści po obozie, niewiadomo skąd się brały, lecz nie dawaliśmy wiary.
— Zatrzymajcie to przy sobie! Żołnierz młody a tak zadufany w bonapartową gwiazdę, że lada słowo gotowe zważyć tę wiarę!... Boć tak zwykle bywa z wolunterzami! Źle, źle, panie Mikołaju! Armja główna ma się na nowo formować. Posiłków spodziewają się z Francji!...
— Przecież i naszych przybędzie! — wtrącił raptownie Łączyński.
— Kto wie, kto wie! — mruknął niechętnie pułkownik. — W Warszawie festynów rozmaitych nie brak, polityków choć garściami bierz — dworskich lizusów, ochotników na gwardyjskie mundury też do licha, jeno w tym słomianym ogniu, nie postrzegam poświęcenia, rąk nie widzę! Toż dwa tygodnie mija, jak nam oficerów zapowiedziano! A tu co dnia wydatek! Obadwaj Haukowie bez ducha leżą!
— Mówili, podobno pan Józef tylko!
— Obadwaj na forpocztach leżą, ruszyć ich z miejsca nie można!
Pułkownik się zamyślił, major trącił nieznacznie Łączyńskiego.
— Pora nam, panie pułkowniku!
— Odchodzicie! Nie śmię was zatrzymywać! Nie wiadomo, co jutro przyniesie, należy nam się wypocznienie! Bywajcie! A broń was Boże rozpowiadać, coście słyszeli, gorycz mnie naszła! Czasem już zdławić w sobie wszystkiego nie można! Raz jeszcze winszuję waćpanu awansu! Ruszyłeś dziś z miejsca, jeżeli kompanja pociągnie, zobaczysz, majorstwo cię nie minie! Dogonisz i mnie jeszcze!
— Panie pułkowniku, toćby dopiero niesprawiedliwość była!
— Całem sercem życzę waćpanu! Wolałbym ciebie generałem mieć, niż którego z warszawskich paniczów! Wspomnisz moje słowa! Nie zaniechają tu okazji! Spadnie nam jeszcze i książę!
— Gdyby Poniatowski — dorzucił major.
— To co!? — przerwał porywczo pułkownik.
Kąsinowski nie zdążył odpowiedzieć, gdy naraz drzwi chaty z trzaskiem się otwarły, w progu stanął Chłusowicz i wyrzucił jednym tchem.
— Kurjer cesarski, panie pułkowniku!
— Gdzie jest!?
— Tu przed chatą!
Pułkownik zarzucił płaszcz na ramiona, skinął na pożegnanie Kąsinowskiemu i Łączyńskiemu i wybiegł z chaty, wołając na Chłusowicza, aby szedł za nim.
Kąsinowski poruszył się niespokojnie.
— Dałbym sobie rękę uciąć, że rozkaz marszu!
— Niezawodnie!
— Lecz skądże cesarski kurjer!? Toć powinienby oficer ze sztabu! Ordynans od ministra, lecz nie kurjer!... Idźmy! Może po drodze dowiemy się czego!
Major z porucznikiem wyszli przed chatę i skręcili w stronę kwatery sztabu.
— Trzymaj się mnie, bo choć oko wykól, nic nie widzę! Znów mi ślepota dokucza!
— Toć chyba na wytchnienie pora najdzie! Nic! Dziś nocy nie zmarnowaliśmy! Masz u mnie parę epoletów! A jak przyjdzie nominacja, to bierz djabli, spiję się chyba razem z tobą!
— Anim wart tego serca, panie majorze! I Bóg mi świadkiem, że nie krzywdowałem sobie zapomnienia o mnie, jeno teraz, kiedy do dom wracać przyszło, zdjął mnie wstyd! Coś ze sześć lat będzie, gdym zapowiedział swój awans! Myślałem, inni tam buljonów akselbantów, a krzyżów doszli — a ja — niby najgorszy — nawet stopnia przyrzeczonego nie odebrałem.
— Masz go już ani chybi! Czekaj — Chłusowicz idzie! Hej! Kapitanie!
— Pan major?! Jest Łączyński!?
— Jestem!
— Do generała natychmiast!
— Masz djable kaftan! — rzucił przez zęby Kąsinowski. — Znów pewno służbowy porządek wykręcili!
— Nie wiem, panie majorze, lecz coś mi się nie zdaje! — objaśnił Chłusowicz. — Cedrowski wpadł do mnie z cesarskim papierem, coś tam jest o was! Dobrze nie zrozumiałem, bo pułkownik był jakiś wzburzony!
— O mnie!? — zagadnął niepewnie Łączyński.
— Ruszaj że prędzej! Czekam na waćpana!
Łączyński poszedł za Chłusowiczem, do chaty, zajmowanej przez sztab i generałów.
W pierwszej izbie rozległego czworaka, kędy za dwoma stołami, siedzieli nad papierami adjutanci, Chłusowicz zatrzymał porucznika, a sam poszedł do drugiej izby.
Łączyński pozdrowił adjutantów, którzy ledwie mruknięciem raczyli mu odpowiedzieć i cofnął się w róg izby do komina, buchającego żywym płomieniem.
— Ciepło tu u waszmościów! — zauważył cicho porucznik.
Młody kapitan sztabu, rozpatrujący mapy, podniósł nieznacznie głowę, zmierzył Łączyńskiego od stóp do głów i odparł krótko, niby zwracając się do wyprostowanych pod drzwiami ordynansów.
— Cicho tam jeden z drugim!
Łączyński poczerwieniał, zaciągnął rzemień podpasujący siwy płaszcz i szarpnął pałaszem.
Kapitanowi się to nie podobało, bo zwrócił się do siedzącego obok kolegi i zauważył zgryźliwie.
— Mógłby sobie Cedrowski do siebie posyłki wzywać, a tu raz po raz lada kto wystaje, jakby powietrza w tej ciasnocie było zadość!
Porucznikowi na ten oczywisty docinek ręka zadrżała, spojrzał ku kapitanowi i odrzekł groźnie.
— Mości Krukowiecki, nie na zawadzanie tu przybyłem!
Kapitan skrzywił się ironicznie i oczy przymrużył.
— Kto to? A, imć Łączyński! Nie postrzegłem, bardzo miło, jeno sobie zapamiętaj acan, że do kapitana mówisz!
Porucznik nie miał czasu odpowiedzieć, gdy z sąsiedniej izby wyszedł Cedrowski.
— Proszę waszmości za mną!
Łączyński poszedł za pułkownikiem, tu naprzeciw wchodzących podniósł się z za stołu sędziwy generał.
— Właśnie porucznik Łączyński! — przedstawił Cedrowski.
— Miło widzieć waszmości! — ozwał się generał wyciągając rękę. — A milej jeszcze życzenia szczególniejszej łaskawości cesarskiej ci złożyć!
— Panie generale!
— My tu z Cedrowskim kłopotaliśmy się dzisiaj, żeby cię w raporcie nie ominąć, a tymczasem w Warszawie szczerzej i lepiej o waszmości pamiętano! Wielka cię spotyka odznaka, wielka i niesłychana, masz drogę otwartą do najświetniejszej przyszłości! Słyszałem wiele dobrego o nim, przeto nie dziwię się, lecz się raduję! Raduję się z całego serca.
— Panie generale! — rzekł niepewnie Łączyński, nie rozumiejąc tego przemówienia. — Nie wiem czemu mam przypisać?...
Gielgud sięgnął do podłużnego puzderka, leżącego na stole i otworzył je.
— Mości Łączyński, kurjer cesarski przywiózł ci te oto epolety, jesteś pułkownikiem sztabu głównego, jesteś powołany do boku najjaśniejszego pana!
— Ja... ja... panie generale!?...
— Tu masz nominację i rozkaz powołujący cię do głównej kwatery!
Łączyński oczy przetarł, jakby marę jakąś odpędzając.
— Ja pułkownikiem! Chyba niepodobna.
Generał pogładził swą bujnę białą czuprynę i uśmiechnął się dobrotliwie.
— Czekałeś długo, aleś się przynajmniej doczekał! Cieszy mnie owo zdumienie waćpana, bo przekonywa, żeś zasłużył na nagrodę taką!... No, Cedrowski, ściągnijże z pułkownika płaszcz, a epolety mu przypnij! Piękna para!
Cedrowski w milczeniu jął ściągać płaszcz z Łączyńskiego i porucznikowską szlufę zeń zdejmować, a epolety zakładać.
Generał przyglądał się i potakiwał z ukontentowaniem.
— Dobrze, dobrze! Idzie ci! Personatem za jednym zamachem zostałeś! Cedrosiu, teraz czuj duch przed Łęczyńskim! Ba, ba! Toć i mnie sadła za skórę zalejesz jeszcze! Główny sztab! Kwatera cesarska!... Dla nas wszystkich honor nielada!... Snać pamiętają o nas! Czekaj, mości pułkowniku, nie koniec! Przypnij mu, Cedrosiu, przypnij! Jeszcze o nikim tak nie pamiętano rzetelnie! Masz paten orderowy! Ba i sakiewkę, pięćset napoleonów na ekwipowanie pułkownickie.
Łączyński mienił się kolorami, z osłupieniem to na krzyż, to na buljonami szeleszczące epolety poglądał i myśli zebrać nie mógł. W głowie porucznika legjonisty pomieścić się nie mogła ta szczególna pamięć kancelarji cesarskiej! Toć lata całe nie było komu u generalności dopilnować, aby mu kapitaństwo potwierdzili, toć ze dwa lata żołdu nie oglądał, a żył z grosza, co mu siostra, szambelanowa Walewska, przysłała przez jednego z wolunterzy twardej doli legjońskiej — aż naraz kurjer cesarski wiezie mu pułkownikowski instrument i powołanie do sztabu generalnego, i krzyż i pieniądze! Gdzie, skąd kancelarja cesarska mogła o nim wiedzieć! Łęczyńskiemu przyszło na myśl, że jest ofiarą jakiejś pomyłki.
— Panie generale, to niepodobna... to chyba kogo innego!
Generał pociągnął tabaki, strzepnął palce i odparł stanowczo.
— Ani mowy! Do nominacji dołączono papier, gdzie cię z ojca wymieniają, z miejsca urodzenia i wyraźnie piszą, aby snać żadnej nie było wątpliwości! Tak tak! Filut z waszmości, musiałeś tam kogoś obligować przy wielkim ołtarzu! Przyznaj się, przyznaj!
— Jako żywo, panie generale!
— No, no! Nie wchodzę w rzecz! Coś tam było! Trzy stopnie jednym susem wziąłeś, Dąbrowski, gdym mu powiedział, nadziwować się nie mógł! Ale się ucieszył! Prosi, aby waszmość, kiedy do głównej kwatery jedziesz, powiózł raport o wczorajszej bitwie, bo nam szkoda każdego oficera! I waćpanu miłem będzie zapewne takie podziękowanie cesarzowi zawieźć!
Gielgud jeszcze długo perorował, i coraz czynił apostrofy do świetnej karjery, która się Łączyńskiemu najniezawodniej ściele, aż w końcu, poradziwszy nowomianowanemu pułkownikowi, aby bez zwłoki mantelzaki zbierał i nazajutrz zaraz wyciągał do Liebstadtu, pożegnał Łączyńskiego.
Cedrowski, który przez cały czas milczał uporczywie, i z pod oka ku Łączyńskiemu poglądał, rozjaśnił nagle twarz i z wojskowym ukłonem rozwarł drzwi przed Łączyńskim.
— Panie pułkowniku!
— Waszmość panie pułkowniku przodem!
Łączyński chciał się certować, lecz Cedrowski nie ustąpił i przed sobą go puścił. Nadomiar, gdy Łączyński miał próg przestąpić, Cedrowski zakomenderował ostro: „baczność — wstać!“
Pochyleni nad stołem adjutanci porwali się z miejsc, lecz na widok wchodzącego Łączyńskiego z Cedrowskim zmienili postawę i poglądali ku sobie nieznacznie. Szczególniej Krukowiecki był niezadowolony z tej komendy i, nie zważając na swych kolegów, zasiadł ponownie nad mapami. Cedrowski postrzegł uchybienie.
— Mości Krukowiecki, nie słyszałeś komendy!?
— Owszem, panie pułkowniku, słyszałem! Zdawało mi się, że to dla ordynansów, bo, pana pułkownika miałem honor już powitać, a krom porucznika nie widzę nikogo...
Krukowiecki spojrzał ku Łączyńskiemu i, dojrzawszy na jego ramionach wielkie złote epolety, urwał raptownie.
— A pułkownik sztabu jego cesarskiej mości już acanowi nie jest zwierzchnikiem!?...
Krukowiecki pobladł i zaczął jąkać słowa usprawiedliwienia.
Cedrowski zachmurzył się.
— Acan zważaj na przyszłość, aby od waszeci nie zażądano porachunku za to samo, o co sam na podwładnych skargi wnosisz!
— Ach, panie pułkowniku! — wmieszał się Łączyński, którego mina Krukowieckiego szczerze ubawiła — darujże kapitanowi, gwarantuję, że jeno niższym od siebie lubi swoimi akselbantaini imponować!
— Skoro jest to wolą pana pułkownika! — odrzekł Cedrowski z ukłonem i zawrócił ku wyjściu za Łączyńskim.
Gdy znaleźli się obaj w sieni, Cedrowski przystanął nagle i rzucił się na szyję Łączyńskiemu.
— Przebacz mi waszmość! Życzenia serdeczne moje bierz i zapomnij tej chwili tam, u Gielguda!
— Mości pułkowniku! Jakto? Co?! — pytał Łączyński, odpowiadając niepewnie na ten niezrozumiały dlań wybuch serdeczności.
Cedrowski otrząsnął się i splunął z obrzydzeniem.
— Tfy! Widzisz waszmość, bo kiedy dowiedziałem się o tych zaszczytach, które na ciebie padły, to tfy, zazdrość mną szarpnęła, a myśl przyszła, że juści nie lada kto musiał instancję za tobą wnosić i chyba jęzora sobie ugadał! No i, już ci się przyznam, nikczemna mnie chwyciła złość! Tfy! Natura ludzka zgoła! Dopiero gdyś raz i drugi waćpan zagadał, to wstyd mnie zdjął!... Mówię ci to do oczu, bom samemu sobie zbrzydł! Panie Pawle, przebaczcie, rękę mi dajcie i przyjacielem mi bądźcie! Ani myślę, żeby z nas godniejszego można było wybrać! Niech was uściskam! Pioruny! Generałaś wart!
— Bóg zapłać za serdeczne słowo!
Cedrowski poweselał.
— Aż lżej, gdy się człowiek z mizeractwa takiego spowi! Toć dla mnie honor mały, w głównym sztabie, pułkownikiem mieć swego dawnego porucznika! Chodźmyż do Kąsinowskiego! Hej! Majorze!
— Jestem, pułkowniku! — ozwał się głos z ciemni — jużem na kość stężał z zimna!
— Poczekaj, rozgrzeję waszmości! Równaj się, do stu par bomb! Baczność! Pułkownik sztabu cesarza jegomości idzie ku waszeci!
Ledwie szare mroki zimowego poranku jęły rozdzierać swe mgliste woale, już wieść o kurjerze cesarskim gruchnęła po obozie, rozmaite budząc domysły.
Zazdrościli jedni z całą otwartością Łączyńskiemu, z przekąsem i źle ukrytą zawiścią starali się drudzy rozwiązać zagadkę niespodziewanego wyróżnienia, trzeci nakoniec, szczególniej dawni imć pana Pawła towarzysze, radowali się serdecznie — wszyscy jednak się dziwili.
Co najstarsi żołnierze, co cesarza Napoleona pamiętali z czasów, gdy w Paryżu, jako generał w niełasce Konwentu takim samym był biedakiem jak i oni, nie słyszeli o podobnym szczególnym, a raptownym awansie! Prawda, szybko przebywali szczeble stopni wojskowych tacy satelici i towarzysze jego pierwszych laurów, jak Berthiér, Murat, Bessières, Lannes, a bodaj Lefebvre! Lecz, aby kurjer cesarski dosięgnął oficera, który nigdy nie był u boku Bonapartego, który ledwie trzy razy go w życiu widział, sam wciśnięty w czworobok mrowia, który ani razu nie miał szczęścia, ani rozmawiać z cesarzem, ani bodaj odebrać rozkazu z ust cesarskiego adjutanta, który lata był cząstką wielkiej masy ludzkiej, masy lekceważonej przez sztab główny, masy co wraz z umilknięciem bojowych sygnałów była zawadą Bonapartemu, była nieznośnym ciężarem — aby kurjer cesarski takiego szukał oficera, to przechodziło pojęcie najpogodnej w przyszłość patrzących.
Nominacja Lączyńskiego byłaby zrozumiałą, łatwo usprawiedliwioną, gdyby posiadał wielkie nazwisko, gdyby miał potężną, a koligacjami bogatą rodzinę, gdyby nareszcie jakiegoś wielkiego, a samodzielnego dokonał czynu, gdyby rodzaj jego służby zezwalał na taką samodzielność.
Łęczyńskiego ceniono, lubiano, widziano w nim zdolnego, odważnego oficera, lecz imieniem Łączyńskiego był — legjon! Takich samych znalazłoby się dziesiątki, może nawet lepszych, może więcej powołanych do rozkazywania niż słuchania rozkazów.
Ten i ów, błąkając się w domysłach, wypominał, że niedawno Łączyńscy z Walewskimi weszli w koligację i stąd chciał wyciągnąć wnioski o protekcji.
Świadomi atoli bliższych stosunków nowomianowanego pułkownika całą sprawę ze wszystkimi szczegółami wyciągali, dowodząc, że imć pan Anastazy Walewski, choć „Kolumna“, jest ledwie dalekim krewnym rdzenia domu Walewskich, jako, naprzykład, pana Michała wojewody sieradzkiego, a marszałka konfederacji barskiej i targowickiej, lub imć pana Aleksandra z Tuczyna. A dalej, przedstawiali całą małżeństwa z Łączyńską historję, i usunięcia się od świata szambelana i złe jego relacje z rodziną żony, a już zgoła naprężone z imć panem Pawłem.
Jeżeli jednak zdumienie w legji było wielkie, a spokój na długo z tego powodu zakłócony, to nierównie silniejszemu wrażeniu podlegał sam bohater chwili i to wrażeniu, które potęgowało się, im dłużej się zastanawiał, im bardziej dociekać chciał tego losowego uśmiechu. Kapitańska ranga napełniłaby go dumą, ukontentowaniem, spełniłaby nadzieję snów, marzeń, tyloletnich spodziewań, a krzyż żołnierski byłby mu sowitą zapłatą wszystkich i przebytych i czekających go trudów.
Pułkownikowskie zaś epolety zwarzyły imć pana Pawła, nie dozwoliły mu nawet odpowiedzieć przystojnie na życzenia towarzyszów broni, niewoliły go do jakiegoś uczucia wstydu wobec niedawnych zwierzchników, a teraz jemu podwładnych.
A przytem, mimo gorących słów, gorących uścisków dłoni, których mu nie szczędzono, Łączyński odgadywał coś w obejściu kolegów, co go onieśmielało, co krwawemi wypiekami paliło mu twarz, co mu zapierało oddech w piersi, co jaskrawą wstęgę legji zamieniało w jakąś wymówkę, w widoczny znak ślepego trafu, pokrzywdzenia innych.
Pułkownik cesarskiego sztabu! Toć władza, wpływy, potęga! Przed buljonami takiego pułkownika już nie niżsi rangą, ale generałowie drżą czasem, a zawsze radzi w zgodzie żyć, a przyjacielstwie! Co generałowie, buławy marszałkowskie pierwsze się kłonią do powitania, bo taki pułkownik miewa ucho cesarskie gotowe do przyjęcia w chwili dobrego humoru podszeptu; bo taki bywa stróżem cesarskiego oblicza, wie kiedy zapowiada burzę, a kiedy pogodę ma nawet dla uroszczeń; bo taki składa raporty ustne, taki na przeglądach potrafi się uśmiechnąć ironicznie, lub rzucić mimowolny okrzyk zachwytu.
Pułkownik cesarskiego sztabu! Takiego pułkownika Łączyński jak ognia się bał, taki pułkownik, gdy stanął w bitwie na czele kolumny był wyrokiem; przybycie takiego pułkownika do legji porywało bataljony na nogi, zakłócało monotonność i ciszę zimowego leża, było i okiem i uchem i ustami samego Napoleona, a conajmniej potężnego Berthièra.
Pułkownik cesarskiego sztabu! Szarża tak często wysoka, że generalski pióropusz bywa dla niej degradacją, ranga tak bliska głównej kwatery, że przed nią ustępować niekiedy muszą i Rustan, mameluk i Constant, lokaj!
Pułkownik cesarskiego sztabu! Więc uniform jak z igły nawet w bitewnym odmęcie, więc grymas na twarzy i bystre spojrzenie, lustrujące od stóp do głów każdego żołnierza, ścigające oficerów za lada uchybienie, to twarz harda, to dobrobyt w czasie głodu, ciepło wśród mrozów, wygody w niewygodach, dola nawet w niedoli armji, synekura klęsk i zwycięstw, nieskończony deszcz łask, donacyj, cesarskich słów, darów, odznaczeń, zaszczytów, to nie tylko pewność czerpania pełną garścią dla siebie, lecz możność stawania się dobrodziejem tysięcy, władanie, szafarstwo cesarskiemi miłościwościami.
Pułkownik cesarskiego sztabu, więc benjaminek, przed którym pułki na mur tężeją, którego każdy wyraz pamiętają, którego boją się zawsze, a lubią rzadko, więc karjerowicz, będący postrachem wytartych mundurów linjowych i przedmiotem zawiści i pogardy, spływającej od szramami zoranej twarzy, stwardniałych na głowni pałasza rąk, od nędzy ku arystokracie armji, ku rezonerowi wojny!
I Łączyński nie inne żywił uczucia ku sztabowcom, a cóż dopiero ku pułkownikom sztabu, imponującym mu zawsze pewnością siebie, swobodą już nie z generałami, lecz bodaj w obejściu z marszałkami, z ducami! I Łączyński, myślą sięgając ku takiemu stanowisku, tracił oścień myśli, boć pułkownik sztabu cesarza miał dlań coś z Napoleona samego! Aż naraz, wzdychając do, od tak dawno wysłużonego, kapitaństwa, marząc, że ziszczenie najświetniejszych rojeń da mu majorstwo, a w dymisji i cichem schronisku w ojcowskim dworku weterański uniform podpułkownika na rodzinne gody wdziewać zezwoli — rzeczywistości nie nadążył. Snami nie sprostał przyszłości, pozostał w tyle, nie sięgnął ani razu tam, gdzie rzucał go rozkaz kancelarji cesarskiej. Szarak mrowia linjowego, pasierb i tych skąpych nagród, które legję włoską dosięgały, ujrzał się w pawiem opierzeniu sztabowca; robak, nieśmiało poglądający ku niebu głównej kwatery, dostał skrzydła.
Noc zeszła Łączyńskiemu na bezsennem rozgorączkowaniu, na wstydliwem rozpatrywaniu własnych epoletów, na sylabizowaniu patentów nadawczych, na dziwieniu się samemu sobie, że to wszystko nie jest ani przywidzeniem, zmorą, czy chorobliwym widziadłem. Kąsinowski i Chłusowicz nie opuszczali aż do rana towarzysza broni, z całego serca cieszyli się z piorunowego awansu niedawnego porucznika, sami dla siebie stąd brali wróżby, a zapalczywie dowodzili, jako zgoła inne nastały dla legjonistów czasy, że ta nominacja właśnie najrzetelniejszym jest tego dokumentem.
Po pierwszej rannej pobudce, gdy Łączyński swe ubogie zbierał potrzeby, a w duchu śmiał się z kontrastu wyszarzanego i łatanego mundura z bombiastemi, a szczerozłotem lśniącemi epoletami, dopadł go adjulant Szczaniecki i do generała zaprosił.
Łączyński bez ociągania ruszył za adjutantem, niepewnie odpowiadając na składane mu honory wojskowe, a nawet objawiając zgoła nieprzystojne pułkownikowi sztabu cesarskiego zaniepokojenie zachowaniem się Szczanieckiego i jego służbistością.
W drodze do kwatery generała, Łączyński próbował wygładzić przedział wyrosły nagle między nim, a adjutantem Szczanieckim.
— Jakże pan generał — lepiej?
— Jednakowo, panie pułkowniku! — odrzekł salutując Szczaniecki.
— Cóż chirurg?
— Powiada, że rana ciężka, panie pułkowniku.
— A syn pana generała?
— Będą mu pewno amputować rękę, panie pułkowniku.
— Czy generał życzył sobie, abym zaraz szedł? Jeżeli jest cierpiący, nie chciałbym trudzić!
— Prosił, panie pułkowniku, o ile pan pułkownik uzna za właściwe, to zaraz!
Łączyński zagryzł usta.
— Panie Ludwiku! — ozwał się pan Paweł po namyśle. — Cóż bo waszmość!?
Szczanieckiemu oczy rozbłyszczyła radość, głos monotonny drgnął żywszym dźwiękiem.
— Wszystko — według rozkazu, panie pułkowniku!
Łączyński głowę zwiesił.
— Byliśmy w jednym bataljonie...
— Miałem zaszczyt, panie pułkowniku!
— Więc też, panie Ludwiku, pozwól się uściskać! — rzekł z wybuchem Łączyński i padł w ramiona Szczanieckiego.
Adjutant zadrżał, z całym impetem odpłacił Łączyńskiemu, lecz, musnąwszy przypadkowo metalicznej powierzchni epoletów, stężał, wyprostował się jeszcze gwałtowniej.
— Widzisz, bo, panie Ludwiku! — zawołał niepewnie pułkownik i urwał nagle.
— Widzę, panie pułkowniku! — wykrzyknął z głębi piersi Szczaniecki, zaczem, schwyciwszy powietrza, dodał cicho: — I... beczę!... bo... że pan pułkownik — jest panem pułkownikiem!!
— Nie pułkownikuj mnie tak, przecież razem z tobą... a uważasz — nie wiedzieć! Więc od towarzysza bliskiego to uszanowanie... I właśnie obliguję waćpana, abyśmy sobie mówili — ty!...
Szczaniecki pobladł ze wzruszenia.
— Panie pułkowniku — ja? Melduję pokornie... że ani myśli!
Jakto? Co!?
— Bobym chyba zdechł z tego... z ten!...
Tu adjutant ręką serce przycisnął i umilkł.
W chacie, zajmowanej przez sztab, powitał Łączyńskiego Cedrowski i, bez ociągania, wprowadził do bocznej izby, w której na dwóch stojących równolegle posłaniach leżeli Dąbrowscy — ojciec i syn.
W izbie panował półmrok, słabo rozproszony wąskim strumieniem światła, zakradającego się poprzez płachtami zawieszone okna.
Cedrowski wysunął się ku przodowi w stronę, gdzie u wezgłowia posłań rysowały się dwa cienie.
— Kto?! — rozległo się ciche zapytanie.
— Cedrowski, panie Henryku! — odpowiedział cień u wezgłowia.
— Cedrowski — powtórzył pierwszy głos. — I cóż powiesz!?
Pułkownik zbliżył się do posłania.
— Rozkazałeś, panie generale, przyzwać pułkownika Pawła Łączyńskiego!
— A! Gdzież jest? Proszę! Valentini ustąp nieco, niech go zobaczę! Łączyński, podaj mi rękę! Uściśnij! Nie czuję, djablo mocno pogłaskała mnie kontuzja! Siadaj na łóżku! Widzisz, waćpan, widzisz, my tu kłopotaliśmy się o ciebie, a tu nominacja spadła sama... I nominacja nielada!
— Sam nie wiem, panie generale... — rzekł nieśmiało Łączyński.
— Kogoś musisz mieć, co umiał porę upatrzeć!
— Parol, panie generale, że ani mogę się domyślić!
Dąbrowski odetchnął ciężko.
— Nie czynię ci z tego zarzutu! Choćby nawet... to i dobrzebyś zrobił! Bo cóż, na Dąbrowskiego przedstawienie liczyć niepodobna!... Jego przedstawienie nigdy wiele nie znaczyło i nie znaczy! Chyba... że ktoś o kulę, o nędzę, chciałby się dobijać!... Tak, tak, mości Łączyński, samemu trzeba pamiętać o swojej zasłudze, a na generała się nie oglądać.
Dąbrowski umilkł.
Łączyński usta zaciął i siedział bez ruchu z głową ku ziemi opuszczoną.
— Do sztabu cesarskiego idziesz waszmość! — trzy stopnie jednym tchem przebywasz! Gdzie trzy, cztery prawie, boć kapitan, major, podpułkownik-szef a jeszcze i grosmajor czasem, zanim pułkownik przyjdzie, i to sztabu! Za dawnych czasów, a za mojej pamięci, nie była taka odznaka osobliwością, bo ją każdy mógł kupić, kogo stać było!... Teraz, być może, dawne obyczaje wrócą! Zdawało się, że już będzie inaczej! Cóż! Winszuję waszmości, winszuję rangi i krzyża!...
— Nie ma czego, panie generale!
— Jakto niema!?
— Bo, panie generale, przychodzę tu zarazem prosić... abyś raczył odpowiedzieć do głównej kwatery, że ja nie przyjmuję awansu, że kwituję zeń, że jeżeli odmowa moja nie będzie uwzględnioną, w takim razie do dymisji się podam.
Dąbrowski poruszył się niespokojnie.
— Co waszmości w głowie!
— Tak, panie generale — odparł z mocą Łęczyński — bo nie zabiegałem o ten awans, ani komukolwiek chciałem wchodzić w drogę, czy też wysuwać się ponad zasługi innych, lepszych!
— Głupstwa, głupstwa mi pleciesz! Jużeś do serca wziął lada wyraz!
— Tak, panie generale, uczynię!
— Ani się waż! Saperlot, więc nie wolno nawet mi uwagi ci zrobić!? Tfy, toćbym ci do śmierci nie darował! Łączyński, do licha, co mam łgać, zdumiałem się, ledwie uwierzyć mogłem tej nominacji, ale, żem ci nie krzyw, jeno rad szczerze, rzetelnie, a teraz więcej, niż przedtem, bo widzę żeś godniejszy tego pułkownikowstwa od innych! No, nie chmurz się! Gorączka mnie trawi, myśli rozmaite szarpię, lada co dokuczy! Gdybym mógł był, bez dekretu cesarskiego miałbyś już dziś te buljony! Szarpnęła mną złość, przyznaję, a to dlatego, że nie ja cię promowałem, że nie zapytano mnie nawet.
Dąbrowski zaczerpnął gwałtownie powietrza.
— Więc mi rysiem nie stawaj! Jeżelim cię uraził, daruj! Masz, Gielguda się zapytaj, czym się nie ucieszył! Gdyby odemnie zależało, generałami, marszałkami bym was porobił, sambym pod waszą komendą rad chodził! Byłoby mi z tem lżej, niż z tymi warszawskimi paniczami! Zjawią się oni, zjawią do rządzenia i rozkazywania, jeno nie do słuchania! Valentini, daj mi pić! Więc, Łączyński, nie żyw rankoru! Podaj mi rękę, moja bezwładna! Ruszaj do sztabu! Im więcej tam będzie tobie podobnych, tem może nam wszystkim będzie lepiej. Weźmiesz ze sobą raport o bitwie wczorajszej! Byłeś, walczyłeś, lata całe dzieliłeś naszą dolę, więc co trzeba, dopowiesz. Dowództwo Gielgudowi oddaję aż do nowego rozkazu. Sam leżę, jak widzisz, powalony kontuzjami obok syna! Valentini za kilka tygodni obiecuje mnie wykurować. Janek mój odpowie podobno ciężej! Marszałek Lefebvre pod Gdańsk wzywa, może jutro zdołamy się dźwignąć. Lecz słaba z nas będzie pomoc! Od dwóch tygodni wyglądamy napróżno amunicji. Obiecano nam dostarczyć karabinów, ładownic, pałaszy — nic dotąd nie przysłano. Żołnierz marnieje, ginie z mrozu, a nawet nie ma czem się bronić, że nie powiem, co jeść! Wszystko powiedz! Może okazja się nadarzy do Radzimińskiego wojewody, lub do Wybickiego! Tedy niech mi nie ślą ochotników bez opatrzenia, bez uzbrojenia, bez furgonów, bo nędzy mamy sami zadość — dla tych co są, co nie wygięli od kul i chorób, nastarczyć nie można! A nadto, powiedz jeszcze że mi nie dowódców brak, nie oficerów, nie imć panków, ale twardych karków, rąk tęgich, żołnierzów! A potem, gdybyś chwilę znalazł sposobną cesarzowi co rzec, gdyby cię pytał, tedy wiesz! Iść chcemy i będziemy, niech dwa miesiące czasu da, niech zezwoli otwarte ogłosić listy, a nie dywizję, nie korpus, ale armję drugą mu wystawię!... Tak, dobrze, że będziesz w głównej kwaterze!... Tam zawsze naszych brakło, tam lada kto psuł nam plany, mieszał szyki, niweczył najlepsze zamiary! Tam uważaj! Nie sądź, broń Boże, bym nakłaniał cię do czegoś przeciwnego służbowym obowiązkom! Nie! Jeno pamiętaj, abyś nie zapomniał, kim jesteś! A dzieje się to często! Patrz, toć generał Henri nawet nazwiska swojego się wstydzi! A inni?! Wielki świat ludzi tumani, zaślepia, dwór psuje, o sobie tylko uczy pamiętać! Jedź, Łączyński, jedź, daruj złe słowo, któreś odemnie mógł kiedy usłyszeć! A i źle nie sądź o tem twojem długiem, a daremnem czekaniu na awans! Trzy razy przedstawienia czyniłem, sam patrzyłeś, co mogłem więcej? Pakosz da ci papiery! Cesarz podobno w Liebstadzie kwateruje! Tam się dowiesz, konetablowi melduj się zaraz. To wszystko! Mówiłbym z tobą jeszcze, ale słabnę czegoś!
Dąbrowski odetchnął głęboko. Głowa opadła mu bezwładnie na poduszki.
Łączyński siedział jeszcze przez chwilę na krawędzi łóżka generała, wreszcie na znak dany mu przez Cedrowskiego, powstał ociężale.
— Panie generale! — rzekł stłumionym głosem. — Wyzdrowienia szybkiego, powrotu do zdrowia!
— Dziękuję waszmości! Chociaż już i moje zdrowie nie zaważy! Zobaczysz! Warszawa pełną samych wodzów!
— Tak, lecz nam potrzeba tylko jednego!
— W sedno trafiłeś! Jednego trzeba! A kto nim będzie nie wiadomo! Byle taki był nareszcie, byle takiego chciano mieć, byle uwierzono, że nawet gromada generałów generała mieć musi nad sobą! Sam pierwszy głowę schylę!
— Raczej podnieść ją powinieneś!
— Dziękuję za poczciwą wiarę! Jedź z Bogiem! Rękę daj mi jeszcze!... Bywaj!... Ale, mości Łączyński, czy mnie pamięć nie myli, wszakci waszmość wypadasz jakimś krewnym Walewskich?
— Walewskich?! — powtórzył przeciągle Łączyński, nie rozumiejąc niespodziewanego zapytania. — Krewnym?! Nie! Chyba, że powinowatym! Siostra moja wyszła za Walewskiego!
— Więc jest Walewską?
— Bezwątpienia panie generale! — przyznał oschle Łączyński — skoro jest żoną Walewskiego.
— Czy nie szambelana, starosty wareckiego!?
— Tak jest właśnie!
— A zatem szambelanowa Walewska jest waszmości rodzoną siostrą! — zakończył Dąbrowski z dziwnym uśmiechem na ustach.
Łączyńskiego dotknął niemile wyraz twarzy.
— Czy wolno mi zapytać pana generała o powód...
— Ach, mości Łączyński — żaden! Ot — gawędziliśmy o tobie z Gielgudem i tak sobie, przyszło! Bywaj mi! A w drodze zważaj, bo maruderów włóczy się bez liku!
Łączyński uścisnął rękę generała, pożegnał się z Gielgudem i wyszedł do bocznej izby z Cedrowskim, gdzie mu Pakosz doręczył raporty do głównej kwatery i marszrutę na Malborg i Pasłek wypisał.
W godzinę niespełna po odebraniu raportów Łączyński zebrał mantelzaki dosiadł wielkiej, dragońskiej kobyły, którą mu imć pan Gliszczyński za pięć napoleonów odsprzedał i, serdecznie żegnany przez Chłusowicza i Kąsinowskiego, ruszył w drogę.


III.

Ciężką miał podróż nowomianowany pułkownik sztabu cesarskiego. Ciężką, bo kobyła, wyniszczona mocno, ustawała mu tak, że zsiadać musiał i milami prawie ciągnąć ją za sobą, bo dnie krótkie niewoliły do długich postojów a zbrojne gromady włóczęgów nie pozwalały myśleć o puszczaniu się w drogę nocną. Co gorsze, na postojach ledwie że nie na wagę złota mógł Łączyński wyprosić dla siebie łyżkę najnikczemniejszej strawy, a dla kobyły garść słomy wydrzeć z poszycia chaty. — Nadomiar po razy kilka musiał uchodzić przed napastnikami, którzy, choć sami często francuskie uniformy nosili, ani myśleli zważać na pułkownikowskie epolety Łączyńskiego, a raczej tem większą zdradzali ochotę do grabieży, spodziewając się nielada łupu.
Z tych przyczyn, Łączyński już w Malborgu odpiął epolety i między mantelzaki w furaższnury je wcisnął.
Gdy nakoniec na trzeci dzień podróży, około południa ujrzał Łączyński rysującą się w dali gromadę domostw Liebstadtu, odetchnął lżej i poweselał. Chmurne myśli, które był wywiózł z legji uleciały, ciekawość nowej służby, widoku głównej kwatery, owej potężnej kuźni gromów wojennych, opanowała żywą wyobraźnię młodego pułkownika, dreszczem przejęła.
Łączyński aż kraśniał od samego wspomnienia, co go czeka! Może z samym Berthièrem przyjdzie mu rozmawiać, a może przed cesarzem stanąć!... Czy tylko zdoła odpowiadać bez zająknienia, czy nie straci przytomności, czy będzie umiał się wysłowić! Toć przez lat tyle ledwie raz mówił z generałem Moreau! Ordynansował wówczas od Kniaziewicza z Rzymu do Bolonii! Miał jedynie papiery doręczyć, a przecież nogi mu się aż uginały, gdy stanął przed marsową twarzą generała-inspektora armji włoskiej! A Moreau przecież to nie Berthièr i nie cesarz!!... Ba — a tu może jeszcze co dnia przyjdzie oko w oko z cesarzem stawać!!
W Liebstadzie atoli spotkał Łączyńskiego zawód, bo krom bataljonu piechoty, wypoczywającej na legowisku niedawnem głównej kwatery, żywego ducha w całem miasteczku nie było.
Łączyński opowiedział się do dowódcy bataljonu, a wytłumaczywszy się łamaną francuszczyzną skąd i z czem przybywał, został przezeń powiadomionym o wyciągnięciu głównej kwatery do Ostródu.
Pułkownik bez namysłu chciał ruszać dalej, lecz uprzejmy Francuz zatrzymał go przemocą niemal, ugościł obficie, a dopiero gdy Łączyński i kobyła jego dobrze się pokrzepili, na rozstanie się zgodził.
Zastanowiła nieco Łączyńskiego ta wyszukana grzeczność Francuza, lecz na wsiadanem zrozumiał skąd się poczęła, bo dowódca bataljonu z prośbą wystąpił, aby Łączyński w opiekę go wziął i w sztabie wyrobił dlań powrót do korpusu marszałka Davoust, od którego od bitwy pod Auerstaedt jest odciętym i coraz do innej dywizji przyłączanym.
Imć pan Paweł nie bardzo rozumiał, skądby mógł w tym razie dopomóc co Francuzowi, lecz, przekonywany zajadle przez tegoż, że bezwątpienia z łatwością mu to przyjdzie, ustąpił, byle pożegnanie skrócić.
Mrok już zapadał, gdy Łączyński wyjeżdżał z Liebstadtu. Lecz pułkownikowi ani w głowie było dnia czekać. Drogę miał jak strzelił na Morąg i Miłomłyn do samego Ostródu, a i konia dobrze podkarmionego i raptem ośm mil z niewielkim okładem. Nadto, bliskość głównej kwatery zapewniała spokój w drodze tem więcej, że, jak Francuz w Liebstadzie zapewniał, już od Gudstadtu począwszy, ciągną się leża zimowe wielkiej armji, a żandarmerja polowa aż do Elbląga samego patroluje.
Jakoż do Morągu dojechał Łączyński jednym tchem prawie, a stamtąd, po krótkim wypoczynku, przynająwszy sobie na postoju przewodnika, już stępa ku Saalfeldowi wyciągnął.
Przewodnik, wielki, barczysty chłop w baraniej czapie, na oczy nasuniętej, czegoś się mocno pułkownikowi nie podobał. Lecz wyboru nie było, a o odbywaniu dalszej podróży samemu myśleć nie mógł, ile że śnieg szerokimi płatami jął pokrywać czarne koleje gościńca i drogę przed nie znającym okolicy białymi całunami osłaniał.
Łączyński nazbyt przywykł do niebezpieczeństw, aby sobie miał głowę zaprzątać mniej czy więcej niepewną powierzchownością przewodnika.
Karczmarz w Morągu powiedział pułkownikowi, że ma pod ręką człeka, który za pół talarka pruskiego gotów aż do Saalfeldu go przeprowadzić. Łączyński zgodził się bez wahania, i ledwie, że z przewodnikiem swoim oko w oko się spotkał, gdy konia dosiadał.
Przewodnik naprzód z miejsca się wysunął i to tak zamaszyście, że kobyła pułkownika musiała iść żwawego stępa, aby za chłopem nadążyć.
Godzinę blisko wlókł się Łączyński za przewodnikiem wśród głuszy nocnej i śniegiem zaścielonej równi, podziwiając w duchu sprawność, z jaką przewodnik gramolił się z zasp, a daremnie szukając okazji zagadnienia. Przewodnik na chwilę nie ustawał, parł naprzód, potykał się, upadał, a mimo to ani razu nie dał kobyle zrównać się z sobą. Wreszcie snać siły go opadły, bo przystanął raptownie, na kosturze się wsparł i rękawem kożucha czoło spocone jął ocierać.
Łączyński najechał na przewodnika.
Chłop czapkę poprawił i mruknął pod nosem.
— Za tyla śtreki licho talar sztymuje!
— Zobaczymy, może będzie i cały, jak się sprawisz!
— A może i dziesięć!
— Jakże to?!
— Nijak! — bąknął chłop i ruszył naprzód.
Łączyński nacisnął kobyłę, nie chcąc przerywać nawiązanej rozmowy.
— Wyście skąd?
— Od Jansborku!
— Polak?
Chłop dźwignął ramionami.
— Od Jansborku, co je nade Spirdingem! Przy Pisku!
— Czekajcie, bo nie wiem!
— Jansbork to je amtowy stad, Spirding jezioro, a Pisek rzyka! Co ta komu!
Chłop splunął i mocniej kosturem wywinął.
Łączyński na ów wykład nie wiedział, co odpowiedzieć.
— To chyba na Mazurach!? — dodał po chwili, a nie doczekawszy się odpowiedzi, zagadnął wprost. — A z Morągu do Saalfeldu, ile mil naprawdę?
— Niby z Morugi do Zelwałdu?
— U was każda wieś ma dwie nazwy!
— Niech ma!
— Więc ile mil?
— Francuz nie zajdzie!
— Nie lubicie Francuzów?!
Chłop zębami zgrzytnął.
— Morowego niema na psiarstwo!
— Także wam dokuczyli?!
— Dokuczyli! Chałupę mi obsiedli, łyżki żuru nie zostawili, gadzinę wyszlachtowali, zmajdrowali obejście, że koła w płocie nie masz! Węborek cały nie ostał! A bo mnie tylko, cały becyrk na dziady poszedł!
— Wojna!
— My se tak pedamy! — bąknął chłop i roześmiał się dziko.
— A wojna minie, to dla wszystkich nas lepsze nastaną czasy!
— Jak cię nie zeźre!
— Albo wam pod Prusakiem było lekko!?
— Lekko nie lekko — ta było! Choć mogłeś dychać, a na zimę zaśparować krup! Skórę darli, lecz nie rabowali! A bo?! Może wy do Francuzów?! Co?!
Łączyński na to zapytanie, wymówione z jakimś złowrogiem warknięciem, spojrzał niepewnie ku barczystej postaci chłopa i odrzekł wymijająco.
— Toć widzisz przecież żem swojak!
— Ta może, chocia mi się zdało! Bo i po co wam do Zelwałdu?! Francuzów tam, jak mrowia! A i sam Naparty pod Miłomłynem wachtuje! Gdzie nie potrza leziecie!
— Czasem potrza właśnie!
— Nie moja skóra! Nie moja sprawa! Talara jeno dać musicie, bo śtreki ledwie najdzie!
— Targować się nie będę!
Chłop przystanął, rozejrzał się po przepastnie białej równi i ozwał się po namyśle.
— Od tej wierzbiny zrychtujemy się na prawo! Trza winklować!
— Przecież droga do Saalfeldu jak kamieniem rzucił!
Chłop zęby wyszczerzył.
— Pewnie! Tylko że teraz idziemy nie jak wam potrza!
— Zbłądziliście może?
— Gdzie zaś! W zajeździe tylko pedali, żeście Francuz, tedy was chciałem do Hansa, na jeziorko wycyganić!
— Do jakiego Hansa?
— A no, bo tam wszystkich Francuzów prowadzamy! Sklep jest tęgi! Bez łeb kijem, a potem już sam skiśnie psiawiara!
Łączyńskiego dreszcz przeszedł.
— Mordujecie?
— Ktoby się zaś męczył! Sami się mordują! Co z nimi robić? Amtowy pięć talarków obiecał za każdego Francuza od Napartego! I bez obiecanki samemu pożywić się można i własnej krzywdy choć trochę odebrać!
— Lecz niech wykryją, powieszą bez pardonu!
— Niech sobie! Wieszają i tak!
Łączyńskiemu ręka drgnęła. Bezwiednie prawie za pazuchę sięgnął i za ukryty pistolet ujął, lecz równocześnie przyszło mu na myśl, że na tem pustkowiu wpaść jeno może w ręce gorszych rabusiów. Zdarł więc nieco konia wtył, aby przewodnika mieć przed sobą i oka zeń nie spuszczać.
Chłop tymczasem nie zauważył alteracji pułkownika i rozgadał się na dobre.
— Kogo nie chcieć powieszą! Niby to dobrem słowem pytają, a czy nie szły regimenty, ile śtreki do Dzierżwałdu, a ile do Kuczborka, — a potem na wierzbinę! Obaczysz szpicę taką, to zbieraj nogi, bo się stryka dogadasz! Tfy! Będzie temu dwa dni, jechał ci jeden francuski jeger od Bransberku! Powiadał, że pisanie miał od naszego króla z Kłajpedy do Napartego! Francuz był, chocia i po ludzku śprechował! Ale już ci przestał! Sam chciał, żeby go prowadzić!
— Cóżeście mu uczynili?
— Nic! Hans go sobie wziął, a mnie, aby torbę oddał! Niewiele znalazłem! Tynfów pięć, po złotku rachować, i cztery dydki po trojaku, razem talara nie było! Ale co papierzysków, cała torba! Hans czytał i nic nie wyspekulował, francuskie pisanie! Tedy w Zelwałdzie myślę winkielszrejberowi pokazać, niech obaczy, może się amtowemu zda!
— Macie je ze sobą!?
Chłop uderzył się po kożuchu.
— Co nie mam mieć! A możeście wy znajomy! Bo winkelszrejber to szacher! Memu kumowi za papiery, co sam Naparty sztukował, dwa półzłotki dał, a amtowemu za pięć talarków odprzedał.
— A gdzież wasz amtowy?
— Wszędzie, gdzie potrza tam się najdzie! Francuzy dokazują, a amtowi siedzą sobie i swoje robią! Prawo każe amtowego słuchać!
— Wiecie wy, dlaczego Francuz Prusaka wojuje?
— Co nie mam wiedzieć! Bo chce cały dobytek zagarnąć, luda bez werbunku i rekrutlisty w kamasze zapędzić, a co baby i dzieciaki głodem zamorzyć, aby dla Francuzów ziemi więcej było! Niedoczekanie!
Na to oświadczenie Łączyński nie wiedział, co odpowiedzieć, rozumiejąc, że lada obroną może zaufanie chłopa stracić i w matnię wpaść.
Chłop zaś dalej pomstował na najazd Francuzów, odgrażał się, a klął siarczyście.
Pułkownik, już nie słuchając prawie wynurzeń chłopa, przemyśliwał nad tem, jakby odeń wydostać papiery, których posiadaniem się chwalił. Bo, że je chłop miał, o tem pułkownik nie wątpił, bo raz po raz dochodziły słuchy o zaginieniu kurjerów i ordynansów, a sztab odebrał coś ze trzy napomnienia by na gońców, co dzielniejszych, a sprawniejszych ludzi wybierał, a nawet gońcom zalecał zgoła ukrywanie się. Juści zapewnienie chłopa, że papiery miały zawierać pismo króla Fryderyka do Napoleona, było samo przez się nieprawdopodobnem, niemniej bezwątpienia papiery musiały być nielada wagi, jeżeli umyślny je wiózł wysłaniec, a nie szły razem z pociągiem wojskowym. Siak czy owak papiery sztabu francuskiego nie powinny były dostać się w ręce Prusaków! W każdej innej okoliczności Łączyński nie zawahałby się strzelić w łeb takiemu przewodnikowi, tu jednak był sam na jego łasce i niełasce, bardziej bowiem niż chłopa musiał strzec się zabłądzenia. Rozsądek nakazywał czekać okazji i pozoru nie dawać.
Przewodnik znał drogę wybornie. Kluczył, wymijał rysujące się bezkształtnie kontury chat, po dwakroć wskazał ze śmiechem Łuczyńskiemu na śniegiem przyprószone, a stężałe na mrozie ciała wisielców, raz rzucił gwałtownie w bok ku zaroślom i, tam zniewoliwszy pułkownika do długiego postoju, zapewnił go wkońcu, że dojrzał zdala oddział kawalerji francuskiej. Tą wiadomością tak się ucieszył Łączyński, że aż podejrzenie chłopa obudził.
— A wy co myślicie w Zelwałdzie?
— Mam sprawę!
— A z kim? Tam z naszych nikogo pewnie?
— Ja też do familji, na Kurpie!
— Na Kurpie! Hm! Kto was wie! Dacie sobie radę w Zelwałdzie — pochwycą do śprechowania! — nacierał przewodnik.
Łączyński, przyciśnięty do muru, skleił na poczekaniu opowieść, że sam z niewoli od Francuzów ucieka, lecz ich mowę zna, więc dogada się i w pole wyprowadzi każdego; bodaj ich zaraz naszli, to byle on pozoru nie dawał, to ich nic złego nie spotka.
Chłop potrząsnął niedowierzająco głową.
— Pedasz wasan bo ich nie znasz! Wasza skóra, nie moja, tylko do Zelwałdu sami se wjedziecie!
— A wy co?!
— Ja tam pójdę, gdzie mi trza! — odparł chłop i umilkł.
Łączyński się stropił. Wiadomość, że chłop chce mu umknąć, zanim w Zelwałdzie mógłby napotkać jakiś oddział francuski, nie pozwalała spodziewać się odebrania mu papierów. Wprawdzie, był na to krótki sposób, miast talara pistolet wyciągnąć i trupem położyć chłopa, lecz pułkownika skrupuły zdjęły. Rabuś to był, wróg śmiertelny, gorszy od otwartego nieprzyjaciela, ale zawsze swojak! Zaślepiony, ciemny, zrozpaczony może własną nędzą, prostak, czujący jeno, że go na głód skazano, na tułaczkę!
Na cichą, choć mizerną dolę tego chłopa zwaliła się fala wojenna ze wszystkiemi okropnościami gwałtu i przemocy. Francuz zjawił mu się z dobytym pałaszem do cięcia, z żagwią w ręku, z chciwością zdobyczy w oczach! Francuz nie zastanawiał się, ani chciał rozważać kim jest ten nędzarz! On przyszedł pruską miażdżyć potęgę — a więc wszystko, co w jej granicach się znajdowało było mu wrogiem, było łupem! Tam, niby, około Warszawy, była jakaś „Pologne“, w której nie wolno było zanadto swywolić, bo to niby przyjacielski kraj, ale tu, pod cmentarzyskami Iławy, na ziemi, która była ościenią pruskiego oporu, jakaż racja do oszczędzania dobytku, do poszanowania wieśniaka?!
Pułkownik własnemi oczyma patrzył na spustoszenia, czynione przez Francuzów na ziemiach dawnego województwa Pomorskiego, Chełmińskiego i Malborskiego, rozumiał nienawiść chłopa, czuł sam, że nie umiałby go nawet nawrócić do Francuzów, bo sam może tę samą miałby chęć odwetu, chęć pomszczenia krzywdy.
Równocześnie jednak poczucie obowiązku, świadomość, że ma przed sobą człowieka, który unosi ze sobą doniosłe może papiery sztabowe, może tajne rozkazy, człowieka, który zbłąkanego kurjera francuskiego bez namysłu na śmierć wydał, nurtowała w nim. Gdybyż ten chłop miał broń i umiał i mógł się bronić, pułkownikby się nie wahał bodaj własnego życia narazić, lecz strzelać do bezbronnego, strzelać, gdy nie miał dotąd odwagi wyznać mu kim jest, gdy z łatwowierności jego skorzystał, wydało mu się nikczemnością, niegodną szarży.
Gdy pułkownik tak się głowił nad wynalezieniem sposobu zawładnięcia papierami, chłop przystanął raptownie i ręką na dal wskazał.
— Widzicie ten zagajnik — za nim Zelwałd prosto!
— Z godzina drogi!
— Może i lepiej... tylko...
— Tylko co?!
— Kto ich wie psiawiarów, może się tam i czają!
— Francuzi myślicie?! — dodał Łączyński, ledwie kryjąc ukontentowanie.
— Pewnie! A jeżeli nie Francuzy, to także nie sporo, zanim wyśprechujesz, mogą zadławić!...
— Jakże więc!
— Nic, aby wasan, jakby przyszło, niech z konia i za mną, w bok! A za zagajnikiem to i tak was puszczę! Sami traficie! Niebo się cknie na brzask, chmurzyska już posiniały! Widzi mi się! Kiedy siedzą w Zelwałdzie, rychtyg, wachtują, w zagajniku, żeby kozak nie zajrzał im po omacku! A patrzcie no od się! Furgony! Furgony! Wlecze się ich co niemiara!
Łączyński spojrzał w stronę, wskazaną przez chłopa, gdy w tej samej chwili padł w dali strzał karabinowy, na który odpowiedziało natychmiast kilkanaście innych.
— Utarczka się zaczyna!
Chłop przystanął, przeczekał chwilę, a gdy strzały się nie powtarzały, mruknął szyderczo.
— Pukają dla postrachu! Trza wziąć mocniej k’sobie! Byle wasan z konia zdążył, albo lepiej odrazu zsiąść, piechtą przykrzej, lecz bezpieczniej!
— Zostanę jeszcze, chyba, że wypadnie!
— Wola wasza! Ale mój talarek, teraz kto wie! Potem was nie znajdę!
Łączyński sięgnął pod płaszcz, do kieszeni, i rzucił pieniądz chłopu, ten złapał go w powietrzu.
— Wasan po ludzku to i ja po ludzku! Trza śmigać do zagajnika! Konia pilnujcie, bo oparzeliska!
Przewodnik wprost na zaspę skręcił, zakotłował się w śniegu i jął pomykać polem tak zręcznie, że pułkownik ledwie mógł mu dotrzymać na potykającej się o bruzdy i przegony kobyle.
Pod zagajnikiem chłop zwolnił chodu i do konia znów się przybliżył.
— Aby przez ten zagajnik przeprowadzę! Kusy, a nie zmiarkowalibyście śtreki, bo się kręci, jak opętana! A potem już sami jedźcie i spekulujcie, bo jak ze mną, to na piechtę i gdzie się da!
Łączyński w milczeniu przyjął tę zapowiedź, sam nie wiedząc, jakby lepiej było, bo jeżeli w Zelwałdzie ma być na łasce maruderów, to bezpieczniej z chłopem, a jeżeli Francuzi go zajmują, to szkoda konia a bardziej papierów.
W zagajniku głusza powitała pułkownika.
— Pusto! — szepnął Łączyński.
— Kto go wie! — odrzekł chłop i jął nadsłuchiwać, wreszcie ruszył po namyśle naprzód, rozchylając przed koniem zarośla. Naraz, o kilkanaście kroków przed chłopem, zarysował się cień człowieka. Chłop skulił się, przytrzymał konia za uzdę i przestrzegł cicho.
— Są! Z konia i za mną!
Pułkownik chciał spełnić rozkaz i już pochylił się do zsiadania, gdy w tem z tyłu rozległo się gromkie, a znane Łączyńskiemu zawołanie.
Qui vive!?
— W nogi! — bąknął chłop. — W kocioł nas biorą!
Łączyński chwycił go za ramię.
— Właź na siodło! Żywo! Umkniemy! Moja głowa! Właź!
Chłop silnie trzymany przez pułkownika, stracił rezon.
Qui vive — rozległo się powtórne zapytanie groźniejsze.
Les amis! — odpowiedział Łączyński.
Nous allons voir! Ne bougez pas! — rozkazał surowo ten sam głos.
— Puszczajcie! — mruczał chłop.
— Głupiś! Damy sobie radę!
Chłop zaparł się, aby ujść z uchwytu Łączyńskiego, lecz było zapóźno. Sześciu ludzi otoczyło go, sześciu innych dopadło pułkownika.
— Wy skąd, dokąd! — zaczął badać po francusku niecierpliwie jeden z cieniów.
— Pułkownik sztabu jego cesarskiej mości!
— Co — jak?!
— Prowadźcie mnie do dowódzcy oddziału! Wszak żandarmerja polowa?!
— Tak! Ale bo pan pułkownik daruje! Noc! Eskortować musimy!
— Tego właśnie chcę! Ale i proszę, abyście mego towarzysza mieli na oku, bo gotów umknąć.
Prowadzący patrol na to niespodziewane zakończenie wzruszył ramionami.
— Ani tamten, ani ten! Bez hasła na kordonie nie ma oficera, choćby pan był marszałkiem, pójdziesz pod konwojem, jak i tamten! Proszę z konia!
Łączyński bez namysłu zsiadł z konia i stanął obok chłopa między żołnierzami.
Ruszono natychmiast. W drodze chłop szedł z głową zwieszoną ponuro. Łączyńskiemu żal go się zrobiło.
— Cóżeś tak skwaśniał!?
— Będą dławili!
— Powiedziałem ci, że moja głowa!
— Naśwargotaliście nie wiedzieć co i prowadzą!
— Nic! Mów tylko, żeś u mnie na służbie!
— Przecież Francuzy i same Napartowe! O, jak się im harcapy bimbają po kołnierzach.
— Zobaczysz — jeszcze mi się pokłonią!
— Cie! — bąknął niedowierzająco chłop. — Łatwo wam powiadać, a jak przy mnie te papiery znajdą, będzie dosyć!
— Oddaj mi te papiery! Prędzej, póki jesteśmy w zagajniku!
— Toć wasana wtedy!
— Dawaj, prędzej! — nalegał pułkownik. — Mój kłopot! Umiem z nimi!
Chłop wzdragał się, rozumiejąc, iż towarzysz niechybnie stryk zakłada na szyję, lecz w końcu ustąpił, dobył z pod kożucha zwój papierów i wsunął go nieznacznie do ręki Łączyńskiego.
— Hej! Co tam za konszachty! Baczność! — ozwał się raptownie prowadzący patrol. — Bo każę strzelać!
— Nie tak ostro, panie oficerze, żebyś nie żałował!
— A pan nie gwałć przepisów, które w takim razie znać powinieneś! Nie wolno rozmawiać! Jesteś zatrzymanym na kordonie głównej kwatery!
— Pan zaś jesteś gburem!
— Ani słowa więcej!
— Dowiesz się pan o tem samem od swego zwierzchnika!
Po tej utarczce, konwój zaległa cisza.
Łączyński nie chciał narażać się więcej, na strofowanie i ledwie kilka słów z chłopem zamienił, prowadzący zaś patrol uszy w kołnierz od płaszcza zasunął, aby znów uniknąć zatargu może i z prawdziwym sztabowcem.
Pułkownik nadto był tak zadowolony z pomyślnego dlań obrotu wyprawy i ze spotkania z patrolem, który go do Saalfeldu wiódł i dał mu sposobność odebrania chłopu papierów, że nawet do przesadzonej służbistości oficera urazy nie żywił.
Po godzinie męczącej drogi, konwój zatrzymał się przy pierwszej warcie obozującego tu regimentu strzelców, oddał więźniów, a sam cofnął się ku zagajnikowi. Więźniów otoczył nowy konwój, przeprowadził przez obóz i oddał z kolei warcie następnej. Podróż taka była nużącą, bo oddawanie i przyjmowanie więźniów miało aryngę raportów i komend, co zajmowało wiele czasu, tak, że już się na dobre rozwidniło, gdy Łączyński z przewodnikiem znaleźli się w Saalfeldzie. Tu atoli, po krótkich indagacjach, które wobec nałożonych przez imć pana Pawła epoletów, miały raczej charakter prezentacji i wojskowych honorów, pułkownik został wezwany do kwaterującego w Saalfeldzie szefa sztabu trzeciego korpusu armji, generała Hervé.
Łączyński nie bez pomieszania przestępował próg generalskiej kwatery takiego potentata w armji, jak Hervé, szefa sztabu Davousta, lecz uprzejme, koleżeńskie prawie powitanie generała rozproszyło onieśmielenie.
Hervé z całym zapałem, chcącego się przypodobać, Francuza, zasypał pułkownika pytaniami, komplementami prawie, witał w nim dzielnego oficera, o którego zdolnościach słyszał, chwalił legję, unosił się nad szczegółami bitwy pod Tczewem, z lada jednosylabowej odpowiedzi Łęczyńskiego całe racje wyprowadzał, wreszcie zakończył rzecz zaprosinami na śniadanie i zaofiarowaniem pojazdu swego do Ostródu.
Pułkownik próbował się wymówić od śniadania, tłumacząc się brakiem munduru wielkiego i tym swoim wyszarzanym, spełzłym, a i łatanym uniformem. Generał atoli nie ustąpił.
— Wojna, pułkowniku! Właśnie rad będę, gdy mi między moich strojnisiów, a elegantów sztabowych wniesiesz ten zaszczytny poszarpany uniform! Pan właśnie jesteś wzorem, jak miłujący służbę oficer powinienby wyglądać! Taki mundur to najżywszy dokument rzetelnej zasługi!
Żołnierska szczerość generała do reszty opanowała pułkownika.
— Nie wiem, jak mam dziękować generale!
— A to dobre! Moja podzięka, że nie odmawiasz, pułkowniku! Tymczasem rozgość się. Dam ci „compatrjotę“ na przewodnika! Może znasz adjutanta Simonosky?
— Nie przypominam!
— Dobry chłopiec. On i Romeuf wezmą cię w opiekę! Proszę tędy!
Generał podszedł ku drzwiom na lewo, lecz, jakby tknięty nową myślą, zatrzymał się.
— Wszak pan, pułkowniku, jesteś bratem rodzonym pani Walewskiej?
— Pani Walewskiej...
— No tak, mówiono mi właśnie, że pan jesteś jej rodzonym bratem!
— Moja siostra, generale, wyszła istotnie za Walewskiego... ale nie wiem, o której pani Walewskiej...
Generał zafrasował się.
— Ach, no! Sapristi! O pani Walewskiej, o pańskiej siostrze, bezwątpienia! Miałem zaszczyt być jej przedstawionym w Warszawie! Byłem oczarowany! Nie znam równie pięknej, równie ujmującej, równie dystyngowanej osoby, jak pani Walewska!
Łączyński ledwie mógł się powstrzymać od uśmiechu na to nagłe wyznanie.
— Ależ, panie generale, miło te słowa słyszeć, lecz to pomyłka! Moja siostra nie bywa nigdzie! Poprostu pewna różnica wieku między nią a mężem, dawnym szambelanem, mającym swe urojenia...
Hervé roześmiał się dobrodusznie.
— Więc właśnie taż sama! Marja, żona, bardzo... dawnego szambelana, to jest człowieka wcale nie pierwszej młodości! Oczarowany, olśniony byłem i jestem! Gdybyś, pułkowniku, miał sposobność, racz mnie przypomnieć jej pamięci!
— Bardzo będę rad, choć teraz panie generale, mimo całej ochoty zobaczenia się z siostrą...
— Ach! Naturalnie! Naturalnie, rozumiem! — podchwycił domyślnie generał. — W każdym razie polecam moją prośbę. Proszę pamiętać! A teraz o dwunastej czekam!
Hervé, potem zapewnieniu się, wprowadził pułkownika do komnaty zajmowanej przez adjutantów sztabu, przedstawił mu ich i gościnności polecił.
Łączyński znalazł się w gronie wytwornych oficerów, przesadzających się w uprzejmościach dla niego, oficerów którzy, choć niżsi od niego rangą, mieli jakiś dar łączenia służbowego uszanowania z salonową swobodą, i poczuł się w nie swojej skórze, zgoła w innym świecie, obcym, nieznanym mu dotąd. Gdy przeto młody kapitan Romeuf zapytał go, czyby może nie chciał wypocząć w jego kwaterze, Łączyński skwapliwie propozycję przyjął i udał się za kapitanem.
Romeuf zajmował w sąsiednim zaraz domu czysty, a nawet pretensjonalnie urządzony pokój, wypełniony najprzeróżniejszymi drobiazgami świadczącymi, że adjutant na chwilę nie zapomniał o przyzwyczajeniach eleganta paryskiego.
— Nie wiem, panie pułkowniku, czy aby pan znajdzie wszystko, co potrzeba!
— Ależ, kapitanie! Toż gotowalnia prawie!...
— W łaskawych oczach! Pan pozwoli przyślę mu naszego Jacques’a! Wcale nienajgorszy fryzjer! Sztab drugiej dywizji ma lepszego.
— Dziękuję! Prosiłbym tylko o zawezwanie mego sługi z mantelzakami!... Ale, a nadto o przepustkę dla niego, bo chcę go do legji odesłać!...
Romeuf bezzwłocznie uczynił zadość życzeniu Łączyńskiego, przepustkę mu dostarczył, przewodnika sprowadził i dyskretnie usunął się na bok, zapowiadając swoje przybycie przed śniadaniem.
Łączyński, pozostawszy sam, odetchnął, a spojrzał ku chmurnie poglądającu przewodnikowi, ozwał się ochoczo.
— No, cóż stary?! Widzicie, nie zjedli was Francuzi!
— Jeszcze nie!
— I nie zjedzą! Tybyś chciał stąd czemprędzej umykać!?
— Czy dadzą!
— Myślisz! Masz tu przepustkę! Możesz ruszać zaraz i dokąd chcesz! Pokażesz jeno tę kartkę, słowa ci nie powiedzą! A tu... drugi talar na drogę.
Chłop poczerwieniał.
— Bóg zapłać! Musi wasan tęgi sposób mieć na tych psiawiarów!
— Żadnego! O jednem tylko pamiętaj, żeś prowadził oficera francuskiego i swojaka! Zastanów się! Mógłbym zrobić użytek z tego, coś mi powiedział, nie czynię tego, bo widzę, żeś w błędzie tylko.
Chłop pobladł i jął ku drzwiom zezować.
— Krzywda cię spotkała, lecz cóż, wojna! Ruszaj z Bogiem!
Chłop na to zakończenie mruknął coś pod nosem i wysunął się z komnaty.
Łączyński zabrał się do porządkowania swej odzieży, mycia się, dla przystojniejszego wystąpienia na śniadaniu u generała.
Wyczyścił więc starannie swój porucznikowski jeszcze mundur, krzyż legji umocował, buty wychędożył, rzemienie wygładził, głownię pałasza do lustru doprowadził, zaczem przejrzawszy się w zwierciadle, uśmiechnął się z zadowoleniem. Takim się już dawno nie widział, conajmniej od czasu, gdy z generałem Kniaziewiczem sztandary do Paryża odwoził.
Pułkownik, napatrzywszy się samemu sobie, zabrał się do śpiesznego pakowania żołnierskiej chudoby, aby nie dać jej oglądać adjutantowi, który pewnie zgorszyłby się, obaczywszy te szmaty i łachmany, nazywające się bielizną pułkownika sztabu cesarskiego.
Przy porządkowaniu mantelzaków wpadły Łączyńskiemu w rękę papiery odebrane od chłopa.
Pułkownik rozwinął je i zaczął niedbale przeglądać, myśląc, iż najwłaściwiej będzie generałowi Hervé doręczyć cały ten zwój, z oświadczeniem, że go poprostu na drodze znalazł. W miarę atoli czytania papierów, gdy Łączyński opanował nieco formułę intytulacji, zdjęła go wątpliwość. Papiery nosiły nadpisy generała Bertranda, a wszystkie adresowane były do kancelarji cesarskiej, a jeden był wprost raportem do cesarza!
Łączyńskiego zdjęła ciekawość. Skupił uwagę i z upodobaniem odczytywał dalej, ledwie że co drugie zdanie rozumiejąc z tych politycznych, a kunsztownie stylizowanych pism. Raport zajmował go najwięcej, choć wydał się Łączyńskiemu dziwacznym wprost, ile że był datowany w Kłajpedzie, w kwaterze głównej króla Fryderyka Wilhelma!
Nad tą osobliwością pułkownik nie zastanawiał się długo. Chęć poznania raportu paliła go. Generał Bertrand pisał do cesarza!
Raport zaczynał się od uwagi o zimnem i nader etykietalnem przyjęciu, doznanem na dworze królewskim. Dalej rysował krótkimi zdaniami obraz zalęknienia, przejmujący cały orszak Fryderyka, zrozpaczenie królowej, życie obozowe, które pędzić musi rodzina królewska i przygnębienie, panujące śród niedobitków pruskiej armji. A po tych wyjaśnieniach dopiero Bertrand zdawał sprawę z poselstwa. Więc donosił, że, pomimo długich rozpraw i przedstawień, prowadzonych z samym królem, tenże bardzo wstrzemięźliwie przyjmuje propozycje zawarcia pokoju na warunkach zwrócenia mu całego, nieistniejącego właściwie, państwa po Elbę wzamian na zerwanie wszelkich rokowań z cesarzem Aleksandrem. Że nawet oświadczenie Napoleona że, wbrew mniemaniu gabinetu pruskiego, do dawnych polskich ziem odkąd je poznał, nie przywiązuje najmniejszej wagi, nie sprawiło spodziewanego wrażenia. Że król wyraził chęć wysłania do głównej kwatery francuskiej generała von Kleista, lecz, zdaje się to być raczej chęcią zyskania na czasie, niż intencją podtrzymania układów. Że przeciwnie, Fryderyk wszelkich usiłowań dokłada do zawarcia najściślejszego sojuszu z cesarzem Aleksandrem i do wciągnięcia Austrji do nowej koalicji. Że od Goetzena, posła pruskiego w Wiedniu, odebrano w Kłajpedzie bardzo pomyślne listy, według których minister Stadjon w zasadzie nie uchyla się od przystąpienia do związku przeciw Francji, a to uznając niebezpieczeństwo, grożące jej wewnętrznemu spokojowi wobec wywołanego przez Francuzów zbrojenia się Polaków, i nadto, że sam arcyksiążę Karol, przez usta zaufanego generała Grünega, jaknajwyższe związkowi zapowiedział poparcie. Że, nakoniec, Bertrand musi poczytywać swą misję za skończoną i prosić albo o nowe pełnomocnictwa, albo o rozkaz wyjazdu z Kłajpedy.
Łączyński z zapartym oddechem czytał ten raport. Pułkownikowi w głowie się mieszało od nieubłaganej prawdy, bijącej z tego historycznego dokumentu. Jakaś zasłona rozdarła się przed nim i ukazała mu zgoła inny świat, świat, o którego istnieniu wiedział, lecz który uważał za coś, co musiało drżeć przed bojowym sygnałem bonapartowych zastępów.
Pułkownik po raporcie jął pozostałe papiery baczniej rozpatrywać, lecz były to przeważnie dopełnienia, objaśnienia raportu głównego: — więc odpis listu Goetzena z Wiednia, więc kopja odręcznego pisma króla Fryderyka, błagającego o ratunek cesarza Aleksandra i zapewniającego, że Franciszek austrjacki rozpoczął koncentrację wojska w Czechach i na Morawach, a dalej skrót memorjału, złożonego dywanowi tureckiemu przez Stürmera, austrjackiego agenta w Stambule w sprawie wciągnięcia i Turcji do wystąpienia przeciw Napoleonowi, a przynajmniej pozyskania jej neutralności, a nareszcie krótkie notatki, obliczające niedobitków pruskiej armji.
Łączyński odłożył papiery próbując ogarnąć doniosłość zawartych w nich wiadomości, lecz daremnie. Wszystkie te niezliczone cieniowania wyszukanego stylu, napomknienia, wyraziste podkreślenia były dlań zawiłością nie do rozstrzygnięcia, nie do zbadania.
Łączyński na dyplomacji się nie rozumiał. Lata całe za Napoleonem szedł i tak doszedł za nim nad Wartę. A jeżeli po reformacji legjonów, po traktacie lunewilskim i jego szarpały gorycze i nim wstrząsnęła nieufność do intencyj Bonapartego, to przecież teraz każdem tchnieniem, życiem rad był nieufność tę odkupić.
Tymczasem, gdy tak głęboko był przekonanym, że przecież nie po to Prusaków wojował, aby ziemi odebranej im ustąpić, aby i tu nie miała zajaśnieć w całej pełni gwiazda wielkiego mocarza, naraz stanęła przed nim ponura, nieubłagana prawda! Pułkownik ją aż nadto pojął!
Papiery te powiedziały mu aż nadto, boć zawierały kwintesencję napoleońskiej dyplomacji, bo w tych kilku słowach „nie przywiązuje żadnej wagi“ ozwała się w nim cała ironja życia, całe szyderstwo światła, rozpraszającego fantastyczne linje mroków, cała tragedja zawołań, dla których ginęły tysiące, cały fałsz odezw i gabinetowych wieści, proklamacyj, półsłówek, nawet zaręczeń.
Żołnierzem był Łączyński, żołnierzem był. I nie tym żołnierzem-zawadjaką, co zakosztowawszy bojowego hazardu, niby zaprawiony do polowania wyżeł na widok strzelby myśliwskiej, tak on na odgłos pobudki staje w szeregu i wojować idzie, nie szukając i nie chcąc znać innej racji nad wojowanie. I nie tym żołnierzem, który przy kufie wina werbunkowego po pijanemu się zaprzedał i miast cieślą lub kowalem zostać, jął się żołnierskiego rzemiosła. I nie tym żołnierzem był Łączyński, którego rozpis amtu dymowym rachunkiem ogarnął, a pan, ziewając nad urzędowym papierem, w „kamasze“ wyznaczył. I nie tym jeszcze żołnierzem, co skuszony gromkiem wezwaniem wodza, dlatego niknie w mrowiu armji, aby tem łatwiej znaleźć sposobność do wyniesienia, do wzbicia się ponad równię tłumu.
Łączyński był żołnierzem wiary w omamienie, żołnierzem wiary w gromkie hasła rewolucji francuskiej, wiary w Napoleona, żołnierzem błysku nadziei.
Ta nadzieja w nim trwała, niekiedy tlała tylko, lecz była wciąż, aż buchnęła płomieniem, a teraz jęła gasnąć.
Wejście Romeufa wyprowadziło pułkownika z osłupienia, w które był zapadł.
— Czy nie przeszkadzam panu pułkownikowi?
— Ach, nie, proszę!
— Widzę, że pan zajęty?...
Łączyński zwinął pośpiesznie papiery i schował w zanadrze munduru.
— Właśnie zbliża się pora śniadania! — kończył Romeuf. — A na dobitek kolega Simonosky prosił mnie o wyjednanie mu pozwolenia być przedstawionym panu pułkownikowi!
— Owszem, nie mam nic przeciwko temu!
Romeuf z ukłonem cofnął się ku drzwiom, otworzył je i, wpuściwszy młodego kapitana sztabu, zaprezentował:
— Pan Józef Simonosky, adjulant jego ekscelencji, marszałka Davoust.
— Szymanowski! — poprawił adjutant.
— Rad jestem poznać!
— Uważałem sobie za obowiązek prosić o zaszczyt przedstawienia! — odrzekł po polsku Szymanowski. — Tyle razy słyszałem nazwisko pana pułkownika...
Łączyński spojrzał ze zdumieniem na jasną, szczerą twarz Szymanowskiego.
— Doprawdy! Toć chyba musimy mieć wspólnych znajomych!
— Nie o tem myślę, panie pułkowniku!
— Inaczej brać tego nie mogę! — odrzekł oschle Łączyński i w dalszym ciągu zwrócił przedmiot rozmowy na służbę adjutancką Szymanowskiego i Romeufa i na ostatnie wypadki.
Szymanowski i Romeuf z całą gotowością i pewnością siebie podjęli temat, imponując pułkownikowi znawstwem położenia, prostując delikatnie jego błędne domysły, a racząc mnóstwem nowin aż do ostatniej potyczki pod Zecherem. A nadto, używając zawsze wyrażeń tak śmiałych, tak gęsto i bezceremonjalnie sadząc nazwiskami marszałków i generałów, że aż to pułkownika niemile dotknęło.
— Więc jego ekscelencja, dowódca trzeciego korpusu bawi jeszcze w Warszawie?
— Ba, ba! — odparł ze śmiechem Romeuf. Żeby to! Mamy go pod bokiem, w Allensteinie! I w dodatku nie w humorze, bo prawdziwa madame Davoust zapowiedziała nam swój przyjazd!
— Jakto, prawdziwa!
— Boć mamy dwie marszałkowe! — objaśnił Romeuf. — Jedną, małżonkę od wielkich recepcyj, damę dworu, tęskniącą stale w Paryżu, a drugą, najmilszą w świecie osóbkę, znakomicie znoszącą namiotowe życie...
— Śmiałe pan czynisz zestawienie!
— Ależ, panie pułkowniku, właśnie kolega Romeuf bardzo dowcipnie podkreśla szczególniejszą okoliczność, otóż ta druga, weselsza pani Davoust, jest uderzająco podobną do prawdziwej, z tą, naturalnie, różnicą, że jest w tym samym typie pięknością.
— Słowem — zakończył filuternie Romeuf — Pani marszałkowa numer pierwszy zjeżdża, więc pani marszałkowa numer drugi musi ustąpić!
— Snać panowie do adjutanckich czynności zaliczacie także i rozsiewanie plotek o swoim zwierzchniku?
Kapitanowie spojrzeli po sobie znacząco i przybrali wymuszenie urzędowe postawy.
— Proszę mi darować tę uwagę, lecz jam nie przywykł do podobnych rozmów!
— Panie pułkowniku — rzekł niedbale Romeuf — śmiem zapewnić, że gdyby jego ekscelencja marszałek był obecnym, ani słowa z tego, co rzekłem, nie potrzebowałbym zmienić!
To lekkie przemówienie się pułkownika z adjutantami ochłodziło rozmowę. Kapitanowie unikali żywszych wyrażeń, a Łączyński był zły sam na siebie, że niepotrzebnie wyrwał się z napomnieniem. Lecz całą niewłaściwość swego wystąpienia zrozumiał imć pan Paweł dopiero na śniadaniu u generała Hervé, gdzie nadewszystko Romeuf swobodą obejścia i niczem nie krępowaną żartobliwością wobec generała, dał poznać Łączyńskiemu, jak dalece stanowisko adjutanta sztabu nie miało w sobie nic z dyscypliny, z karnego uszanowania. Romeuf dowcipkował, Hervé pomagał mu dzielnie i ledwie czasem, kiedy adjutantowi wyrwała się zbyt ostra aluzja, groził mu pobłażliwie palcem.
Ta atmosfera odurzyła Łączyńskiego, lecz była zarazem jeszcze jednem więcej rozczarowaniem, bo burzyła jego wielkie wyobrażenia o sztabie, o Hervém, o Davouscie.
Z prawdziwą ulgą powitał pułkownik koniec śniadania, podziękował generałowi za uprzejmość, i, sam nie wiedząc dlaczego, postanowił nie zwierzać mu się ze znalezienia papierów Bertranda.
Hervé nie pożałował Łęczyńskiemu pochlebnych słów, sam rozporządził się co do pojazdu i wreszcie do drzwi odprowadził.
Romeuf z Szymanowskim asystowali Łęczyńskiemu aż do ulokowania się w pojeździe. Pułkownika ujęła ta grzeczność.
— Jestem panom niezmiernie obowiązany! Nie wiem jak mam dziękować! Nadto, pozwolicie mi się usprawiedliwić szczerze, po żołniersku! Uczyniłem wam wymówkę! Lecz, cóż chcecie, lata całe za obóz bataljonu się nie wyjrzało, więc takie linjowe prostactwo wyjdzie czasem niby szydło z worka!
— Panie pułkowniku! Z całem uszanowaniem przyjęliśmy jego słowa! — odrzekł z ukłonem Romeuf. — Każde napomnienie pochodzące z ust tak zasłużonego oficera, jak pan, panie pułkowniku, jest nadto cennem!
— No, no! Mój kapitanie, nie odpowiem ci nawet, bo ci sprostać nie umiem w galanterji! Lecz gdybym wam mógł w czem kiedy służyć, liczcie na mnie! Liczcie!
— Najmocniej obowiązany panu pułkownikowi.
— I ja również! — podchwycił Szymanowski.
— Nie zaniecham tej zaszczytnej sposobności, panie pułkowniku! A już i teraz poważę się z łaskawości jego skorzystać...
— Proszę cię, kapitanie!
— W Warszawie miałem szczęście być prezentowanym pani Walewskiej, otóż za szczęście sobie poczytam, jeżeli pan pułkownik przypomni mnie jej pamięci!
— Pani Walewskiej!? — powtórzył Łączyński.
— Tak jest, siostrze pana pułkownika! Miałem szczęście w Warszawie! Kapitan Flahaut był łaskaw, na balu u księcia Borghese!
— Owszem, zapewne! — bąknął Łączyński, którego to nowe przypomnienie siostry czegoś niemile dotknęło.
Romeuf zasypał pułkownika nowemi dziękczynieniami.
Łączyński odpowiedział dosyć zimno na uścisk dłoni Romeufa, skinął ręką na pożegnanie Szymanowskiemu i zawołał na woźnicę.
Para tęgich ogierów ruszyła z kopyta, uwożąc pułkownika do głównej kwatery cesarskiej.


IV.

Mrok już zapadał, gdy Łączyński stanął przed gospodą w Ostródzie. Zmęczony dwudniową podróżą i ziąbem wskroś przejęty, pułkownik powitał z ukontentowaniem gospodę, bijącą potokami światła i pary, obiecując sobie w dobrze ogrzanej izbie zażyć wczasu. Na samym wstępie atoli spotkał go przykry zawód. Izby gospodnie były wypełnione zbitym tłumem oficerów rozmaitej broni i stopni. Tłumem tak splątanym, tak niesfornym, tak rozkrzyczanym, że Łączyńskiego odrazu wszelka nadzieja odeszła, aby mógł znaleźć bodaj przytułek. Chcąc wszakże dopytać się, czy i gdzie ma szukać noclegu, Łączyński poprzez grupy siedzących na podłodze oficerów dostał się do szynkwasu i dotarł do skulonego w kącie właściciela gospody, łachmanami okrytego żydka.
— Słuchajcie, noclegu mi potrzeba!
Żydek kiwnął się płaczliwie.
— I mnie samemu potrzeba!
— Dobrze zapłacę!
— Jabym sam zapłacił!
— Cóż do licha, garści słomy nie macie?
Żydek kiwnął głową płaczliwie.
— Nic nie mam! Wzięli wszystko! Sami rządzą! Co chcą robią!
— Więc kwaterkę wódki!
— Wódki!? Była wódka! Wszystko było! Na cały amt takiego zajazdu by nie znalazł...
— Sprzedajcie mi chleba! — przerwał niecierpliwie pułkownik.
— Nie mam!
— Jest tu druga gospoda?!
— Każdy dom jest tu gospodą, wszędzie tak samo, jak u mnie!
Łączyński zęby zacisnął i rozejrzał się po izbie. Teraz dopiero, oswoiwszy się z panującą mgłą, mógł ocenić, co się w karczmie działo.
Na ławach i pod ławami, na stołach i pod stołami, gdzie jeno można się było, jako tako rozprostować, położyć, przytulić, tam wszędzie roiło się od mundurów oficerskich. Gwar, krzyk, śmiechy, przekleństwa, groźby napełniły izbę. Bez uwagi na poszanowanie rangi, bez oglądania się na prośby, przedłożenia, kto silniejszy, ten zajmował ławę, stół, kąt i ani myślał o ustąpieniu.
Przez czas jakiś Łączyński kręcił się po izbie zagadywał do oficerów, mniemając, że jego pułkownikowskie epolety jakowąś przyniosą mu względność, lecz i tu spotkał go zawód. Wprawdzie ten i ów zniżał głos, łagodniej odpowiadał, ale swego zachowania dla rangi ani myślał posuwać aż do zrobienia Łączyńskiemu jakiego takiego miejsca.
Pułkownikowi nie pozostało nic innego, jak zarzucić tłomoczki swoje na plecy i szukać w miasteczku pomieszczenia, a w ostateczności, w pojeździe generała Hervé ranka doczekać, czy może do sztabu się zameldować.
Łączyński wyszedł z gospody i skręcił w najbliższą uliczkę miasteczka. Ostród drżał, dygotał, wszystkiemi szczelinami wątłych swych domostw ział kłębami pary, łunami ognia, bijącemi zewsząd, chcąc napróżno stalowe uściski mrozu rozluźnić, rozgrzać skostniałe ciała iławskich bohaterów.
Pułkownik najpierw jął szukać drugiego zajazdu, a przekonawszy się wkrótce, że w żadnym nie lepiej się dzieje, niż w pierwszym rozpoczął wędrówkę od domu do domu, od drzwi do drzwi. Te atoli na kołatanie pułkownika roztwierały się rzadko, a jeżeli uchylały się po długiem wyczekiwaniu, to na to jedynie, aby rzucić Łączyńskiemu słowa opryskliwej odprawy. Niekiedy znów, postawiony przed drzwiami szyldwach bronił pułkownikowi dostępu, niekiedy kordon cały żołnierzy otaczał domostwo, a dowodzący kordonem oficer wzruszeniem ramion odprawiał pułkownika.
W miarę tych poszukiwań, Łączyński redukował stopniowo swe wymagania. Już nie posłania szukał, nie noclegu, lecz bodaj kawałka dachu nad głową, bodaj w komorze jakiej, lub w stajni, i takiego jednak nie było w Ostródzie. Gwardje wypełniły szczelnie każdy zakamarek miasteczka, lazarety zajęły szopy, w obórkach kwaterowali nawet generałowie, nie lada trzeba było być oficerem, żeby mieć do swej dyspozycji bodaj kurnik.
Straciwszy wszelką nadzieję zdobycia noclegu, Łączyński powrócił do pierwszej gospody, decydując się na przespanie się bodaj w pojeździe generała, tu wszakże woźnicy nie znalazł. A gdy siedzących pod drzwiami maruderów jął przepytywać o woźnicę, odpowiedziano mu śmiechem.
Pułkownik do pałasza się porwał.
— Milczeć! Wstać, do pioruna!
— Daj sobie spokój, bo ciemno! — mruknął jeden z maruderów. — A hałasu nie rób, bo nie ma o co! Miał ci stangret czekać aż mu konie zjedzą!... Niechby nie umknął!...
Łączyński ochłonął. Spojrzał ku warczącej ponuro gromadzie maruderów i cofnął się, rozumiejąc, że po nocy spotkać go może tylko nierówna rozprawa.
Noc tymczasem zapadła, pułkownik wstał. Jeszcze próbował szukać, lecz, znów odprawiony, zwątpił do reszty. Pod ścianą pierwszego z domów przysiadł i zadumał się.
Położenie pułkownika istotnie było nieznośnem, nieznośniejszem stokroć, że zostawał dotąd pod wpływem przyjęcia zaznanego w sztabie trzeciego korpusu, że nie tak wyobraził sobie swój przyjazd do Ostródu, a przecież wzdragał się przyjąć od generała Hervé listu do kapitana Flahaut, uważając dla siebie za nieprzystojne adresowanie się do jakiegoś tam oficera.
Łączyńskiemu zdawało się, że nawet do sztabu niema się czego spieszyć, ani dobijać po nocy, że dość mu będzie po dniu się zameldować do raportu, tem bardziej, iż najpierwszą rzeczą mniemał, u którego z wojskowych majsterków ogarnąć się przystojniej i dziadowski swój uniform zmienić. Miast tych rachub, miast wypocznienia, uszanowania dla swego wojskowego stopnia, nie znajdywał bodaj koleżeńskiego odezwania, uprzejmego słowa. Traktowano go jak przybłędę zgoła, jak napastnika, raz nawet zagrożono mu żandarmerją za bezprawne noszenie pułkownikowskich epoletów.
Łączyński roześmiał się gorzko. Ileby za to dał aby w tej chwili znajdował się u jednego z Chłusowiczem i Kąsinowskim ogniska, gdzie może bieda większa, lecz za to choć serce, choć otucha, bodaj chęć ulżenia doli towarzyszowi. Tu zaś jest zupełnie obcym, tu prawie do zrozumienia ma dają, że niema nic wspólnego z potężną armją, podejrzliwie spoglądając na jego epolety w lada odpowiedzi objawiają swą francuską wyższość, ba, nawet ten tam szyldwach wziął go za sasa i odesłał opryskliwie do Drezna!
Główna kwatera cesarska! Wczoraj, dziś rano, bał się ogarnąć myślą tych zaszczytów, które go miały czekać, nie umiał oswoić się z myślą, jak wielkie należą mu się honory, a jakie przywileje, a teraz radby wrócił do tego zapomnienia, do tej toni legjonów, do wojska.
Tak, do wojska, bo od chwili wyciągnięcia z pod Tczewa, pułkownik nie umiał się oprzeć wrażeniom, iż przerzucono go w zgoła inny świat, inne środowisko ludzi. Toć owo śniadanie u Hervégo, podczas którego rozmowa około dwóch punktów się obracała, ambicji własnej lub obmowy towarzyszów broni! Toć kapitan Romeuf wprost przymawiał się generałowi, że mu się legja oficerska należy, a generał pocieszał Romeufa, że niech tylko trafi na humor Davousta, a patent się wyrobi sam!
Legja, legja honorowa, ów krzyż bitewnej zasługi, poczytywany przez Łączyńskiego za coś, czemu żaden laur, żaden zaszczyt dorównać nie może, co najświetniejszy klejnot szlachecki zaćmiewa, co jest ostatnim wyrazem uznania rycerskości, męstwa, bohaterstwa, snać mógł zależeć i od humoru marszałka i od przypomnienia się w porę!
Gdyby powiedziano Łączyńskiemu przed tygodniem, iż o legję można prosić, iż można się o nią przymówić, że ona nie jest tym błyskiem piorunowym wodza, który wśród bojowego zamętu potrafi dostrzec sztandar, hardo furkoczący pod gradem kul, który w piekielnym chaosie posłyszy gromkie zawołanie oficera, który rozróżni w fali skotłowanych ciał, to najdzielniejsze, najśmielej zaglądające w oczy śmierci, najprostszej szukając drogi ku ranom, ku kalectwu, Łączyński zadałby takiemu mniemaniu kłam!
Łączyński wspomniał na otrzymany dopiero co krzyż i czegoś urwał wątek myśli — przerzucając się mimowoli pod dach rodzicielski. Gdybyż tam mógł być, gdybyż mógł podzielić się temi odznakami ze swą ukochaną Maryśką! Co ona, z tej kózki figlarnej, z tego dziewczątka zacnego, które on tak miłował, wyrosła na damę, na żonę, na wielką panią!
Pułkownik szarpnął się gniewnie.
— Gdyby on był tam wówczas, gdyby przeczuł, gdyby poważył się supponować, jak lekkomyślne rachuby panią matkę opanują, jednym tchem by wrócił, siłą, mocą by nie dopuścił! Stało się. Łzy go dusiły, kiedy był odebrał wiadomość o dokonanem małżeństwie. Prawda, Maryśka nie skarżyła się, nie wyrzekała w pisaniach swych, ale coś jakby się zmieniła, jakby kryła, a w nim smutne budziła przeczucie, że już niema tej Maryśki, tej dobrej dzieciny, wieszającej mu się u szyi, jednym tchnieniem chcącej z nim oddychać, w braterskim sercu szukającej miary uderzeń dla własnego serca! Świat, wielki świat musiał ją zmienić, musiał do swego nakłonić tonu! Bezwątpienia Maryśka jest teraz damą! Wszak ci taki Hervé aż z atencjami wystąpił. I ten, Romeuf tak samo; — nie inną miał intencję sam Dąbrowski! Śmiechu warte — Maryśka! Umazane nieboże jagodami aż po oczy, z główką rozczochraną, a pełną dźbeł siana, ledwie dysząca ze zmęczenia, a jeszcze zawodząca posłyszane piosnki — i ta Maryśka sunie po salonach, „konwersuje“ z generałem Hervé, może jakiemu marszałkowi była prezentowaną!... I to Maryśka! Na bosaka lubiła, choć po deszczu; — a na konia to bodaj gdzie się zawiesić na ramieniu brata! Jeszcze teraz, jakby ją widział. Pani matka rzecz o niewieściej dystynkcji wywodzi, a Maryśka zgarnia potulnie kaszę z talerza, a lewą rączką kulę z chleba lepi, aby bratu na pocisk odpowiedzieć i pacnąć w niego! Maryśka!
Łączyński roześmiał się z całego serca do tego wspomnienia. Śmiechowi temu odpowiedziało tępe echo z końca opustoszałej uliczki. Pułkownik otrząsnął się i równocześnie uczuł szczypiący ból w stopach, kiściach rąk i uszach. Mróz stężał. Łączyński podniósł się i jął zacierać ręce, i uszy i uderzać nogą o nogę. Rozgrzawszy się nieco, zacisnął mocniej pas na płaszczu i podniósł kołnierz, zaczem zarzucił swe węzełki i rozejrzał się dokoła.
Coś ze sobą zrobić musiał, na dworze zostać, wobec wzmagającego się ziąbu było niepodobieństwem. Jeżeli niema kąta w izbie to bodaj na kraniec miasta, do obozowiska, się zameldować, a do ognia się przysunąć.
Nagle uderzyła Łączyńskiego myśl nowa. Wszak miał raport do cesarza, nie ordynans, nie kurjerską sztafetę, lecz miał bądź co bądź zdanie sprawy! Nadto był w posiadaniu ważnych papierów, odebranych chłopu! A więc miał oczywisty tytuł do zameldowania się natychmiastowego w kancelarji sztabu cesarskiego bez służbowego zgłoszenia się w godzinach przyjęć. No, a tam, w kancelarji, przecież bodaj poczekalnię znajdzie, bodaj kilka godzin wytchnie, ranka prędzej doczeka.
Ten sposób wydał się Łączyńskiemu jedynym i najprostszym. Aż się samemu sobie zdziwił, że odrazu nań nie wpadł.
Okoliczności zdawały się sprzyjać temu zamysłowi, bo ledwie że pułkownik skręcił na lewo, szukając już teraz kogoś, ktoby mu drogę wskazał, gdy z przeciwnej strony nadjechał patrol żandarmerji.
Łączyński, nie wdając się w tłumaczenia, opowiedział się do kancelarji sztabu z raportem.
Oficer trzymający dowództwo patrolu, kazał mu iść za sobą.
W kilkanaście minut później, po minięciu dwóch kordonów straży, oficer wskazał Łączyńskiemu jednopiętrowy domek.
— Tutaj! — rzekł oschle.
Pułkownik bez namysłu wszedł do wpółoświetlonej sieni.
— Kto? Do kogo!? — powitał Łęczyńskiego jakiś głos z głębi.
— Pułkownik sztabu cesarskiego z raportem!
— Proszę na lewo, do służbowego adjutanta!
Łączyński idąc za tą wskazówką, znalazł się w wielkim pokoju, zastawionym stołami, za którymi siedziało kilku oficerów, rozmaitej rangi, w rozpiętych napoły mundurach i rozpatrywało stosy papierów.
Rzęsiste światło, bijące od kilku świeczników i łuny, tryskające z buzującego się ognia na kominku rozkoszą przejęły Łęczyńskiego.
Pułkownik bąknęł pozdrowienie francuskie i, pocięgnięty ciepłem, przysunął się do kominka, lecz w tej że chwili rozległo się od stołu ostre zapytanie.
— Kto?! Czego?!
Łączyński podniósł hardo głowę.
— Mam raport z pod Tczewa!
— A! Proszę pozwolić!
— Pan nie jesteś szefem sztabu, ani wice szefem!
— Muszę jednak wiedzieć z czem pan przybywa!
— Z legji północnej! Raport adresowany na imię najjaśniejszego pana! Oto — jest!
Oficer, najbliżej będący Łęczyńskiego założył pióro za ucho, podniósł się nieco, aby lepiej przyjrzeć się trzymanej przez Łęczyńskiego kopercie i zawyrokował oschle.
— To nie do nas!
— Przecież tu jest biuro polowe...
— Marszałka Berthièr! — dokończył pospiesznie oficer. — Pismo zaś adresowane iść musi przez kancelarję przyboczną! To nie do nas!
— A gdzież jest kancelarja przyboczna?
— O dwa kroki stąd, obok cesarskiej kwatery! Ale teraz się pan pewnie nie dostaniesz, bo pański raport niepilny! Brak mu nawet służbowego podpisu na kopercie!
— Zawiera szczegóły bitwy pod Tczewem!
— Znamy je, wczoraj jeszcze przyszła sztafeta od marszałka Lefebvra!
Pułkownik stropił się, oficer kończył rzecz przyjaźniej.
— Ma pan czas do jutra! Rano zamelduje się pan najlepiej dowódcy kwatery cesarskiej, a ten już będzie wiedział do kogo pana zaprowadzić!
— Zapewne!... Ale w takim razie, czyby pan nie mógł mi wskazać miejsca, gdzie mógłbym zanocować?
— Ja, mam panu wskazywać nocleg!?
— Jestem pułkownikiem sztabu!
— Widzę to widzę, właśnie! I tembardziej się dziwię, że pan zapomina o kwatermistrzu!
— Od kilku godzin szukam bodaj kąta...
— Do kwatermistrza sztabowego trzeba, do kwatermistrza, on ma obowiązek pana umieścić!
— Lecz teraz, po nocy?
— Pan pułkownik daruje, mamy pilną robotę do wykończenia! Kwatermistrza należy szukać!
— Schodziłem całe miasto!
— Przecież tu panu posłania nie mogę zrobić! Pan wybaczy!
Łączyński, mimo złożonego mu przez oficera ukłonu pożegnalnego, nie ruszał się z miejsca. Oficer szarpnął niecierpliwie papierami.
— Pan doprawdy jest niewyrozumiałym! Wierzę, szukanie kwatery po nocy rozkoszą nie jest, lecz czemuż pan przed temi kilku godzinami do nas się nie zgłosił?
— Nie znałem miasta! Zdawało mi się, że bez niczyjej pomocy znajdę nocleg!
— Współczuję najmocniej i nic pomóc nie mogę!
— Nie o pomoc proszę, lecz o pozwolenie przeczekania tutaj do rana!
— Tu?! W kancelarji! Ani mowy!
— Więc musi być tutaj izba ordynansowa!?
— Jest, ale nie dla pana!
— Wszystko jedno! — odrzekł z determinacją Łączyński, rozumiejąc, że go się chcą pozbyć. — Zostanę!
Oficer zamienił z kolegami znaczące spojrzenie.
— Uważam to za niemożliwe!
— A ja za nieuniknioną, przykrą konieczność!
— Panie pułkowniku, nie zechcesz chyba gwałcić przepisów!
— Ani zmarznąć na dworze!
— Zniewolisz nas do złożenia raportu!
— Jak się panu podoba!... Zostaję! Do pioruna, wezwano mnie do sztabu cesarskiego nie dlatego, bym się pod płotem z maruderami poniewierał, by mnie lada szyldwach groził aresztowaniem!
— Lecz jest na to biuro kwatermistrzowskie!
— Jutro się do niego zgłoszę!
Oficer podniósł się, odsunął niecierpliwie krzesło i spojrzał groźnie ku Łączyńskiemu.
— Panie pułkowniku! Mam honor wezwać pana do opuszczenia naszego biura!
Łączyńskim przekora wstrząsnęła.
— Bardzo żałuję, lecz stąd się nie mogę ruszyć!
— Narażasz się pan na najprzykrzejsze skutki!
— Niech i tak będzie!
Oficer ze złością osunął się na krzesło, porwał za arkusz papieru.
— Piszę do komendanta warty!
— To już pańska rzecz!
— W ciągu kwadransa odbiorą panu pałasz i odprowadzą na odwach!
— Byle był ogrzany!
Oficer porwał za pióro.
— Pańskie imię i nazwisko?
— Paweł Łączyński!
Oficer poczerwieniał.
— Przepraszam pana...
— Łączyński! — powtórzył pułkownik.
— Brat... pani Walewskiej! — zakrzyknął oficer zrywając się z za stołu.
— To do rzeczy nie należy! — odparł kwaśno Łączyński, którego to ostatnie zapytanie znów dotknęło czegoś.
— Pan pułkownik jedzie z legji północnej, z korpusu generała Dąbrowskiego, wezwany przez rozkaz wysłany przez kurjera cesarskiego! Tak, pan pułkownik Łączyński, brat pani Walewskiej!...
Pułkownik na tę tyradę, wyrzuconą jednym tchem zmarszczył się.
— I cóż stąd?
Oficer zaciągnął guzy munduru adjutanckiego i wybiegł przed stół.
— Panie pułkowniku, niech mam zaszczyt! Flahaut! Adjutant księcia Bergu czasowo przykomenderowany do kancelarji wice-konetabla armji! Niezmiernie miło! Żal mam tylko prawdziwy, iż pan pułkownik nie raczył odrazu wymienić swego nazwiska! Ach, bo my przecież czekamy tu na pana!...
— Na mnie panowie czekają!
— Ależ tak, panie pułkowniku! Kwatera od dwóch dni przygotowana dla pana! Doprawdy nie wiem, jak mam przepraszać! A nawet coś mnie tknęło! Czy pan pułkownik raczy zaszczycić moich kolegów... Panowie Rémusat i Delaunay! Może tymczasem mogę panu służyć czemkolwiek!? Pan pułkownik raczy nie odmówić! Tu, na prawo, mam maleńką ustroń!... Ach papiery!? Nic gwałtownego! Mamy mróz i ciszę głęboką!
Łączyński, zaskoczony tem niespodziewanem rozwiązaniem zatargu, nie umiał nawet sprostać w uprzejmości, a dworskości wytwornemu kapitanowi.
Flahaut zaś, rozumiejąc, że pułkownik może żywić jeszcze jakąś urazę, nie przestawał usprawiedliwiać się, a przesadzać w uprzejmościach.
Pułkownik ani się spostrzegł, gdy Flahaut zasadził go w wygodnym fotelu za suto zastawionym stołem.
— Proszę darować ten obozowy poczęstunek.
— Ależ panie, toż cała uczta!
— Radujemy się, jak się da! Pan pułkownik woli „bordeaux“ czy burgunda?!
— Wszystko jedno, które bliżej!
— W ręce pana pułkownika! Ach, czy się godziło powolnego swego sługę na taką narażać konfuzję!
— Nie wiedziałem, nie przypuszczałem!
— Panie pułkowniku, niema godziny, gdy mówiliśmy o panu z panem Filipem de Ségur! Pan rozumie, maréchal de logis cesarza!
— O mnie panowie mówili?
— Zapewniam pana pułkownika! Spodziewano się pana już wczoraj! Dziś rano cesarz o pana zapytywał!
Łączyński się zmieszał.
— Cesarz o mnie, chyba pan mnie bierze za kogo innego!
— Bezwątpienia, nie! Wszak to pan, panie pułkownika, dzięki fatalności, lata całe czekał na zatwierdzenie nominacji na kapitana!
— Istotnie to ja!
— Jeden dowód więcej, że mam dobre wskazówki!
Łączyński nie wiedział, co odpowiedzieć. Wino, obficie dolewane mu przez Flahaut, a bardziej jeszcze te wiadomości o czekaniu na niego, o dopytywaniu się samego cesarza, w głowie mu mąciły, a nakoniec owo nagłe przejście od zupełnego odosobnienia, którego zaznał przed godziną jeszcze, do sutego przyjęcia, zupełnie go oszołomiło.
Pułkownik przyjmował z jakimś rozmarzonym uśmiechem subtelne komplementy kapitana, czołobitne wynurzenia i powtarzał sobie, że tak musi być widocznie, że wielki los roztwierał przed nim naścieżaj podwoje sławy.
Flahaut tymczasem nie ustawał w zabawianiu pułkownika rozmową.
— Nieznośny jest ten Ostród! Tem nieznośniejszy, że nastąpił po Warszawie! Co za miłe miasto! A kobiety! Nie zdarzyło mi się widzieć naraz takiego doboru piękności! Ilu nas było, każdy zostawił serce w Warszawie! Naturalnie, pani Walewska królowała! Prześliczna kobieta!
Łączyński roześmiał się dobrodusznie.
— I uważa pan, taka sobie „Maryśka“.
Flahaut nie zrozumiał tego skrócenia.
Łączyński pospieszył z objaśnieniem. Kapitan wysłuchał z uwagą pułkownika.
— Niema wątpliwości, siostra musi pana szalenie kochać!
— Z czego pan to wnosi?
Flahaut zaciął się.
— No bo... to bardzo naturalne! Bardzo! Podbiła nas wszystkich! Pan musi znać panią Annę Potocką, małżonkę pana Stanisława?!
— Panią Potocką! Kapitanie!
— Kwaterowaliśmy z marszałkiem Muratem w ich domu! Co za wytworność, jakie wzięcie! Jakiż dowcip! Szaleliśmy — nawet, nawet... jeszcze szalejemy! Mamy nawet pewne skrupuły! Nić nawiązaną została, no, a ten mąż, doprawdy najprzyjemniejszy człowiek pod słońcem! Lecz co robić, co robić! Amicus monsieur Plato sed magis amica madame Plato!
Flahaut roześmiał się, rad ze swego konceptu.
— Kochana, droga Warszawa! Gdyby mi nie dano, było urodzić się w Paryżu, wybrałbym Warszawę!
Kapitan z całym zapałem jął wypominać dni swego pobytu w Warszawie, wyliczać, a przekręcać co najprzedniejsze nazwiska polskie, czem nareszcie zmęczył i siebie Łączyńskiego.
— Więc pan powiada, że kwatera moja jest wyznaczona! — napomknął delikatnie pułkownik.
Flahaut porwał się z miejsca.
— Służę panu! Dałem zlecenie ordynansowi! Niech pan będzie łaskaw! Mantelzaki zaniosą panu!
— Czy daleko?
— Prawie naprzeciwko cesarskiej kwatery! W sąsiedztwie duca Bassano?
— Duca Bassano?
— Tak, pana Mareta! De Ségur będzie żałował, że nie mógł towarzyszyć panu w instalacji! Chociaż w jego imieniu z góry ośmielam się przeprosić pana pułkownika, jeżeliby co nie odpowiadałoby przyzwyczajeniom!...
— Ależ czem sobie zasłużyłem?
— Obowiązek, nic nadto! Proszę tędy!...
Flahaut ruszył przodem.
Po małej chwili, Łączyński znalazł się w zbytkownie urządzonem mieszkanku, ogrzanem, rzęsiście oświetlonem, a zaopatrzonem tak dokładnie, tak wyszukanie, że od łóżka aż do gotowalni niczego tu nie brakło.
— Nie wiem, czy panu tu będzie wygodnie!
— Lecz, kapitanie, parol, że od lat takiej kwatery nie widziałem!
— Podczas wojny musimy wymagania redukować! Proszę, tu, jest salonik do przyjęć, do którego zapraszam się, jeżeli pan pułkownik pozwoli! Tu służbowa izdebka ordynansowa! A tu i sam ordynans!
Pułkownik ze zdumieniem postrzegł wyniosłą postać żołnierza w uniformie strzelców konnych gwardji.
— Jak ci na imię?
— Jakób!
— Więc Jakób, panie pułkowniku! Teraz, pozwolę życzyć panu pułkownikowi dobrej nocy. Nie omieszkam dziś jeszcze zawiadomić pana de Ségur! Kto wie, czy jutro rano nie otrzyma pan wezwania do stawienia się u najjaśniejszego pana!
— Kapitanie! Ja — ja?!
Flahaut uśmiechnął się nieznacznie.
— Cesarz dziś zapytywał! Zresztą pan de Ségur da panu znać zawczasu!
— Ależ ja nawet przystojniejszego munduru nie mam!
Kapitan zafrasował się.
— Więc w takim razie, panie pułkowniku, trzeba go coprędzej kazać zrobić!
— Komu — gdzie!
— Tutaj! Natychmiast! Proszę to mnie zostawić! Byle pan nie odrazu układł się na spoczynek.
Łączyński, zahypnotyzowany do reszty przez kapitana, skinął przyzwalająco głową.
Flahaut zakrzątnął się tak żywo, iż w kilkanaście minut niespełna, w kwaterze pułkownika zjawiło się aż trzech krawców, którzy bez namysłu jęli miarę brać na nowy uniform, krajać przyniesione sukno i ledwie poszczepiane połcie przypasowywać.
Łączyński oczom nie wierzył. Kapitan uważał za właściwe bawić go wciąż jeszcze rozmową.
Po godzinie roboty, najstarszy z majsterków podniósł się, przymierzył ostatni kawał sukna i skłonił się z uszanowaniem.
— Na godzinę szóstą rano będzie gotowy wielki mundur, na ósmą płaszcz, po południu mundur zwykły!
Majsterek, nie czekając na odpowiedź, skinął na towarzyszów i wyszedł z nimi.
Flahaut podniósł się także.
— Więc, panie pułkowniku za obowiązek poczytam sobie być u niego! Ale, mała niedyskrecja, czy pan pozwoli, że ja załatwię rachunek z krawcami, a następnie w wolnym czasie...
— Dziękuję najserdeczniej!
— Bo przecież w naszem życiu bywa rozmaicie!
Łączyński uścisnął serdecznie dłoń kapitana.
— Nie, nie! Jestem przy pieniądzach! Do jutra zatem, do jutra! Ale, powiedz mi, kapitanie, czemu mam przypisać to zajęcie się mną, tę pamięć o mnie!... Mówmy szczerze, te zaszczyty poprostu!
Flahaut zakłopotał się.
— Panie pułkowniku, nic nad prosty obowiązek, należne mu uszanowanie, a jeżeli pan za śmiałość nie poczyta, obecnie już i nie kłamana sympatja dla jego osoby.
Flahaut pożegnał Łączyńskiego. Pułkownik odprawił ordynansa, nie chcąc, aby był świadkiem rozkładania chudych mantelzaków i rzucił się w ubraniu na kanapę, aby myśli zebrać. Lecz trudne to było zadanie. To co przez ostatnie parę godzin zaznał, przez co przeszedł, co przez te dni kilka przeżył, zrujnowało w nim cały wewnętrzny ład wyobrażeń! Toć teraz już wątpić nie mógł, że personatem został! Personatem, bezwątpienia i nie dla tych epoletów pułkownikowskich, ani legji, ale dla swego własnego imienia, dla tego, że poprostu jest Łączyńskim!
Cesarz o niego zapytywał! Jutro będzie u cesarza! Pan Filip de Ségur złoży mu wizytę!... A potem?! Potem — może mu dadzą pułk, może jakąś misję! Może brygadę całą?! A może śni mu się, może mara go morzy? Czy przypadkiem nie usnął tam, pod murem?! Nie! Ogień trzaska na kominku, pryska raz po raz skrami! Ma zielone języki — jesion! Jesionowe polana muszą się palić! Co powie cesarzowi? Czy poradzi! Prawda, ma za sobą papiery i Dąbrowskiego i tamte, od chłopa, te straszne, okrutne, nieubłagane! Odda Napoleonowi.
Cesarz! Niech co chcą mówią, a przecież cesarz o nim pamiętał! Sam się pytał! Może coś słyszał o Łączyńskim jeszcze pod Hohenlinden! I teraz tylko sobie przypomniał! Boże! Czy mu potrafi odsłużyć to wywyższenie, czy zdoła za niego umrzeć! O, boć sztuka w tem właśnie! Ileż razy Kniaziewicz powtarzał w legji: — Naucz się, bratku, zdychać rzetelnie, a nie jak mucha, nie jak komar! — Gdyby mu dano pułk! Gdyby gdzie niezdobyta pozycja, za karabin samby wziął, jak nieboszczyk Liberacki, na żołnierzyby zakrzyknął, jak Jabłonowski, i rzuciłby się na bagnety, na kule, na śmierć i tak niechby go żelazo na strzępy darło, niechby zeń cała krew spłynęła, niechby padł pod sztandarem wzniesionym, a łopoczącym ponad redutą! Niechby okrzyk zwycięstwa był ostatniem jego tchnieniem, a imię cesarza ostatnim tego okrzyku wyrazem.
Tak roił Łączyński.
Jeszcze przed rozświtem stawili się krawcy. Pułkownik z dziecinnem upodobaniem poddał się majsterkom. A gdy nakoniec po zadaniu uniformowi pułkownickiemu ostatnich ukłóć igły, Łączyński spojrzał w zwierciadło, aż się zarumienił, takim się samemu sobie wydał wykwintnisiem sztabowym. Szła mu ta krwawa czerwień do jasno jedwabistych wąsów, do twarzy zciemniałej w życiu obozowem, do czoła białego, do oczu wyrazistych. Złote bramowania i hafty skrzyły się, — białe kaźmirkowe spodnie odcinały wykrój — buty ze sztylpami, stosowany kapelusz z kokardą i szpadą dopełniały umundurowania.
Jeszcze się dość nie napatrzył samemu sobie pułkownik, gdy już doń wpadł kapitan Flahaut, zapowiadając pana Filipa de Ségur i zaznaczając, że bezzwłocznie po posłuchaniu u cesarza powinien zameldować się marszałkowi Berthiér, gdyż inaczej ten ostatni czułby się dotknięty.
Pułkownik aż się roześmiał na tę uwagę.
— Panie kapitanie, bądź pan ze mną szczerym!
— Za obowiązek sobie poczytuję!
— Więc cóż ja, Łączyński, znaczyć mogę dla marszałka?
Flahaut odchrząknął ze skupieniem.
— Właśnie, panie pułkowniku... znaczy pan już wiele, a może wkrótce, bardzo, ale to bardzo wiele, Ach! Zdaje się, że pan de Ségur.
Łączyński pospieszył na przywitanie. Pan Filip de Ségur, z całą właściwą mu dworskością, rzucił pułkownikowi kilka komplementów, wspomniał delikatnie Walewskę i półurzędownie wezwał pułkownika do stawienia się w antykamerze cesarskiej.
— Lecz doprawdy, czy nie naprzykrzę się najjaśniejszemu panu?
— Już jest uwiadomiony o pańskiem przybyciu! Zresztą złoży pan raport generała Dąbrowskiego!
Pan de Ségur po tem oświadczeniu pożegnał pułkownika.
Łączyński był tak wzruszony wiadomością, że za godzinę już stanie przez obliczem cesarskiem, iż nawet lęku swego nie umiał ukryć przed panem Flahaut. Kapitan z poczuciem wyrozumienia dodawał otuchy pułkownikowi.
— Doprawdy, przekona się pan, że niema w tem nic nadzwyczajnego! Szczególniej dla pana, który masz niemal zapewnione jak najlepsze przyjęcie!
— Jak mówić? Jak odpowiadać nareszcie?
— Tak jak ze mną, z dodatkiem: sire!
— Panu łatwo może, lecz przecież, pan czuje, francuskim władam niewprawnie! Raz po raz muszę pana zapytywać!
— Nic, nic! Byle śmiało, byle odpowiadać natychmiast, bez ociągania! Nawet głupstwo płazem ujdzie! Gorzej z Berthiérem, ten dopiero cedzić umie, albo taki książę Benewentu! Ani się spostrzeżesz, jak cię zbije, zmiesza! Zresztą nasz mały kapral nie przestał być generałem!
Słowa kapitana dodały otuchy Łączyńskiemu, choć nie na długo, bo gdy wkrótce znalazł się w poczekalni cesarskiej, wypełnionej po brzegi najświetniejszymi mundurami, gdy usłyszał wywoływane przez adjutantów nazwiska generałów, marszałków nawet, gdy wreszcie spostrzegł, z jak rozmaitem wrażeniem przestępowano próg, wiodący do gabinetu cesarskiego, a z jakimi wypiekami wracano z posłuchania, znów pułkownikowi poprzednie wróciły obawy. Nadomiar, czy to ze względu na szerokie widocznie stosunki pana Flahaut, czy wprost dla niezrozumiałej mu uprzejmości, co chwila spotykał Łączyńskiego zaszczyt poznawania kogoś, co chwila ktoś inny dłoń mu ściskał, a zasypywał bądź komplementami, bądź narzucał swoją przyjaźń. Nicby w tem nie było dla pułkownika dziwnego, ani nic kłopotliwego, gdyby nie nazwiska, wymawiane przy prezentacji, nazwiska, z których większość znał, a które były dlań zawsze nie tylko częścią majestatu, lecz i bodaj osoby Napoleona. Nadto, dookoła, wśród panującego szmeru stłumionych rozmów, po kilkakroć uszu pułkownika doszło głośniej wymówione nazwisko zamężnej siostry, po kilkakroć zauważył, iż ku niemu wskazują, że jemu się bacznie przyglądają. Jużci była to ciekawość prosta, łatwo usprawiedliwiona wywyższeniem nagłem, jednak, Łączyński sam nie wiedział dlaczego, a dałby wiele, gdyby nie wymieniano tu jego drogiej Maryśki.
Monsieur le colonel Paul de Lasinsky! — przeczytał z listy adjutant u progu cesarskiego.
Flahaut trącił lekko Łączyńskiego.
— Panie pułkowniku, to pana proszą!
— Mnie?
— Z pewnością!
Łączyński pobladł lekko, poprawił nieznacznie pendent i skierował się ku drzwiom gabinetu. Zebrani w antykamerze rozstąpili się z uszanowaniem, adjutant roztworzył drzwi i szepnął cicho.
— Na prawo.
Pułkownik znalazł się w małym pokoju przejściowym, poza którym, po stronie prawej, znajdował się właściwy gabinet.
Łączyński postąpił kilka kroków i stanął jak wryty: poprzez otwarte drzwi spostrzegł siedzącego przy biurku cesarza.
Napoleon podniósł nieznacznie głowę.
— Bliżej!
Pułkownik stanął przed biurkiem i wyprężył się, jak struna.
— Jesteś Łączyński?
— Tak jest, sire!
Cesarz podniósł się, przeszedł parę razy pokój i rzekł nawpół do siebie.
— Łączyński! Bardzo dobrze! Bardzo dobrze! Zaczem przystanął raptownie i zagadnął.
Cóż mi powiesz?!
— Mam zaszczyt najpokorniej podziękować...
Napoleon machnął niecierpliwie ręką i przerwał Łączyńskiemu.
— Wracasz z korpusu Dąbrowskiego?!
— Mam raport!
— Więc czegóż go nie dajesz?!
Pułkownik zdetonowany tą prostą uwagą, ledwie że zdołał drżącemi rękoma wyciągnąć z zanadrza pismo Dąbrowskiego i podać cesarzowi.
Napoleon rozwinął papiery i jął je przebiegać szybko oczyma.
— Niedostatek! Brak amunicji! Zdaje mu się, że mnie jest lepiej! Ranny!
— Tak jest, sire!
Cesarz rzucił na pułkownika bystre spojrzenie, jakby chciał mu powiedzieć, że nie żądał odpowiedzi.
— Proponuje Gielguda! Musi mu ufać! Ale się spisał! Hm — hm! Dobrze — wybornie! Jedyny człowiek między wami wszystkimi! Rozumiem! On i Wybicki! Powinni się byli Francuzami urodzić!... Patrzaj! Toż i o tobie pisze! Wybornie! Tego mi właśnie brakło! Zuch z ciebie! Bardzo się cieszę, że zasłużyłeś się w porę!
— Radbym lepiej!
— Co?! Aha! Dobrze! Jestem kontent z ciebie! Zostaniesz przy mnie.
Napoleon urwał nagle, zasunął rękę za mundur, zatrzymał się przed oknem i zamyślił się.
Łączyński stał wciąż wyprostowany jak struna, nie rozumiejąc, czy posłuchanie zostało skończone, czy nie.
Po chwili milczenia cesarz odwrócił się i jakby przypominając sobie dopiero pułkownika, zapytał raptownie.
— A — Łączyński! I cóż mi więcej powiesz?
Pułkownik poczerwieniał, daremnie szukając przystojnej odpowiedzi.
Cesarz tymczasem przeszedł się znów po komnacie, zażył tabaki i ozwał się.
— Zimno — mróz! Kraj biedny! Co?!
— Wyniszczony wojną, sire!
— Bezładem, próżniactwem, niedołęstwem! A tobie zdaje się inaczej?!
Łączyński znów stropił się.
— Mów! Czemu nie mówisz?!
— Najjaśniejszy panie! — zaczął zdławionym głosem pułkownik, lecz zanim ponownie zaczerpnąć zdołał powietrza, do komnaty wpadł jak wichura generał Dorsenne.
Cesarz na widok wzburzonej twarzy generała poruszył się niecierpliwie i rzucił przez zęby.
— Czego?!
Sire! Gwardja wypowiedziała posłuszeństwo!
— Co?!
— Tak, sire! Bunt! Stanęła pod bronią, nie słucha rozkazów!
Cesarz roześmiał się sucho.
— Dorsenne, oszalałeś!
Generał dźwignął rozpaczliwie ramionami i rzekł z wybuchem.
— Bodajbym oszalał raczej, zanim tu przybył z tą wieścią!...
— Powiadaj — cóż?
— Od bitwy iławskiej były szemrania! Zbierało się, czyniliśmy wszystko, co było w naszej mocy! Dziś rano zażądano chleba!...
Dorsenne odetchnął ciężko i głos zniżył.
— Zaalarmowałem wszystkich oficerów, złożyłem raport Marszałkowi Berthiér, marszałek ruszył natychmiast! Przemówił! Zaklinaliśmy wszyscy!... Błagaliśmy! Groziliśmy zdziesiątkowaniem! Napróżno! Grenadjerzy piesi dali hasło do wystąpienia... Ani na włos żądań cofnąć nie chcą!
— Jakich żądań?
— Domagają się albo marszu powrotnego do Francji... albo...
— Albo?!
— Albo chleba!
— I wy cóż na to?!
Dorsenne strzepnął rękoma.
Sire, oddziały furażerów powróciły dziś z próżnemi rękoma!
— I czegóż tak późno przychodzisz?
— Najjaśniejszy panie, pragnęliśmy ukryć przed tobą krnąbrność, pragnęliśmy ocalić w twoich oczach honor gwardji! Boć to gwardja, sire!
Dorsenne umilkł. Przez chwilę słychać było w komnacie tylko ciężki oddech generała i głuchy charkot, rozsadzający mu piersi. Łączyński stał, jak wryty, ledwie mózgiem ogarniając grozę hiobowej wieści.
— Możesz odejść, Dorsenne! — rzekł nagle Napoleon głosem nie zdradzającym żadnego wzruszenia.
Generał podniósł ku cesarzowi krwią nabiegłe oczy, uszom własnym nie wierząc.
— Zaraz do was przyjadę — dodał Bonaparte.
Dorsenne zatoczył się, zadzwonił ostrogami w niezgrabnym ukłonie i ze ślepem posłuszeństwem, które zdało się każdym jego ruchem kierować, wyszedł z komnaty.
Cesarz spoglądał przez chwilę ku drzwiom, które się za generałem zamknęły, zaczem spojrzał ku stolikowi, na którym leżała szpada i kapelusz stosowany, i rzekł spokojnie do Łączyńskiego.
— Podaj mi szpadę!
Pułkownik pospieszył spełnić rozkaz.
— Kapelusz! Rękawiczki! — rozkazywał dalej Napoleon.
Cesarz zasunął szpadę, nacisnął kapelusz i jął wdziewać rękawiczki.
Łączyński z zapartym oddechem każdy ruch Napoleona śledził. W oczach mu się mroczyło od ponurych domysłów, które wrzały mu pod czaszką, szarpały jego sercem, a przejmowały najstraszniejszemi przeczuciami.
Tam bunt! Bunt rozszalały, nieokiełznany, który już potargał więzy subordynacji, który marszałkowi śmiał stawić czoło! A tu, on, cesarz, chce do niego jechać, chce dobrowolnie wpaść między zdemoralizowane szeregi żołnierzy?!...
Napoleon zapiął ostatni guzik rękawiczki i pewnym krokiem jął zmierzać ku wyjściu. Pod Łączyńskim nogi się ugięły, krew trysnęła mu do twarzy.
— Najjaśniejszy panie! — zawołał drżącym głosem pułkownik.
Cesarz obrócił się zdziwiony.
Łączyński padł do nóg Napoleonowi.
— Najjaśniejszy panie! Ty nie możesz tam jechać! Tam bunt! Nie jedź, sire! Jam szalony! Tę jedyną wyświadcz mi łaskę! Weź ze mnie epolety, odbierz krzyż, — a zostań!
Napoleon położył rękę na ramieniu Łączyńskiemu.
— Tak, ty masz też same piękne, dobre oczy! Nie zapomnę ci tych słów! Wstań! Chcesz, abym się bał moich dzieciaków?! No! Wstawaj! Pojedziesz ze mną! Dalej!
Cesarz szybko wyszedł z antykamery, pułkownik podążył za nim.
Napoleon rzucił rozkaz mamelukowi, ten wybiegł na ganek i skinął na masztalerzy.
Podprowadzono konie. Mameluk podał płaszcz cesarzowi. Napoleon dźwignął się na siodło.
Łączyński bez pytania wskoczył na najbliższego konia. Chmara oficerów rzuciła się do koni.
Cesarz ani się nie obejrzał na adjutantów, uderzył konia szpicrózgą i wyciągniętym kłusem ruszył na przedmieście Ostródy.
Na przedmieściu tem wrzał bunt, bunt gwardji, bunt straszny! Ci, co zaledwie przed dwoma tygodniami podczas śnieżnej zamieci szli na oślep własnemi ciałami armaty zagważdżać, ci, którzy lata całe straciwszy na marszach bojowych, bez wojny nie rozumieli życia, którym kula była drużką nierozdzielną, karabin serdecznym towarzyszem, najmilszym całego dobytku sprzętem, a ładownica droższą od torby z sucharami, od mieszka, wypełnionego żołdem, wypowiedzieli posłuszeństwo.
Dawni żołnierze Hocha, Klebera i Jouberta, towarzysze linjowi Lefebvra, Bernadottego, Lannes’a, Davousta i Neya, kanonierzy, pamiętający chudego kapitana z Tulonu, piechurzy, noszący na rękawach tyle szewronów, ile stopni miał do przebycia Bonaparte do tronu, ludzie ze stali, — bastjon, plujący krwią, bluzgający miazgą, a twardszy od opoki, — szaleńcy, których całą dumą był krzyż, całem szczęściem uśmiech cesarza, całem pragnieniem walczyć zań i zań konać, — czoło armji, przedmurze orłów napoleońskich, chwała Francji, — kolebka bohaterów, piastunka bonapartowych gwiazd, bonapartowych marszałków duków i królów, — gniazdo istot bezgranicznego poświęcenia się dla jednostki, — tłum ślepców, dla których jedynem słońcem był Napoleon, — gromada zaprawiona do pięcia się na Alpy, padania na piaskach Sahary, szamotania z morskiemi falami, gromada zaklęta w nieubłaganie wytrzymałą machinę, — ta gromada wypowiedziała posłuszeństwo!
Na podmiejskim polu Ostródy, kędy rozpłaszczone szerokie obozowisko słało ubogie dymy ognisk, tam stało zwarte, skotłowane mrowie ludzkie, tam gwardje w bezładnych kupach, z bronią w ręku, rozprawiały. Tam coraz groźniejszym pomrukiem odpowiadano na wezwanie dowódzców, tam gwizdem odprawiano nawet Berthiéra.
Nic tu nie znaczyły szumne nawoływania, nic porywające słowa, mówiące o Lodi, Abukir, Austerlitz, Arcôl! Szalone poczucie krzywdy, tęsknota za ojczyzną, brak porywającego celu dla dalszego wojowania, a w ostatku nędza — targnęła karnością i uniosła ją na spienionym nurcie.
— Dosyć wojny! Do Francji chcemy! Do Francji! — huczały gwardje.
— Żołnierze! Jakże bez wawrzynu wracać będziecie?! — napominał w gromadce strzelców konnych młody kapitan.
— Wolimy je znaleźć w gorącej zupie! — odparł śmiało stary wachmistrz.
— Wiwat!... Do zupy z wawrzynami! Prowadźcie nas do Francji! — huknęli strzelcy.
— Sami pójdziemy! — warknęli z boku grenadjerzy piesi.
— Pojedziemy! — poprawili grenadjerzy konni.
— Albo niech da „kleba“! — wrzasnął jakiś bas w dragońskim kasku.
Kleba!Kleba! — zagrzmiały gwardje, podchwytując z zapałem znany im wyraz.
— Cała dywizja ruszyła na furaże! — tłumaczył inny oficer strzelcom pieszym.
— Cicho tam! Patrzcie go! Sztabowczyk! Lala najedzona! Precz!
Oficer ustąpił pospiesznie!
— Wracamy i koniec!
— Niech żyje Francja! Niech żyje „kleba“!
— Wiwat!
Płomień buntu z sekundy na sekundę rósł. Już pułki zmieszały się z sobą, już bermyca bratała się z kaskiem, kask z czapą, czapa próbowała znajomości z zawojem mameluka, już ponad mrowie żołnierzy wychylać się zaczęły marsowe oblicza co tęższych, a pewniejszych siebie.
— Vraincourt niech mówi! — wołali grenadjerzy. — Hej! Posłuchajcie Vraincourta!
— Czarny Michał niech radzi! Gdzie Czarny Michał?! — dowodzili dragoni.
Zdemoralizowane szeregi już szukały sobie właściwych dowódzców. Ostatni oficerowie znikli, uchodzili, rozumiejąc, że tu już nie słowa, lecz armaty i krwawa dziesięcina ofiar są potrzebne.
Lada oka mgnienie, a gwardja miała przejść od protestu, od pogróżek do czynów, lada chwila miała się narodzić wywrotowa myśl, inicjatywa drogi do buntu, gdy naraz tłum zakołysał się nerwowo.
— Mały kapral jedzie! — ozwały się liczne głosy.
— Niech jedzie — i jemu powiemy!
— Niech wie — kusajda!
— Dosyć hecy!
— Na księżycby chciał wleźć!
— Kurdupel!
— Jak to śmiga!
— Będzie o ambicji gadał!
— Stare bajdy! Niech da najpierw „kleba“.
— Trzymać się ostro!
— Nie ugryzie — smyk!
— Ciekawe, co powie?!
— Zakrzyczeć go!
— Poco! Może się wygadać ostatni raz!
— Hej tam! Macie go!
Zaledwie wszyscy żołnierze zdołali dojrzeć nadjeżdżającego cesarza, ten w pełnym galopie wpadł między zbuntowany tłum, mając za sobą ledwie jednego Łączyńskiego.
Gwardje umilkły raptownie.
Bonaparte osadził konia, powiódł okiem dookoła i zawołał gromko.
— Cóż wy tu, smarkacze, za grymasy stroicie?
Zbuntowani spojrzeli po sobie. Odezwanie się cesarza przeszło ich pojęcie, osłupiło, zmieszało.
Wtem ktoś z krańca pisnął.
Kleba!
Kleba! Papa — kleba! — huknął w ślad za tym głosem tłum żołnierzy.
Bonaparte roześmiał się, spojrzał pogodnie ku zbuntowanym i uderzył zlekka szpicrutą po koniu.
— „Kleba?!“ Eh bien — „niema!“ — ozwał się cesarz i zawrócił konia ku miastu.
Śmiertelna cisza zaległa wśród zbuntowanych, aż naraz sześć tysięcy piersi drgnęło, sześć tysięcy twarzy trysnęło rozradowaniem, sześć tysięcy czap, kasków, bermyc i zawojów uniosło się ponad głowami zdemoralizowanych, sześć tysięcy głosów uderzyło całą pełnią rozradowania, zadowolenia, szczęścia!
Vive l’empereur! — Niech żyje mały kapral!
— Z nim i za nim! — Vive l’empereur! — Do obozu! Na miejsca!
Zawołania te biegły za cesarzem, póki nie zniknął na zakręcie drogi.
Gwardje wracały powoli do obozu, gawędząc, żartując, a pilnie salutując napotykanych oficerów.
Na miejscu buntu pozostali tylko dwaj niedoszli przywódcy: Vraincourt — grenadjer i Czarny Michał — dragon.
Aż Vraincourt spojrzał z pod oka na Michała, a Michał na Vraincourta — wreszcie westchnął Vraincourt, westchnął i Czarny Michał.
— Cóż ty?! — bąknął Michał.
Vraincourt machnął ręką i bermycę na oczy nasunął.
— Powiedział!
— Bodaj go!
— Aż człeka!... Co?!
— Nie gadaj, bo mnie tu!...
— Pyskowaliśmy!
— Tfy! Jakby można było bez niego!
— Trzeba do audytora!
— Niech zaraz rozstrzelają!
— Muszą!
— Idźmy!
— Michał — jak on to powiedział?!
— „Cóż, wy smarkacze“?
— A myśmy chcieli do Francji, jakby można bez niego!
— Łby takie dwa zakute!
— Nikczemne!
— Vraincourt!
— Hę?
— Myślę, że tego rozstrzelania za to szelmostwo będzie mało!
— Pewnie — powinniśmy dyndać!
— I to bez sądu!
— Trzeba się rzetelnie oskarżyć!
Bunt był skończony.
Cesarz wracał do kwatery spokojny, zadumany — nie zważając na pełne entuzjastycznego zdumienia twarze świty. Za cesarzem jechał Łączyński, jechał wpatrzony w siwy płaszcz cesarski, nic krom niego dokoła siebie nie widząc.
Przed samą główną kwaterą Napoleon obrócił się nieznacznie i skinął pułkownikowi. Łączyński wysunął się z koniem.
— Jestem bardzo kontent z pana. Jestem podwójnie kontent, bo przekonałem się, żeś naprawdę wart był awansu!
Sire!
— Będziesz meldował się i na popołudniowych przyjęciach! Albo nie! Będziesz z de Ségurem!
Łączyński nie zdążył podziękować za te łaskawe słowa, bo cesarz szarpnął cuglami i wjechał na podwórze przed kwaterą, gdzie zeskoczywszy z konia znikł we drzwiach.
Łączyński, idąc za przykładem świty, oddał wierzchowca masztelarzowi, zaczem, myślał do kwatery podążyć i u pana Flahaut się poradzić, gdzie i u kogo do służbowych obowiązków się zameldować. Lecz niespodziewanie pan Flahaut niby z pod ziemi wyrósł przed pułkownikiem.
— Właśnie pana szukałem!
— Było to moim obowiązkiem, panie pułkowniku. Widzi pan — co?! I cóż pan myśli? On jeden tylko umie ich brać! Prawda?
— Do tej chwili nie mogę otrząsnąć się z wrażenia!
— Mamy tu codzień coś nowego? Co tam gwardja! My wszyscy!... Nie wiem, czyby się trzech takich znalazło, którzy nie daliby się jednem słowem cesarza ubezwładnić! Czarownik! Co?!... Ale, panie pułkowniku, duc Bassano zapytywał o pana! Możeby pan pułkownik raczył do antykamery cesarskiej?
— Ależ ja tam nie mam...
— Właśnie dlatego, że pan niema ani audjencji, ani żadnego raportu! Odetchnie pan swobodniej? Jest to nasz punkt zborny, źródło wiadomości, rodzaj klubu! Dziś nawet spodziewamy się rozstrzygnięcia ciekawej bardzo sprawy Augereau! Marszałek jest w niełasce! Korpus jego po Iławie kazał cesarz znieść, a pułki rozdzielić między inne korpusy. Niewiele z tych pułków było do dzielenia. Zresztą, byłoby niepowetowaną krzywdą dla nas, gdyby pan pułkownik nie chciał z nami, boć jako bohater dnia!...
— Żartujesz, kapitanie!
— Tak jest, z pewnością! Przekonasz się pan sam!
Flahaut miał słuszność, bo zaledwie Łączyński przestąpił próg cesarskiej kwatery, powitał go przeciągły szmer głosów, wymawiających, a właściwie przekręcających rozmaicie nazwisko pułkownika. A w ślad za tym szmerem wyciągnęły się ku niemu ręce do uścisku, jęły się sypać pełne ugrzecznienia wyrazy.
Pułkownik z trudnością mógł sprostać tym uprzejmościom.
Baczny atoli Flahaut czuwał nad pułkownikiem, wyręczał go i z całą swobodą i pewnością siebie odgrywał rolę nie tylko przewodnika Łączyńskiego, lecz nawet akcentował swój stosunek przyjacielski, czem nie mało imponował obecnym.
Łączyński więc raz po raz dowiadywał się, że jest oficerem niezmiernych zasług, że taki i taki generał oddawna szukał już sposobności, aby z nim zawrzeć znajomość, że nazwisko jego nikomu nie było obcem, że wogóle jego zdanie ma wagę nawet w sprawach, o których nie ma wyobrażenia, że nakoniec jest personatem nielada...
Wśród tego potoku słów, mącących Łączyńskiemu prawidłowy tok myśli, zaskoczył go znów baczny, a czujny kapitan Flahaut.
— Panie pułkowniku, książę Bassano pragnie z panem pomówić!
— Książę Bassano?!
— Jeśli pan łaskaw, na lewo, do gabinetu!
Łączyński ani się spostrzegł, gdy ręka jego spoczęła w uścisku potężnego pana Mareta.
— Jesteś pan moim sąsiadem! — rzekł z prostotą książę. — Lecz ku wielkiemu żalowi za godzinę wyjeżdżam stąd, obawiałem się więc stracić okazji poznania pana! Stąd śmiałość trudzenia go!
— Mości książę, zaszczyt dla mnie!
— Panie pułkowniku, mogę powinszować! Cesarz tak serdecznie odzywał się przed chwilą o panu!... Jestem przekonany, że odtąd będziemy się widywali bardzo często, bardzo często! Będę rad niezmiernie, jeżeli pan mi pozwoli usłużyć mu czemkolwiek!
— Dobroć...
— Nie mów tak do mnie, pułkowniku! Jestem przyjacielem Wybickiego, musisz go pan znać!
— Widywałem go dawniej w legji, lecz dzieliła nas taka przepaść nierównego stanowiska...
— Rozumiem, ale przepaście takie czasem nikną!... Jadę dziś do Warszawy. Mam nadzieję spotkania się z panem wkrótce! Ale może pan ma co do Warszawy?! Może listy?!
— Nie śmiałbym!
Bassano uśmiechnął się dobrodusznie.
— Cóż znowu, pułkowniku, toć mamy obowiązek dopomagania sobie! Uczynisz mi prawdziwą przyjemność, dając mi jakoweś zlecenie! A nie lekceważ ofiary, boć to kawał drogi i trudności wielkie!
— Mości książę, doprawdy, gdybym nie nadużył...
— Dalej, dalej, pułkowniku! Bez ceremonji! Wszystko, co zażądasz!
— Mości książę, mam siostrę, która bodaj że bawi w Warszawie! Więc chciałbym list do niej przesłać!
— Pan ma dwie siostry? — poprawił Bassano.
— Tak, mości książę, lecz chcę do starszej, do zamężnej...
— Do pani Walewskiej?
— Książę ją zna?!
— A, mój pułkowniku, jakżebym jej nie miał znać! Czy byłoby to możliwem?
— Gdybym zatem ważył się prosić o przesłanie listu...
Bassano spojrzał ze zdumieniem na Łączyńskiego.
— Listu do Warszawy, do pani Walewskiej! Do Warszawy?
— Tak mości książę, ale gdyby to miało trudzić...
— Ach nie! Tylko pan sądzi, że pani Walewska jest w Warszawie?
— Bezwątpienia!
— Hm! W takim razie! Owszem! W każdym razie może pan być pewnym, że list dojdzie do jej rąk! Za godzinę przyślę do pana mego służącego.
Łączyński podziękował gorąco księciu i, pożegnawszy się z panem Flahaut, powrócił do swojej kwatery, aby nie zaniechać sposobności i z drogą Maryśką podzielić się nowinami o awansie niespodziewanym, o pobycie swoim w Ostródzie, o rozmowie i o całym przewrocie, zaszłym w biednem życiu porucznika-legjonisty.
Zaledwie pułkownik pisanie do siostry skleił, a służącemu księcia Bassano doręczył, już kapitan Flahaut zjawił się u niego z przypomnieniem o należnej wizycie marszałkowi Berthiér.
Wymówić się było niepodobieństwem ani od zaszczytu służbowego prezentacji u wicekonetabla, ani od całego szeregu nie mniej uroczystych wizyt.
Łączyński poddawał się bez oporu wszystkim wskazówkom kapitana, a gdy nakoniec pod wieczór wracał ze swoim przewodnikiem zmęczony, oszołomiony do swej kwatery, jął mu rękę ściskać a dziękować za trud i kłopot poczyniony.
Flahaut przerwał podziękowanie skromną uwagą.
— Panie pułkowniku, toć nie warto wspominać o takiej drobnostce!
— A nie, za pozwoleniem! Uważam się bezwzględnie za pańskiego dłużnika.
— Nic łatwiejszego w takim razie, jak jednem słowem ze mną się skwitować!
— Proszę, kapitanie, co tylko w mojej mocy!
— Otóż, gdyby pan zechciał wyrobić mi przeniesienie do głównego sztabu wraz z urlopem do Paryża!
Łączyński aż przystanął ze zdziwienia.
— Pozwól, panie kapitanie, lecz nie rozumiem!
— Jest to cała historja! Adjutantowanie księciu Bergu dokuczyło mi do żywego! Nie wiem, czy go pan zna bliżej...
— Cóż znowu!
— Bywa nieciekawy! Fantastyk, zarozumialec, krótko mówiąc, służba u niego do przyjemnych nie należy! Znosiłem ją dotąd, obecnie jednak naraziłem mu się!
— Marszałkowi!?
— Muratowi! — dodał spokojnie Flahaut. — Rzecz poszła o mundur! Poprostu marszałek postanowił nas przebrać w nową liberję, któraby odpowiadała jego dziwacznemu strojowi i stanowiła odpowiednie tło dla kapelusza ze strusiemi piórami i błękitnego płaszczyka! Otóż namówiłem kolegów do oporu. Wczoraj odebrałem wiadomość, że zdradzono mnie przed księciem; nic mi innego nie pozostaje, jak czem prędzej albo wyjednać sobie inną nominację, albo podać się do dymisji! A że równocześnie sprawy rodzinne wzywają mnie do Paryża, chcę przeniesienie połączyć z urlopem! Powiem panu już całą prawdę. Generał Hervé obiecał mi przez Davousta wyrobić bodaj urlop do Warszawy, a tem samem przejście pod jego komendę, bo Davoust obejmie dowództwo nad Wisłą, wiem z pewnoścą, ale Davoust odmówił! Drą koty z Muratem i unikają się poprostu! To i wszystko!
— Kapitanie, wchodzę w położenie, lecz cóż ja mogę! Skąd ja?!
— Jeżeli oddanie tej przysługi miałoby trudzić pana pułkownika! — odrzekł urażonym tonem Flahaut.
Łączyński parsknął serdecznym śmiechem.
— Kapitanie! Daruj, ja za żart to biorę! Radbym z duszy, z serca, lecz cóż ja znaczę!? Ani znajomości po temu, ani wpływów!
— Pan pułkownik może to z łatwością uczynić!
— Jak!? Powiedz.
— Jutro, przy spotkaniu z marszałkiem Berthiér, kiedy nawiąże z panem rozmowę, powiedz mu o mnie dwa słowa!
— Gdzież go spotkam!?
— W poczekalni cesarskiej! Berthiér sam pana zagadnie! Musi zagadnąć!
— Owszem! Moja ręka, powiem, lecz za skutek odpowiedzialności nie biorę!
— Jestem pewny powodzenia i zgóry dziękuję! Jak największą wdzięczność żywię dla pana pułkownika. Oto i jego kwatera! Mam zaszczyt pożegnać...
Łączyński zafrasował się nagle.
— Panie kapitanie, czy mogę pana prosić o chwilkę rozmowy u mnie?
— Z całą gotowością.
Pułkownik wprowadził kapitana do swojej kwatery, i tam, usadowiwszy się z nim przy kominku i poczęstowawszy fajką, pozwolił panu Flahaut wygadać najpierw wszystkie zasłyszane plotki obozowe, zaczem ozwał się raptownie.
— A teraz przysługa za przysługę!
— Zawsze na pańskie rozkazy!
— Jesteś pan człowiekiem honoru! Zapomnij o różnicy stopnia i bądź mi pan towarzyszem, przyjacielem!
— Pułkowniku, — dzień dzisiejszy...
— I powiedz mi otwarcie, co ja znaczę tu właściwie?!
— Bardzo wiele! — przyznał pospiesznie Flahaut.
— Nic mi to nie mówi! Będę szczerym! Cztery dni temu byłem porucznikiem, który daremnie śnił o szlufach kapitańskich, dla którego pan stanowiłeś nie tylko władzę, ale i autorytet; byłem porucznikiem, który w rezultacie nic nadzwyczajnego nie zdziałał, żadnych zasług nie położył...
— Protestuję, stanowczo!
Łączyński zasępił się.
— Kapitanie, prosiłem o szczerość! Podoba ci się uważać, iż legja włoska nie miała powodu mnie się wstydzić, bez skromności, — godzę się... Ale wszystko razem, nie rozwiązuje zagadki, dlaczego mnie tu uważacie za personata, czemu zawdzięczam to wywyższenie mnie, wyróżnianie!?
Flahaut nie mógł ukryć zakłopotania.
— Panie pułkowniku, toż naturalnie! Cesarzowi się podobało. Okoliczności się tak złożyły...
— Nic mi nie wyjaśnia...
— Los, panie pułkowniku! Cesarz nie mógł inaczej! A następnie...
— Są lepsi, starsi, godniejsi...
— A nie, stanowczo nie!
Łączyński nacierał coraz żywiej, kapitan coraz bardziej wymijające dawał odpowiedzi. Pułkownik aż wpadł w rozdrażnienie.
— Kapitanie, na honor cię zaklinam! Ze słów twoich wnoszę, że wiesz coś, a chyba pojmujesz moją ciekawość, obowiązek mojej ciekawości!
Flahaut czoło zmarszczył.
— Panie pułkowniku, nietylko szacunek dla stopnia twego żywię, lecz cześć dla człowieka!... Mało co wiem...
— Powtórz więc! Muszę znać całą prawdę! Skąd się wzięła moja nominacja!? Mówiono o niej niezawodnie! Toż sam przekonałem się, jak dalece tu znają każdego! Cesarz chciał mieć kogoś z moich ziomków przy sobie, dlaczego wybór padł na mnie!?
— Ach, cóż w tem dziwnego! — podchwycił skwapliwie kapitan. — Poprostu ktoś, bez pańskiej wiedzy, oddał panu tęż samą usługę, o jaką, naprzykład, ja prosiłem pana! Wystarczyło wspomnieć cesarzowi w stosownej chwili! A potem...
— Cóż potem!?
— Reszta zależała od pana. Dziś rano można było wątpić, czy pan zdoła utrzymać, się na powierzchni! Z cesarzem bywa ciężko! Nigdy się nie da obliczyć; pan miał szczęście podbić go od razu! Posłuchanie zdecydowało! Jest pan wciągniętym na listę dworu, już nawet nie sztabu, widziałem na własne oczy! No a ten, kto stoi tak blisko osoby cesarza, tego się tu nawet boją!
Łączyńskiemu ten wywód zdał się logicznym.
— Zgoda, tylko, żebyś mnie pan zabił, nie znam osoby, któraby za mną mogła była przemówić!
— Kto wie! W Warszawie cesarz był niezmiernie przystępnym!
— Nie, nie! Ani myśli! Mam wprawdzie szwagra Walewskiego, lecz na oczy go nie widziałem i mam prawo mniemać, że gdyby był mógł, to raczej o dymisjęby dla mnie poprosił!
— Hm! A pani Walewska!?
— Siostra moja! Musisz ją mało znać, kapitanie! Najzacniejsze stworzenie, przywiązane do mnie, ale aniby śmiała! Ani zdolną byłaby na myśl taką wpaść!
Na twarzy kapitana zarysował się zagadkowy uśmiech.
— A przecież kobiety czasem mogą najwięcej! Mogą wszystko!
— Nie znasz jej, kapitanie! — przerwał cierpko Łączyński.
— Niewinny domysł bez intencji!
Pułkownik zmienił przedmiot rozmowy. Flahaut przeczekał chwilę i pożegnał Łączyńskiego przypomnieniem mu swej próśby o wstawiennictwo do Berthiéra.
Pułkownik, pozostawszy sam, przyzwał ordynansa, nakazał mu, aby go zbudził po pierwszej pobudce, i na spoczynek się układł.
Po dniu pełnym tylu różnorodnych wrażeń, Łączyński pożądał odpoczynku, wytchnienia. Nie chciał ani zastanawiać się nad przeżytemi chwilami, ani szukać odpowiedzi dla zdejmujących go wątpliwości, ani dociekać, co mu dzień następny może przynieść. Łączyński chciał spać, chciał zapomnieć, orzeźwienie znaleźć dla skołatanej głowy, dla rozpalonej wyobraźni. Lecz mimo całego wysiłku woli, z jakim odpędzał cisnące mu się myśli do głowy, mimo całego postanowienia odłożenia wszelkiego sądu, wszelkiego zdania sobie sprawy do trzeźwości poranku, sen nań nie przychodził, podrażniony mózg pracował ze zdwojonem napięciem.
Widziane obrazy wracały doń, zasłyszane wyrazy dźwięczały mu w uszach, Łączyński wpadł w błędne koło powtarzających się jednych i tych samych wspomnień. Dopiero nad ranem pułkownik uspokoił się nieco, zdrzemnął nawet, lecz gdy z całem pożądaniem snu poddawał się jego przewadze, naraz wstrząsnął nim dreszcz, zbudził i przypomniał o papierach, odebranych chłopu.
Przypomnienie to na równe nogi podniosło pułkownika, całą burzę wyrzutów zerwało, zgnębiło, napełniło go przerażeniem!
On, pułkownik sztabu cesarskiego, oficer którego obowiązkiem jest ogarniać jak najszerzej wszystkie potrzeby, troski, a poruszenia całej armji, zdobywszy przypadkiem dokumenty tak wielkiej wagi, takiej doniosłości, trzyma je u siebie, nie dba o to, że kancelarja cesarska może z godziny na godzinę wygląda gońca z Kłajpedy, że Bertrand minuty liczy, czekając na nowe rozkazy! A on pułkownik sztabu, obsypany tylu zaszczytami, wypromowany bez mała na osobistość, mającą wcielać jakieś talenty wojskowe, jakieś przyszłe zasługi, zapomniał o obowiązku tak prostym, tak jasnym, że ostatni żołdakby go nie chybił, lada ciuraby go rozumiał. I tyle miał okazji, tyle razy zapytywano go, czy nie ma jeszcze czego do powiedzenia!
Tam, u Berthièra, plątał się, pół godziny jedne i te same szczegóły tczewskiej rozprawy powtarzał, odpowiadał, jak żak, nie umiejący zadanych wokabułów, a równocześne dusił papiery w zanadrzu, papiery, zdolne może całą armję do broni porwać, rzucić o dziesiątki mil od Ostródy, Gdańska i Warszawy.
Łączyński, przerażony tym nieubłaganym wywodem, zaczął się pospiesznie odziewać, rozumiejąc, że tu o każdą sekundę iść może. Gdy atoli pułkownik chlusnął sobie wody na twarz i szyję, a oczy przetarł, ogarnęło go uczucie nowe zgoła, a nieznane. Stanęła mu przed oczyma cała ponura, straszna, lodowata treść posiadanych dokumentów i ścięła w nim krew w żyłach.
Pułkownik, wśród rozpraszających się mroków nocy, dostrzegł skrzące się na swym rozwieszonym starannie mundurze epolety i roześmiał się sucho do samego siebie. Kimże był?! Juści niegodziwcem, którego kupił sobie Bonaparte, a który gotów mu był duszę zaprzedać, który dorwał się do pełnego koryta napoleońskich względów.
Kilka dni temu jeszcze obejrzenie takich papierów targnęłoby w nim każdym nerwem, wyrwałoby mu z ust alarmujący okrzyk oburzenia, a dziś jest niby pies, co znalazłszy na drodze obrożę, aportuje ją panu, nie troszcząc się, że może sam będzie tę obrożę nosił; psu wystarcza, iż za to pogłaszczą go, a może kość rzucą!
Stokroć nikczemny! Bo cóż te dokumenty mówiły!
Cha, nic nad to, że Napoleon z Prusakami szachruje, że dlatego tu podnieca ogień, aby tem łacniej Prusaka do siebie skłonić, tem lepsze punkty dla siebie wytargować. I nic nad to, że dlatego jeszcze Francuzi w Warszawie do formowania regimentów wzywają, że król pruski sroma się zdradzić sojusznika, że nie chce przyjąć przedłożeń Napoleona!
I tej strasznej prawdy, odsłaniającej istotę bonapartowych knowań, nie starczyło mu, aby zerwać z siebie epolety i podziękować za łaski.
Łączyński uczuł do siebie samego odrazę. Zaprzańcem się sobie samemu wydawał, pospolitym nikczemnikiem. Boć przed chwilą jeszcze nie obchodziła go, nie nabawiała niepokoju treść pism, lecz jedynie troska, że je oddaje niedość wcześnie.
Upił się poprostu, upił własną rangą, upił pochlebstwami, upił wywyższeniem. Zdało mu się, że wspinał się, że po szczytach chodził, nie czując, że tak nisko nie upadł jeszcze ani jeden legjoński maruder.
Stało się! Lecz teraz nie zniesie dłużej tego położenia. Mówiono, że w Ostródzie jest komisarz Batowski, że imć pan Stanisław Potocki bawił tu od dni kilku, od nich zacznie. Niech wiedzą wszyscy. Dokumenty doszły go przypadkiem, niema obowiązku do żadnych skrupułów, żadnej tajemnicy! Straci może epolety! Mniejsza! Nic mu z nich nie przyjdzie, bo się najmować do wojowania nie myśli.
Temi szarpany uczuciami, Łączyński skończył się odziewać, narzucił płaszcz na ramiona i wybiegł na miasteczko.
Na odwachu wybijano ranny apel. Małe uliczki Ostródy zalegała jeszcze cisza, przerywana cichym pogwarem rozmów, prowadzonych przez uwijających się przed domami masztalerzów, forysiów i ordynansów.
Pułkownik nadewszystko postanowił sobie odszukać komisarza Batowskiego, lecz, wobec wczesnej pory, było to niemożliwem, bo ani służba, ani żołnierze, ani mieszkańcy, potulnie kręcący się koło domów, nie umieli udzielić Łączyńskiemu wskazówek. Pułkownik przeto postanowił się udać do kapitana Flahaut, lecz i tu spotkał go zawód, ordynans bowiem kapitana, przekonawszy się, że Łączyński nie po służbie przybywał, oświadczył bez ogródki, że pan śpi i za godzinę ledwie wstanie.
Pułkownik zrozumiał, że tu niema innej rady, jak czekać cierpliwie, bo, znający na wylot wszystkie sprężyny głównej kwatery pan Flahaut, odrazu go na dobrą wyprowadzi drogę i uchroni od błądzenia. Aby jednak skrócić sobie chwile oczekiwania, Łączyński jął kroczyć uliczkami, a w przyglądaniu się miasteczku dystrakcji szukać.
Wlokąc się tak bezmyślnie z ulicy w ulicę, pułkownik ani się spostrzegł, jak powrócił na toż samo miejsce, z którego był wyszedł, to jest na rynek w rogu którego stał dom, zajmowany przez cesarza i gdzie tuż mieściła się jego własna kwatera.
Łączyński podszedł bezmyślnie do domu, mieszczącego w sobie improwizowane komnaty cesarskie, a pociągnięty widokiem tłumu gorączkowo uwijającej się służby, przystanął i jął się przyglądać barwnemu widokowi.
Naraz, o kilka kroków przed sobą, spostrzegł, wśród gromadki lokajów jednego starszego wiekiem od innych, a wyróżniającego się od swych kolegów mocno nastrzępionymi wąsami i dwoma miotłami krzaczastych, szpakowatych brwi. Wąsal jakąś ożywioną i wesołą snać wiódł rozmowę, bo gromadka raz po raz wybuchała serdecznym śmiechem.
Łączyński sam nie rozumiał, dlaczego twarz wąsala zajęła go i przykuła do miejsca.
Gromadka rechotała z całą swobodą, znajdując najwidoczniej w słowach wąsala ciągłą okazję do śmiechu. Wtem, w bocznych drzwiach domu, ukazał się mundur komisarza cesarskiej kwatery, lokaje rozbiegli się w milczeniu, opuszczając starego kolegę.
Pułkownik poruszył się także, a widząc nadchodzącego naprzeciw siebie lokaja z gromadki, ozwał się tonem lekkiego wyrzutu.
— Nie wstyd wam dokuczać staremu!
Lokaj, na widok pułkownickiego kapelusza, uchylił czapki.
— Kiedy, panie pułkowniku, ogromnie śmieszny!
— Że stary?
— Ach, nie! Tylko ledwie od tygodnia jest u nas! Słowa po francusku nie umie, a gadaćby chciał!
— Cóż to za jeden?
— Mówią, że Polak, jest u jednej damy!...
Pułkownik spojrzał ku wąsalowi, który mrucząc coś do siebie, ruszył powoli w tę stronę, gdzie stal Łączyński.
— Ogromnie zabawny człowiek! — dodał jeszcze lokaj, a nie odebrawszy odpowiedzi, skłonił się i skierował ku rynkowi.
Łączyński tymczasem oka nie spuszczał z wąsala. Bo rzecz dziwna, gdyby nie ten jego zielony uniform ze złotemi guzami i lamowaniami, gdyby nie kapelusz stosowany, gdyby to nie Ostród, pułkownik gotówby był zaprzysiąc, że to dawny strzelec ojca nieboszczyka idzie, szepcząc ranne pacierze. Wrażenie to w miarę przybliżenia się wąsala tak się spotęgowało, że pułkownik, wspomniawszy na objaśnienie lokaja, że rodaka ma przed sobą, nie mógł się powstrzymać, aby doń nie zagadać.
— Hej, stary, a wy skąd na dwór trafiliście? — zakrzyknął pułkownik.
Wąsal, na dźwięk głosu Łączyńskiego, stanął jak wryty i spojrzał ze zdumieniem na Łączyńskiego.
— Cóż tak stanęliście, pójdźcie bliżej!
Wąsal zatrząsł się i, zanim pułkownik zdołał wyrozumieć, co się dzieje, padł mu do nóg z wybuchem radości.
— Jezusie Nazareński! Panicz! Nasz panicz!
— Domagalski!
— Ten sam — ten sam! A toż takiej uciechy, myślałem, że już nie dożyję! Pozwólcie serdeczny paniczu! Chyba mnie zaleje! Jezu, Jezu!!...
— Z całej duszy się cieszę, że was widzę! To niespodzianka! A ja się wam tu przyglądałem i oczom nie wierzyłem! I gdzie, w cesarskiej służbie!...
Domagalski odchrząknął, przetarł oczy rękawem i, nie mogąc się jeszcze oswoić z widokiem pułkownika, powtórzył ze wzruszeniem.
— Już mi chyba większego szczęścia w życiu nie doczekać! Laboga! A będzie może chwila, jak wspominałem i myślałem:... a panisko moje nieboże gdzie tam się podziewa teraz!... Toć lata zeszły na czekaniu, na spodziewaniu, na tęsknieniu jednem!
— Widzisz, stary, nie zginąłem! No, chodź do mnie! Tak cię przecież nie puszczę! Patrz! Toć naprzeciwko ciebie od wczoraj jestem i, do licha, nie wiedzieliśmy nic o sobie!
Domagalski kiwnął w milczeniu głową, pułkownik powiódł go do swojej kwatery, na stołku usadził i zagadał żywo.
— Na dobrą wróżbę mi się jawisz! Chyba większa niespodzianka spotkaćby mnie nie mogła! Patrzaj, Domagalsiu, co?! Obaj żywiśmy! Co?!
— Paniczu mój! Wstać pozwólcie! Nie godzi się słudze!
— Siedź! Przyjacielem mi jesteś! A w dodatku teraz w cesarskiej barwie, toś już naprawdę osoba! No — no! Aniby mi w głowie było ciebie spotkać! Hm! Bo, widzisz, mój stary, tak mi się z naszym dworkiem kiernozkim wydałeś nierozdzielnym, że sobie go wystawić nie umiałem bez ciebie! Nie tłumacz się! Rozumiem, wszystko tam podobno się zmieniło — nie na lepsze! Wolałeś innego chleba szukać, nie mam ci za złe!
— Tamten, proszę panicza...
— Wiem, wiem, mój stary! Dobre te dawne czasy, ciężkie były, ale dobre! No, lecz do czarta, jakże dostałeś się na dwór do służby cesarskiej?
Domagalski machnął ręką.
— Et — tam! Kazali mi się wystroić tak, będzie temu tydzień, żeby mieć dostęp, bo bez tej skorupy niema przepustki! Ale mnie tam z tego ani honoru, ani uciechy.
— Czekaj że, bo się połapać nie mogę! U kogo więc służysz?
Domagalski podniósł swe miotlaste brwi do góry i spojrzał jowialnie na pułkownika.
— Paniczu mój serdeczny, u kogóżby taki stary rupieć mógłby się podziewać, toć u naszej panienki zawsze, jako Bóg przykazał!
— U Maryśki! — zakrzyknął z ukontentowaniem Łączyński.
Domagalski aż nosem furknął.
— A juści, juści, zawsze! Gdzieby ona, biedactwo złociste, bez Domagalskiego! Jak panicz odjechali to ja sobie powiadam — psie prawo twoje, za paniusią! A panicz nie pamiętają, jako mnie przykazywali! He — He! Ale Domagalski swoje prawo zna! Ho — Ho! Zabrakło mu nieboszczyka pana starosty, czuj duch przed paniczem starościcem, wywędrował starościc, Domagalskiego prawo przy pannie starościance.
Łęczyńskiego na to poczciwe gadanie starego sługi aż gorącość przejęła, a uderzyła całą falą dawno zastygłych wspomnień.
— Domagalsiu, nie zawiodłeś się, za swojaka, za rodzonego cię miałem! Boć, co tu gadać, niewiadomo za co służyłeś, a służyłeś sercem, duszą, ramieniem!
Domagalski beknął. Pułkownikowi samemu oczy wilgocią zaszły.
— No — no! Stary, nie mazać się i ten...
— Z uciechy, z uciechy jeno, ze słowa poczciwego! Lezie samo w ślepie!
Łączyński otrząsnął się i za ucho lekko ujął starego.
— A teraz do porachunku! Zaprzysiągłeś się, że Maryśki nie opuścisz, a tu aż sobie faworów jakichś przywędrowałeś szukać?
— Jako żywo, paniczu, z tymi Francuzami ledwie, strzymam!
— Czegóż tu siedzisz?
— No — mam paniusię ostawić samą?
Łączyński porwał się na równe nogi.
— Gdzie jest panienka?
— Gdzieżby, przecież tutaj!
— Tu — tu! Maryśka?! Szambelanowa! Pani Walewska!? — nacierał ze wzrastającym podziwem pułkownik.
— To się wie! Drugiej takiej na świecie niema! O, widzi panicz, naprzeciwko te trzy okienka na piętrze — to nasze!
— Te okna!? Tam przecież cesarz!!
Domagalski wzruszył ramionami.
— Niewielka obrada!
Łączyńskiemu wydało się, że ma przed sobą szaleńca, lecz, spojrzawszy na spokojną, dobrotliwie uśmiechniętą twarz sługi, na jego filuternie zmrużone oczy, zasępił się lekko.
— Nie pleć, stary, głupstw, bo mnie jeno z cierpliwości wyprowadzasz!
— Paniczu złocisty, a czy to ja cygan jestem?
— Odpowiadaj na pytania! — przerwał ostro pułkownik. — Gdzie jest moja siostra?
— A no tutaj — w Ostródzie!
— Kiedy przyjechała!
— Jutro będzie drugi tydzień!
— Gdzie mieszka?
Stary wskazał ku oknu, wychodzącemu na ulicę.
— Bliziuteńko — na pięterku, co widać!
Pułkownik nacisnął kapelusz na głowę.
— Prowadź mnie do niej!
Domagalski pokręcił głową.
— Chyba za godzinę! Bo teraz śniadanie! Draby nikogo nie wpuszczą!
— Słuchaj — spiłeś się chyba!
— Uchowaj Boże! Ale tak już jest! Wczoraj sam Berty, ten największy generał ich, Berty — chciał rano, to i jemu nie wolno! Mówiłem paniusi, lecz powiada, że tak trzeba!
— Więc z szambelanem się zobaczę! — nastawał pułkownik, nie zrozumiawszy dobrze słów Domagalskiego.
— Z jaśnie oświeconym panem szambelanem! Kiedy bo... jego tu niema!
— Niema go! — powtórzył machinalnie Łączyński.
— A no właśnie i podobno, proszę panicza, jakby już go zupełnie nie było! O, cierpki pan, srogi, ciężko z nim każdemu!... Panicz się niecierpliwią! Oj, żeby ona wiedziała! Chyba godziny nie ma, żeby nie wspomniała panicza! Ale już nie długo, bo mameluki się kręcą! Jeszcze trochę i cesarz wyjdzie ze śniadania!...
Pułkownika na to zakończenie kurcz za gardło chwycił, jakaś błyskawica przeszła mu przez czaszkę, spiorunowała ją.
Łączyński twarz ukrył w dłoniach, jakby w siebie chciał wejrzeć, ogrom spustoszenia ogarnąć, widome śladu uderzenia znaleźć. Piorun rozdzierający wierzbę na dwoje, zanim zapadnie się w opokę, umie jeszcze niekiedy ziarnka piasku stopić w swem objęciu, oderwane cząsteczki zlać na kamień, niezaprzeczony znak swego przejścia zostawić.
Wierzby drą i wichury, łamią huragany, szarpią trąby powietrzne, tarmoszą zawieje, lecz piorun jedynie u rozdartego ich łona kamień spławić potrafi. Tak było z Łączyńskim. Te dziesiątki zadawanych mu od dni kilku, a niezrozumiałych dlań pytań, te dziwne uprzejmości i uwagi i te komplementy i pochlebstwa i te przyjęcia czołobitne i te epolety pułkownikowskie i ta wstęga legji honorowej i cały szereg niepojętych dlań dotąd okoliczności, — pod wpływem jednego wyrazu starego sługi, jednej myśli, zwarły się jak ziarnka piasku u stóp spiorunowanego drzewa, stężały, wrota nieubłaganej rzeczywistości naścieżaj otwarły.
Domagalski na widok alteracji pułkownika, zafrasował się szczerze.
— Paniczu złocisty, co wam? Czy abym głupstwa nie palnął, bo łeb stary, bardzo stary, bardzo stary! Człowiek dobrze się namordować musi, aby niejedno zrozumieć! Czasy inne, oj, inne, niż dawniej za pamięci pana starosty! Głupi łeb mój! Coś naplotłem, naplotłem!
Łączyński otrząsnął się, obrzucił sługę rozpalonym wzrokiem i rzucił przez zęby.
— Musisz powiedzieć mi całą prawdę!
Domagalski głowę w ramiona wtulił i odrzekł ze szczerem zasmuceniem.
— Paniczu mój, toż tak do mnie nie mówcie! Wolałbym ducha wyzionąć, niż przed paniczem moim...
— Dosyć oracji! — zawołał pułkownik. — Mów całą prawdę! Skąd się tu wzięła?! Słyszysz!
Domagalski pobladł, głowa mu na piersi opadła.
— Paniczu, Bóg mi świadkiem...
Łączyński za ramię porwał starego sługę i zatrząsł nim.
— Żadnych wykrętów! Bo ci z gardła prawdę dostanę!
Oczy Domagalskiego mgłą zaszły.
— Sługą jestem!
— Cha — cha! No, widzę teraz! Dalej — dalej — mów! Któż jest więcej z nią?!
— Dwie służebnice i ja! — mruknął Domagalski.
— I ona jest tam — mieszka u niego?!
— Mieszka!
— I mąż został w Warszawie?
— Rozwodzą się!
— Proszę! Znalazła sobie godziwsze życie, weselsze, wspanialsze!
— To pewnie! — mruknął Domagalski. — Tu przynajmniej niema komu natrząsać się, ani poniewierać!
— Milcz! Pójdziesz ze mną, zaprowadzisz do niej! Natychmiast!
Stary drgnął.
— Lepiejby zaczekać, aby w pierwszym gniewie...
— Nie twoja rzecz! — oburknął się Łączyński i jął pospiesznie wdziewać płaszcz.
— Dalej! Prowadź!
Domagalski zawrócił się ku drzwiom, lecz gdy miał próg przestąpić, zatrzymał się nagle i szepnął drżącym głosem.
— Paniczu złocisty, pasja wami miota! Ochłońcie! Ma ona smutku zadość...
Łączyński pchnął gwałtownie starego.
— Zbieraj nogi, abym od ciebie porachunku nie wziął.
Domagalski wsparł się o drzwi, odetchnął ciężko i powlókł się w milczeniu ku domowi, zajmowanemu przez cesarza.
Pułkownik postępował tuż za sługą, nie zważając na oddawane mu honory wojskowe, ani na mijających go, a witających uprzejmie oficerów.
Łączyński nie widział nic przed sobą, krom zielonego kaftana lokajskiego i posiwiałych a zwieszających się Domagalskiemu z pod kapelusza włosów! Ten kaftan był mu drogowskazem do niej, do nikczemnej, do tej, która mu była dotąd najdroższą na świecie, do której lata całe każda myśl serdeczniejsza go niosła, do tej, którą na rękach hołubił, której śmiech dźwięczno-srebrny grał mu nieprzebrzmiałą tęsknotą do ojcowskiego dworku, — którą mniemał mieć piękniejszą stroną własnej duszy, pełniejszem uderzeniem serca, a która weń rzuciła takim bezmiarem hańby.
I szedł Łączyński, a giął się, a łamał. Ona, Maryśka! Czyściejsza od krynicznej rosy, niewinniejsza od motylego pyłka, potulniejsza od powojnej łodygi, płacząca ze śmiechu i śmiejąca się przez łzy — dziecina — siosterka najtkliwsza — ona tu, w odmęcie cesarskiej kwatery, na fali rozhukanego życia! Jej imię w ustach najostatniejszego służalca, jej imię w szepcie dworskiej intrygi, jej imię w rozpasanej drwinie gawędzących u ogniska żołdaków! Za cenę jej imienia on wziął pułkownicki mundur, wziął krzyż, wziął mieszek napoleonów! Personatem został! Zapłacono go! Zapłacono nie za lata strawione w nędzy, nie za blizny, nie za dni głodu, nie za poświęcenie, bo to wszystko nie warteby było takiej hojności! Zapłacono mu za Maryśkę!
Łączyńskiego kurcz śmiechu przyjął.
— Więc tyle tylko za Maryśkę? Licha płaca! — skąpa!
Domagalski zatrzymał się nagle u drzwi bocznych, wiodących do domu cesarskiej kwatery, i ustąpił na bok, odsłaniając stojącego u drzwi komisarza pałacowego.
Pułkownik zatrzymał się machinalnie, mierząc groźnie dworskiego urzędnika.
— Pan pułkownik raczy z drugiej strony, tu niema wejścia!
— Co?! Ty — stary — masz prowadzić!
Domagalski wskazał na drzwi, przy których strażował komisarz.
— Tu właśnie!
— Niema wejścia! — powtórzył zimno komisarz. — Pan pułkownik zechce dookoła obejść, do służbowej antykamery!
— Ustąp pan! Muszę tu — do niej!
— Nie mam rozkazu! Trzeba się zameldować u pana de Ségur.
— Nie do niego idę, lecz do Walewskiej.
Komisarz zmieszał się.
— Jest pan w błędzie... pani Walewska...
Łączyński skrzywił się pogardliwie.
— Chcesz mi pan zabronić widzenia się z siostrą?!
— Pan pułkownik Łączyński?! — szepnął z uszanowaniem komisarz, usuwając się na stronę.
Pułkownik, nie odpowiedziawszy komisarzowi, rzucił się do sieni i podążył schodami na pierwsze piętro. Tu na samym wstępie zagrodziła mu drogę służebna.
— Pani Walewska?! — rzucił przez zęby Łączyński.
— Tu, na lewo, lecz pani Walewska... w tej chwili...
Łączyński odtrącił służebnę i wpadł do komnat, wywołując co chwila okrzyki zdumienia wśród kręcącej się, a zajętej uprzątaniem służby.
Pułkownik nie zwracał uwagi na protesty, nie zajmował go wszczynający się za nim popłoch i alarmujące nawoływania, nie onieśmielała atmosfera buduarowej ciszy, panująca w komnatach, i szedł naprzód, w głąb cesarskiego apartamentu.
W wielkiej a dywanami zasłanej sypialni zatrzymał się na chwilę, rzucił okiem dookoła, ogarnął ślady panującego nieładu i zwrócił się ku drzwiom na prawo. Drzwi były ledwie przymknięte tak, że pozwalały widzieć, co się w sąsiedniej komnacie dzieje.
Łączyński spojrzał i stanął jak wryty, porażony obrazem, który poprzez niedomknięte drzwi ukazał się jego oczom.
O kilka kroków od pułkownika, tam, w komnacie, przy stole zastawionym bogatym serwisem, siedział Napoleon, a naprzeciw niego dama! Dama piękna, tonąca w niebieskim jedwabiu, uśmiechnięta filuternie, z całą swobodą gawędząca z cesarzem, bez zakłopotania gospodarująca przy śniadaniu; dama w każdem poruszeniu, w każdem zgięciu różowych paluszków drobnej rączki — wielka dama.
Rozmawiali.
Łączyński był tak oszołomiony, że choć słyszał dźwięki, nie rozumiał słów, ledwie z ruchów odgadywał ich treść.
Cesarz prosił — a prosił tak niezgrabnie, tak nieśmiało, że pułkownik uśmiechnął się mimowoli. Byłże to ten sam Napoleon, nie znający oporu zdobywca, zamyślony, oderwany od wszystkiego co nie szalone, nie wielkie? Więc ta twarz majestatycznie zachmurzona, to stalowe wejrzenie mogły tyle pogodnego unieść wyrazu, tyle tkliwego mieć zakłopotania, a ten głos mógł nie rozkazywać!?
— Więc uczyń to dla mnie, raz jeden — nalegał Bonaparte.
— Chcesz mnie zmusić, abym nauczyła się łamać przysięgi!? — odparła dama.
— Dziecko! Przecież te dary pochodzą nie ode mnie!
— Prawda, lecz gdybym była tylko dawną panią Walewską, poseł perski nie zapytałby o mnie. Zresztą dary przysłano do ciebie.
— Więc i do ciebie także!
— Nie — nie!
— Szali nie będę nosił!
— Bo te należą do cesarzowej Francuzów!
— Chcesz mi dziś dokuczyć! A ja tak proszę, tak bardzo proszę! Więc już nic, nic dać mi tobie nie wolno!? Wiem, co mi powiesz! Lecz wszak przyrzekliśmy sobie, że tu niema cesarza!
— Ach — prawda! — odrzekła z westchnieniem pani Walewska i, podniósłszy się z za stoła, pochyliła się nad wielką a otwartą skrzynią i z pośród kłębu rozrzuconych tkanin wyciągnęła modry szal perski.
— Ten zatrzymam!
— Ale to najlichszy! Doprawdy...
Pani Walewska podeszła do Napoleona i położyła mu paluszek swój na ustach.
— Tu niema cesarza, tu ja rozkazuję!
Bonaparte przycisnął z uczuciem paluszek do ust.
— Zawsze — zawsze! Tylko mojej pani ten kolor nie przypada do smaku, sama mówiłaś!
— Lecz Żanetka Radziwiłłówna lubi go niezawodnie!
— A co będzie z resztą? Tak się cieszyłem, że niespodziankę ci sprawię!
— Bądźmy rozważni! Nie godzi się zapominać o cesarzowej. Ona wszak niema zadość chwil jasnych w życiu!
Bonaparte nachmurzył się.
— Sama doprowadziła, sama starała się zasłużyć!
— Lecz sam powiedziałeś, że szanujesz w niej cesarzowę i cenisz przyjaciółkę!
— Prawda stokroć prawda! Masz słuszność! Jesteś dobra, bezgranicznie dobra, a bezinteresowna w każdem tchnieniu!
— O, za pozwoleniem! Właśnie dziś mam sprawę!...
— Mówże, sto, tysiąc spraw! O cóż idzie?
— Żebyś mi wyrobił audjencję u cesarza!...
Napoleon roześmiał się serdecznie, a strojąc głos do komicznej powagi, odrzekł.
— Masz ją w tej chwili!
Pani Walewska jęła wykonywać z żartobliwą przesadą trzy ukłony dworskie.
Sire!
Madame? Bardzo rad jestem widzieć!
— Łaskawość twoja sire!
— Proszę, mów pani!
Pani Walewska z etykietalnego ukłonu przybrała zalotnie figlarną pozę. Szyjkę ku przodowi wyciągnęła, jedną rączką zebrała fałdy szlafroczka, a drugą dotknęła swej zaróżowionej lekko twarzyczki.
— Tu, sire!
Napoleon z rozradowaniem podsunął się do szambelanowej.
— Proszę pocałować! Prędzej!
Cesarz spełnił rozkaz. Pani Walewska nastroiła minkę.
— Ach! Przecież mówiłam, że tu! W tę muszkę! Nie w tę — około noska!
Bonapartemu rumieńce radości na twarz trysnęły.
— Moja, stokroć moja! — szeptał ze szczęsnem wzruszeniem, obsypując szambelanowę pocałunkami.
— Najjaśniejszy panie, zawadziłeś legją o koronki! Patrz, rozdarłeś! Za karę będziesz musiał dziś cały wieczór zwijać ze mną włóczki!
— Zgoda, wszystko co każesz, niema rzeczy, której bym tobie mógł odmówić!
Pani Walewska spoważniała.
— Powtarzasz mi to tyle razy, a zapomniałeś, że tobie mówić tego nie wolno!
— Jesteś w błędzie! Nie masz twego pragnienia, któreby zarówno i mojem nie było! Marjo, przysięgam ci, jeżeli wątpiłem wczoraj, dziś wierzę, wierzę, iż nigdy nie będziesz żałowała ufności pokładanej we mnie!
— Najjaśniejszy panie, byłożby więc prawdą?...
Napoleon zamknął pocałunkiem usta pani Walewskiej.
— Nie pytaj o nic, nie dociekaj! Wierz!
— Wierzę ci z całej duszy, bo ty musisz być takim, musisz być Napoleonem!
— A z łatwością mi to przyjdzie, bo teraz dopiero jestem pewnym, że moja gwiazdka niebieskooka całą pełnią zajaśnieje!
Pani Walewska pochyliła główkę na ramieniu cesarza.
— Gwiazdka świeci zawsze jednakowo, a że ją chmurki przesłonią, cóż ona winna!?
Lekkie pukanie do drzwi za kotarą przerwało rozmowę. Napoleon poruszył się niespokojnie.
— Czas na mnie! Czas!
— Tylko proszę nie marudzić, jak wczoraj!...
— A kto na tem więcej cierpi?
— Ej! Bo się będę gniewała!
Cesarz ucałował ręce szambelanowej i zniknął za kotarą.
Łączyński, który był ukrytym świadkiem tej sceny, otarł pot z czoła, bojąc się oczom własnym i uszom zaufać.
Więc ta dama wielka o wejrzeniu księżnej, wytworności markizy, ta półkrólowa, drocząca się z cesarzem, jakby z równym sobie, miałażby być jego dawną siosterką — jego Maryśką!? Chyba mrok nań zeszedł i przyćmił mu zgoła świadomość. Zmysły mu się zmieszały! Ona — Maryśka, lubownicą? Na cesarskich pokojach? W tym przepychu, w tym zbytku panią! Ona, Maryśka! Mara, stokroć mara przeklęta. Złe go przywlokło, odjęło rozum i wodzi. Maryśka, onaby ni bogactw nie wzięła, ani tak się rozmawiaćby nie umiała, ani takich zalotności stroić... choć może, lecz co, ze wstyduby się spaliła, zanimby na jedno takie słowo odrzec zdołała! Toć nie ona! Wielka pani sobie jakaś, może taka, jak powiedział tamten adjutant, druga pani Davoust, obozu zwyczajna!
Pułkownik odetchnął ciężko i zatrzymał się z wysiłkiem, jakby chciał odejść stąd, lecz napróżno, coś go do miejsca przykuło, coś uwięziło, coś w szponach trzymało, coś władzę odebrało.
Łączyński każdym pulsem czuł, że powinien się stąd natychmiast oddalić, że powinien bodaj uciec, tak daleko, żeby już na zawsze stracić z oczu, z myśli nawet dawną Maryśkę, nawet wspomnienia lat dziecinnych, nawet i to, do czego tęsknił, ku czemu każde żywsze uderzenie serca zwracał.
Oddałby pół życia, żeby już nie stać pod temi drzwiami, żeby znajdować się tam, gdzie niema ani głównej kwatery cesarskiej, ani sztabu, ani armji, ani wojny, ani tych haseł zawrotnych, ani okrzyków zwycięstwa, ani napoleońskich sztandarów, ani rodzinnej wioski, ani legji, gdzie wszystko byłoby mu tak pustem, tak głuchem jak własna pierś, własny mózg.
Pułkownik głowę do krawędzi ściany przycisnął i stał bez ruchu.
Naraz w uszach zadźwięczały mu słowa znanej piosenki; piosenki z którą przeżył całą młodość, która monotonnością swoją do snu go kołysała, która ochotą wtórzyła warczenia kołowrotków w izbie czeladnej, która dziękczynieniem brzmiała w dni żniw, a bratała się i z sianokosem, i z ligawką, i ze świtem, i z zachodem słońca, i z cepami i ze swywolą dziecięcą.
Łączyński zatoczył się, jak pijany. Piosenka brzmiała tymczasem coraz śmielej, coraz pełniej:

W dąbrowie zielonej słowik rzewnie nuci,
Kochaniem się cieszy — a piosenką smuci.
Z Kasinem kochaniem inaczej się dzieje,
Serduszko jej płacze, choć się liczko śmieje!...

Śpiew umilkł nagle, drzwi się przed Łączyńskim rozwarły, o dwa kroki przed nim stanęła pani Walewska.
Szambelanowa spostrzegłszy pułkownika, zbladła jak chusta, Łączyński wtulił głowę w ramiona i oparł się o ścianę plecami, jakby chcąc się w nią zapaść.
Brat z siostrą mierzyli się wzajemnie spojrzeniami, napróżno chcąc sobie z ócz wydrzeć przejmujące ich uczucia.
Pani Walewska pierwsza otrząsnęła się z osłupienia, twarzyczka jej oblała się szkarłatem, usta rozchyliły. Wyciągnęła ręce do brata i rzuciła mu się z wybuchem szalonej radości na szyję.
— Paweł! Paweł! Tyżeś to! Boże — jakżem szczęśliwa!... Pójdź tu! Niech ci się napatrzę! Ciebie, ciebie, jedyny mój — tak mi brakło, tak zawsze brakło! Pomyśl tyle lat, tyle lat! Nie zapomniałeś swojej Maryśki! Ona zawsze twoja, zawsze taka sama... godziny nie było...
Pani Walewska, rzuciwszy okiem na nieruchomą twarz brata, urwała nagle i dopiero po przestanku zaczęła z nowym wybuchem.
— Tobie coś jest?! Tobie coś musi być! Może co powiedzieli! Nie wierz, niczemu nie wierz! O nic mnie nie pytaj, ja ci powiem sama, powiem wszystko! Niczego nie zataję! Tylko mi nie czyń wymówek! Wiem co myślisz, Boże z pamięci mi nie schodziło, że tobie będę musiała zdać sprawę, tobie jednemu tylko, bo zresztą nie mam nikogo, ktoby chciał mnie wysłuchać, ktoby zrozumiał! Siadaj tu, ano tak, a ja na tym stołeczku, przy twoich nogach! Tylko, Pawełku, nie patrz tak na swoją Maryśkę! Od przytomności odchodzę! Ty u mnie! Pozwól, napiję się wody, bo mnie pali, mówić nie mogę! Ach! Lżej teraz! Więc jesteś nareszcie, jesteś przy mnie! Widzę cię, oglądam! Co za szczęście! Jakie masz zimne ręce! Rozumiem, wątpisz! Cha — cha! Masz mnie za nikczemną, za podłą! Tak, jak oni wszyscy?! Niepodobna. Chociaż prawda, musisz tak samo myśleć! Żebyś wiedział, jak oni zabiegają, jak się kłaniają! Przedtem byłam dla nich niczem, a teraz wyrocznią. Ja mam najlepszy gust, najrozumniejsze zdanie, najpiękniejszy uśmiech! Wszystko „naj“! Prostacy! Niby Pawełkowa Maryśka zmienićby się mogła! Pamiętasz, jakżeś mnie w kopkę siana zawinął, powrósłem przewiązał i na plecach nosił?! Plącze mi się wszystko! Trzeba najpierw, żebyś wiedział, najpierw żebyś osądził, a dopiero, jak poznasz sprawę, ucałujesz swoją Maryśkę! Nieprawdaż? A mnie tak tęskno do twego uścisku, do całunku, tak bardzo tęskno!
Szambelanowa łzami się zalała.
Łączyński siedział bez ruchu, spoglądając szklistym, matowym wzrokiem na siostrę i ani jednem drgnięciem muskułów twarzy nie objawiając, że rozumie, co do niego mówi siostra, że słyszy.
Pani Walewska otarła szybko łzy, ręce na kolanach brata złożyła i zaczęła urywanym, drżącym głosem spowiadać się przed nim, spowiadać ze wszystkich przeżytych w rozłące z nim chwil, ze wszystkich smutków, rozczarowań, tęsknic, nadziei, walk, goryczy, rojeń.
Spowiadała się, to śmiejąc się, to płacząc, to sięgając myślą do rodzicielskiego dworku, do najodleglejszych dla pamięci kresów, to znów z otuchą i odwagą wyprzedzając czas o dziesiątki lat i śmiałe stawiając wróżby, to nakoniec z bolesnem zalęknieniem rozpowiadając pułkownikowi wypadki dnia wczorajszego.
A gdy wreszcie całe swe skreśliła dzieje, gdy najskrytsze odsłoniła myśli, gdy sięgnęła nawet do takich zakamarków serca, których sama nie śmiała przezierać, gdy uczuła, że niema już wyrazu, któryby mógł oskarżenie się jej własne spotęgować lub usprawiedliwianie wzmocnić, ukryła twarz w dłoniach, do kolan brata się pochyliła i umilkła.
W komnacie zapanowała chwila śmiertelnej głuchoty, chwila strasznego wyczekiwania dla pani Walewskiej.
Łączyński siedział skamieniały, z oczyma utkwionemi nerwowo w koronie włosów siostry, z rękoma wystygłemi, bezwładnemi.
Pani Walewska nie mogła dłużej przenieść milczenia, odrzuciła głowę w tył, zacisnęła ręce na rękach brata i rzekła ze drżeniem.
— Pawle, powiedziałam ci wszystko! Powiedz czy mogłam inaczej uczynić? Los mnie poniósł na fali! Fatalność sprawiła, że musiało się tak stać! Nie miałam nikogo! nikogo, ktoby mnie wsparł, rękę podał, nikogo! Słyszysz, nikogo!
— Nawet — Boga! — mruknął przez zęby pułkownik.
Pani Walewska zatrzęsła się, w słowach brata zadźwięczał dla niej jakiś wyrok zimny, nieubłagany. Twarzyczka szambelanowej zadrgała bólem, oczy wypełniły się lękiem.
— Pawle, nie mów tak! Ty jeden na świecie mnie rozumiesz, ty jeden staniesz przy mnie, ciebie jednego mam tylko! Jeżelim zawiniła, jeżeli uważasz, że powinnam inaczej sobie poczynać, zrobię, jak każesz! Tak, byleś kochał swoją Maryśkę, byleś miał dla niej to samo przywiązanie, toż samo serce, co dawniej! Powiedz! Czyż nieprawda, że inaczej postąpić nie mogłam? Z początku trawiły mnie niepokoje, a teraz oswoiłam się nawet z upokorzeniem. Prawda, moje upokorzenie to jeden nieustający hołd dla każdego mego spojrzenia, dla każdego wyrazu, każdego tchnienia, lecz ten hołd ma w sobie coś, czego ty może nie odgadujesz... Przedtem rumieńce mnie paliły, dziś uśmiecham się pobłażliwie do służalców! Niech sądzą, niech szarpią, niech pełzną — moje jedno, biedne życie nie warte było takiej ceny wysokiej! Tak, serdeczny mój, Maryśka twoja na Judytę się wypromowała, tylko na taką, która miast uciąć głowę Holofernesowi, własną straciła! Dla siebie niczego nie pragnę! On jest dobrym dla mnie, bardzo dobrym! Aż czasem boję się o siebie, boję się, aby ona — Józefina... Mówią, że kocha go, inni znów zaręczają, że nie, może umyślnie. Ja się boję i księcia Eugenjusza! Ach, bylem dopięła celu zamierzonego — nieprawdaż?! A ty, jak sądzisz? Pawle, jeszcze wyrazu nie rzekłeś! Gdybym przeczuła, że nadjeżdżasz, drogębym ci zabiegła... Poznałabym cię, nawet w tym pułkownickim stroju! O, bo ja się znam przecież na wojsku!
Szambelanowa roześmiała się nerwowo, Łączyński poruszył się niespokojnie, w oczach zabłysły mu ognie.
Pani Walewska stłumiła śmiech i jęła mówić ze spazmatycznym pośpiechem.
— Znam się niezawodnie! Warszawa o niczem innem nie mówi!... Idzie ci ten uniform! Te kwiaty złote — bo to wygląda jak girlanda z kwiatów, oznaczają sztab cesarski! Nie uwierzysz, jak się cieszę z tego! Boże, czym mogła marzyć, że zobaczę cię w pułkownikowskich epoletach! Dumna jestem z ciebie! On mi nic nie mówił, że jesteś! Może nie wiedział! Zobaczysz, jak cię przyjmie! Będziesz śniadał z nami! Ty, twoja Maryśka i cesarz! Życie czasem prześciga bajkę! Nieprawdaż?! Widzisz, nie postrzegłam! Masz krzyż legji!... Oficerski krzyż! Odznaczyłeś się?...
Łączyński pobladł, odtrącił, brutalnie siostrę i porwał się na równe nogi.
— Słuchaj no, ty, obozowa damo! Oddasz to cacko swemu gachowi! Bierz je... i te epolety także! Zarobiłaś na nie, więc je noś sama!
Pułkownik zerwał z siebie krzyż i epolety i rzucił siostrze w twarz.
Szambelanowa załamała ręce.
— Pawle, na Boga!
— Oddasz mu i powiesz, żeby je sobie zachował dla brata innej kochanki, bo ty, nie masz brata!
— Jezu!!...
— Milcz! Nie kalaj imienia, ty, gamratko!
Pani Walewska pod ciężarem obelgi ku ziemi się pochyliła.
— Więc i ty przeciwko mnie — więc nikogo na świecie, ktoby wysłuchać chciał... ktoby... zrozumiał, że niczego dla siebie nie pragnę!
Łączyński wybuchnął suchym, szyderczym śmiechem.
— Cha — cha! Czyś już tak spodlała, czyś straciła zmysły? Zdaje ci się, że ty u niego Rzeczpospolitę wyprosisz! Cha — cha!
Pułkownik skrzywił się pogardliwie, pani Walewska szeptała gorączkowo.
— O, ty go nie znasz! Sądzisz źle, nie rozumiesz jego ku mnie przywiązania.
Łączyński wydobył z zanadrza zwój papierów i rzucił go szambelanowej pod nogi.
— Masz tu odpowiedź! Masz dokumenty na to, że znam go i że znam ciebie! Przeceniłaś swe wdzięki! Dosyć! Oddasz mu to wszystko i powiesz, że nie masz brata.
Pułkownik nacisnął spokojnie kapelusz stosowany na głowę i zawrócił ku wyjściu.
Pani Walewska targnęła się rozpaczliwie za nim, chcąc go zatrzymać.
Łączyński zmierzył ją zimnem spojrzeniem i odepchnął.
— Z drogi, moja pani!
— Pawle, ty mnie nie odejdziesz! Nie porzucisz... swej Maryśki!
Pułkownik odetchnął głęboko i odparł z trudem.
— Moja Maryśka umarła!
Pani Walewska poruszyła zbielałemi wargami lecz głos odmówił jej posłuszeństwa.
Pułkownik wyszedł.


V.

Niepomału się zdumiał zabiegliwy pan de Flahaut, gdy, chcąc przypomnieć pamięci Łączyńskiego swą prośbę o wstawiennictwo do marszałka Berthiér, zastał pułkownika w starym uniformie legjonisty.
Układny sztabowiec, nie dał poznać swego zdziwienia dla tego przebrania, ani dla nieładu, panującego w komnatce i z całą swobodą powitał Łączyńskiego wojskowo salonowym ukłonem.
— Czy nie zawcześnie ośmielam się trudzić pana pułkownika?
Łączyński, który był siedział zasunięty w róg kanapy, poruszył się niespokojnie.
— Kto? Czego?
Pan de Flahaut zmieszał się.
— Pan pułkownik daruje, może istotnie nie w porę, lecz niosę właśnie rozkaz dzienny, w którym jest ustęp, dotyczący pana pułkownika.
— Nie jestem pułkownikiem!
Flahaut spróbował się uśmiechnąć, lecz, spojrzawszy na zmienioną twarz Łączyńskiego, wykrzywił usta w dziwaczny grymas.
— Rozkaz dzisiejszy jest niezmiernie ciekawy! — zaczął po małej pauzie kapitan, chcąc wybrnąć z przykrej sytuacji, którą zgadywał, a nie rozumiał. — Niezmiernie ciekawy! Sprawa Augereau rozstrzygnięta, korpus jego nie istnieje już! Marszałek na zagojenie ran odebrał parę komplementów i donację na odczepnego! Jest to poniekąd pomyślna okoliczność nawet dla mnie!...
— A, jesteś, Flahaut! — przerwał raptownie pułkownik.
Kapitan skłonił się, nie wiedząc co odpowiedzieć na ten wykrzyknik.
— Tak, tak! — mruczał pogłosem Łączyński. — Ty jesteś Flahaut! No, pamiętam! Prosiłeś mnie o wstawiennictwo. Uważasz pan... spóźniłeś się, szkoda żeś się spóźnił! Nie jestem już pułkownikiem! Ale, czekaj, dam ci radę! Masz ty siostrę?!
— Nie, nie mam!
— Hm! To szkoda! Bo widzisz, gdybyś miał, to bardzo łatwo! Daliby ci oficerstwo legji i buljony pułkownickie!
Flahaut poczerwieniał.
— Za pozwoleniem, jak mam tę uwagę zrozumieć?
Łączyński machnął ręką niecierpliwie!
— Ej! Bo ty i wy wszyscy nie znacie się na rzeczy! Wam się zdaje może, jak mnie! A to głupstwo, byle mieć „Maryśkę“. Po waszemu Marietkę! Ale czekajno pan! Przecież masz już krzyż! Ba — takiś przebiegły! Naturalnie! Tybyś nie wiedział? Daruj! Zapomniałem. Toż tylko u nas, w legji, byli tacy, że zdawało im się, iż aby takie cacko dostać, to trzeba conajmniej redutę zdobyć, a pół regimentu w pień wyciąć! Tymczasem, miast takiego zachodu, no wiesz?!
Flahaut cofnął się nieznacznie ku drzwiom. Łączyński skinął nań przyjacielsko.
— Czekajcie, kapitanie! Prosiłeś mnie o wstawiennictwo! Widzisz, że pamiętam, wybornie! Chcesz być przeniesionym ze sztabu Murata! Nic łatwiejszego, byleś wezwał do siebie siostrę, koniecznie siostrę! Ona dostanie nominację na damę! Będzie mieszkała tam, naprzeciwko, w tych oknach, na lewo — no, a ty posiędziesz instrument generała brygady i to na początek! Nie przypada ci do gustu! Cha — cha! Powiadam ci, najkrótsza droga do zasługi!... Mówię z doświadczenia!...
Kapitan bąknął coś pod nosem i wysunął się pośpiesznie z komnatki. Łączyński zakrzyknął na pana Flahaut, lecz gdy ten nie powrócił, pułkownik wzruszył ramionami i roześmiał się do samego siebie.
— Głupiec, pewno nie uwierzył, a to takie proste, takie jasne! Prawda, wczoraj, jemu samemu roiło się, nie wiedzieć co! A teraz, cha — cha — przejrzał, przekonał się naocznie i cóż, dobrze mu z tem!
Pułkownik przeszedł się parę razy po komnacie, zaczem klasnął na ordynansa.
— Słuchaj, jak ci na imię? Jakób?! A mnie Paweł!
— Uważam, panie pułkowniku!
— Głupiś! Nie jestem pułkownikiem! Rozumiesz? Masz mi mówić, Pawle!
Ordynans wyciągnął się, jak struna. Łączyński nachmurzył się.
— Nie rób min, bo widzisz tę pięść?! Gorzałki!
— Według rozkazu!
— Żywo! — gwałtował pułkownik. — Jest! No, dobrze? W twoje ręce!
— Nie śmiem, panie pułk...
— Nie jestem pułkownikiem, trutniu! Pij! Dawaj kubek!... Ale, słuchaj no... a może ty chcesz mi przypomnieć!? Co, gadaj!
— Panie... Pawle! — jęknął pomieszany ordynans. — Ja nie śmiem!
— Jesteś bydlę! Co tu masz na ramieniu? Szlufę? Dawaj! Precz z nią! Taak! Pij! Maryśka umarła! Pamiętaj o tem! Siadaj! Czemu nie pijesz?
— Piję, panie...
— No, to dobrze! Widziałeś tego idjotę, Flahaut — nie chciał wierzyć! Cóż to za nikczemna gorzałka! Wody mi dałeś!
— Gorzałka, według rozkazu!
— Dawaj innej!
— Niema, panie p...
— Musi być! Idź — szukaj — marsz!
Wystraszony ordynans nie dał sobie drugi raz powtórzyć rozkazu i umknął czemprędzej.
Pułkownik obejrzał się niespokojnie dokoła.
— Poszedł! Hm! Nikczemna gorzałka! Wody szelma nabełtał! A pić się chce!
Łączyński ujął flaszę, podniósł do ust, przechylił i jednym tchem wypił do dna. Poczem odsapnął i pewnym krokiem zbliżył się do stolika, na którym leżała para pistoletów.
Znał te pistolety doskonale, świat drogi z nim zrobiły. Ten z lufą nieco grubszą, a rękojeścią smagłą i kurkiem dziobatym był mu ulubieńcem. Znał go na wylot, wiedział, że szelma rwie na prawo. No, teraz nie potrafi skrzywić! Przyszło na grubasa, ani się, nicpoń nie spodziewa zaszczytu! Należy mu się na tę uroczystość rzetelny poczęstunek! Prochu ma co za dwoje — jeszcze ziarnko! Ma być wiwat, niech będzie! Pakuł kłębek — i kulkę! Okrągła! Znów pakuł, — najadł się, obżartuch! Jeszcze mu skałkę założyć świeżą, — żeby mu na niczem nie zbywało!
Skończywszy nabijanie pistoletu, Łączyński roześmiał się z zadowoleniem, zajrzał z dziecinnem upodobaniem w lufę, jakby chcąc sprawdzić, czy nabój nie zginął, wreszcie podniósł na wysokość ramienia.
W tejże samej prawie chwili drzwi rozwarły się, ostrogi zabrzęczały w progu. Łączyński opuścił pistolet i obejrzał się niecierpliwie. O dwa kroki przed nim stał wyprostowany w służbowem powitaniu oficer strzelców konnych gwardji.
— Mam honor z panem pułkownikiem Łączyńskim? — zaczął przybyły.
— Nie jestem pułkownikiem!
— Mam honor wezwać pana pułkownika, aby natychmiast raczył się zameldować służbowemu oficerowi w cesarskiej antykamerze!
Łączyński poczerwieniał, oczy mu krwią nabiegły.
— Coś ty! Czego?...
— Jestem Ornano, oficer służbowego szwadronu strzelców konnych gwardji z rozkazu dowódcy...
— Nie znam żadnego dowódcy!
— Mam rozkaz wezwać pana pułkownika!
— Powiadam, że nie jestem pułkownikiem!
Ornano spojrzał niepewnie ku Łączyńskiemu, ten ostatni dodał po chwili.
— Idź i powiedz, że pułkownik nie przyjdzie, bo... go niema!
— Za pozwoleniem! Powiedziano mi, że tu właśnie kwateruje pułkownik Łączyński!
— Kwaterował wczoraj!
Ornano skłonił się.
— W takim razie źle mnie objaśniono!
— Najzupełniej! Widzisz pan przecież, że na pułkownika w tym uniformie nie wyglądam!
— Zapewne, a czy panu nie wiadomo, gdzie pana Łączyńskiego szukać?!
— Trudno rzec! Bo uważasz pan, taki personat! Osoba! Musisz pan wiedzieć, siostra pułkownika...
Ornano pobladł.
— Słyszałem coś!
Łączyński przymrużył oczy z filuternym uśmiechem.
— No, przyznać pan musisz, że szybko awansował! Przed tygodniem był porucznikiem jeszcze! A dziś boją go się! Kawaler oficerskiego krzyża, sztabowiec, do dworu włączony! To ci dopiero sługa! Wszystkiego co miał się wyzbył! Ale też siostrę ma — co!?
— Nikczemnik! — mruknął Ornano.
Łączyński zachwiał się nieco.
— Bardzo słusznie — cha — cha! Masz pan słuszność! Lecz pozwól no pan, bo i pan masz, widzę, legję! Czy także za...
— Byłem pod Jeną! — odparł dumnie Ornano.
— Pod Jeną, proszę, że się panu chciało!
— Mój panie, nie znam pana, racz mnie uwolnić od swoich uwag! Gdzież więc mam szukać Łączyńskiego!?
— Pytaj Bonapartego, ten będzie wiedział!
— Nie zapominaj pan do kogo i o kim mówisz!
— Właśnie mówię, bo pamiętam!
Ornano żachnął się i wyszedł trzaskając drzwiami. Zaledwie atoli z antykamery wydostał się do sieni, tuż za sobą posłyszał wystrzał.
Ornano zatrzymał się i spojrzał ku drzwiom, któremi był wyszedł. Czyżby ten półwarjat strzelał. Kto go wie! Dziwadło jakieś, niech strzela, trzeba zwrócić uwagę dowódcy odwachu.
Nie przywiązując do strzału żadnej szczególniejszej wagi, Ornano zafrasował się, gdzie mu szukać należy Łączyńskiego. Rozkaz był gwałtowny. Miał polecenie, żeby przyprowadzić pułkownika.
Ornano jął rozglądać się po sieni, a upatrywać kogoś, ktoby mu pomógł Łączyńskiego odszukać, bo niezawodnie wskazano mu, że w tym domu kwateruje. Naraz do sieni wszedł żołnierz z butelką pod pachą i zmierzał ku wejściu do mieszkania, w którem Ornano nadaremnie pytał i gdzie niepotrzebnie dał się jakiemuś półgłówkowi wciągnąć w rozmowę.
— Hej — tyś z tego domu?
— Tak jest, ordynans pułkownika sztabu!
— Może Łączyńskiego?
— Tak, panie kapitanie!
— Bardzo dobrze! Pan twój w domu!?
— W domu, panie kapitanie!
— Prowadź mnie do niego!
Żołnierz bez wahania skierował się ku znanym kapitanowi drzwiom.
— Toż chyba nie tutaj! Mówiono mi, że od wczoraj nie kwateruje w tem mieszkaniu!
— Z pewnością tu!
— No więc prowadź, do licha! — oburknął się kapitan niecierpliwie. — Ruszaj przodem!
Ordynans nacisnął klamkę, pomógł kapitanowi zdjąć płaszcz, zaczem skłonił się i roztworzył naścieżaj drzwi następne.
Ornano rzucił okiem w głąb komnatki, i cofnął się, poruszony widokiem, który się oczom jego przedstawił.
O kilka kroków przed nim leżał w kałuży krwi ów dziwak, co go przed chwilą o mało z cierpliwości nie wyprowadził. Ordynans aż zakrzyknął z przerażenia.
— Co się tu dzieje? Kto tu?
— Nie wiem, nie rozumiem, dopiero co pan pułkownik dał mi rozkaz!...
— Więc ten tutaj jest pułkownikiem!
— Niezawodnie, panie adjutancie! Rana na czole! Oddycha jeszcze!...
Ornano stał, jakby namyślając się, jakby coś ważąc, a nie troszcząc się zgoła o daremne wysiłki żołnierza, aby bezwładne ciało Łączyńskiego dźwignąć. Dopiero gdy cała nawała chmur przeszła przez jego jasne oblicze, pospieszył ordynansowi z pomocą.
Twarz pułkownika zdawała się być jedną krwawiącą raną.
Ornano z żołnierzem ułożył Łączyńskiego na posłaniu i zakrzyknął o wodę. Ta dopiero odsłoniła wielką płaską ranę na czole pułkownika.
Łączyński ledwie że znaki życia dawał. Nie było czasu do stracenia. Ornano pochwycił skrawek papieru leżący na stole, nakreślił na nim kilka słów i kazał ordynansowi biec z tem co tchu do pana de Ségur, sam zaś z mantelzaków Łączyńskiego dostał koszulę, na szmaty ją porwał i szmatami temi, zmaczanemi w wodzie, jął ranę okładać.
Rana krwawiła silnie. Ornano nie ustawał, szmaty zmieniał, płukał i świeżą wodą zwilżał.
Wyprawiony żołnierz nie wracał. Ornano tracił cierpliwość, lecz mimo to nie opuszczał Łączyńskiego. Wprawdzie młodego oficera strzelców nurtowały jakieś złe myśli, że przecież nic go ten pułkownik nie obchodzi, że raczej usunąć się odeń powinien, że nie ma tu dlań miejsca, że i tak dla brata pani Walewskiej aż nadto wiele uczynił, wyprawiwszy ordynansa o pomoc, że zresztą nie jego rzeczą wnikać w pobudki desperackiego czynu, — a jednak coś go przykuło do pościeli rannego, coś go niewoliło do pozostania, do czynienia mu ulgi. Ulga bowiem stawała się zwolna widoczną. Pułkownik oddychał głębiej, pełniej, twarz mu się zaróżowiła, oczy rozwierały powoli, nabierały blasku.
Ornano uśmiechnął się gorzko.
— Skwitowałbym z tego zaszczytu! — mruknął do samego siebie. — Jeszcze gotów mnie coś zawdzięczać! Głupia historja!... A ten gamoń nie wraca! Z samego upływu krwi może zacząć testament! Sapristi, a jeszcze na ironję każe mi zanieść błogosławieństwo... tej... tej...
Ranny poruszył się.
Ornano zacisnął zęby i sięgnął po szmatę, aby ją zmienić, lecz w tejże chwili uczuł dotknięcie ręki.
— Hm! Co? — zagadnął Ornano. — Szpetnie się pan skrwawiłeś!? Co?! Umrzeć? Na honor nie masz się pan czego spieszyć!... Walewska!? Aa!...
Łączyński, któremu Ornano zerwał z ust te dwa wyrazy, szarpnął się gwałtownie, siły natężył i szepnął.
— Jej ani słowa! Rozumiesz — Walewskiej! Nikomu! Niech nikt nie wie — żem żył! żem był!...
— No — no! Jeszcze czas na to!... Znam się na ranach... Kulę ręką można wyjąć!... Znam się!
— Ale nie znasz mojej hańby! — jęknął pułkownik i omdlał znów.
Ornano zadrżał. Zasłona prawdy rozdarła mu się przed oczami i ukazała istotę tragedji, której był świadkiem. Wyrzut sumienia wstrząsnął nim. Tak, drwił z nieszczęścia, posądzał tego człowieka o nikczemność, przed godziną jeszcze, gdy odebrał rozkaz wezwania brata pani Walewskiej myślał, że przyjdzie mu stanąć przed pysznym parwenjuszem, chmyzą porosłym w pióra, a nie czującym wcale błota, które mu te pióra nalepiło. Przed godziną jeszcze całe poczucie obowiązku do pomocy wzywał, aby wypełnić rozkaz, aby zapomnieć, że do brata idzie... tej... aby stłumić ognie, co mu piersi rozsadzały!... Bo wszak od wczoraj cały Ostród mówił tylko o Łączyńskim. Z ust do ust podawano sobie najróżnorodniejsze wieści, opowiadano sobie ze złośliwemi docinkami, jak nowomianowany pułkownik swoim talentom wojskowym przypisuje awans, jak spokojnie, a bezczelnie prosił duca Bassano o doręczenie listu do pani Walewskiej w Warszawie...
Pan de Flahaut ujmował się za Łączyńskim, zapewniając, iż ten robi niezawodne wrażenie, jakby o świecie Bożym nie wiedział, ale któż temu wierzył!? Ornano szczegóły te znał, a w gronie kolegów nie poskąpił ani szyderstw, ani zjadliwych napomknień, bo zdawało mu się, iż ma do nich prawo, iż one mu lżejszym czynią ciężar, tłoczący jego serce, a tymczasem, nie przeczuwał, iż pastwi się może nad większym, bólem, niż własny!...
Łączyński albo znał całą prawdę i łamał się, walczył, aż nie dał honorowi swemu upaść doszczętnie, albo porażony gromem bez namysłu złożył o sobie świadectwo... godne oficera, godne człowieka!
Tak rozumował Ornano, a ze wzrastającą pieczołowitością opatrywał ranę Łączyńskiego, lecz ten znów zdawał się na poły martwym.
Oficera strzelców lęk nagły zdjął o życie pułkownika, choć równocześnie nurtowało w nim przekonanie, je powinien dać Łączyńskiemu umrzeć, że nie ma prawa ratować go, ani do życia zmuszać...
Wejście chirurgów z panem de Ségur przerwało wątpliwości Ornana.
Chirurdzy bez namysłu zabrali się do opatrywania rany i dobywania z niej kuli.
Pan de Ségur z miną zafrasowaną słuchał relacji Ornana.
— Bardzo niemiła przygoda, bardzo niemiła, — zakonkludował maréchal de logis cesarza, a mistrz ceremonji w obozowem życiu. — Dobrze pan uczyniłeś, zawiadamiając mnie o zajściu! Prawdopodobnie wypadek! Musiał opatrywać pistolet... lufę niebacznie zwrócił, kurek obluzowany spadł... no i wypalił...
— Mogę zapewnić pana, że nic podobnego nie miało miejsca! Przed minutą może, pułkownik odzyskał przytomność i mówił.
— A mówił!?... Lecz do tego nie można przywiązywać wagi... był nieprzytomny...
— Przeciwnie, mogę zapewnić...
Pan de Ségur skrzywił się i rzekł z naciskiem.
— Jesteś pan upartym! Powtarzam, że był wypadek z bronią! Nic nadto! Posłuchajmy chirurgów! A — jest kula!?
— Była na wierzchu! — objaśnił starszy chirurg, który właśnie był trzymał w szczypcach wyjętą kulę. — Tęgi kawał ołowiu!
— Cóż pan myśli?
— Nic — do ambulansu! Dwa miesiące i znaku nie będzie! Poprostu, za mocno przycisnął lufę do czoła, brak powietrza osłabił wystrzał. Kula nadwyrężyła mocno kość czołową!... Jedną obawa, że potem mózg może odpowiadać, zresztą dobrze! Będzie miał marsa w twarzy! Budowa silna, czaszka twarda, nie zginie... Djablo mocno pistolet trzymał... jak mu się tu lufa cała odkroiła w ranie!... Na gorąco chciał się z życiem załatwić!
— Jakto? — przerwał oschle pan de Ségur. — Więc ten wypadek z bronią... chcesz nazwać samobójstwem?
— Bezwątpienia!
— Jesteś pan zatem w błędzie! Pułkownik Łączyński nie mógłby go popełnić! O ile pan zbadasz lepiej, musisz... do tego dojść przekonania!
Chirurg spojrzał uważnie na pana de Ségur i skłonił się.
— Bezwarunkowo!... Niezawodnie!...
Maréchal de logis zwrócił się znów do Ornana.
— Słyszałeś pan i wiesz teraz?... Osoba pułkownika Łączyńskiego jest nadto cenioną u nas, aby taki wypadek... miał dać pole do domysłów... Proszę o tem pamiętać!
Ornano zrozumiał rozkaz.
— Zastosuję się do tej wskazówki!
— Tak — tak! Trzeba! Panie Ornano, dobrze, że pana widzę!... Oto mogę zwiastować ci nowinę, najjaśniejszy pan bardzo łaskaw na pana! Dostałeś legję, kapitańskie epolety, a teraz mam pewność, że nie będziesz pominiętym w najbliższym spisie zapomóg!
— Jestem obowiązany...
— Najjaśniejszy pan zawsze o nim wspomina, lubi nazywać pana „kuzynkiem!“ Sam chyba to czujesz, jak szybko się posuwasz naprzód! Przed kilku tygodniami byłeś jeszcze porucznikiem! A masz, kapitanie, lat?...
— Dwadzieścia trzy!
— Piękna karjera! No, nie mamy tu co robić! Pułkownika już sami opatrzą! Biedny Łączyński! Ale też nieuwaga! Co za nieuwaga!
— O tej nieuwadze... jeszcze ordynans pułkownika nie ma dostatecznego przeświadczenia!
— Widział może!
— Toż samo, co ja!
— Nic! Każę go natychmiast aresztować; na prostaka niema innej rady! Jestem wdzięczny panu za przypomnienie! Bardzo wdzięczny! Tacy lubią mieć zawsze swoje widzimisię! Zaraz go wezmą pod straż. A panu zaś winszuję z całego serca! Gdyby pan czego potrzebował, racz zwrócić się do mnie!
Ornano potarł niespokojnie czoło.
— Gotówem natychmiast skorzystać z łaskawych słów...
— Ale, proszę! Uczynisz mi pan przyjemność.
— A więc, śmiem obligować, aby nazwisko moje zostało wykreślone z listy zapomóg cesarskich!
— Jakto? Jakto, kapitanie!
— Bo to, co mam, wystarcza mi w zupełności na moje potrzeby; — odrzekł cicho Ornano. — Milczeć zaś nie od dziś się nauczyłem.
Pan de Ségur próbował się uśmiechnąć.
— Ach, tak! Jeżeli panu na tem zależy! Trochę to dziwaczne! Nie na żarty powiadano mi o panu, że oryginałem jesteś!
— Właśnie! — bąknął sucho kapitan. — I chcę nim pozostać!
Był cichy, bezwietrzny poranek kwietniowy. Po mroźnym marcu, który z całą zawziętością stycznia trzymał rzeki polskie w lodowych okowach, zawałami śniegu okrywał równiny „Prus Nowoschodnich“, a gnębił i ubezwładniał korpusy Napoleona, wyjrzało słońce i promieniami swemi jęło topić stężałą skorupę Mazowsza, Śląska, Żmudzi, Litwy i Wielkopolski.
Główna kwatera w Ostródzie dźwignęła się. Broń zachrzęściała silniej, bębny pełniejszym uderzyły łomotem.
Rozkaz cesarski przenosił główną kwaterę do Finkenstein. Sztab odetchnął lżej; żołnierze poglądali jaśniej. Ciężkie bo dni przeżyto w Ostródzie. Ciężkie, bo głód i mróz dosięgł nawet generalskich pióropuszów, bo nędza nieubłagana, zajadła, nielitościwa urągała i tym, co umieli ją tępić brzękiem złota! Złota w Ostródzie nie brakło — lecz chleba. Z dnia na dzień już nie tylko ciało, ale i duch upadał na siłach. Napoleon chciał jedno i drugie ratować. Gońca za gońcem słał Talleyrandowi do Warszawy, wyrzutami zasypywał komisarzy Rządu Tymczasowego, a najsurowsze wydawał rozkazy rekwizycyjne. Hasłem Bonapartego były „suchary i wódka“. Lecz mimo wysiłków Wybickiego, mimo bezwzględność, z jaką rabowano każdy śpichrz, każdy magazyn, najuboższą śpiżarnię, wyniszczony kraj nie mógł nastarczyć żądaniom.
Z duchem działo się nie lepiej. Bonaparte jeden go nie tracił. Porzucił dobrowolnie kwaterę swą w rynku ostródzkim i sam przeniósł się do stodoły... Przykład cesarza podziałał, ale nie na długo, mróz zwyciężył! Co gorsza, Ostród, w oczach niknął, malał, topniał... Żołnierz, zdemoralizowany twardą dolą, nie zważał na groźby sądu polowego, i rwał kół za kołem, płot za płotem, bal za balem, byle ognia sobie rozniecić, byle kosztem bodaj chałupy całej na chwilę stężałe, skostniałe członki rozgrzać. Żandarmerja polowa rady sobie dać nie mogła z poskramianiem samowoli i rozpasania. Nędza pięła się po stopniach oficerskich, sięgała już Oudinota, samego Berthiéra.
Nic tedy dziwnego, że gdy wraz ze słońcem kwietniowem wydano rozkaz do wymarszu, radość szalona zapanowała w Ostródzie. Gotowano się do pochodu z zapałem. Finkenstein urastał w ustach żołnierzy na miasto mlekiem i miodem płynące. Wprawdzie powiadano równocześnie o rychłem rozpoczęciu kroków wojennych, lecz cóż one znaczyć mogły dla żołnierza napoleońskiego, gdy nie miał głodu, ani chłodu.
Kapitan Ornano, którego tak samo, jak innych, rozkaz wymarszu uradował, po nagadaniu się z kolegami o tej wiadomości, zafrasował się czegoś i, wydawszy lakoniczne rozkazy swemu ordynansowi o zbieraniu rzeczy, sam pobiegł na koniec miasta, kędy mieściły się ambulanse wojskowe. Tam zameldował się do służbowego chirurga. Chirurg przyjął kapitana z należnymi względami dla oficera gwardji, a co ważniejsze dla kuzyna cesarskiego. Ornano przystąpił od razu do rzeczy.
— Co się stanie z ambulansami po zwinięciu głównej kwatery?
— Pozostaniemy przez pewien czas na miejscu!
— A potem?
— Rekonwalescentów wyprawimy do Francji, a ciężej chorych pozostawimy pod opieką!...
— Hm — tak! Lecz musicie mieć panowie rozkazy co do wyższych oficerów!
Chirurg mrugnął domyślnie okiem do Ornana.
— Wiem o kogo idzie panu kapitanowi! Otóż mogę panu służyć nowinami... Pułkownik ma się, według ostatniego raportu naczelnego lekarza, tak dobrze, iż za dni kilka można mu wróżyć wstanie z posłania! Wczoraj był nawet sam Corvisart!
— Słyszałem o tem, wiem...
— Więc prawdopodobnie, wiadomo panu kapitanowi także, iż pierwszy transport ma go odwieźć do Paryża!
— Do Paryża? Czy pułkownik o tem wie?...
— Nie sądzę, rozkaz przyszedł dziś rano dopiero!...
— Hm! Pytanie czy się zgodzi!
— Ach! dlaczego, panie kapitanie! Pułkownik ma u nas takie zachowanie! Podróż go nie utrudzi! Będzie miał zresztą swoją własną służbę zdrowia w drodze! Larrey sam zastrzegł sobie zajęcie się wyprawieniem pułkownika!... Pan kapitan wie! Pułkownik ma u nas marszałkowskie prawa, z dnia na dzień raport o stanie jego zdrowia składamy kancelarji cesarskiej!...
— Czy mogę się widzieć z pułkownikiem!?
Chirurg zafrasował się.
— A czy pan kapitan ma przepustkę od pana de Ségur!?
— No przecież mnie może pan pozwolić! Byłem już nie raz!...
— Tak, ale właściwie, panie kapitanie, zawsze pod sekretem, zawsze!
— Więc i teraz nie będziesz pan robił trudności. Będę panu niezmiernie wdzięcznym, chciałem uścisnąć dłoń pułkownika przed wymarszem.
Chirurg szybko się zdecydował. Przysługa oddana takiemu człowiekowi, jak Ornano, nie była do pogardzenia, bo Ornano znaczył już wiele, a wszystkie dane miał po temu, aby dla karjery nie mieć kresu, aby po marszałkowską buławę sięgnąć!
— A zatem?! — nalegał szybko Ornano.
— Panu kapitanowi nie mogę odmówić! Choć, dalipan, narażam się, narażam bardzo nawet! Byle nas kto nie podpatrzył! W razie czego, raczy pan wymienić nazwisko którego z chorych oficerów, tak jak zwykle!...
Chirurg westchnął jeszcze kilka razy, aby podkreślić znaczenie świadczonej kapitanowi usługi zaczem z kancelarji ruszył przodem na pierwsze piętro, gdzie wskazał z ukłonem drzwi, strzeżone przez wojskowego cyrulika.
— Byle niedługo, panie kapitanie! Może zameldować?
— Nie trzeba! Dziękuję panu!
— Będę czekał tu!
— Jak się panu podoba!
Ornano otworzył drzwi i znalazł się w dobrze sobie znanym pokoiku, stanowiącym niejako antykamerę następnej, większej komnatki. W antykamerze tej inny cyrulik powitał kapitana ukłonem wojskowym.
Ornano rzucił cyrulikowi płaszcz i roztworzył drzwi następne.
Kapitan zatrzymał się nieco na progu dla oswojenia się z panującym tutaj mrokiem, poczem już cichym, lecz śmiałym krokiem zbliżył się do posłania, na którem leżał młody mężczyzna z głową spowiniętą bandażami.
Na ogłos kroków kapitana, mężczyzna poruszył się niespokojnie i zagadnął cicho.
— Czy to wy, Hieronimie?!
— Nie, panie, to Ornano!
Chory uniósł się z trudem na posłaniu.
— Ach, to pan — pan!? Prawda!
— Jakże pan pułkownik się czuje!?
— Ot — lepiej — znacznie lepiej! Tylko, panie nie pułkownik!... Porucznik poprostu! dawny porucznik!...
— Trzeba pomyśleć o wyjeździe stąd! My gotujemy się do wymarszu!
Chory poruszył się niespokojnie i zarzucił kapitana pytaniami.
Ornano z całą wyrozumiałością wyjaśnił mu położenie armji i rozpowiedział dzieje całej kampanji.
Gdy kapitan skończył, chory roześmiał się.
— Wiesz pan, jakie to dziwne, gotówbym przysiąc, że o tem wszystkiem, co mi powiadasz, wiedziałem, że to znam..
— Czasem to bywa! Otóż teraz musi się pan zdecydować! Tu pan pozostać nie możesz.
— Oczywiście — bo cóż tu ja...
— Słyszałem, że chcą panu zaproponować wyjazd do Paryża!
— Do Paryża, chyba pan żartujesz? A cóż ja tam pocznę!?
— Jest pan na tem stanowisku, iż może pan być pewnym opieki i pieczołowitości... Jeżeli pan nie będziesz chciał powrócić do służby wojskowej...
— Nigdy! — przerwał ranny.
— W takim razie może pan być pewnym, że są osoby, którym los pański nie jest obojętnym!
— Kapitanie, czem się panu odpłacę...
— Nie mnie — nie mnie! Żołnierzem jestem tylko, biednym żołnierzem, mój cały skarb to te szlufy zapracowane krwawo! Radbym, lecz cóż ja potrafię! Są inni potężniejsi! W Paryżu ani urząd pana nie minie, ani stanowisko wysokie, starczy, abyś chciał...
Chory zwrócił oczy ku Ornanowi, wpił je i badał wyraz twarzy kapitana z nieubłaganem natężeniem. Ornano nie wytrzymał tego wzroku, głowę pochylił i urwał.
Nastąpiła długa pauza, podczas której kapitan daremnie szukał urwanego wątku. Nagle chory dźwignął się mocniej i schwycił gorączkowo rękę kapitana.
— I pan sądzisz — szepnął głucho — że ja będę chciał?!.. I pan sądzisz, że ja byłbym zdolnym?!
Ornano podniósł głowę.
— Nie!
Chory osunął się na poduszki odetchnął długo, a głęboko.
— Dziękuję panu. Jesteś takim, jakim cię śniłem.
Kapitan wyczekał chwilę i ozwał się nieśmiało:
— Trzeba więc, abyś postanowił coś ze sobą, tu zostać nie możesz! Musisz objawić życzenie, dokądbyś pragnął się udać!
— Tam, gdziem pragnął, tam nie dali!... Cóż, teraz wrócę do rodzicowego zaścianka...
— Może wolałbyś do legji, do pułku?!
— Po co? Czyż mi pułk wróci to, co mi zabrał? Pan nie rozumiesz?! Pustka, głusza. Tu, w piersiach wypalone wszystko, żadnego odzewu. Dawniej hasła bojowe gorzały, dawniej! Et!... Było tu brać pełną garścią. Lepiej nie mówić! Nie pamiętam nawet. Jakieś gruzy, jakieś złomy tłoczą mnie czasem, lecz dziś już lżej! Wrócę do pól, do cichej pracy, do Boga! Pan może w Boga nie wierzysz?! Jest Bóg i Bóg każe!
— Lecz nadewszystko przebacza!
Źrenice chorego rozszerzały się chorobliwie.
— Tak — Bóg może!
Ornano darł włosie bermycy i milczał. Chory zapadł w odrętwienie. Po nowej pauzie, kapitan otrząsnął się z zamyślenia, brzęknął z lekka ostrogami i zagadnął.
— Panie Łączyński, pozwolisz, że powtórzę komu należy twoje życzenie!
Pułkownik skinął twierdząco głową.
— Stanie się tak, jak pan sobie życzysz! — dodał jeszcze kapitan. — Będę umiał dotrzeć tam, gdzie trzeba! A teraz, pozwól się pożegnać, pozwól uścisnąć twą zacną dłoń. Nie śmiem ofiarowywać panu mojej przyjaźni, lecz gdybyś zechciał mnie ucieszyć serdecznie, niekłamaną radość sprawić, daj znak życia!
Pułkownik odpowiedział na uściśnienie nerwowym skurczem ręki.
Ornano zwrócił się ku wyjściu.
— Kapitanie! — zawołał nagle Łączyński, jakby sobie coś przypominając.
— Proszę — jestem!
Chory zniżył głos.
— Powiedz mi pan, dlaczego pan?... Nie znałeś mnie?! Czy może nie z własnej myśli pamiętałeś?!... Może... może...
— Nie panie, parol oficerski, nikt o mych odwiedzinach u pana nie wie!
— Wierzę! Pan mówisz prawdę, albo milczysz! Lecz daruj! Moja głowa taka biedna, taka skołatana, że nic związać, nic przypomnieć sobie!... Z dawnych czasów... coś mi się majaczy, że raz jedyny cię widziałem! Lecz chwila ta nie daje mi wątku z twoją dobrocią, pamięcią, współczuciem!?...
— Pozwól pan, że zamilczę!
— Kapitanie, inaczej muszę mniemać...
— A więc powiem panu tyle, że gdym cię poznał, nosiłem w sobie ból, zawód, rozczarowanie, zdało mi się, że nad moją dolę nie ma twardszej, iż wszystkie piekła złożyły się na szyderstwo losu, który mnie dosięgnął! Ale, kiedym mimowoli spotkał pana, moja gorycz mi zmalała, skarlała!... W tobie spostrzegłem wszystko tak czystem, tak niesamolubnem, tak hardem, żem się własnej słabości uląkł... Jam gwiazdę chciał mieć skrzącą, a świetnym bijącą blaskiem, lecz jam chciał mieć ją dla siebie tylko! To, że zaświeciła innemu, było dla mnie przeświadczeniem, że niegodną jest imienia gwiazdy. Tyś pragnął promienie jej mieć wiecznojasnemi. Dla ciebie nie było ja — dla ciebie nie było rozstajnych dróg, dwóch moralności, dwóch honorów! A potem inne różnice. Tam, gdzie ja niszczyłem, tyś budować pragnął; tam gdzie ja widziałem zdobywcę, tyś szukał obrońcy, moja służba była z ambicji, twoja z poświęcenia; tyś stanął nad przepaścią, nad którą spostrzegłeś kres wszystkiego, co ci było drogiem, moja droga miała tylko wyrwę, a po za nią jeszcze cały świat pracy, czynów i celów! I ta świadomość, ta oczywistość pociągnęła mnie ku panu!
Łączyński oszołomiony tym potokiem kunsztownych słów, mglistych dlań, poglądał niepewnie ku kapitanowi, a czoło tarł.
Ornano uśmiechnął się łagodnie.
— Przebacz mi pan tę łamigłówkę. Może niedługo dowiesz się więcej! Jednemu wierz tylko, że własna wola, własna myśl mnie przywiodła!
Ornano uścisnął ponownie rękę Łączyńskiego i wyszedł z komnatki.
W antykamerze cyrulik podał kapitanowi płaszcz. Ornano rzucił mu napoleona i skierował się ku wyjściu na korytarz. Gdy naraz drzwi się przed nim otworzyły, a we drzwiach ukazała się postać zawoalowanej szczelnie damy, a po za nią przerażona twarz chirurga.
Dama, na widok kapitana, drgnęła lekko.
Ornano stanął jak wryty. Mimo woalów poznał przybyłą, odgadł panią Walewskę.
Kapitan pobladł lekko i usunął się na bok, aby damie uczynić przejście.
Dama postąpiła ociężale na środek antykamery.
Chirurg, zgięty w pałąk, pospieszył z objaśnieniem.
— Jaśnie oświecona pani raczy, tu właśnie pan kapitan, dostojny chory życzył sobie! Te drzwi — wprost! — Dostojny chory...
— Te drzwi! — powtórzyła cicho dama.
— Tak jest!
— Prawda — nie poznałam!
— Znaczne polepszenie, maligna minęła zupełnie, bezpowrotnie!
— Ach, tak! Dobrze, racz mnie pan zostawić...
— Do usług, jaśnie oświeconej pani, do usług! — bełkotał z uniżeniem chirurg, dając znaki cyrulikowi i mrugając znacząco na kapitana.
Ornano, który był ochłonął z pierwszego wrażenia, skłonił się zimno damie i szedł za chirurgiem.
Dama atoli poruszyła się nagle i rzekła niepewnie.
— Czy nie raczyłbyś pan zostać na chwilę?
Ornano skłonił się ponownie i zatrzymał się wyczekująco.
Dama skinęła na wystraszonego chirurga. Chirurg wtulił głowę w ramiona i zamknął pospiesznie drzwi.
Dama odchyliła woal. Ornano, na widok krasą bijącej twarzy damy, zarumienił się zlekka.
— Nie poznałeś mnie pan?!
— Odrazu!
— Zdawało mi się!
— Słońce gdy wyjrzy z poza chmur!
— Byłeś pan u niego?
— Tak!
— Jestem panu wdzięczną!
— Bywałem tu nie dla pozyskania jej.
— Bywałeś, więc dosyć! Czy prawda, że odzyskał przytomność? Może, może, to kłamstwo?
— Od tygodnia!
— Prawda, od tygodnia czekałam napróżno maligny!
— Ach, więc pani szambelanowej zależało...
— Chciałam go zobaczyć, nie będąc widzianą. — Dziś odjeżdżam stąd. Muszę. Inaczej być nie może! On także podobno. Przyszłam, sama nie wiem... Panie kawalerze!
— Pani!?
— A gdybyś pan, gdybyś pan nie odmówił mi swojej pomocy, gdybyś się wstawił!
— Ja — ja!?
— Tak! niczego nie żądam, nie chcę, aby mi przebaczał, nie napraszam się, nie wymówię ani słowa, nie okażę, nie zadrasnę... Niech mi wolno będzie zbliżyć się, ucałować rękę i tak odejść, niech mi pozwoli na progu stanąć...
— Jemu tak bardzo potrzeba spokoju, zapomnienia! Pani Walewska oparła się o poręcz krzesła. Powieki jej drżały febrycznie, pierś falowała spazmatycznie. Ornano uląkł się tego wzruszenia.
— Pani, racz pamiętać na te drzwi! Żywsza rozmowa może cię zdradzić, może targnąć niebacznie obumarłą strunę żalu.
— Widzisz pan, żem spokojna. Obawiasz się, bym nie płakała? Czy mi płakać wolno?
— Lecz trzeba, żebyś pani stąd odeszła. Tu pani być nie powinnaś!
— Więc pan odmawiasz mi swej pomocy? A mnie przed chwilą zdawało się, że pan jeden może...
Ornano szarpnął się.
— Radbym tego za ironję nie brać.
— Tak mi się zdawało!
Kapitan zaczerpnął powietrza.
— Idę.
Pani Walewska pochyliła się mocniej na krześle.
Ornano odrzucił płaszcz i bez namysłu zawrócił do komnaty Łączyńskiego.
Pani Walewska po oddaleniu się kapitana, zapadła w odtrętwienie, w jakiś skurcz konwulsyjny. Twarzyczka szambelanowej skamieniała na wyrazie trwożliwej niepewności, którą pożegnała Ornana. A cała jej postać zdawała się oddychać, żyć spodziewaniem odpowiedzi.
Ornano długo nie wracał. Po dwakroć z po za drzwi doszedł panią Walewskę jakiś tępy dźwięk głosu, po dwakroć w kątach ust szambelanowej rysowały się febryczne drgnienia, aż wreszcie zawiasy skrzynęły cicho, brzęk ostróg zwiastował powrót kapitana.
Pani Walewska czuła bezwiednie, że Ornano stoi tuż przed nią, że przyniósł jej wyrok nieubłagany, zimny!... Ani chwili nie wątpiła o treści odpowiedzi, spodziewała się jej takiej, a nie innej, idąc tu, była pewną co ją spotka, a przecież nie dostawało jej odwagi, aby ją usłyszeć.
Ornano milczał. Pani Walewska z trudem zwróciła głowę, kapitan spuścił oczy.
— Wiem — szepnęła z wysiłkiem. Wiem, co mi przynosisz! Nie godnam nawet nań spojrzeć, niegodnam dotknięcia jego ręki, skalałam imię, zbrukałam rodzinę, byle samej zaznać rozkoszy!... Wyście czyści, wy nosicie zaklęte w piersiach wielkie ideały, a jam upadła, lalka samolubna, chciwa...
— Pani szambelanowo!
— Chcesz być tak litościwym, panie kawalerze, że gotów jesteś dla ukojenia mnie... skłamać! Nie trudź się daremnie, nie wysilaj! Powtórz mi, co ci powiedziano!... Trzeba, żebym usłyszała!
— Wszakże odgadłaś!
— To nie dosyć! Chcę słyszeć, muszę! Rzekłeś mu tak, jak prosiłam...
— Tak!
— A on?
— Odmówił!
— Więc nawet do progu tej komnaty?
— Nie!
— Może nie powiedziałeś mu wszystkiego, może zbyt raptownie, zbyt pośpiesznie, zbyt obcesowo wyjaśniłeś mu cel przybycia?
— Nie sądzę, uczyniłem, co mogłem, przekładałem...
— I w zamian kazano ci zanieść mi obelgi?
— Mylisz się pani, był spokojnym, wysłuchał mnie do końca, a w ostatku oświadczył mi, że się mylę, bo jego siostra... nie żyje!
Pani Walewska wyprostowała się dumnie.
— Dziękuję ci, panie kawalerze! Umarła bezwątpienia!
Ornano, na to niespodziewane zakończenie wyrzeczone stalowym, metalicznym głosem, zdumiał się, ledwie uszom własnym mógł wierzyć.
Szambelanowa tymczasem zebrała spokojnie fałdy swej powłóczystej sukni i wyciągnęła rękę ku kapitanowi.
— Podaj mi ramię, panie kawalerze!
Ornano spełnił życzenie z zimnym ukłonem. Pani Walewska skierowała się ku wyjściu, zapuściwszy uprzednio starannie woal. W korytarzu chirurg z cyrulikami chciał drogę wskazywać, lecz szambelanowa pożegnała go skinieniem.
Kapitan, uczuwszy tuż przy sobie ramię szambelanowej, owiany jakimś upajającym oddechem, który bił z jej całej postaci, a jeszcze pozostający pod wrażeniem gwałtownej zmiany, zaszłej w jego oczach, w zachowaniu pani Walewskiej, łamał się z myślami, przez ognie wstrząśnień przechodził. Całe dzieje pierwszego poznania szambelanowej stanęły mu przed oczyma, wszystkie przeżyte dla niej godziny, uderzyły weń ławą, wszystkie tęsknoty, gorycze, a nieziszczone rojenia targnęły sercem Ornana.
Kapitan wiódł szambelanowę, wiódł z całą pozorną uwagą salonowego młodzieńca, zabiegliwego dla dam wytwornisia; kapitan nawet uśmiechał się, nawet patrzył spokojnie, a bacznie, a mimo to w piersiach całe piekło niósł, wił się, zaciętą wiódł walkę, aby nie zawyć złorzeczeniem.
Przed domem ambulansowym stał koczyk, oprzęgnięty parą koni.
Lokaj w zielonym płaszczu wartował u stopnia pojazdu.
Pani Walewska przystanęła nagle.
— Gdybym pana nie utrudziła, wolałabym wrócić piechotą!
— Proszę bardzo, lecz racz pani własne utrudzenie mieć na względzie, droga daleka.
— Jest dziś tak pięknie!
— Poczytam sobie za honor!
— Więc niech kocz wraca sam!
Lokaj skłonił się uniżenie. Szambelanowa zaś dodała po małej pauzie.
— Tylko, wolałabym boczną drogą, nie miastem! Chcę odetchnąć powietrzem świeżem.
— Więc chyba polem, lecz może być za grzązko!
— I cóż to szkodzi!
Ornano skręcił z drogi na prawo, ku polu. Przez pewien czas szli w milczeniu. Pani Walewska odrzuciła znów woal i oddychała pełną piersią, wiewem ciepłych zefirów, harcujących ponad zczerniałą rolą. Kapitan zaś, ochłonąwszy nieco, próbował do reszty odzyskać panowanie, nazywając w głębi duszy szambelanowę zimną, wyrafinowaną komedjantką.
— Ale doprawdy jestem nieuważną! — ozwała się raptownie pani Walewska ze spokojną swobodą. — Nie powinszowałam panu awansu i to pięknego awansu w pańskim wieku!
Kapitan poczerwieniał.
— Mam dwadzieścia trzy lat skończonych! — odrzekł z godnością. — Siedm lat służę!
— Lecz, jeżeli się nie mylę, na balu... byłeś pan porucznikiem!?
— Więc pani pamięta jeszcze ten bal!?
Szambelanowa zmieszała się i dopiero po przestanku objaśniła.
— Był bardzo piękny!
— Jak sen.
— Bardzo wyszukane porównanie.
— Bo i piękny sen nie wraca.
— I pan już jest kapitanem!
— Wówczas pani nawet munduru tego nie rozpoznawałaś!
— Usiłujesz być złośliwym, mości książę!
— Pani wybaczy, mimowoli przyszło! Ale niesłusznie mnie pani tytułuje!
— Wszak tak mi pana przedstawiono...
— Mitrę zawdzięczam pani Potockiej!
— Czyż tak, miałam pana nadto za kuzyna cesarskiego!
— Jeżeli się pani podoba, to łatwiejsze do udowodnienia, bo matka moja jest z domu Bonaparte.
— Bardzo zaszczytne.
— Teraz, ale nie wówczas, gdy wychodziła zamąż za pułkownika gwardji korsykańskiej Ludwika Ornano, potomka udzielnych hrabiów!
Pani Walewska uśmiechnęła się na tę tyradę, kapitan spostrzegł się i zawstydził własnej chełpliwości.
— Więc pański ród pochodzi z Korsyki!?
— Urodziłem się w Ajaccio!
— Służba wojskowa ma zatem dla pana podwójny urok! Da mu też zapewne...
— Kto!? — przerwał raptownie Ornano.
— Ach, panie kawalerze, służba, cesarz!
— Wziął mi już więcej, niż dać może!
Pani Walewska zwróciła twarz ku kapitanowi, a napotkawszy na drodze swych ócz płomienne spojrzenia Ornana, pochyliła głowę.
— Skąd takie mniemanie? — odrzekła po namyśle. — Czy ten, kto sięga po to, czegobyś pan może chciał, lecz co nie jest twojem, zabiera tem samem twoje dobro?!
— Ma pani słuszność — odrzekł ponuro kapitan. — Trzeźwości i rozwagi można się od niej uczyć! Nie każdy posiada sztukę ważenia słów.
— Choć i panu, jako oficerowi pułku, mającego tyle dworskich obowiązków...
— I dlatego dziś jeszcze zażądam przeniesienia mnie do linjowych dragonów czy strzelców.
— Ucierpi na tem pańska karjera!
— Ale zyska serce! Zresztą tak będzie!
Pani Walewska przystanęła raptownie.
— Jesteśmy na miejscu!
Ornano obejrzał się ze zdziwieniem, a postrzegłszy teraz dopiero wielką szopę, ozdobioną sztandarem strzelców konnych gwardji, przyznał.
— Tak — tu, na lewo kwatera...
— Pozwól sobie podziękować, panie kawalerze, za trud — rzekła z przesadzoną uprzejmością szambelanowa. — Jestem mu bardzo wdzięczną! Życzę powodzenia w zamysłach! Nie wątpię, że jeżeli nadal tak szybko iść będziesz, to przy następnem widzeniu już z generałem będę rozmawiała.
Pani Walewska wysunęła lekko rękę z pod ramienia kapitana, zebrała starannie fałdy szaty i, uśmiechnąwszy się, skinęła mu głową na pożegnanie.
Kapitanowi pociemniało w oczach. Nie słyszał, co do niego mówiła, nie rozumiał, uczuł tylko, że odchodzi, że zostanie sam, że jej oglądać nie będzie.
— Pani! — wyrzucił gwałtownie. — Więc nic nadto niemasz mi do powiedzenia?! Nic zgoła?
Pani Walewska przystanęła raptownie, głębię jej ócz jakiś smutek zalał.
— I na cóż mówić, gdy się jest przekonanym, że niewiarę się spotka?
— Niewiarę można zwalczyć! Prawda...
— Tam gdzie jest wiara, tam niema prawdy, świadomość prawdy usuwa potrzebę wierzenia!
— Zdawało mi się jednak, że niezupełnie będzie obojętnem dla pani... Proszę wybaczyć śmiałość, zdawało mi się tylko...
— Słucham, mów, panie kawalerze!
— A więc zdawało mi się, iż bodaj tyle zasłużyłem względów, że... że niezupełnie obojętnem jest dla pani, jakie mniemanie... że udzielenie mi pewnych szczegółów...
— I cóż z nich przyjdzie panu!?
— Bo pragnąłbym mieć ją usprawiedliwioną... bo przekonanie...
Szambelanowa obciągnęła nerwowo woal.
— Jest pan w błędzie! Czasem może zależeć, by ktoś wierzył w nas, lecz z chwilą gdy ten ktoś żąda od nas dowodów, ta chęć mija!... Żegnam pana, panie kapitanie!
— Jedzie pani do Finkensteinu?
— Nie wiem!
— Życzę w każdym razie szczęśliwej podróży!
— A ja panu równie szybkiego awansu, jak dotąd!
— Byle nie takiego jak dzisiejszy!...
Pani Walewska roześmiała się sucho, pożegnała skinieniem głowy kapitana i odeszła.
Ornano stał przez jakiś czas w miejscu ścigając wzrokiem postać szambelanowej, a gdy znikła mu z oczu za węgłem domu, dźwignął ramionami i powlókł się do koszar.
Pani Walewska minęła szybko kilka uliczek i dopadła małej furtki, strzeżonej przez posterunek grenadjerów gwardji.
Posterunek rozstąpił się przed szambelanową z uszanowaniem i pani Walewska znalazła się niebawem w wielkiej szopie, zamienionej na cesarską kwaterę.
Tu pospieszyła do kącika, tworzącego coś w rodzaju namiotu, w którym od dwóch tygodni mieściła się i jej gotowalnia, i buduar, i salon, i sypialnia.
W namiocie powitała szambelanowę służebna. Pani Walewska oddała jej szubę i osunęła się ociężale na ławę zasłaną kobiercem.
Twarzyczka szambelanowej pałała, w kątach ócz perliły się łzy, które zdawały się nie mieć nawet mocy spłynięcia.
Służebna kręciła się po namiocie i starała zagadać do swej pani, od smutku ją oderwać. Pani Walewska jakby jej nie słyszała. Oczy wpiła w dal mroczną szopy, rysującą się poprzez uchyloną zasłonę namiotu i milczała.
W tem, tuż około namiotu, dały się słyszeć szybkie kroki. Służebna cofnęła się ku wyjściu i ostrzegła pospiesznie.
— Cesarz!
Szambelanowa nie poruszyła się. W namiocie stanął Napoleon, obrzucił jego wnętrze bystrem spojrzeniem i z łagodną wymówką w załamie wygiętych swych ust, podszedł do pani Walewskiej.
— Już drugi raz przychodzę, byłem niespokojny! Czas drogie dziecko, zbierać się do drogi! Pojazd twój gotowy!
— Dobrze! — szepnęła cicho szambelanowa.
— Co tam! Nareszcie wydostaniemy się z przeklętej Ostródy! Ba, ani wiesz, jaką mamy dziś uroczystość! Kurę na śniadanie! Najprawdziwszą kurę, dar Oudinota! Ale ciebie ta uczta nie cieszy?!...
Bonaparte dotknął zlekka ramienia pani Walewskiej i rzekł tonem wyrzutu.
— Byłaś tam, u niego?!...
— Musiałam!
— I po co? Mówiłem ci, prosiłem! Zapaleniec, szalony człowiek!
— Mój brat!
— Chyba masz dowody, że na chwilę o tem nie zapomniałem. Lecz on nie wart twego przywiązania, twego uczucia! Podeptał dobrowolnie, lekkomyślnie najserdeczniejsze węzły, a ty doń idziesz jeszcze. Po co? Aby szarpać nerwy, aby ranę niewygojoną jątrzyć, aby się uniżać przed tym, który niegodzien jest dotknięcia kraju twej szaty! Powinnaś była się go wyrzec, powinnaś była szanować się!
— Ja też, sire, poszłam tam, aby się upewnić, aby się przekonać, że już nikogo nie mam na świecie, zupełnie nikogo!
Napoleon ujął żywo rękę szambelanowej.
— Marjo! Maszże prawo powiedzieć tak!? A ja!?
Pani Walewska spojrzała smutnie na cesarza i rzekła cicho.
— Prawda, sire! Ty jeszcze jesteś przy mnie!
Bonaparte poruszył się niecierpliwie.
— Dziecko niedobre, niewdzięczne, niepoprawne! Możesz przypuścić, abym ja wyrzekł się kiedykolwiek ciebie, mego szczęścia, mego dobra, mej gwiazdy jasnej?! Czyż nie składam ci dowodów przywiązania, czy nie postrzegasz, że z każdą godziną stajesz mi się droższą, ukochańszą?
— Gdybyś też, najjaśniejszy panie, zależał od siebie!
Napoleon zadumał się.
— Masz słuszność! — rzekł po chwili. — Kto wie, co może wypaść, o tem wszakże pamiętaj, że uczucie moje dla ciebie nigdy nie wygaśnie, że cię nigdy nie opuszczę, że będziesz mi zawsze tą drogą, tą jedyną! Byleś ty była dla mnie taką, jak ja dla ciebie!
Pani Walewska potrząsnęła smutnie główką.
— Nie, sire, ja zostanę taką, jaką jestem!


VI.

Cichy wieczór lipcowy zapadał ponad ciemnemi alejami Schoenbrunnu, kwietne kielichy do snu tulił, łzami dnia perlił aksamity trawników, podmuchami zefirów chłodził rozpalone łono ziemi, gasił szafirem czerwień zachodu.
Schoenbrunn układał się do spoczynku, przy smętnem zawodzeniu trąbek, cichym łomocie bębnów, a milknącym powoli wojskowym chrzęście, a układał się pośpiesznie, jakby sekundy nie chcąc stracić z wytchnienia, jakby nagrodzić chcąc sobie owe noce Esslingu i Wagramu, w których wycie armat spędzało mu sen z powiek.
Sierp księżyca wysunął się z poza grabów, wysrebrzył spadzisty dach rezydencji Habsburgów i rozpoczął swą wędrówkę nocną po alejach parkowych. A wędrówkę tę odbywał pilnie, bo nie krył znudzonego oblicza za chmurskie puchy, jeno całym swym konturem trwał, świecił a poglądał.
A było w Schoenbrunnie nawet dla takiego, jak on, częstego gościa nielada osobliwości do widzenia, bo oto od sztandaru, łopoczącego na czole pałacu, aż do haseł straży nocnej wszystko uległo przeobrażeniu. Znikły białe mundury austrjackie cesarskich grenadjerów, ucichły tyrolskie piosenki strzelców, znikły peruki służby pałacowej, cały przepych ceremonjału habsburskiego dworu zczezł.
Schoenbrunn, ten zaciszny, wypieszczony Schoenbrunn napełnił się szczękiem broni, mrowiem mundurów, zgiełkiem nieznanych dotąd echom parkowym zawołań, rozmów, sygnałów, a śpiewów. Posterunki obce zajęły warty, nieznane Schoenbrunnowi wojska, pałac zaroił się od marsowych twarzy, ludzi hardych, lekceważących sobie w Schoenbrunnie wszystko, co mówiło o potędze i wielkości Habsburgów, ludzi, którzy wyłonili się z łun pożarów, zapalonych na horyzoncie, z gromu armat.
I zmieniło się w Schoenbrunnie wszystko, i mieszkańcy pawilonów służbowych i samego pałacu, i konie w stajniach, i pojazdy w wozowniach, i kucharze w kuchniach, i żołnierze w koszarach, — jeno drzewa chwiały po dawnemu wystrzelistemi konarami, jeno w gąszczu zieleni ukryty złośliwie posąg Satyra szczerzył zęby i łyskał szyderstwem zamarłem na kamiennych ustach.
I zmieniło się w Schoenbrunnie wszystko! Z Schoenbrunnu już nie Habsburgowie rozkazywali Austrji — lecz z Schoenbrunnu rozkazywano Habsburgom! W Schoenbrunnie mieszkał Napoleon.
Na skraju parku schoenbrunskiego, w miejscu oddalonem od traktu wiedeńskiego, stał mały parterowy domek, spowinięty powojem, wtulony w ścianę krzów i drzew. Przed domkiem u ganku masztalerz w bogatej zielonej barwie trzymał trzy konie osiodłane, konie rwące się niespokojnie, wsłuchujące się co chwila w ciszę wieczorną i jakby ciszą tą wystraszone. Na ganku stał niemłody jegomość w mundurze półwojskowym, a półdworskim i przyglądając się koniom, raz po raz kłapał tabakierką.
Naraz drzwi dworku otworzyły się raptownie. Na ganku zarysował się zielony mundur pułkownika strzelców konnych gwardji. Niemłody jegomość zwrócił pospiesznie głowę ku przybyłemu.
— Corvisart! — zaczął ten ostatni.
Sire!?
— Wracamy!
— Jam gotów, sire!
Masztalerz podprowadził konie. Cesarz wspiął się ociężale na siodło. Corvisart poszedł za jego przykładem.
W tejże samej chwili z głębi domku, poprzez rozchylone okna, zerwały się dźwięki klawikordu, a w ślad za nimi popłynął śpiew dźwięczny, pełny, metaliczny.
Napoleon zdarł zbierającego się już do drogi konia i osadził na miejscu.
Śpiew tymczasem cichł, milkł, konał, w żałosnem roztęsknieniu, to znów parł naprzód zadufany, szczęsny, hardy, — drżał echami wśród parkowej ciszy, — kaskadami tonów ją zalewał, a skarżył się i radował, żegnał i już witać pragnął.
Zwrotki niewymyślnie goniły jedna drugą, a proste ich słowa w niedosięgłej głębi serca zdawały się brać początek, a końca za światami szukały, aż całą gamę uczuć ogarnąwszy, przeszły w zawołania bojowe.

„Vous me quittez pour aller á la gloire!
Mon triste coeur suivra partout vos pas,
Allez, volez au temple de mémoire,
Allez, volez, mais ne m’oubliez pas!“

Śpiew umilkł na tej zwrotce. Napoleon siedział na koniu, jakby ostatnie ścigając echo.
— Piękny ma głos pani Walewska!
— Tak, to moja ulubiona piosenka, ona jedna umie w nią wlać tyle uczucia — odrzekł cesarz na uwagę Corvisarta.
N’oubliez pas! — rozległ się przyciszony głos od strony okna domku.
Bonaparte pochylił się na koniu, wyciągnął rękę do pozdrowienia ku oknu i zawołał z uczuciem.
Jamais, jamais!! Już chciałbym tu wracać!
Konie załopotały kopytami i znikły wśród ocienionej ścieżyny.
Bonaparte, jechał przodem, mając o pół konia za sobą Corvisarta, masztalerz trzymał się zdaleka. Cesarz milczał, lekarz przyboczny nie śmiał zakłócać pańskiej zadumy. Dopiero kiedy konie z krętej ścieżyny wydostały się na szeroką drogę, Napoleon odwrócił się nieznacznie ku Corvisartowi. Ten zrozumiał poruszenie.
— Badałeś ją?
— Tak jest, sire! Właśnie gdyś raczył nadjechać skończyliśmy rozmowę!
— I cóż!?
— Niema wątpliwości! Pani Walewska spodziewa się potomka.
— Czy tylko jesteś pewny?
— Stanowczo — zresztą pani Walewska!...
— Tak, tak — najlepsza najzacniejsza. Nie wątpiłem sam ani na chwilę, lecz rozumiesz, mimowolna nieufność! Masz dowód, Józefina tyle razy łudziła mnie! Ach, nietylko mnie, ale i siebie.
— Tu mogę ręczyć sire!
— Więc dobrze! Trzeba mi było jeszcze twego zdania, twego słowa! Bo to ważne, bardzo ważne, mogące mieć wielkie skutki! Rozumiesz, moje dziecko, moje własne! Francja potrzebuje dziedzica prawego, Francja nie może swego tronu zdawać na losy kuli, która nareszcie może mnie odnaleźć pośród bitwy, Francja musi mieć dynastję! Cały świat powinien wiedzieć, że po Napoleonie pierwszym przyjdzie drugi, a po drugim trzeci i dalej czwarty, że śmierć pierwszego nie zachwieje potęgą francuską, że gmach przez niego zbudowany przetrwa, zostanie!
Sire! — szepnął niepewnie Corvisart, nie mogąc odgadnąć znaczenia tych słów.
— Józefina musi ustąpić!
— Cesarzowa! — rzekł z przerażeniem lekarz przyboczny.
— Tak! Musi ustąpić miejsca takiej, która będzie mogła wydać na świat syna!
— Lecz, przywiązanie, które żywi najjaśniejsza pani!
— Gdyby mi wolno było iść za sentymentem, wówczas szukałbym go tam, skąd wracamy!
— Więc pani Walewska miała tylko szczęście wpłynąć mimowoli na postanowienie...
— Mówisz, jakbyś mi chciał wyrzut uczynić...
— Nie śmiałbym, sire!
— Ona może najbiedniejsza.
Medyk pochylił się na koniu. Cesarz po chwili ozwał się raptownie.
— Zresztą, o tem jeszcze ani słowa nikomu!
— Rozumiem, sire!
Domek na ustroniu, z którego był wyruszył cesarz, zaległa cisza. Łopot oddalających się koni już dawno był umilkł, na ganeczku ukazała się postać niewieścia, białą szatą spowinięta. Postać zapatrzyła się w ciemną głąb ścieżyny, ginącej śród drzew, zaczem z lekkiem westchnieniem osunęła się na ławeczkę, na ganku.
Gromada świerszczyków, grających zajadle w splotach powoju, osłaniającego domek, na wszczęty przez przybyłą szelest umilkła podejrzliwie. Dopiero gdy postać na ręku się wsparła, a zasłuchała się, świerszczyki krótką odprawiły naradę i snać przyjąwszy postać kobiecą do bratniego grona, zagrały z całej mocy swą niewymyślną piosenkę wieczoru. Aż zdziwiły się czarne kontury drzew i chwiały poważnie konarami. Krze cichym szelestem zdradzały jakieś tajemnicze wędrówki przyziemnych mieszkańców. Róże pod gankiem dyszały rozpłakanemi kielichami. Park wiał pełnią siły rozrośniętych konarów, pełnią mięsistych, a soczystych liści.
Lipiec był. Lipiec, więc rozrost, moc natury, tężyzna, kres jej wysiłku, dojrzałość, męstwo, poza którem niema większego. Jeżeli maj jest nadzieją, to lipiec jest jego ziszczeniem, streszczeniem, nie pozwalającem niczem się już łudzić, niczego spodziewać. Maj mówi „wierz“, lipiec zaś „nic nadto“, bo lipiec zliczył ci sam gradowe szczerby, wodne wylewy, o kwietniowych nie zapomniał przymrozkach, suchego nie darował siewu, każde ziarno źle rzucone wskazał.
Lipiec — rachmistrz. Kres nadziei. Winogradowe ziarnka masz już policzone, jarzynowe kiście powiadają ci prawdę, cepy swym tępym łomotaniem świadectwo składają plonom. Jabłoń lada wiatrowi nie da się osmyczyć.
Raduj się albo li płacz, lipiec cię już ani zasmuci, ani nie pocieszy, przyjdzie, rozsiędzie się wygodnie, a gdyś przed burzami zdołał ujść cało, to już ci lipiec sumiennie wydzieli, licho co zostawiwszy swym następcom.
Postać niewieścia nie długo pozostawała w osamotnieniu, drzwi w głębi ganku skrzypnęły ponownie, a równocześnie rozległo się ciche zapytanie.
Chère Marie, jesteś, widzę, samą? Pojechał!?
— Przed chwilą.
— Ah, że mnie nie uprzedziłaś doprawdy! — rzekła z wyrzutem dama, która już teraz wysunęła się na środek ganku. — Chciałam mu wspomnieć właśnie o Łubieńskich! Doprawdy o taką sposobność będzie trudno!
— Nie sądzę, — odrzekła spokojnie posiać w bieli.
— Może nie był w usposobieniu! I co mówił, co mówił?!
— Wiesz dobrze, mościa księżno, że nie mówimy o polityce!
— I jak to źle! Jak to bardzo źle! Wyrzekasz się dobrowolnie wpływu, dobrowolnie! Zamiast ciebie rządzą inne!
Postać w bieli szarpnęła się lekko. Dama uprzedziła odpowiedź.
— Nie urażaj się, moja najdroższa, nie dla siebie chcę, lecz dla ciebie! Tobie nie wolno się usuwać, jesteś na stanowisku i stanowiska tego powinnaś strzec, bronić!
— I tak czynię dosyć, czynię to jednak, co mnie nie miesza do intryg. Cesarz zna aż nadto dobrze ludzi, którzy go otaczają, nie potrzebuje moich rad!
— Lecz, ma chèrie, to nie to — nie to! Wcale nie obliguję! Godzę się! Idzie mi o co innego! O sposób życia, o pewien ton! Powinnaś się pozbyć niesłusznych uprzedzeń, powinnaś zaniechać tej klasztornej klauzuli. Ludzie powinni cię widzieć, powinni czuć twoją władzę. Sama się przekonałaś! Pamiętasz, jak w Paryżu bałaś się Józefiny! Zdawało ci się, że spotka cię scena! A tymczasem ona sama trzy razy zapraszała cię do siebie! A ty i jej odmówiłaś! Co za idea! To mi robi przykrość! To nie może iść tak daleko!...
— Nieraz tłumaczyłam ci, księżno, co mi nie pozwalało stanąć oko w oko z cesarzową!
— Przesądy, dobre w naszych dworkach, ale nie na wielkim świecie! Pochlebiam sobie, że nie pierwszy dwór oglądam! Możesz nie mieszać się nawet do polityki, lecz musisz stać przy nim, powinien cię widzieć, nareszcie inni powinni cię szanować...
— Moja księżno, tak bardzo różnimy się w mniemaniach!
— Niestety! Nadto sobie ufasz! Gdybyś mnie słuchała! Enfin, jakiż był dzisiaj!?
— Sama nie wiem, inny niż zwykle! Zamyślony, roztargniony!
— Co mówisz!?
— Tak, aż mnie to zastanowiło. Dawno go takim nie widziałam!
— Może znów Eleonora!?
— Prosiłam już tyle razy...
— Ach, ma chèrie, bo tak nie znasz ludzi, tak nie znasz, a jabym przysięgła!...
— Napoleon dał mi słowo!..
— Słowo! Mój Boże, słowo, czyż je mężczyzna daje kobiecie dlatego, aby dotrzymać potem!?
— Mościa księżno, masz szczególniejszy dar drażnienia!
Marie! Czyżbym śmiała? Czyż nie postrzegasz, że tylko najserdeczniejsza przyjaźń ku tobie kieruje każdym moim krokiem?
— Nazbyt troskliwa!
— Uważasz mnie za winną, że chcę obudzić twą czujność...
— Nie widząc niebezpieczeństwa!
— Hm — hm! Kto wie — kto wie! Tylko proszę cię, nie bierz do serca, lecz w twojem położeniu trzeba się zawsze spodziewać, trzeba przewidywać, trzeba być przygotowaną na najgorsze! A ty tak nie chcesz myśleć o niczem! Powiedz sama, gdyby, czego Boże broń, nastąpiła zmiana w usposobieniu, gdybyś musiała usunąć się do życia prywatnego, cóż poczniesz?! Na Anastazego liczyć nie możesz, ja rada będę zawsze, zdołam zapewne... ale, ale, czyż będę w możności utrzymać cię na stanowisku! Godność twoja ma już wymagania! Nie przecz, kochanko! Ma wymagania wielkie! Pani Walewska może ustąpić, lecz musi pamiętać o tem, czem jest!
Szambelanowa uśmiechnęła się gorzko.
— Aż nadto dobrze zdaję sobie z tego sprawę!
Księżna westchnęła ciężko.
— Odwracasz wywody! Dokładasz wszelkich sił, aby osłabić nawet i te wpływy, które ci się same cisną do rąk! Miast chwytać nici, rwiesz je dobrowolnie! Miałam dziś list od Małachowskiego, oni tam wiedzą więcej od nas!
— Cóż pisze?
— Oczywiście o traktacie! Do Warszawy już z Wiednia przyszły wieści, że ziemie odebrane Austrjakowi, nie będą przyłączone do Księstwa Warszawskiego.
— To fałsz!
— Nie inaczej mówiłaś przed Tylżą, zauważyła sucho Jabłonowska.
— Cesarz nie mógł wówczas.
— Przypuśćmy, lecz teraz chyba, ustępstwo na rzecz Austrji z pokrzywdzeniem nas musi się jeszcze dziwniejszem wydawać.
— Jak to mam rozumieć?
— Ach, chèrie, doprawdy sama nie wiem, bierzesz zaraz wszystko tak blisko! No, a ja przecież jaknajmniej bym chciała twoje serce deranżować. I właściwie, może to tylko plotki, jednak i z temi trzeba się liczyć. Ale, może lepiej, abyś nie wiedziała! O moja najdroższa, pozwól niech cię ucałuję! Bo, rozumiesz, że ja zawsze... tylko dla ciebie! Czujesz, wieje! Wracajmy, bo ci jeszcze wilgoć zaszkodzi, moje dziecko.
Pani Walewska wysłuchała cierpliwie tej deklamacji, urozmaiconej całym szeregiem dłuższych i krótszych cmoknięć, składanych na jej główce, aż, gdy księżna przemowę swoją zakończyła energiczniejszem przyłożeniem chusteczki do ócz, rzekła z mocą.
— Nie wątpisz chyba, mościa księżno, że teraz muszę nalegać, abyś podzieliła się ze mną swemi obawami!
— O mój Boże! Lecz czy to warto! Mówią! Ach, bo czegóż nie mówią! To takie błahe! Nie imaginujesz sobie, moje dziecko, jaka to dla mnie przykrość lada wyraz powtarzać!
Na twarzyczce pani Walewskiej błysnął lekki kurcz ironji.
— Jeżeli to istotnie takie błahe...
Małe oczka księżnej Jabłonowskiej drgnęły bezmiarem przerażenia.
— Hm! Tego nie można powiedzieć... Owszem, przeciwnie, do pewnego stopnia, liczyć się trzeba! Bo niby to błahe! Tylko, broń Boże, nie sądź, moje dziecko! Każda chmurka na twem czole, to boleść! Dla mnie chèrie, boleść! Nie słyszysz krótkiego oddechu? Jakże go sądzisz? Uczuciowość, już świętej pamięci moja babka!... W twoim wieku tego sentymentu się nie wypośrodkuje! A on tu — dławi i zatyka!
W tem miejscu Jabłonowska usunęła się bezwładnie na ławkę w pobliżu szambelanowej i w melancholijnem omdleniu jęła rozkładać zawiłe fałdy swej papuziej sukni.
Pani Walewska nie odpowiedziała zrazu, zasłuchana w przytłumiony rozhowor, którym biła ku jasnym ścianom dworku ciemń parkowa, dopiero gdy w pobliżu szambelanowej jedwabie księżnej zaczęły niecierpliwie szeleścić, ozwała się cicho.
— A zatem proszę, mów, mościa księżno.
Na to wezwanie, Jabłonowska z całym impetem na jaki ją stać było, zaczerpnęła powietrza i zaczęła z wybuchem.
— Kiedy już chcesz tak koniecznie, kapituluję! Bo czyżbym ja tobie mogła czego odmówić! A ile mnie to kosztuje! Nie uwierzysz! Oh, mon Dieu, jak ci dobrze z tym promieniem księżyca na czole! Czy on tego wart! O, moja ty droga La Vallière! Nie dąsaj się, bo cię tak nazywają! Ach, gdybyś ty miała taką rezydencję jaką miała ta La Vallière! Powiem ci, moje dziecko, powiem wszystko, choć mi to robi krótki oddech! Więc uważasz, pan de Flahaut, najnieznośniejszy plotkarz, chociaż jest bardzo dobrze u dworu! Zresztą szaleje dla Anetki!... Dla mnie nawet pojedyńczy i doprawdy nie rozumiem Potockiej, bo gdyby to przynajmniej marszałek! A Murat miał się nawet ku niej...
— I cóż pan de Flahaut?
— Spotkałam go wczoraj w Wiedniu, o czem ci nie mówiłam, zgadało się o naszych horoskopach! No i wyobraź sobie, zaręczał mi parol, że... że z tego będzie Tylża, z tą tylko różnicą, iż jeszcze nie wiadomo, komu wypadnie odegrać rolę Marji Ludwiki! Rozumiesz! Powiadają przytem niektórzy... tylko proszę cię, nie przejmuj się!... Uważasz, Eleonora! Eleonora, przekupiona przez dyplomację austrjacką, gotuje się do odegrania komedjanckiej sceny... moja droga, ty drżysz, mówiłam, że wilgoć. Zaraz skończę i przejdziemy do pokoju. Zawsze nienawidziłam tej intrygantki! No, i cóż chcesz! Padnie mu do nóg, zaklnie go na syna, a mężczyzna, jak mężczyzna, uwierzy łzom i na ich otarcie rzuci Austrjakom całe Księstwo! A potem, kto wie?...
— Czyś, mościa księżno, skończyła? — zagadnęła krótko szambelanowa jakimś dziwnie przytłumionym głosem.
Jabłonowska rzuciła badawczo spojrzenie ku twarzyczce pani Walewskiej, która uszła już była całunkom księżycowym i ledwie że rysowała się w ciemnym załamie ganku, i odparła z prostotą.
— Nie drogie dziecko, nie skończyłam, bo czyż można imaginować sobie nawet, abym ja, widząc niebezpieczeństwo, nie zapobiegła mu, nie przedsięwzięła co należy, aby cię ratować! Zdaje ci się, iżbym podobną wiadomość mogła znieść spokojnie, iż nie mam eksperjencji, że w takich razach trzeba działać, trzeba się bronić, trzeba walczyć! Słyszałaś, miałam kupić madrasu na Kolmarkcie, miałam tobie przywieźć petinetowe rękawiczki, miałam przywieźć kazimierku, miałam zamówić korzeniów, i nic nie przywiozłam, nic nie załatwiłam, nic nie kupiłam! Bo jak tylko wydobyłam z tego plotkarza nowinę o Eleonorze, bez namysłu kazałam zawracać do księcia de Ligny! Mieszka zupełnie incognito, a jak cierpi, nie uwierzysz! A jak on kocha zawsze tych Burbonów! Wzruszające, nie podzielam jego wyobrażeń, ale to wzruszające. Otóż książę cierpi, rozumiesz, nie na to uszedł do Wiednia, aby tu łuki triumfalne budował... Bonapartemu! Z jego punktu, trzeba przyznać. De Ligny jest dobrze ze Schwarcenbergiem. A już mnie oddany i życzliwy — wszystko co jest najszczerszego! Powiedziałam bez namysłu całą prawdę, no bo przecież niepodobna dopuścić Eleonory. I bądź co bądź, tobie się od nich pierwszeństwo należy, jeżeli kto ma profilować przy traktacie, to chyba ty, droga, bo panujesz, bo władasz. Książę wziął rezerwę, to jego sposób, lecz zajął się i przyrzekł solennie Schwarcenbergowi donieść. Są w ukrytej korespondencji. Wątpliwości niema, że Eleonora zostanie usuniętą. Nie będą ryzykowali walki z tobą, mając okazję znalezienia w tobie sojuszniczki. Naturalnie napomknęłam znacząco, iż szambelanowa Walewska z wymaganiami swojemi nie będzie się akkomodowała do żądań, jakiejś tam panny, czy pani Eleonory! Widzisz więc, moje dziecko, że tu niema nic straconego, że intryga została prawie że pogrzebaną, że tylko od twojej dobrej woli zależy jej zakończenie.
— Słowem, mościa księżno, doradzasz mi, abym, na krzywdę naszą, nawiązała konszachty z Austrjakami i skłoniła cesarza do wycofania wojsk Poniatowskiego z Galicji?
— Zły sprawie nadajesz pozór, tu nie idzie o to, jakie prowincje zostaną odjęte lub wrócone Austrji, ale o niezbity dowód, że albo ty tego dokonasz, albo nikt inny. Zawieszenie broni się przeciąga, cesarz, jak sama mówiłaś, z dnia na dzień radby wracać do Paryża, jest znudzony, Stadion zwleka, może knuje nowy aljans, w Hiszpanji wojna nie ustaje — tak, że kto wie, gdzie więcej pożądają traktatu. Zresztą, co najcięższe załatwiłam, de Ligny dotrzyma święcie... Być może nawet, że jutro będziesz miała wiadomość... no, co tu długo mówić kurjer od Schwarcenberga niezawodnie przyjedzie! Kurjer sekretny, w przebraniu, sama nie wiem jakiem, ani śmiem go się domyślać. Przywiezie ci pisanie, może zażąda responsu i zniknie równie niepostrzeżene, jak przybędzie. I nikt, nikt zgoła nie będzie się go domyślał. Nieprawdaż, chèrie, że to ma swój urok! Tajemniczość, nie uwierzysz jak ja przepadam za tajemniczością! Może pisanie będzie miał zaszyte, może ci je poda w gruszce albo w jabłku! Od wczoraj już się gubię w domysłach. Robi mi to nawet efekt w nerwach. Trzebaby może się przygotować. Pisanie musi mieć swój ton, swoją zawiłość, a oprócz tego będzie musiało być prawdopodobnie szybkiem, natychmiastowem...
— Jesteś więc pewną, mościa księżno, że Schwarcenberg wyprawi do mnie posłańca?
— O, najzupełniej.
— W takim razie dziś jeszcze wydam rozkazy...
— Żadnych, żadnych rozkazów, moja najdroższa! Nic się tu nie powinno zmienić, nikt bawić w domysły!
Ja też rozmówię się tylko z dowódcą straży parkowej.
— Jakto?
— No bo przecież nie mogę żądać, aby stary Domagalski ze służebnemi tarmosił się z jakimś nasłanym drabem austrjackim.
— Co mówisz. Co chcesz czynić?
— Aresztować szpiega i oddać go w ręce żandarmerji.
Księżna Jabłonowska porwała się z ławki i z załamanemi rękoma przypadła do pani Walewskiej.
Marie! Dziecko! Zastanów się co za idea! Ależ, ja na to nie pozwolę, ja tego nie dopuszczę, ja podobnej lekkomyślności nie zniosę! W rezultacie, wolno ci do niechybnej zguby dążyć, lecz nie masz prawa płacić księciu de Ligny za dobre złem, kompromitować mnie, narażać na śmieszność...
— Bardzo żałuję.
— W takim razie nie pozostaje mi nic innego, jak dziś jeszcze uprzedzić księcia i utwierdzić go w zamiarach, żywionych dla Eleonory.
— Nie uczynisz tego, mościa księżno, — zakonkludowała zimno szambelanowa.
— Nic mi innego nie pozostaje! Darować bym sobie nie mogła, aby z mego powodu wynikły jakieś przykrości dla księcia. Namyśl się więc, rozważ jeszcze, idę natychmiast wygotować pisanie. Z bólem serca, z największą goryczą spełnię ten obowiązek.
— Nie masz się pani doprawdy czego śpieszyć.
— Jakto! Marie! Może jaki dobry genjusz natchnął cię zaufaniem ku tej, która cię kocha tak głęboko, tak serdecznie, a tak nieudanie.
Mały nosek księżnej fyrknął znacząco, batystowa jej chusteczka szukała ostrożnie oczodołów, zważając, by nie naruszyć warstw bielidła na twarzy.
Pani Walewska podeszła spokojnie ku Jabłonowskiej.
— Nie rozumiemy się, mościa księżno. Zapominasz, że z tego domu, ani do tego domu nie może dojść ani wyjść żaden świstek papieru, któryby nie mógł być okazanym cesarskiej kancelarji. To znaczy, że o ilebyś, mościa księżno, chciała obstawać, spotkałby cię los, który jutro nie minie twego kurjera.
Księżna na te słowa oniemiała i ledwie po dłuższej chwili zdołała dobyć głosu.
— Mnie, mnie ten sam los, co tamtego! Ha! ha! A to już wszystko ustaje... za moje dobro, za moje poświęcenie, za moje oddanie! Oh, mon Dieu, grozić! C’est trop fort! Oh, je ne supporterais pas ca! Wody! Oh, ma pauvre mère, gdyby żyła! Niech mnie rozepną! Boże! Niema mnie komu rozpiąć! Czy ja się spodziewałam takiej obligeance!
Szambelanowa zakrzyknęła na służebne. Księżna, dając folgę wzburzeniu, skarżyła się urywanym głosem, nie zważając na obecność pokojówek.
— A de Ligny mi zaufał! Ratować chciałam. Woda? Precz z tem, odejdź! Co robisz? Nie, nic nie rozpinać, jadę natychmiast! Posłać po konie! Jadę, bo nie myślę doczekać się tutaj jakiejś panny Eleonory! Rózia wachluj, z przodu! Moje sepeciki, puzderka pakować, wszystko, wszystko zapakować! Trzeba mieć doprawdy siły, żeby to znieść, za tyle, tyle serca... do aresztu! C’est brusque! Kordegardą mnie straszyć!
Mimo całego napięcia irytacji, w jakiej trwała księżna, bystre jej spojrzenie zauważyło oddalenie się pani Walewskiej.
— Poszła? — zagadnęła energicznie Jabłonowska służebną.
— Tak jest, mościa księżno. Może natrzeć solami?
— Nie trzeba, zapuść u mnie żaluzje, wykadź lawendą, światło — i... i kabałę!
— A kiedy ma zajechać?
— Rózia! Cóż to za zapytanie! Cicho, ani słowa! Podeprzej mnie! Prowadź! Druga — wolniej!
Służebne pośpieszyły spełnić rozkazy Jabłonowskiej, ujęły pod ręce i powiodły w głąb dworku.
Domek na skraju Schoenbrunskiego parku zaległa znów cisza. Światełka, migające tu i owdzie z poza okiennic i żaluzji, rzedły, nikły. Domek snać układał się do snu, już tylko w narożniku drgały przyćmione blaski lampy. Za dworkiem i park śpieszył w ślady. Umilkły wieczorne gawędy chrząszczyków, przebrzmiały hałaśliwie cirkania budzonego kołysaniem drzew ptactwa i zefiry pomknęły w dal ciemną i gąszcze parkowe stężały na czarną oprawę wysrebrzonego nieba, skrzącą się po nad polaną, okalającą domek. I gdyby nie miarowe kroki, rozlegające się w pobliżu polany, gdyby nie chrzęst towarzyszący krokom, gdyby nie stalowe błyski bagnetów unoszące się tu i owdzie po nad gęstwiną, zdawaćby się mogło, że czar cichej nocy lipcowej uśpił tu wszystko, nawet ludzkich serc bicie.
Ta cisza, ta majestatyczna martwota snać zaczęła się księżycowi nie podobać. Czy że zbrakło mu jedwabistych splotów szambelanowej, czy że odurzyły go rozpłakane westchnienia róż, czy że uraziła go domku całego nieprzejrzystość, — dość, że jął zsuwać się po niebieskim płaszczu i zapadać zwolna za wystrzeliste konary grabów.
Polana posępniała, w coraz fantastyczniejsze stroiła się cienie, księżyc już ledwie rąbkiem promieni ostatnie rzucał spojrzenie, gdy naraz, w głębi parkowej, rozległ się przyspieszony tętent galopującego konia. Tętent rósł potężniał, aż umilkł raptownie na skraju polany, osadzony na miejscu mocnem zawołaniem.
Qui vive!
— Kleber i Marengo! — odpowiedział hardo dźwięczny głos.
— Czy mam zaprowadzić do dowódcy warty?
— Nie trzeba. Gdzie tu przejazd?
— Tu na prawo, pod ganek.
— Już śpią?
— Nie, panie oficerze, przed chwilą widziałem światło.
Oficer targnął zlekka cuglami i wolnym kłusem ruszył do podjazdu. Zanim przed gankiem konia osadził, zakrzesał srebrnemi haftami, amarantem księżycowi w twarz rzucił, zakołysał wystrzelistą kitą u czapy, blachą pozłocistą błysnął, a całą polanę orzeźwieniem przejął.
Przed gankiem, oficer zeskoczył z konia, omotał mu cugle na lęku i, nie troszcząc się oń więcej, wszedł na ganek i zakołatał energicznie.
Po dłuższej chwili i po jakimś wewnętrznym popłochu, który dawał się z łatwością rozpoznać w wytrysłych w różnostronnych oknach światełkach, — drzwi uchyliły się, ukazując schyloną postać starego sługi z latarką.
— Pani szambelanowa Walewska tutaj? — zagadnął po polsku przybyły.
Sługa wtulił głowę w ramiona i z podziwieniem poglądał na oficera.
— Cóż, nie rozumiesz? Madame de Walewska?
— Toć tutaj, proszę waszmości — tylko bo...
— Pilna sprawa! — dodał ostro przybyły.
Sługa skrzywił się, zaprosił ruchem ręki oficera do wejścia, zaczem podreptał do bocznej komnatki, zapalił w niej świecę i powróciwszy do oficera rzekł z grymasem.
— Niech wasza wielmożność pozwolą.
Oficer poszedł za wskazówką sługi, a znalazłszy się w komnatce, obciągnął z fantazją munduru, poprawił srebrne rzemienie sabertaszy, zadzwonił ostrogami, a ująwszy czapę w pół, szarpnął sumiastego wąsa i rozkazał.
— Melduj mnie acan! Paweł Jerzmanowski, kapitan szwoleżerów gwardji jego cesarskiej mości.
Sługa skłonił się uniżenie, mrugnął znacząco i podsuwając oficerowi fotel, zauważył konfidencjonalnie.
— Oj, proszę waszej wielmożności, toć mi się w oczach zamroczyło, żem munduru nie rozpoznał! I takiego munduru, toć nim choćbyś, chciał, a wiek cały patrzył, a ślepi byś nie napasł! Rzadko takie jak dziś dla mnie, starego, święto.
Jerzmanowski spojrzał przyjaźnie swemi czarnobystremi oczyma na starego sługę.
— Bóg zapłać acanu za serdeczne słowo.
Stary sługa uśmiechnął się filuternie.
— Et! tu, do nas, aby same strzelce konne. Grzeczny naród, no bo i, proszę waszej wielmożności, przed cesarzem czuj duch, ale żeby z którym po ludzku się rozmówić, ani weź. Zaharkocze niby coś językiem, nabełkota, a w uchu, ci nic nie zostanie.
— Hm, tak to tak! Melduj więc, acan, bo pilna sprawa.
— Pewnie będzie odpis?
— Idź już acan, idź, a żywo.
Stary podrapał się w głowę i z miejsca nie ustępował.
— Kiedy bo, proszę waszej wielmożności, mnie można zawierzyć. Domagalski jestem, oddam święcie, taki bo już u nas porządek. Panowie mnie pisanie oddają, ja niosę do paniusieczki i nim wielmożny ordynans zwilży sobie usta butelczyną, już respons akuratny jest.
Jerzmanowski szarpnął niecierpliwie wąsa.
Sacrebleu! Zważaj, acan, co mówię, imć pani szambebelanowej mnie melduj, za posyłkę mnie lepiej nie bierz, bo do pioruna, sacrebleu!
— Proszę waszej wielmożności! — wyjąkał wystraszony sługa — ja tu nic! Przykazano! I, panie jenerale, choćby nie wiem kto, niema przykazu! Dwa dni temu, Berty, ten największy Berty i to z niczem odjechał. Paniusiulka nie przyjmują nikogo...
Jerzmanowski położył rękę na ramieniu Domagalskiego, żelaznym uchwytem ścisnął i zawróciwszy sługą niby wiechetkiem, mruknął swym stalowym, nie znającym oporu głosem.
— Melduj, sacrebleu! Na oczy mi się nie pokazuj, a nie, to się sam, do kroćset, zamelduję!
Domagalski na ten niespodziewany argument, zgiął się w pałąk i zniknął we drzwiach.
Jerzmanowski pozostawszy sam, jął mierzyć wielkimi krokami komnatkę, ostrogami niecierpliwie dzwonić, a szarpiąc jedwabiste swe wąsy, raz po raz ku drzwiom spoglądać. Snać nielada sprawa musiała tu przywieść imć pana kapitana, bo twarz raz po raz mieniła mu się kolorami, a jasne czoło ponad ogorzałem obliczem w kurczowe ściągało się fałdy.
Upłynęła długa chwila, zanim po jakimś wewnętrznym popłochu, wdzierającym się z głębi dworu do komnatki, Jerzmanowski ujrzał przed sobą doletnią damę w napoły rozwianym szlafroku, z rozstrzępioną peruką na głowie.
Kapitan szwoleżerów, wyprostował się, i miotąc wy strzelistą kitą czapy po ziemi, zgiął się do dworskiego ukłonu.
— Mościa pani, — zaczął Jerzmanowski.
Dama nie dała mu przyjść do słowa. Długie, kościste ręce wyciągnęła ku niemu z dramatycznym ruchem i szepnęła.
— Wiem! Wiem wszystko! Nie mów pan nic! Jej ani słowa! Badałam przed chwilą, na próżno!
Jerzmanowski, zaskoczony tem niespodziewanem przywitaniem, targnął niecierpliwie pendentem pałasza i odparł niepewnie.
— Daruje imć pani dobrodziejka, lecz, dalipan, nie rozumiem, bo ledwie przed godziną...
— Tak, tak, tylko, na miłość Boską, ani słowa. Tu nawet Waćpan, panie kawalerze, nie jesteś zgoła bezpiecznym. Wiem z pewnością, że już posłali po wartę! Musisz się ratować! O, tak! Zaufaj mi, ja ciebie ocalę...
— Niby mnie, sacrebleu? Mnie ratować? Wybacz, mościa pani, obozowe słowo, lecz do kroćset...
Dama uwiesiła się szefowi na ramieniu i tonem wzruszającego zatrwożenia mówiła.
— Słuchaj mnie pan! Jabłonowska jestem! Oui, s’est moi! Wieziesz pisanie! Nachyl się, powiem ci do ucha De Ligny — Schwarcenberg! No teraz?
Jerzmanowski spojrzał osłupiałym wzrokiem na księżnę, daremnie usiłując zrozumieć znaczenie tajemniczych słów. Jabłonowska nie ustawała w naleganiach.
— Chwili niema do stracenia! Zastanów się pan, zgubisz siebie i mnie, skompromitujesz księcia! To jest okrutna niewiasta! Dziś ją dopiero poznałam! Wyobraź sobie, że zagroziła mi aresztem, kordegardą, więzieniem. Sama dąży do swego upadku! Gdzie masz pisanie? Daj mi, niech je spalę! Słyszysz — nadchodzą!
Szef szwadronu, oszołomiony spazmatycznemi wybuchami, wijącej się tuż koło niego księżnej, stał zdumiony, coraz mniej wiedząc czego od niego chcą.
Jabłonowska zaś, bliżej zajrzawszy w ciemnopiwne głębie ócz dorodnego oficera szwoleżerów zakonkludowała z rozpaczliwą stanowczością.
— O... ja ci, panie kawalerze, nie pozwolę zginąć! Gdzie masz pisanie?! Muszę je mieć! Żywo, na Boga! Zdążę spalić, byle jej rąk nie doszło! Czekaj! waćpan, tu ci coś pod rabatą szeleści! To pewno list...
— Ależ, mościa pani! — zaprotestował Jerzmanowski, widząc, że księżna na dobre się zabiera do rewizji jego munduru.
— Nic — nic! O mnie się nie bój! Byłeś waćpan!... Tu szeleści! Jest, jest! Za nic nie oddam! Wiem, tyś dobry, tyś szlachetny! Lecz nie dopuszczę, abyś cierpiał za mnie!
Przy tych słowach Jerzmanowski ani się nie spostrzegł, jak mu księżna wyrwała z za rabaty rozpis służbowy szwadronu i z uczuciem bolesnego ukontentowania zniknęła wraz z nim z komnatki.
Szef szwadronu ledwie że ochłonąć zdołał ze zgotowanego mu tutaj powitania, a uprzytomnić sobie, że chyba z jakąś niespełna zgoła rozumu miał do czynienia, gdy we drzwiach ukazała się pani Walewska. Jerzmanowski spojrzał, a poznawszy ją, powitał zamaszystym ukłonem.
— Powinne służby moje! Ośmielam się przypomnieć względom pani szambelanowej! Jerzmanowski, szef szwoleżerów gwardji jego cesarskiej mości! Miałem honor być prezentowanym pani dobrodziejce na balu u księcia Borghese! Pilna sprawa ośmieliła mnie trudzić waszmość panią.
Przy tych słowach szef szwadronu prężył się, chrzęścił srebrnemi pasami, dzwonił pałaszem, a ostrogami brzęczał.
Szambelanowa ledwie że skinieniem głowy odpowiedziała na powitanie Jerzmanowskiego, zaczem rzekła zimno i dobitnie.
— Dziwić się muszę, że waszmość podjąłeś się takiego ordynansu!
— Jakto mam rozumieć? — odparł urażonym tonem Jerzmanowski.
— Masz waszmość list!?
— List! Biedaczysko ręki unieść nie może!
Pani Walewska skrzywiła się sarkastycznie.
— Nie sądź waszmość, abym na się chciała brać rolę audytora, bądź jednak przekonanym, że wybrałam już tę drogę, którą wskazuje mi obowiązek! Pisanie się znajdzie nawet jeżeliś zdążył doręczyć je księżnie Jabłonowskiej.
Jerzmanowski szarpnął się niecierpliwie, rozumiejąc, że wpadł tu mimowoli w odmęt jakichś mistyfikacyj, które mu do słowa dojść nie pozwalają.
— Ależ, mościa pani, nic zgoła z tego nie rozumiem, toć nareszcie do wysumitowania się chcę dojść. Tylko co, opadła mnie tu jakaś dama ze strachami, że mnie z opresji chce ratować, łamała przedemną ręce, aż mi papier z za rabatów wyrwała! A, do pioruna, ja tu nie ukradkiem, jeno z hasłem i odzewem zajechałem...
— Więc pisanie wzięła panu księżna? — przerwała gorączkowo szambelanowa, nie zwracając uwagi na dalsze słowa Jerzmanowskiego.
— Powiadam właśnie, tu, wprost z za rabatów, wyrwała mi cały rozpis!
— Tak, wyrwała!! — rozległ się tuż obok piskliwo triumfujący głos Jabłonowskiej.
Szambelanowa odwróciła się ku księżnie. Ta ostatnia z pogardliwym uśmiechem skrzyżowała ręce na piersiach i powtórzyła:
— Tak, ja wyrwałam!
— Mniemam, mościa księżno, że rozumiejąc znaczenie tego dokumentu, oddasz go dobrowolnie!
— Dokument ten już nie istnieje!
Sacrebleu!
— Nie obawiaj się, panie kawalerze! Ślady zatarte! Nie mogłam dopuścić, aby imię szlachetnego de Ligny miało dla mojej nieostrożności być sponiewierane, a twoje, panie kawalerze, poświęcenie narażone na złośliwość osoby nie rozumiejącej własnego dobra!
— Księżno, — upomniała pani Walewska.
Jabłonowska przymrużyła melancholijnie oczy i, chwiejąc poważnie swą siwą, roztrzepaną peruką, odrzekła z mocą.
— Chcesz wiedzieć, więc tak, dokument nie istnieje! Wyrwałam go, chciałam spalić, przeszkodzili mi, więc go zjadłam!...
W tem miejscu księżna z poczuciem przebytego męczeństwa osunęła się na kanapkę. Pani Walewska na to wyznanie stropiła się, Jerzmanowski zaś jak burak pokraśniał, do Jabłonowskiej skoczył i, z trudnością hamując rwący mu się z piersi głos, wybuchnął.
— Mościa pani, nie wiem, czem sobie zasłużyłem na niewczesne żarty! Proszę o mój rozpis!
— Nie obawiaj się — niema go! Poświęciłam się! Zjedzony!
Sacrableu! toż nie żadne faramuszki, rozpis służbowy na jutro! Na wsiadaniu w Lanzensdorfie posyłka ze sztabu mi przywiózł, żem go nie zdążył ani liznąć! I na honor, na figle tu nie przyjechałem! Mościa pani szambelanowo, raczże mnie pani w tej sprawie dopomóc i swą domowniczkę do zwrócenia mi papierów nakłonić!
— Jestem księżna Jabłonowska.
— Tem mi nieprzyjemniej że mnie od niej konfuzja spotyka.
— Pozwól waćpan, — wmieszała się pani Walewska, którą szczera alternacja Jerzmanowskiego zaczęła nieco oświecać, — więc czemu mam przypisać jego niespodziewane przybycie?
Jerzmanowski głowę zwiesił, szerokie bruzdy zorały mu czoło.
— Od godziny już tu mitrężę, a do rzeczy przyjść nie mogę! Nie w swojej przybywam sprawie. Stary towarzysz broni, przyjaciel, a więcej jak brat, na śmiertelnem posłaniu zaklął mnie tu jechać, tu swe ostatnie pozdrowienie zawieźć i przedłożyć...
Jerzmanowski umilkł gwałtownie, twarz odwrócił, a wąsa targnął.
Pani Walewska pobladła zlekka, a zwiesiwszy głowę zdawała się czekać, rychło z ust Jerzmanowskiego padnie imię. Oficer szwoleżerów stał jak wryty z zaciśniętemi ustami i milczał.
Cisza zaległa komnatkę, ledwie że słychać było szelest jedwabiów księżnej Jabłonowskiej, która skwapliwie jęła się wsłuchiwać w niespodziewane zakończenie sprawy de Ligny-Schwarcenberg.
— I cóż więcej, panie kawalerze? — wyjąkała z trudem szambelanowa.
Jerzmanowski dźwignął ramionami i odparł gwałtownie.
— To i wszystko!
— Pozwól waszmość, muszę wiedzieć...
Jerzmanowski odetchnął ciężko i jął rozpowiadać, zrazu głosem cichym, przytłumionym, a potem z wyrazu na wyraz tęższym, dźwięczniejszym, mocniejszym, aż wkońcu znów zdławionym, znów chroboczącym, a rwanym.
— Nigdy on tam podobno zdrowia zadość nie miał, — mówił Jerzmanowski. — A w całej prezencji zgoła kawalerskiego impetu mu brakło, że jeszcze wyrostkiem „Płaksą“ go zwano. Toć go pomnę, chudzina rwał się nieraz w zawody iść a rówieśnikom sprostać, lecz gdzie, zadyszał się, zachłysnął i hen, w tyle, za innymi zostawał. Ale ci charakterny był, tedy rad był nietylko za innymi biec, nietylko za innymi po fuzyjkę sięgnąć, lecz bodaj na pierwszego się wysunąć. Żartowaliśmy nieraz u starosty Kozietulskiego z „Płaksy“, a sentymentalności jego rzetelnego figla ucięli, choć lgnęliśmy do poczciwego serca, lgnęliśmy do „Płaksy“, ilu nas razem takich jak on pauprów było. A potem, kiedy już puchy młodzieńcze sypać się nam jęły, a głowy palić, rozegnało nas po świecie. Minęły lata. Przeznaczenie chciało, że co los rozpędził zebrał nasz pułk szwoleżerów. Zeszła się nas cała dawna chłopięca gromadka. „Płaksa“ bodaj że był jednym z najpierwszych. Ledwie z rany uleczon, do zaciągu się podał. A nie na parady szedł, nie na musztry, nie na rewje. Pierwszy do rannego apelu, ostatni do spoczynku. Kompanji swojej nie kapitanem był, lecz ojcem, a pułkowi całemu wzorem. Chwili tchnienia sobie nie dawał. O lada sprzączkę żołnierską się troszczył, a niech gdzie jaką krzywdę szeregową postrzegł, to bodaj do samego marszałka kołatać, byle jego żołnierza w nagrodzie nie pominięto lub mu winę darowano. A jechał ci nieraz tak na skrzydle szwadronu, że zdawało się, iż stu kroków nie ujedzie, a z konia się zwali. Powiadali, pod Tudelą „Płaksa“ takiego kaszlu dostał, że Łubieńskiemu, co go do ambulansu namawiał, ledwie odpowiadać mógł, lecz kiedy zagrano na pościg, to, niewiadomo, skąd głosu dobywszy, z takim rozmachem ruszył, że szarżujących ułanów nadwiślańskich przegnał. Taki już ci był. Za pierś się trzyma, krztusi, ledwie półszeptem odpowiada, a niech mu w uchu komenda zadzwoni, to pierwszy rwie w odmęt, pierwszy pierś nadstawia, a junactwem najśmielszym urąga. Ani go wówczas mityguj, ani śmiej drogi grodzić, bo z ócz mu taka moc idzie, a w ustach taka się szczerzy cholera, że ani doń przemów, bo ryknie, a pałaszem na cztery świata strony rozniesie. Z pazurami szedł na bitwę. Szarża, to byle „Płaksa“ zdołał się bodaj sam wczepić, a już za nim kompanja się w szarpie, wgryzie, i najtęższą linję rozetnie. „Płaksą“ był, szedł na kule, a one na niego. Wziął jedną pod Rioseco, drugą w Madrycie, trzecią pod Eckmühl, ostatnia, Wagramska, dogodziła mu.
Z pola bitwy do ambulansów go wzięli. W pułku chodziły słuchy, że go zatratowano. Właśni jego żołnierze nie widzieli, jak im znikł z oczu. Dopiero będzie temu dziesięć dni, jak nam dano znać do sztabu. Dautancourt wyprawił zaraz Girardota z podwodą, aby szwoleżerskiemu oficerowi z lada piechurkami nie pozwolił leżeć. Girardot pięć dni siedział, zanim szóstego z „Płaksą“ powrócił.
Chciałem się zbierać odrazu do rannego, ale gdzie, służba, rozgony, rewje, ani weź. Tylem wiedział, co z relacji Załuskiego: ranny, cale nie najciężej, w lewą łopatkę i nieco rozgorączkowany. Załuski mówił, jako Girardot upominał „Płaksę“, aby się na urlop podał i w zaścianku jakim wypocznienia szukał, a jako „Płaksa“ z naszego chirurga drwił, a żartował.
Dziś, po południu, gdym wracał ze szwadronem ze służby, dopadł mnie Fredro. — „Płaksa“ — mówił — wzywa waszmości. — Złe przeczucie mnie obleciało, lecz nic, zdaję szwadron po starszeństwu i ruszam z kopyta za imć panem Sewerynem. W pół godziny stajemy przed domkiem, na wzgórzu, za Lanzensdorfem. Wita nas Girardot. Co? Jak? Spuszcza oczy i powiada, do rana pociągnie. Poglądam na Girardota i myślę, że oszalał. Ani mi w głowie uwierzyć medyckiemu krakaniu. Zakląłem w duchu i ruszyłem z impetem do izby. Bywaj mi, „Płakso“! — huczę od proga. W izbie półmrok, a w półmroku na posłaniu skulony cień. Podsuwam się, fantazją nadrabiam, a z „Płasy“ sobie dworuję. „Płaksa“ chwieje głową przyjaźnie, uśmiecha się i deklamuje mi, że dymisję bierze. Dziwnie mi ta zapowiedź w uszach dźwięczy, ale nic pozoru nie daję, a skwapliwie zamiar pochwalam, — chcąc go rozruszać, baję mu o ostatnich naszych sprawach, a nasz przegląd pułkowy w Schoenbrunie, co nam tyle konfuzji uczynił, opisuję. Aż „Płaksa“ za rękę mnie nagle chwyta. — Daruj, Pawle, dymisja nadchodzi, czasu nie wiele zostało, a spraw jeszcze siła. Ciebie chcę obligować, abyś odemnie moim najbliższym pożegnanie przesłał, a reszki mojej żołnierskiej chudoby wyprawił. — „Płakso“, sacrebleu, ten głupi postrzał o gorączkę cię przyprawia! — „Płaksa“ poruszył się, zdjął z ramienia lekko nałożony bandaż i na posiniałą ranę wskazał. — Pewnie że głupi, widzisz, nawet nie krwawi! Ciekła ze mnie psiawiara, aż kropli nie zostało. Dawniej przy lada okazji nawet i gardłem rwała, dziś już i z rany nie chce! Roiłem sobie, że trafię gdzie na swoją ołowiankę, co mi życie za jednym zamachem przetnie. Takiego i kule znać nie chciały. Szczerbiły jeno, co było czerwieni wytoczyły, ot i zeschnąć się trzeba. — Hazardowałeś się, poczciwych rad nie chciałeś słuchać. — Bo nie mogłem, tu, w piersiach paliło, rwało... a dymisja przyjść nie chciała! — Do czarta, pięknego dożyłeś się imienia, sławą nie tylko siebie, ale i cały pułk umiałeś okrywać. — „Płaksa“ wyciągnął ku mnie swe długie kościste a wilgotne ręce i szepnął. — Pawle! Przed tobą chcę się wyznać. Tyś mocny, tyś tęgi myślą i sercem zdrowy, a ja widzisz, chociaż na wasze hasło się pisałem, lecz szukałem jeno zdławienia jadu, który mnie ssał, zapomnienia, śmierci, Judaszem byłem w pułku. Wyście na śmierć szli, aby świadectwo imieniowi swemu złożyć, aby napoljonową wdzięczność mogiłami zdwoić, a ja między wami samolub i z bólem własnym, z własną niedolą się przyczaiłem i ginąć chciałem w szeregu, jak bohater, a byłem jeno złamanym przez los, zawiedzionym w miłości, odepchniętym przez kobietę! Moim szkaplerzem była ta oto minjatura... Wasze wojenne okrzyki na nogi mnie porywały, bo jej śpiewnym głosem odzywały się w mej piersi, dal bojowa w jej miękkie stroiła się kontury, jej oczy spozierały ku mnie z bitewnego odmętu... pozornie jedną z wami dzieliłem dolę, pozornie pod jedną stawałem komendą, pozornie taki jak i wy nosiłem mundur, a byłem wam obcym. Aż stało się. Nie danem mi było ponieść tajemnicy mego samolubstwa do grobu, nie danem mi było symulować żołnierza! — Umilkł, a mnie się zdało, że go zgoła ma jaczenie napadło i morduje. Próbowałem cieszyć, a trzeźwem słowem do równowagi zwrócić. Słuchał dość cierpliwie, aż naraz mi przerwał i zaklinać jął bym ostatnie jego spełnił polecenie, bym stojącemu nad grobem nie odmawiał pomocy. Przyrzekłem bez wahania. Kazał przynieść światło, na posłaniu przysiadł i, odpiąwszy minjaturę zapytał, ażali znam osobę, którą ona przedstawia. Zdumiałem się, twarz pięknej damy wydała mi się nie obcą. „Płaksa“ głowę ku mnie pochylił. — ona jest tutaj! Nie przecz! Wiem, niezawodnie, gdyby wiedziała, możeby nie odmówiła... gdybyś dojechał, gdybyś powiedzieć chciał! Słowa wymówki nie usłyszy, ani jednej skargi, ani cienia żalu nie dojrzy, nawet myśl moja smutkiem swoim ją nie ogarnie. Pożegnać ją nadto chce ten, który, świadom jej bólów, chciałby ostatnią jej oddać usługę! dojedź, powtórz! Niech spieszy, bo ranka już może nie doczekam! — żądanie „Płaksy“ wydało mi się szalonem, do wykonania niepodobnem. Próbowałem tłumaczyć — „Płaksa“ omdlał. Nie wiedziałem co począć, dane słowo paliło. Zasadziłem Girardota przy chorym i ruszyłem do głównej kwatery, do wielkiego marszałka dworu. Duroc wspomniał łaskawie na moje dawne adjutanckie służby, a choć przyzwolenia dać nie mógł, wskazówek nie odmówił i od hazardu nie odwiódł. Ruszyłem dalej bez namysłu i oto jestem, mościa pani!
Pani Walewska, która w ciągu długiej relacji Jerzmanowskiego zdawała się być w marmur zaklętą statuą, odetchnęła głęboko, ciężko. Z ust jej spłynął cichy, drżący szept.
— Panie kawalerze, nie wymieniasz imienia... nie wiem kto, obawiam się domysłów!...
Jerzmanowski pokraśniał, oczy rozbłyszczyły mu wilgotne blaski, oddech zdawał się w piersi zamierać. Przez chwilę, jakby z niemocą wewnętrzną się szamotał, aż wreszcie targnął pendentem i wyrzucił chropowatym głosem.
— Gorajski kona — mościa pani.
Po tem zawołaniu znów cisza zaległa komnatkę. Jerzmanowski głowę na piersi opuścił, szambelanowa stała nieporuszona, zimna, zapatrzona w amarantowe rabaty munduru szwoleżerskiego, tylko snać żywość amarantu ją raziła, bo powieki jej drżały, mrużyły się a chwiały bezładnie jedwabistemi rzęsami.
— Daleko stąd? — zagadnęła raptownie pani Walewska.
— Godzina dobrym kłusem.
— Zdążymy...
— Nie wiem!
— Jadę natychmiast!
Pani Walewska wybiegła z komnatki. Jerzmanowski spojrzał za nią i odchrząknął z impetem. Zaczem dobył chustę z zanadrza i jął spocone czoło ocierać. Lecz snać nielada gorącość ogarnęła oficera szwoleżerów, bo, odsapnąwszy raz i drugi, zawrócił nagle z komnatki ku antykamerze i wyjściu na ganek. Tu atoli zagrodziła mu drogę księżna.
— Znakomicie, przepysznie! — ozwała się z zachwytem ta ostatnia. — Co za eksperjencja, co za przytomność, jaka zręczność w fortelu!...
— Co — jakto?! — odmruknął Jerzmanowski.
Odgadłam was, panie kawalerze, odrazu odgadłam! Z nią tylko tak można! Powiadam ci, wartę już zaalarmowała! Admiruję pomysł! Byleście ją zdołali ugłaskać... Choć o siebie się nie bój, ślady zatarte bezpowrotnie!
Jerzmanowski z całego tego przemówienia zrozumiał jedynie ostatni dramatyczny ruch księżnej, bo ten mu przypomniał rozpis służbowy.
— Racz darować, mościa księżno, lecz mogę jej życzyć tylko, abyś miała mniejszy kłopot z owego apetytu na sztabową bibułę, niż ja z jej stracenia!
— Widzę, że acan wątpisz, czy można mi zaufać!?
— Najzupełniej — bo mam jeszcze w „sabertaszy“ szwadronowy rachunek furażów, a tego już dalipan na zjedzenie dać nie mogę! Kłaniam uniżenie!
Jerzmanowski, nie czekając na odpowiedź księżnej, wybiegł na ganek.
Ta cierpka odprawa rzekomego wysłańca Schwarcenberga ostudziła księżnę i w oka mgnieniu zwróciła żywą jej imaginację. A jeżeli istotnie ten oficer przybywał tylko w imieniu Gorajskiego, jeżeli ten Gorajski naprawdę... — to w takim razie, czy nie należałoby postawić swego veto, a conajmniej zaznaczyć swoją przewagę.
Jabłonowska zdecydowała się i ogarnęła bardzo szybko zmianę położenia tak, że gdy pani Walewska wybiegła z głębi dworku napoły gotowa do drogi, księżna powitała ją sarkastyczną uwagą.
— Bardzo mnie „weksuje“, że się chcesz hazardować!
— Nie rozumiem.
— Hm, a przecież nic w tem trudnego! W nocy, z jakimś kawalerem Jerzmanowskim do cierpiącego pana de Gorajskiego!... Może to nawet być nie bez uroku...
— Zdaje mi się że rozporządzam sobą.
— Naturalnie! Tylko, o ile cesarz dowiedziałby się o tej wyprawie, wprawdzie bardzo wojskowej, lecz w twem położeniu dwakroć lekkomyślnej...
— Więc nie pani, lecz ja będę odpowiadała!
— Zapominasz, że jednakże moralny obowiązek zniewala mnie...
— Do namawiania mnie do konszachtów z księciem de Ligny!
Jabłonowska zacięła usta.
— Ale nie do takich wypraw!
Pani Walewska wzruszyła pogardliwie ramionami i wyszła na ganek, nie zważając na złośliwie wykrzywioną twarz księżnej.
Przed gankiem, obok konia Jerzmanowskiego, stały dwa inne podprowadzone przez Domagalskiego.
Szambelanowa skinęła ku oficerowi szwoleżerów i przy jego pomocy usadowiła się na siodle. Jerzmanowski, a za nim stary Domagalski pospieszyli dosiąść swoich wierzchowców.
Jerzmanowski obrócił się ku pani Walewskiej. Ta ostatnia zrozumiała ruch oficera.
— Prowadź waszmość!
Jerzmanowski szarpnął zlekka cuglami i ruszył przodem. Szambelanowa z Domagalskim podążyła tuż za Jerzmanowskim.
Polana napełniła się łomotem kopyt końskich. Okoliczna głąb parkowa odpowiedziała na ten łopot przeciągłym szelestem. Jakieś cienie wyłoniły się z poza gąszczów, jakieś monotonne głosy ozwały się tu i owdzie, kilka uczynionych odpowiedzi Jerzmanowskiego przebrzmiało i gromadka jezdnych znikła wśród grabów.
Jerzmanowski parł przodem bez wytchnienia, ledwie od czasu od czasu spozierając poza siebie, jakby jadącą poza nim szambelanowę do pośpiechu nagląc. Pani Walewska bez słowa protestu dotrzymywała placu Jerzmanowskiemu, dopiero, gdy z schoenbrunskiego traktu skręcono w bok, na krętą a falistą drogę, szambelanowa ozwała się niepewnie.
— Pozwól, waszmość! Zwolnić nieco muszę. Daleko jeszcze?!...
Jerzmanowski zdarł konia i wskazał pani Walewskiej na rysujące się w dali wzgórze.
— Tam, na górnym Lanzensdorfie! Za kwadrans możemy być na miejscu!...
— Czy istotnie już żadnej niema nadziei? — zagadnęła nagle szambelanowa.
— Girardot tak powiada! A podobno sam Gorajski lepiej wie o tem, od naszego chirurga! Wczoraj Dautancourt samego Larreya chciał z głównej kwatery sprowadzić „Płaksie“ — lecz zaniechano daremnej fatygi! Rana już nie krwawi i nie zażywa! Sacrebleu, nikczemniejszej na oczy nie widziałem! Posiniała, obrzękła, nawet nie boli. Żelazem ją piekli — a kropli krwi nie dobyli! Phi! Toć ciekła ona z „Płaksy“ — i ranami sączyła i do gardła mu się rzucała, aż zbrakło szelmy!...
Jerzmanowski zamilkł, nasunął czapę na ucho, i roześmiał się głucho.
— Phi! Na pierwszego szefa go przedstawili! Do krzyża podali. A tu go pewnie ten drewniany, ten niezawodny szybciej dojdzie. Niechby go gdzie płatnęło, czy granatem rozerwało — żołnierska dola! Wygarnęło cię z szeregu bez kunktatorstwa, bez mordęgi, bez ceregieli! A tu co, leż, jak kłoda, zęby ściskaj i czekaj, rychło cię zatchnąć raczy! Tfy! A jeszcze niech ci rozpamiętywanie przyjdzie, niech ogarnie kłopot: co, jak, a z kim co będzie... to... bodaj pioruny sacrebleu, z minuty parę lat męki ci wysmaży! Porządku na świecie niema z tem! O, właśnie, tędy! Światło widać!...
Jerzmanowski nacisnął konia ostrogami i znów wysunął się naprzód, kierując się wprost ku widniejącemu domkowi na wzgórzu.
Przed domkiem Jerzmanowski osadził konia i rzucił cugle ordynansom, którzy na widok oficera pospieszyli z przed sieni domku, sam zaś wysunął się ku nadjeżdżającej z Domagalskim pani Walewskiej.
Szambelanowa zsiadła pospiesznie z konia i zawrócić chciała wprost ku sionce. Jerzmanowski ją zatrzymał.
— Pozwól, waszmość pani, pójdę uprzedzić!
Pani Walewska zatrzymała się. Jerzmanowski wbiegł pospiesznie do sieni, zniknął na chwilę w głębi i powrócił niebawem do szambelanowej.
— Jakże?! — zapytała niespokojnie pani Walewska.
— Nic — drzemie! Girardot powiada!... Głupstwa powiada! — Wybuchnął zapalczywie Jerzmanowski. — Póty mądrala, póki, sacrebleu, śmierci nie zobaczy! Proszę za mną! Cóż, tu niema co!
Pani Walewska w milczeniu poszła za Jerzmanowskim. Ten ostatni wprowadził ją do izdebki słabo oświetlonej ubogim kagankiem i, nie pozwoliwszy jej nawet okiem rzucić na siedzącą za stołem gromadkę oficerów, roztworzył drzwi następne i ruchem ręki do wejścia ją zaprosił.
Pani Walewska postąpiła kilka kroków naprzód i znalazła się w dość obszernej, czworokątnej komnatce, której całem umeblowaniem było łóżko licho sklecone z desek, stół niewymyślnej roboty i dwie ławy. Trzy świeczki łojowe słabo rozpraszały mroki komnatki tak, że szambelanowa potrzebowała chwili czasu, aby móc całe otoczenie rozeznać. Jerzmanowski tymczasem był tu, jak u siebie, snać każdy zakamarek znając, bo bez wahania do posłania się zbliżył, obrzucił je bystrem spojrzeniem i, jakąś myślą tknięty, ku oknu zawrócił, kędy widniał wyniosły cień.
— Wasilewski, do pioruna! — warknął Jerzmanowski, hamując z wysiłkiem pasję wewnętrzną. — W wielki mundur żeście go opięli!?
— Kapitan tak kazał.
— A cóż Girardot? Lala malowana! Toć go sam kołnierz!... Tfy! Osły jeden z drugim! A... to co?!
— Kawałek gromnicy. Jeszcze po Dziewanowskim kapitanie...
— Tfy — tfy! — pluł z cicha Jerzmanowski, coraz groźniej spoglądając na wyprostowanego, jak struna wachmistrza. — Posiwiałeś bez mała, a szeremere ci chodzi po głowie! Trza było mu na ostatnią paradę jeszcze księdza sprowadzić!
— Według rozkazu... dopiero co odjechał!
— Ksiądz! ksiądz?! — powtórzył niepewnie Jerzmanowski.
— Po chrześcijańsku przecież, po naszemu...
Jerzmanowski machnął niecierpliwie ręką, i zacisnął się w ciemny róg komnatki.
Pani Walewska w tejże samej chwili, opanowawszy mrok, zbliżyła się do posłania, na którem leżał kapitan Gorajski. Zaledwie atoli wzrok szambelanowej padł na twarz umierającego, siły odmówiły jej posłuszeństwa, zachwiała się i na krawędzi łóżka się wsparła, aby nie upaść. Równocześnie oczy pani Walewskiej z bolesnem zdumieniem wpatrywały się w trupio-żółte, nieruchome oblicze kapitana, którego nawet łuny, bijące z amarantowych wyłogów munduru nie mogły ożywić.
Byłżeby to istotnie on — Gorajski!? Nieśmiały, lecz rzeźki, a rozpromieniony zawsze towarzysz jej lat dziecinnych, byłżeby to on — sentymentalny młodzieniec, ścigający ją swym afektem, już wówczas, gdy ona jeszcze poza dworkiem ojcowskim świata nie widziała, byłżeby to ten sam pełen samozaparcia się kawaler, co bodaj pierwszy smutnem spojrzeniem swem odsłonił jej przepaść, ku której zaciągnęły ją familijne rachuby, byłżeby to ten sam dobry, szlachetny pan Stanisław, daremnie upatrujący w jej siostrzanem przywiązaniu gorętszego odzewu, na wojnę iść się deklarujący, zapomnienia szukający w podniosłej służbie? Więc ta twarz bruzdami zorana, zwiędła, napiętnowana w każdym skurczu bezmiarem bólu, byłażby obliczem dwudziestopięcioletniego oficera-gwardzisty, junaka, rwącego się w co najtęższy ogień, zapaleńca, na największe rzucającego się hazardy!?
Pani Walewska ręką po oczach przesunęła, jakby widziadło chcąc z nich spędzić. Gorajski poruszył się gwałtownie, atak przeraźliwie głuchego kaszlu zatrząsł jego zapadniętym na piersiach mundurem. Z poza wezgłowia podniósł się chirurg i poniósł Gorajskiemu kubek do ust. Kapitan przypiął chciwie zeschnięte wargi do kubka i pił długo. Zaczem odetchnął krótko i wyszeptał:
— Późno już?
— Po północy.
— Nie wrócił jeszcze?... — zapytał cicho chory.
Chirurg chciał odpowiedzieć, gdy naraz przygasłe powieki Gorajskiego drgnęły, oczy rozwarły się szeroko i rozgorzały pełnią życia...
— Jesteś, pani!... Jesteś!... Byłem pewnym! Wspomniałaś! Nie odmówiłaś!...
Pani Walewska do posłania się zbliżyła.
— Właśnie uwiadomiono mnie o chorobie waćpana, pozwoliłam sobie odwiedzić go, zapytać, czybyś czego nie potrzebował...
Szambelanowa, wciąż czując na sobie palące spojrzenie Gorajskiego, oczy spuściła i poczerwieniała.
— Zawsze taka piękna!... Taka, jak dawniej, jak zawsze!... Taką cię śniłem, taką marzyłem! Taką raz jeszcze zobaczyć chciałem!
— Waćpan powinien baczyć na siebie, nie trudzić się mową, bo go to męczy, — próbowała perswadować szambelanowa.
Gorajski drgnął niecierpliwie.
— Nie — to dodaje mocy! Jerzmanowski! Gdzie Jerzmanowski?... A!... Odejdźcie stąd!... Albo czekajcie, przysuńcie mnie do okna, do samego okna! Tak! A teraz odejdźcie, zostawcie nas samych...
Jerzmanowski, a za nim chirurg z wachmistrzem wysunęli się pocichu z komnatki.
Gorajski milczał przez chwilę — wreszcie ozwał się cicho.
— Przebacz, Marjo, że śmiałem ci zburzyć ciszę tej pięknej noc... lipcowej!... Odchodzę stąd, lecz nie odejściem mojem ważyłem się ciebie niepokoić! Gdyby sama jedynie chęć ujrzenia cię mnie trawiła, dałbym się nią spalić raczej, niż słać do Schoenbrunnu! Nie o sobie pragnę mówić! Daj mi rękę — czujesz, że moja stygnie? W Schoenbrunnie mieszkasz, tak postanowił los! Choć oby tobie nie był ciężkim! Cha — może i zgoła dobrymby ci się wydał, gdyby nie Paweł. Wiem, co między wami zaszło! Nie wiń go, nie sądź, okrutną zgotowano mu niespodziankę! Widziałem go przed pierwszą hiszpańską kampanją, był u mnie w Strzegobożycach! Długie mieliśmy rozprawy, aż mi nareszcie zaprzysiągł, że jeżeli za rok przy moich racjach trwać będę, on ustąpi... Szedłem na wojnę. Na rozstaniu on mi ten sygnet pamiątkowy dał, przyjąłem go pod warunkiem, że on znakiem umówionym między nami będzie... Oto, gdybym nie miał sposobności już się z nim widzieć, lub w godzinie śmierci pragnął stwierdzić moje świadectwo, winienem tobie sygnet ten zwrócić... Sygnet ten otworzy ci wrota rodzicowego dworku, a wraz z niemi braterskie ramiona!... Weź go odemnie! Chciałem go przez towarzysza przesłać, lecz wolałem cię uchronić...
— Dziękuję waćpanu! — odrzekła głucho szambelanowa. — Cenię zacność intencji, choć nie imaginuję sobie, abym mogła uciec się do tego czarodziejskiego pierścienia! Między mną a Pawłem...
Gorajski zacisnął kurczowo swe wyschłe palce na rączce szambelanowej.
— Marjo! Na Boga, nie mów tak! Toż brat, toż rodzony, toż miłujący cię! Natura prosta, żołnierska! W legjonach rósł, nie świadom był ani intryg, ani socjety, ani „Blachy“. Grom weń uderzył, nawet honoru żołnierza nie oszczędził! Rozpacz nim szarpnęła! Myślisz, kochać cię przestał, usprawiedliwiać nie pragnął?! We mnie potwierdzenia jego własnych myśli szukał! I znaleźć je musiał. Czasu się domagał, bo sam chciał się zżyć z tem, zrosnąć z myślą! Marjo! Nie lekceważ, nie ujmuj się dumą, toż brat! Może przyjść chwila, że zabraknie ci nagle jego uścisku! Patrz na mnie, ileżbym był lepszym, silniejszym, gdybym miał siostrę, któraby ze mnie żale brać umiała i dzieliła je i tuliła...
— Masz ją! — przerwała z uczuciem pani Walewska, chyląc się do ręki kapitana.
Gorajski uśmiechnął się gorzko.
— Ciebie jednej siostrą mieć nie chciałem!
Paroksyzm kaszlu szarpnął znów piersią kapitana.
Szambelanowa podała mu kubek z napojem.
Gorajski dotknął go ledwie ustami i odsunął.
— Nie ugasi!
— Rana piecze? — zagadnęła troskliwie pani Walewska.
— Tak — szepnął z trudem kapitan, poczem nową ożywiony myślą, zapytał raptownie: — Więc będziesz u Pawła, więc powiesz mu, wyciągniesz doń rękę? Wahasz się?
— A jeżeli trwać będzie...
— Nie, nie wiesz, nie rozumiesz! Im prędzej to uczynisz, tem szybciej skrócisz jego cierpienia! Wierz mi, pani, on bardzo... bardzo cierpiał! Przyrzekasz?
— Tak!...
— To dobrze — bardzo dobrze! Uściśnij pani moją rękę! Dziękuję! To wszystko, co miałem do powiedzenia! Wszystko...
Gorajski opuścił głowę na poduszki.
Szambelanowa spoglądała w bolesnem zdumieniu na twarz kapitana, daremnie szukając w umyśle swym jakiegoś stosownego słowa pociechy lub otuchy. Po dłuższym przestanku ozwała się niepewnie.
— Czy nie mogłabym uczynić coś dla waćpana, przysługę jaką mu wyświadczyć? Sprawiłoby mi to serdeczne zadowolenie...
Gorajski potrząsnął głową.
— Nic już — nic zupełnie! Niczego mi nie trzeba! Proszę darować, żem trudził, lecz gdyby nie tamto, nie śmiałbym, nie ważyłbym się! Przebacz mi, przebacz, jeżelim kiedykolwiek słowem lub spojrzeniem... ale czasem nikczemność mimowoli człowiekiem szarpnie! Pamiętam, wówczas, na balu, — byłem niegodziwym!... Szalonym! I przedtem jeszcze... nosiłem w sobie piekło dziwacznych urojeń... wymówkami cię ścigałem, goryczą chciałem poić!... Byłem zaślepionym aż do podłości! Zapomnij! Przebacz mi!
Szambelanowa poruszyła się nerwowo. Twarzyczka jej pobladła. Osunęła się u wezgłowia Gorajskiego na ziemię i zimną jego rękę przytuliła do rozpalonego czoła.
— Nie mów tak do mnie! Nie rań! Byłeś mi zawsze druhem, bratem! Szanowałam cię, miałeś całą moją przyjaźń! Im więcej poznawałam szlachetność waćpana, tem mi ciężej było, iż stanęłam na twej drodze, że, mimo woli i wiedzy, byłam ci przekleństwem, złym duchem twego życia, twego spokoju!...
Kapitan uniósł się z wysiłkiem na posłaniu, oczy jego znów rozżarzyły się chorobliwymi płomieniami.
— Marjo! Cóż winna gwiazda, gdy blaskiem swoim pociągnie, gdy olśni, gdy duszę w zaświaty ci porwie?
— Afekt waćpanowy — mówiła drżącym głosem szambelanowa — kamieniem mi ciężył! Modliłam się, aby Stwórca albo wziął go z was, albo... we mnie odzew zbudził! Tak się modliłam! Myśl, że waćpan cierpisz przezemnie, że lata po zostawałeś przy mnie, nie będąc zrozumianym w intencji, była mi zawsze wyrzutem! Nie mogąc ci odpowiedzieć na sentyment, chciałam zdwoić siostrzane oddanie... Przekonałam się, niestety, że jeno udręczenia twoje zdwajam! Unikałam więc cię potem, — próbowałam chłodem cię zrazić, — starałam się, abyś waćpan miał jak najgorsze o mnie pojęcie, rozmyślnie odrzucałam twoje słuszne uwagi, na każdym kroku rada byłam zawieść twoje wyobrażenia, twoje mniemania, nakoniec otoczyłam się niedostępnością! Pamiętasz jak przed dwoma laty, leżałeś ranny? Sądzisz waćpan, że nie wiedziałam, jak dalece spodziewałeś się mego zakłopotania się twem zdrowiem, mego przybycia? Przypuszczasz, że mi lekko było przybrać maskę obojętności? Lecz bałam się, drżałam, abym nie obudziła w tobie nadziei, abym może gasnącego uczucia nie roznieciła? Więc przebacz, więc żalu nie żyw!... Sercu rozkazać trudno! Ogrom wyrządzonej waćpanu krzywdy łamie mnie, przeraża! A przecież nie chciałam jej dla ciebie, a przecież, od chwili, gdym cię zrozumiała, każde słowo, każde żywsze odezwanie trzymałam na wodzy! Nie przerywaj mi, waćpan! Dziś dopiero zdolną jestem pojąć, jak bardzo, jak głęboko cierpisz! I to przezemnie wszystko, przezemnie!
Kapitan szarpnął się z rozpaczliwym wysiłkiem.
— Nieprawda! Fałsz! — zaprotestował chropowatym głosem.
— Tak, tak! — powtarzała z bolesnem wzruszeniem pani Walewska. — Przekleństwo dosięgnęło nawet tych, których za najbliższych sobie mieć chciałam, których umiłowałam, którym pragnęłam samego dobra! To straszne!
— Powiadam ci, że to fałsz! Omamienie! Ja... waszmość pani nigdy nie kochałem! Słyszysz?
Pani Walewska podniosła głowę i z osłupieniem spoglądała na twarz Gorajskiego, drgającą jakimś śmiertelnym wysiłkiem życia, rozognioną, skurczami przejętą.
— Nie kochałeś mnie waćpan? — powtórzyła ze zdumieniem szambelanowa.
— Nigdy! — zawołał z zajadłym wybuchem kapitan.
Głos Gorajskiego taką zabrzmiał stanowczością, taką mocą, takiem nieubłaganiem, że dreszcz zimny przejął panią Walewskę, cały gmach jej wyobrażeń o kapitanie runął w gruzy i w smutnym uśmiechu zawisł na jej ustach. Pani Walewska spuściła oczy i w głębi duszy jęła szukać drogi, któraby jej wytłumaczyła, wyjaśniła, czemże więc był dla niej kapitan, czyżby mogła tak dalece się pomylić, tak dalece źle go dotąd zrozumieć.
Szambelanowa, nie znalazłszy odpowiedzi, w swem zastanowieniu, nie mogąc ogarnąć tej niezrozumiałej dla niej przemiany, podniosła znów oczy, jakby w twarzy Gorajskiego chcąc poszukać rozwiązania zagadki. Lecz zaledwie uchyliła jedwabistych swych rzęsów i niepewne spojrzenie rzuciła ku kapitanowi, z piersi jej dobył się okrzyk zgrozy.
Gorajski leżał z głową zwisłą, z oczyma na poły przymkniętemi, z ust spływały mu sople brunatnej krzepnącej krwi, gardło jakimś ponurym dygotało charkotem.
Na okrzyk szambelanowej, do izdebki wpadł chirurg, a za nim Jerzmanowski z wachmistrzem Wasilewskim.
Chirurg pochylił się nad Gorajskim i jął pospiesznie solami go rzeźwić, a płynem jakimś przemocą poić.
Jerzmanowski zaś pospieszył do pani Walewskiej, podniósł ją i do sąsiedniej wyprowadził izby, gdzie ją powierzył opiece innego oficera szwoleżerów, sam zaś powrócił do posłania towarzysza broni.
Chirurg w tejże samej chwili odstawili na bok sole i, rzuciwszy raz jeszcze badawczym wzrokiem na konwulsyjnie drgającą głowę Gorajskiego, zasunął rękę za guzy munduru.
Jerzmanowski brwi ściągnął.
— Co — jakże?! Krwotok?!
— Koniec!
Jerzmanowski odsapnął z impetem.
— Słuchaj, Girardot, sacrebleu, nie rób mi grabarskiej miny... toż oddycha, do miljon!
Chirurg za puls ujął konającego, badał w skupieniu, długo, wreszcie rzekł cicho.
— Umarł!
— Umarł! — powtórzył głucho Jerzmanowski i zadzwoniwszy bezwładnie ostrogami, oparł się o ścianę i spoglądał w osłupieniu ku tężejącym zwłokom towarzysza.
Girardot westchnął i napomniał półgłosem Jerzmanowskiego.
— Kapitanie, znów się forsujesz, męczysz, zważaj na ranę własną, ledwie się zasklepiła!
— To i co? — bąknął opryskliwie Jerzmanowski.
Girardot uścisnął serdecznie rękę kapitana.
— Bo wamby stąd odejść może!... Cóż, żyć już nie mógł, biedak!... Suchoty! A na domiar szarpali mu jeszcze te wątłe piersi, dziurawili.
— Myślałeś! — uciął znów Jerzmanowski i zapatrzył się znów na posłanie Gorajskiego, nie próbując nawet dokończyć zaczętej odpowiedzi.
Girardot opuścił głowę.
— Spodziewałem się tego dawno! Ta ostatnia wagramska rana to nie śmierć!... Żal! Dzielny oficer, serdeczny towarzysz! Cha! Cóż! Pójdę — raport napisać trzeba, sztab uwiadomić.
Chirurg postał przed Jerzmanowskim, a nie doczekawszy się odeń ani słowa, ruszył ociężale ku drzwiom. Tu, napotkawszy nieruchomą postać wachmistrza Wasilewskiego, szepnął mu coś do ucha i wyszedł.
Jerzmanowski ani zauważył oddalenia się Girardota cały pochłonięty obrazem, na który spoglądał, a bardziej jeszcze dziwacznemi myślami, które go opanowały niespodzianie.
— Umarł! — powtarzał sobie Jerzmanowski. — At, umarł i ten — koniec z Gorajskim! Nie on pierwszy, nie ostatni! Rozmaitych z szeregu wygarnęło! Cóż, ten się przynajmniej ran naodbierał — a taki Dembiński z konia w marszu spadł i po nim! Na wojnie zginął, a wojny nie oglądał! Cha, gdzie komu sądzono, licho wie! Jeden ani się kiwnie i już, drugiego rozniesie, że ani się po co schylić, ani co pogrześć, trzeciego na polu zatratują!... Tak, czy owak, a, sacrebleu, ostatek jeden musi być, takie prawo cholerne! A najgorzej z rozmysłem! Tężyzna jełczeje, słabość nadchodzi i dopiero!... Babstwo czyha, zmiędli cię, napleciesz banialuk, potem labuś, ceregiele — tfy — a tu ma być, to ma! W Rzymie świętych jak nabił i nic! Legja szła gdzie trzeba! Śmierci się nie odżegnasz, jak przyjdzie.
„Płaksy“ szkoda! A Tremo, a Libaradzki, a Dziewanowski, a Jabłonowski, a Godebski! The! — komu wola — ma kogo żałować! Kompanje takich zbierze — a regimentów nastawi z kamienia! Żadna osobliwość — byle od jednego razu! Zmiecie, pożałują, westchną, wspomną przy ognisku, — bekną gdzie w zaścianku i dosyć! Nadto! Zdaje ci się, kapitaństwem łyskasz, brzęczysz, huczysz po szwadronie, a myślisz, że jak ciebie zabraknie, to wielka strata! Niema cię, no to jest znów awans! Sześciu porucznikowską szlufę radziby na twoją bombiastę zamienić... Cóż — serdeczny był, szkoda, sacrebleu!
Jerzmanowski urwał nagle ten tok myśli, spostrzegłszy jakoweś gorączkowe zajęcie, któremu oddawał się wachmistrz Wasilewski.
Jerzmanowski z początku był się nachmurzył i zgromić chciał wachmistrza, że zgoła nieprzystojnie się zachowuje, lecz ogarnąwszy istotę zajęcia, zatrzymał się i jął przyglądać się mu z uwagą.
Wasilewski uwijał się szybko. Więc ściągnął ze zwłok derę, poprawił posłanie, zaczem Gorajskiemu rajtuzy paradne, amarantowe wdział i pod mundurem podpiął. Dalej, mundur pod szyją zaciągnął, żadnej haftki nie pominął, akselbanty na prawem ramieniu ułożył, srebrną ładownicę przez lewe ramię przesunął, aby, jak się należało, orzeł cesarski i ryngraf z literą na szerokość dłoni od kołnierza wypadł i nareszcie pasem skórzanym, białym opasawszy Gorajskiego, szarfą biało-amarantową ze srebrnemi, sumiastemi kutasami dwakroć przewiązał.
Tu zastanowił się Wasilewski, — obrzucił bystrym wzrokiem dokonane dzieło i do dalszej zabrał się pracy.
Jerzmanowski szarpał wąsa z zadowoleniem i aż się uśmiechał do siebie.
...Sprawna szelma, bestja — taki wilk stary, pułkowy. O niczem nie zapomniał! Brodę nieboszczykowi podwiązał, żeby mu szczęka nie zwisała, oczy przymknął i powieki dwoma pieniążkami przyłożył, — czapkę z pałaszem i parą pistoletów w głowach pięknie ustawił, a płaszcz biały, żołnierski podsunął zręcznie pod ciało tak, że pod nim znikły ślady ubogiego posiania! Ba, a każdą rzecz otrzepał, oczyścił, przetarł. Phi, butom, ani ostrogom nie darował. Grzebień nawet znalazł i czuprynę zmarłemu zaczesał i wąsy narychtował.
— Prawie że już i ma! Grande tenue, na płaszczu! Uczciwie i według przepisu! — mruczał do siebie Jerzmanowski.
Ale wachmistrz snać jeszcze nie podzielał zdania kapitana, bo świecę objaśnił, sam do kąta odszedł, poprawił munduru, czapę wdział, pałasz przypasał i miarowym, służbowym krokiem do posłania się zbliżył, wyprężył się jak struna i rękę do kaszkietu podniósł.
Siwe oczy Wasilewskiego błyszczały, ręka drżała lekko pod kaszkietem, pierś falowała.
— Pokornie melduję, że wszystko według rozkazu! — rozległ się wśród grobowej ciszy drżący głos wachmistrza.
Jerzmanowskiego coś za krtań chwyciło i dławiło pod ścianą.
Wasilewski tymczasem wykonał półobrotu i tym samym miarowym krokiem do kąta odszedł i tam jął znów zdejmować czapę, odpasywać pałasza, a między tobołkami szukać.
Jerzmanowski otrząsnął się i splunął.
— Służbowa bestja! To i „Płaksa“ ma, co trzeba!
Zaledwie atoli Jerzmanowski zdołał orzeźwić się tą definicją, a pomyśleć, że możeby pora była do szwadronu wracać, wachmistrz znów wysunął się z ciemni ku zwłokom. Tym razem szedł bez czapki, szedł pochylony ku przodowi, zgarbiony prawie. Jerzmanowskiego niecierpliwość zdjęła.
...Cóż jeszcze wymyślił?
Wasilewski nie zważał na niespokojne ruchy kapitana, ani na trzaskający jego pałasz, jakiś przedmiot wetknął w skostniałe dłonie Gorajskiego, a potem usunął się na kolana, przeżegnał się i zaczął półgłosem się modlić. Jerzmanowski zagryzł wargi.
— Fanatyk!
— Wieczne odpoczywanie racz mu dać Panie! — mówił wachmistrz.
— Organista! — mruczał z gniewem kapitan.
— A światłość wiekuista niechaj mu...
— Egzekwie całe będzie odprawiał! — Wasilewski!!
— Pani nasza... Orędowniczko nasza! — brzmiał z niezachwianym spokojem głos Wasilewskiego.
— Tfy! Przypomniało mu się, sacrebleu... Do kapucynów niech się zaciągnie! Mnie bo nic z takiego w szwadronie! Wasilewski!
Wachmistrz przeżegnał się bez pośpiechu, musnął nieznacznie twarz rękawem i, dopiero spostrzegłszy tuż koło siebie Jerzmanowskiego, powstał i przybrał służbową postawę.
— Cóż ty, stary? — zagadnął kapitan, siląc się na groźnego marsa.
— Wszystko według rozkazu, panie kapitanie!
— Hm! I ten... odprawiłeś mu acan, sacrebleu. A?... Cóżeś mu to do rąk wetknął?
— Ja, panie kapitanie?
— Przecież, nie ja! No, tu! O, tu?! — burczał Jerzmanowski.
Wachmistrz sięgnął do rąk Gorajskiego, wyjął zeń niewielki przedmiot i podał go kapitanowi.
— Cóż więc??
— Częstochowska, panie kapitanie! Jerzmanowskiemu rumieniec trysnął na twarz, rzucił okiem na obrazik niewielki, szarpnął wąsa.
— Pokaż go — bliżej! — Patrzcie i... sacrebleu, dalipan nie myślałem! Hm!
Kapitan odwrócił się od wachmistrza i do otwartego okna się zbliżył. Hen, po za grzebieniem falistych wzgórz, wschód płonął już, mroki ścierał i granat nieba rozniebieszczał i gwiazdy gasił.
Jerzmanowski ku wschodowi spojrzał, ku obrazikowi zerknął i ścisnęło mu się serce i łza wielka na rzęsach mu osiadła, a myśl pomknęła ku dali wschodu i jęła ścigać lata minione.
I ukazała się panu Pawłowi postać rodzica, imć pana Franciszka, posła łęczyckiego, postać o rysach na stal wykutych, zeschła w sobie, a hardo wyprostowana nawet wówczas, gdy z ławy poselskiej gromy rzucał, protesty wnosił, albo li bez mała całą magnacką potencję przeciw sobie zwalał.
Tak — ta postać nie gięła się przed nikim, nie chyliła głowy przed niczem!... Surowa twarz rodzica nigdy nie okazała słabości, ani jednym muskułem nie drgnęła w najcięższych terminach, w najgłębszych smutkach... Jeno, gdy taka dal sina na skrzydłach wiatru przyniosła do rodzicowej kancelarji echo dzwonu kościelnego, wówczas imć pan Franciszek zbierał się... przed takim oto obrazikiem Częstochowskim na kolana padał i korzył się i łamał póty, aż póki nie powstał znów mocny, nieugięty, hardy!...
Jerzmanowski westchnął, do wachmistrza się nagle odwrócił i, ciągnąc go zlekka za pas ładownicy, ozwał się niepewnie.
— Słuchajno, stary...
— Uważam, panie kapitanie...
— Gdyby na mnie ten... no gdyby...
Wachmistrz łypnął siwemi oczyma.
— Rozumiesz, przecież granat sobaczy... to ty mi także... taki do rąk!... Bo choć umarłemu kadzidło — ale Częstochowskę trzeba, sacrebleu!
Dnia tego Napoleon wstał wcześniej, niż zwykle, tak, że Constant ledwie mógł zdążyć z przygotowaniami do rannej toalety, a Corvisart miast trafić, według zwyczaju, na chwilę golenia, stanął przed cesarzem, gdy ten już ubrany od stóp do głów o pana Menevala się pytał.
Corvisart ze sprawnością starego dworaka odgadł z załamanych ust pana niehumor i cofnął się dyskretnie. Cesarz ani doń zresztą zagadał, do gabinetu swego zawrócił i zasiadł nad papierami.
Pałac schoenbrunski zadrżał w posadach. Antykamery, pokoje służbowe, nawet marszałkowskie i ministerjalne poczekalnie śmiertelna zaległa cisza, powarzyły się twarze adjutantów, sztabowców i urzędników, oczekujący na audjencje generałowie oficerowie, przybyli z raportami, spoglądali po sobie niepewnie.
Pałac schoenbrunski, jakoby w przeciwieństwie do zafrasowanych, chmurnych twarzy ludzkich, tonął w potokach słońca, oślepiającemi blaskami bił z wybielonych ścian i wraz z rozśpiewanym parkiem ochotą tryskał, a weselem przejmował. Lecz cóż dzień słoneczny znaczył, co firmament pogodą wybłękitniony, co tu stanowiła ta cała bogata, roześmiana do swej zamożności natura, — gdy oto tam, na czole władcy zabłąkała się pionowa bruzda i między dwoma łukami ściągniętych brwi osiadła.
Napoleon pracował, pracował z tą gorączką, która w pałąk wyginała plecy pana Menevala, która piorunowe umiała czynić przewroty nietylko w sztabach, zarządach rozmaitych, lecz niekiedy kraniec Europy dosięgać, a śmiałością postanowień karty dziejów zdumiewać.
Papiery drżały w ręku Bonapartego. Pióro jego od czasu do czasu rzucało na nie krótką, lakoniczną decyzję. Kurjerzy raz po raz oddawali lub odbierali zapieczętowane pisma, mięsiste koperty, niekiedy całe zwoje papierów; biuro sekretarjatu cesarskiego sprawiało się z niebywałą szybkością. Grom był w powietrzu, lada uchybienie i mógł spaść na pierwszego lepszego.
Po dwugodzinnej pracy, cesarz wstał i przeszedł się kilkakroć po komnacie.
Meneval podniósł nieznacznie głowę i spojrzał ku swemu panu.
Cesarz podchwycił wzrok swego najbliższego sekretarza.
— Jest kto?
— Pan de Bubna, adjutant cesarza Franciszka!
— I czegóż jeszcze chce, powiedziałem mu wczoraj! Mało im wojny — będą ją mieli.
— Ma znów nowe przedłożenia!
— Po południu! Nie mam czasu! Z Savonny!?
— Nic — papież trwa przy swojem! Książę Rovigo donosi...
— Że nowe zrobił głupstwo?!
— Przejął obszerną korespondencję z Rzymem!
— Powiedziałem! Ma ochotę papieżowi zabronić znoszenia się z duchowieństwem! To ostateczność, daremna teraz, niepotrzebna! Napisz mu pan natychmiast! Dalej!
Pan Meneval schwycił pospiesznie za arkusz papieru i jął słowa cesarskie w misterny wałkować referat.
Napoleon podszedł do bocznego stołu, na którym piętrzył się stos nierozpieczętowanej korespondencji i kolejno brał rozmaite pisma i pieczęcie łamał, a przeglądał.
Snać nie było w tych pismach nic ważnego ani nowego, bo wzrok Bonapartego przebiegał ich treść coraz niedbałej, coraz szybciej! Naraz, z pośród wielkich arkuszy, wypadła mała, niepozorna koperta. Cesarz machinalnie podniósł ją, rozerwał i zaczął czytać gęsto zapisany papier.
Zaledwie atoli początek pisma rozeznał, na twarzy jego mrok osiadł.
— Skąd to?
Meneval porwał się z za stołu.
— To pismo!? Nie wiem, najjaśniejszy panie! Natychmiast sprawdzę... Kancelarja odebrała...
— Nie wiesz! Nie wiesz pan! Wy nigdy o niczem nie wiecie, co się wkoło dzieje! — strofował cesarz, przebiegając gwałtownie koniec listu.
Meneval stał przed cesarzem, nie ważąc się ruszyć.
Napoleon tymczasem, dobiegłszy końca pisania, odwrócił je i znów od początku czytał. Gdy po raz wtóry skończył, a głowę podniósł miał twarz siną.
Meneval pobladł.
Sire?! — szepnął nieśmiało.
— Duroca do mnie!
Meneval wybiegł z komnaty. Napoleon po raz trzeci odczytywał list, jakby jeszcze własnym nie wierząc oczom.
We drzwiach ukazała się kształtna postać ministra dworu.
— Wzywałeś mnie, sire?! — zagadnął spokojnie Duroc.
Napoleon ledwie że głowę odwrócił ku przybyłemu i, rzucając mu na stół trzymane pismo, rzekł z wybuchem.
— Masz, dowiedz się, czytaj! Przysiągłbym, iż w tem jest więcej prawdy, niżbyś mógł przypuszczać! No, czytaj, czytaj!
Duroc z niezachwianym wciąż spokojem wziął pismo do rąk i czytał.
Cesarz mierzył wielkimi krokami komnatę i dogadywał z pasją.
— Co? Piękny list! Naciesz się nim! Trzeba dopiero anonimu, denuncjacji, aby nić taką pochwycić! Ba, żeby nie ten tu łotr jakiś, czy intrygant, mogłaby sobie lada jaka drwić ze mnie w żywe oczy. A ty nic o tem nie wiesz! Nie spodziewałeś się! Pani Walewska! Cha! cha! Po prostu kobieta, nie lepsza od innych. Dziwisz się, co?!
Duroc wytrzymał bez wzruszenia całą kaskadę stalowoszyderczych spojrzeń cesarza.
— Bynajmniej, sire! — odrzekł ze zwykłą swą prostotą i łagodnością wielki marszałek. — Właśnie mam przy sobie raport...
— Aha! Raport, który jednakże pozwolił się uprzedzić anonimowej denuncjacji!
— Tylko dlatego, że zawiera prawdę... A prawda nie ma nic takiego, coby w czemkolwiek mogło uwłaczać honorowi pani Walewskiej! Proszę! Racz przeczytać najjaśniejszy panie.
Napoleon wyrwał ze złością papier z rąk Duroca.
— Raport! Cha! Wyjeżdżała! Tak... do Lanzensdorfu! Słowo w słowo powiada toż samo anonim!
— Lecz powiada o schadzce — wtrącił Duroc.
Cesarz nic nie odpowiedział na tę uwagę, pochłonięty zupełnie odczytywaniem raportu marszałka.
— Hm! Piękny wywód — jeżeli nie wprowadzono cię w błąd! Umierający towarzysz lat dziecinnych... ostatnie pożegnanie! Komedja! Trzeba nakazać śledztwo!
— Już dokonane! Oto raport pułkownika szwoleżerów gwardji o śmierci kapitana Gorajskiego!
— Umarł?!
— Z ran, sire! Był podanym do krzyża, do awansu...
— Gorajski! Nie pamiętam tego nazwiska! Gdzież nawet takie nazwisko zapamiętać! Hm! Ale tak musi być, skoro powiadasz!...
Cesarz przeszedł się znów po komnacie, jakby ważąc coś, wreszcie zatrzymał się przed Durociem.
— Masz słuszność! Ona nigdy! Wszystkie, ale nie ona! Co za nikczemne oszczerstwo! Tak, im bardziej się zastanawiam, tem więcej samemu sobie się dziwię, żem się dał unieść podejrzeniu! Mój Durocu! Nigdy, żadna nie była mi tak drogą! Nigdy! Ona jedna tylko...
— Tak jest istotnie, sire!
— Czekaj, muszę to jej nagrodzić, muszę koniecznie! Ona nie wie o tem, że wątpiłem, ale ja wiem, a to dostateczne! Pomyślno, mój Durocu! Pomyśl, trzeba coś!...
Sire, zadanie nad moje siły! Wiesz, podobno najlepiej, że pani Walewska żadnego daru nie przyjmie.
Cesarz zafrasował się szczerze i przeszedł w ton serdecznego zwierzenia.
— Ach! I to mnie czasem aż o gniew przyprawia! Chciałbym bodaj czemkolwiek, a tu nic. Bezinteresowność do dziwactwa posunięta! Miałem intencje dla jej brata, wiesz, nie fortunnie się skończyły! Z drugiej strony ona mi ciągle ufa! Rozumiesz, o czem myślę! Tak mi ufa, że mnie samego czasem dreszcz przejmuje! Może za daleko posunąłem obietnicę! Cha! Kiedy ona zasługuje na to, aby cały świat jej pod stopy podesłać! A tu — trzeba się liczyć z warunkami! Sam wiesz, ile przykładam wagi do wyrzeczenia się przez Austrjaków Galicji na rzecz Księstwa! A kto wie, co wypaść może, kto wie! Słowem nic dla niej, nic zgoła!
— Według mnie, sire, jeżeli uczucie twoje nie ostygnie...
— Chyba byłbym wrogiem własnego szczęścia!
— Więc możesz być pewnym, sire, że ona dobrą wolę oceni — kobieta kochająca!...
— Masz rację — masz rację! — Czekaj, która godzina?
— Dziesiąta!
— Nie mogę teraz! Lecz po południu! Pojedziesz ze mną. Ona ma dla ciebie wiele sympatji, zawsze cię wspomina serdecznie!
Sire!
— Ten nieznośny de Bubna na mnie czeka! Przyjdź do mnie na śniadanie — a obiad zjemy u niej! Przyślij mi tu tego nudnego de Bubnę! Ciekaw jestem, z jaką znów kombinacją polityczną przyszedł!
Duroc skłonił się i cofnął ku wyjściu. Cesarz przypomniał sobie coś nagle.
— Pozwólno!... Zaraz! Aha! Wziąłeś ten anonim!
— Chcę go spalić razem z raportem!
— Hm! odparł cesarz po chwili wahania — właśnie trzeba, żebyś jeden i drugi zachował! Mogą być potrzebne!
— Te — te... świstki?...
— Bo... tak! Nie zdajesz sobie sprawy! Nie mam tu czego przed tobą ukrywać! Gdyby odpowiedź pomyślna nadeszła z Petersburga, musiałbym odrazu przedsiębrać kroki rozwodowe no, a tem bardziej nie dawać powodu do rozszerzania nowych pogłosek o moich prywatnych stosunkach. Wielka księżniczka jest podobno nieco sentymentalną! Mogłoby się nie podobać, że nie reguluję spraw tego rodzaju, a w nowe związki wchodzę! Otóż, wypadnie oddalić stąd panią Walewskę. Wyjaśnień pragnąłbym uniknąć — trzeba będzie rzeczy nadać pozór zerwania, które naturalnie zerwaniem nie będzie... Te zaś, jak je nazywasz, świstki zawierają doskonały materjał do pewnej dywersji, a następnie do zgody!
Duroc ze zdumieniem spojrzał na cesarza. Napoleon żachnął się.
— Nie podoba ci się? Uważaj to sobie za barbarzyńskie choćby, lecz zdrowsze od scen! Nie chcę widzieć jej łez, nie mogę ich znieść!
— Ale w ten sposób będą obfitsze, sire! świadomość niesłusznego posądzenia żalem ją przejmie...
— Ale nadewszystko przekonaniem, iż niełaska jest robotą intrygi!
— Przecież o małżeństwie się dowie!
— Jako o akcie politycznym! Poniekąd jest doń przygotowaną, — gdyby jednak wypadł jej nagły stąd wyjazd! Kto wie, miałbym pełne uszy wyrzutów i płaczów! Zrób zresztą, jak mówię!
— Każesz, sire!
— No — no! Nie rób kwaśnej miny! Niema rady, czasem z najbliższymi bez takiego wybiegu nie można inaczej! Nic! Zachowaj mi i raport i anonim, a tymczasem przyślij mi tu Bubnę z Menevalem!...
Cesarz roześmiał się dobrodusznie. I milczący dotąd Schoenbrunn napełnił się weselem, i pogodą trysnęły twarze dworaków, i rozchmurzyły się marsowe oblicza generałów, i zagadali raźno roztrzepani adjutanci i sztabowcy.
A tymczasem słońce, znów naprzekór nagłemu rozweseleniu, za szary obłok się skryło i mroczno jednostajnym cieniem okryło i pałac, i park, i służbowe oficyny, i odwach, i barwne mundury gwardji, i czapy amarantowe szwoleżerów i zawoje mameluków.
Lecz Schoenbrunn nie zważał, co mu były wówczas gromy, co ołowie firmamentu, co nawałnica, kiedy oto Rustan, stojący u progu cesarskiego gabinetu, zęby białe szczerzył! Tu było słońce Schoenbrunnu.


VII.

Pan Anastazy Walewski spojrzał w lustro, kłapnął niecierpliwie bezzębną szczęką i obruszył się na stojącego tuż Baptystę.
— Powiedziałem, źle! Fontaź nie wypada, jak należy! Krzywo!
— Inaczej nie będzie! — bąknął opryskliwie kamerdyner.
— Musi być, słyszysz! Ja tak chcę, ja każę! — wołał piskliwym głosem szambelan. — Zmień mi chustkę! Daj w centki! Nie tę! Frak perłowy! Uf! Wielka wstęga idzie krzywo!
— Bo się pan garbi i pochyla!
— Pochyla się?! To mnie podtrzymaj! Nic o mnie nie dbasz! Tabakierka! Gdzie moja tabakierka?
— Jest już w kieszeni fraka!
— Hę — proszę! Jak to odpowiada! Nie podoba ci się, że w szlafroku i pantoflach cały dzień nie chodzę!
— Pewnie, bo się pan tylko męczy!
— Proszę, co za troskliwość!
— Żywego ducha niema, a pan, skoro świt, stroi się jak na paradę!...
Szambelan swe szkliste, zamglone oczy groźnie na sługę swego postawił.
— Słuchaj — jeżeliś się zestarzał, a rozumu nie nabrał, to milcz!
Baptysta wzruszył lekceważąco ramionami. Pan Anastazy odsapnął, wsparł się na podanym mu kiju i, podszedłszy do wielkiego zwierciadła, zaczął przeglądać się, a badać całokształt swej postaci.
Badanie było długie, pełne niecierpliwych ruchów i głębokich westchnień.
Toć już cztery lata blisko upłynęło od czasu, gdy pan Anastazy nie widział się w tak odświętnym stroju, poprzestając w najuroczystsze dni na conajobszerniejszych, co najcieplejszych, a najwygodniejszych surdutach. Ba — i po czterech latach spostrzegł, że był już innym, nie tym wytwornym jeszcze i cale wdzięcznie się prezentującym! Już ani przybrać onej pańskiej postawy, którą przecież się szczycił, już ani ust złożyć do dworskiego uśmiechu, ani nawet poruszyć się posuwiście, a dreptania i laski uniknąć! A bodajby zapanować nad tem kłapaniem szczęki, która mu co chwila usta zaciskała ponad miarę.
Szambelan odetchnął ciężko, wsparł się na lasce i posmutniał.
Wczoraj jeszcze kołysała go do snu myśl, że dość mu będzie przed gotowalnią zasiąść, w ręce doświadczonego Baptysty się oddać, a znów odmłodnieje, niejednemu gołowąsowi pokaże, jak trzeba się prezentować, jak do ukłonu pochylać, jak wstęgi orderowe nosić, jaka to nieboszczyka króla otaczała kawalerskość, a elegancja. Dziś jednak, choć się widział i w nowej peruce starannie utrefionej, choć Baptysta nie żałował ani bielidła, ani różu, choć go zesznurował, opiął, wymuskał, nie to już było, nie toż samo co przed czterema laty, kiedy na cesarskich przyjęciach zdumiewał, a komplementy zbierał. A może to wina tylko Baptysty, może on w swej sztuce się zaniedbał.
Tą myślą wiedziony, pan Anastazy odwrócił się ku słudze swemu, aby nań ostrzej niż przedtem natrzeć, lecz naraz wzrok szambelana na głowie kamerdynera się zatrzymał.
— Patrzaj! — mruknął nagle pan Anastazy ze zdumieniem. — Toś ty już posiwiał!...
Baptysta uśmiechnął się.
— I oddawna!
— No — no! Anim spostrzegł! Ile ty masz lat?
— Pięćdziesiąt, dwa, panie szambelanie!
— Phi! Pięćdziesiąt dwa! Toś młodszy od pana Ksawerego!... Hm!... A ja mam... ja mam...
— Ośmdziesiąt i...
— Ile mam to mam! — przerwał energicznie pan Anastazy. — Postarzałeś się! Ho! — ho! Postarzałeś!
— Wszyscy się starzejemy!
Szambelan pyrchnął gniewnie.
— Wszyscy! Phy! — phy! Nie każdy jednakowo! No — cóż — pewno! Juści i mnie nie ubyło. Ale gdzie... ty, posiwiałeś! Mówię ci, posiwiałeś!
Baptysta nic nie odrzekł. Pan Anastazy zaś sięgnął po tabakierkę, otworzył ją z hałasem i pociągnął tęgi niuch, zaczem palce otrzepał, bęcnął chustką po nosie i zakonkludował z ukontentowaniem.
— Okrutnie się zestarzałeś!
— Mam zawołać na pokojowców?!
— Na co? Poco?!
— Myślałem, że pan do ogrodu!
— Właśnie, i asysta mi niepotrzebna! Daj mi kapelusz i aby ze schodów mnie sprowadź!
Kamerdyner podsunął się, aby ująć szambelana pod ramię.
Pan Anastazy po raz ostatni zerknął w zwierciadło i machnął niecierpliwie ręką.
— Czekaj! Legji nie mam? Gdzie legja?!
— Legja honorowa?!
— I cóż tak oczy wytrzeszczasz! Pytam o mój krzyż legji! Gdzie jest!?
— W sepeciku, ale pan szambelan...
— Sięgnij żywo, niema czasu!
Baptysta spełnił rozkaz.
— Wstęga zmięta, potargana, tu nawet naddarta!
— Twoja wina! Nie pilnujesz, nie dbasz, nie pamiętasz!...
— Bo pan szambelan sam...
— Nie tłumacz się! Załóż ją pod frak! Byle znać nie było! Na białym orle! Preferencja legji się należy! Idzie!?
— Nawet nie widać załamań!
— Hm — to dobrze, dobrze! Ale możeby właściwiej było dworski mundur wdziać!
Kamerdyner struchlał na samą myśl, że pan Anastazy gotów się kazać znów od stóp do głów przebierać.
— Dworski mundur! Dzisiaj! Tu, w Walewicach, na tem Pustkowiu?!
Szambelan pokiwał głową z politowaniem.
— Zestarzałeś się, nic nie pamiętasz, najprostszej etykiety!
— Przecież tutaj...
— Głupiś! — szepnął pan Anastazy z tajemniczym uśmiechem. — Pogoda jest! Rozumiesz! Hm... więc mogę w parku spotkać kogo, a wówczas przystoi gospodarzowi należny honor oddać osobie! Mam obowiązek spodziewać się, że jego cesarzowiczowska mość uzna za właściwe odetchnąć świeżem powietrzem...
— Jego cesarzewiczowska mość? — powtórzył przeciągle kamerdyner.
Pan Anastazy stuknął z gniewem laską.
— Dosyć tego! Głupi jesteś! Nie masz pojęcia! Wołaj mi hajduka! Prędzej! On mnie podprowadzi! Nie potrzebuję twojej pomocy! Posiwiał i z kretesem zgłupiał.
Kamerdyner zacisnął zęby i klasnął na pokojowca. Gdy ten wszedł, pan Anastazy skinął nań, aby się zbliżył, na ramieniu jego się wsparł i tak ruszył ku drzwiom, w głąb pałacu.
— Czy jaśnie oświecony pan każą pod lipę? — zagadnął nieśmiało sługa w chwili, gdy szambelan przystanął raptownie w przejściu, wiodącem do parku dla nabrania tchu.
— Nie — za pałac, pod nimfy!
Hajduk mocniej podparł pana Anastazego i skierował się ku bocznym drzwiom, na taras, a stąd dalej w park.
Gdy wiew świeżego powietrza musnął szambelana, a ożywcze promienie majowego słońca tu i owdzie smagać zaczęły a grzać, pan Anastazy poweselał i coraz energiczniej nogi wysuwał, a raźniej spoglądał.
— Phi! Już głogi ruszyły! Aha!
— Ruszyły, jaśnie oświecony panie!
— I bzy także!
— Latoś tęgi maj mamy, jaśnie oświecony...
— Ba — ba! Myślę! Czekaj, bo nie dowidzę! Jest tam Domagalski pod lipami!?
— Jest jaśnie...
— No, więc czego bałamucisz! Prowadź! — ofuknął niecierpliwie pan Anastazy, zdobywając się na jeszcze energiczniejszy chód, a równocześnie wisząc prawie na ramieniu sługi.
Hajduk aż spotniał, lecz zmógł się i ku nimfom szambelana podprowadził, kędy widniała w cieniu krzów zgarbiona postać starego strzelca, wspartego o poręcz ławki.
Pan Anastazy kiwnął przyjaźnie Domagalskiemu w odpowiedzi na ukłon, na ławce się rozsiadł i odsapnął.
— Tam sobie stań! — rozkazał hajdukowi, a gdy ten oddalił się o kilkanaście kroków, szambelan ku Domagalskiemu się zwrócił i zapytał. — No i co, jakże tam!?
— Wszystko dobrze, jaśnie oświecony panie. Jeno go patrzeć! Aby teraz rumianku dostanie!
— Może niedyspozyt?
— Zwyczajnie takie maleństwo! Ale nic, już go mieli odziewać, boć dziecko, jak sobie takim majem westchnie — he! — toć staremu żywość nabiega!
— Tedy, powiadasz, wyjdzie dziś?
— Tylko, że go nie widać! Andrzejowa od rana, jak na odpust zestrojona!
Pan Anastazy odchrząknął gwałtownie i stuknął palcami po tabakierce.
— A tam, za klombem wygracowane, omiecione?!
— Hej, jaśnie oświecony panie, aby kamuszczki skrzeboczą pod nogami!...
— Byle uważała, byle się nie potknęła.
Domagalski aż się rozśmiał.
— Andrzejowa? He! Jaśnie oświecony panie — gdzie stąpi, to jakby słup na dwa łokcie w ziemię wbił!
— No proszę! — zdziwił się ze szczerem zajęciem szambelan. — Andrzejowa! Nie imaginowałem sobie! Skądże taka jest?!
— Z pod Bielaw! Mnie wypada stryjeczną!
— Hm — hm! Anim się spodziewał po acanie...
— Ze szlacheckiego pochodzi!
— A to dobrze! Jakieś to wywiódł! Niby dwa łokcie w ziemię wbił! He — he! My już tak nie potrafimy! Ale powiadam ci, Baptysta się postarzał! Bardzo się postarzał!... Więc Andrzejowa! Hm! Niechże ten jej przyjdzie — Andrzej, czy jak, może parę koników?
— Jakby trafił, jaśnie oświecony panie, ludzie dobrzy, a roki mieli ciężkie.
— To tam coś jeszcze z obory! Andrzejowej trzeba! Hm — no tak! — A ten, jakże tam zresztą?!
— Reszta, jaśnie oświecony panie!? — odrzekł pytaniem stary sługa, nie wiedząc co odpowiedzieć.
— Reszta właśnie! — bąknął niepewnie pan Anastazy, rozpatrując z uwagą pięknie rzezaną pokrywkę tabakierki. — Niby nic, kto był chory, ten wyzdrowiał, nikomu nic nie dolega?
— Boże uchowaj, aby tu gdzie choroba miała się przyplątać! Mało było strachu niedawno!
— I minął zupełnie!?
— Juści, Jaśnie oświecony panie, toć kiedy nam paniusieczka niby róża znów wygląda, to i po strachu!
Szambelan na to oświadczenie bliżej oczu tabakierkę przysunął i z większą jeszcze uwagą pokrywie się przyglądał.
— Żeby nie wymówić w złą godzinę, samo zdrowie aż tryska! Wczoraj z wieczora hen, za park, polem aż do zagajnika poszła, aż nastarczyć nogami nie mogłem!
— Wieczorem bywa chłód! Katar w rosie czyha!
— Et — komu zdrowie...
Pan Anastazy żachnął się.
— Czyha, powiedziałem! Katar — przeziębienie, strzykanie rwanie! W rosie!!...
Domagalski stropił się tym gwałtownym wybuchem, pan Anastazy tymczasem dalej rozprawiał o czatujących na człowieka w podmuchach zapadającego mroku dolegliwościach i wielkich skutkach, z małych rodzących się przyczyn. Wywód był długi, że aż samego szambelana zmęczył i w półsenną zadumę go wprowadził.
— Jaśnie oświecony panie, idą! — ostrzegł raptownie Domagalski.
Pan Anastazy drgnął i za laskę chwycił.
— Gdzie — kto!?
— Andrzejowa z panną służebną i...
— Cesarzewiczowska mość! — dokończył gorączkowo szambelan.
Domagalski podniósł swe krzaczaste, siwe brwi, lecz jakby odrazu orjentując się, przytwierdził z zapałem.
— Jako żywo! Nasza mość cesarzewiczowska na ręku Andrzejowej!!...
Pan Anastazy zaczął zbierać się pospiesznie.
— Domagalski! Podaj mi ramię! Albo, nie, hajduk! Sam tutaj! Podejmij mnie!... Domagalski, czekaj! Pójdziemy tędy, wokół... i spotkamy się przypadkiem niby, na zakręcie!... Idźmy! Zobacz, czy legja dobrze! Pomóż mi od lewego ramienia!
Szambelan wspierany z dwóch boków, ruszył zamaszyście w głąb alei, wyginającej się ku stronie, w którą udały się panna służebna i piastunka z dzieckiem na ręku.
Manewr ten był znakomicie wyliczonym, bo już po ujściu kilkudziesięciu kroków szambelan miał idące kobiety naprzeciw siebie. Odległość zmniejszała się szybko.
Pan Anastazy rzucił raz i drugi okiem przed się, aż nagle przystanął, otarł czoło spocone, poprawił kapelusza i szepnął do ucha Domagalskiemu.
— Melduj mnie!
— Meldować?!
— Jego cesarzewiczowskiej mości mnie melduj, trutniu, pleno titulo melduj!
Domagalski poczerwieniał, wysunął się naprzód ku piastunce, czapę z głowy zdjął i, srodze wpatrzywszy się w drobniutką twarzyczkę dziecięcia, wychylającą się z białego czepeczka, huknął uroczyście.
— Jaśnie oświecony imć pan Anastazy Kolumna-Walewski, szambelan dworu jego królewskiej mości, orła białego i legji honorowej, kawaler!...
Piastunka i służebna stropiły się.
Pan Anastazy zaś, przysunąwszy się do dziecka, kłaniał się zamaszyście, a kapeluszem wiał.
— Wielce obligowany za honor i zaszczyt! Dawno ważyłem ubiegać się o to szczęście! Splendor, spływający na niskie progi najniższego sługi... waszej...
W tem miejscu szambelan urwał nagle, przerażony energicznym piskiem niemowlęcia. Piastunka z panną służebną jęły dziecko tulić, a uspokajać.
Pan Anastazy złożył pospiesznie kilka niezgrabnych ukłonów i cofnął się.
— Źdźbło takie, jaśnie oświecony panie! — odezwał się Domagalski, spostrzegłszy wzruszenie szambelana. — Nie wie, że żyje, a gdzie mu tam zrozumieć — kruszyna!
Pan Anastazy kłapnął dolną szczęką i zmierzył surowo starego sługę.
— Acan pojęcia nie masz! Niby się napatrzyłeś rozmaitości, a nic ci nie zostało! Zrozumieć! Co ma rozumieć?! Czołobitność cesarskiej krwi! Należy się! A tobie się zdaje, że... że... tak może będziesz sobie jak z pierwszym lepszym bębnem? Hę? Może, może się wam wszystkim zdaje! Hola! Ja was rozumu nauczę!... Respekt! Na pięć kroków ukłon, tyłem się cofaj! Prostak! Andrzejowa, nie mówię... taki obyczaj, ale co zresztą, ani się waż! Ja się tu do was zabiorę! Na cztery wiatry! Pogłupieli! Baptysta zestarzał się, posiwiał i zgłupiał, tyś także zgłupiał... a tu, niech się kto dowie, horrendum! Crimen laesae majestatis!
Tu pan Anastazy otarł pot z czoła, splunął z pasją i, machnąwszy energicznie laską, ramienia hajduka się chwycił i do pałacu zawrócił.
Całe to dziwaczne zajście lękiem przejęło Domagalskiego, a przestraszyło piastunkę, a szczególniej pannę służebnę, która miała surowo nakazane jaknajodludniejsze ścieżki parkowe wybierać i wszelkich spotkań bodaj z dworskimi nawet, unikać.
Lecz zajście to najsilniejsze podobno wrażenie wywarło na świadku niepostrzeżonym, ukrytym za żaluzjami okna pałacowego na pierwszem piętrze.
Świadkiem tym była pani Walewska.
Szambelanowa, która sama wybrawszy marszrutę pierwszego spaceru dla syna w ten sposób, aby z okna swej komnaty na chwilę go nie stracić, a nadto umyślnie godzinę wczesną naznaczywszy, aby nie zakłócić mężowi popołudniowej przechadzki, doznała niespodziewanego wstrząśnienia! I to wstrząśnienia piorunującego, burzącego jej cały gmach wyobrażeń o ex-mężu, o jego zachowaniu się, położeniu obecnem, samolubstwie i zdziczeniu czy zgoła zdziecinnieniu.
Gorzkie tu od jesieni roku zeszłego przeżywała pani Walewska chwile. Tam, w Schoenbrunnie jeszcze, gdy w cichem szczęściu u boku uwielbianego cesarza, w tchnieniach łagodnego października, w swem zaciszu skromnem kryła i swe tęsknoty, i porywy szlachetne, i gorycze, i żale, i macierzyństwa nadchodzącego znamiona, spadł na nią rozkaz ministra dworu!
Oczom własnym nie chciała wierzyć! Lecz tak, był to rozkaz, i rozkaz lakoniczny, oschły, nielitościwie dokładny, nie pozwalający w żadnem słowie wątpić, iż począł się tam, gdzie mniemano posiadać prawo rozkazywania nawet jej! Z rozkazem tym dosięgnęła ją równocześnie oszczercza plotka, łącząca węzłem jadowitej intrygi imiona pani Walewskiej i Gorajskiego.
W pierwszym wybuchu poczucia krzywdy, szambelanowa rwała się do cesarskiej kwatery, do pałacu schoenbrunskiego, lecz nie pozwolono jej nawet pomyśleć o takim kroku i zaczęto domagać się spełnienia rozkazu. Rozkaz zaś ten był podwójnie okrutnym, dwakroć bolesnym, poniżającym! Nietylko odsuwał ją od osoby cesarza, nie tylko wypędzał, nie tylko godził w serce, lecz druzgotał jej godność, jej ambicje, bo żądał natychmiastowego udania się do Walewic, pod dach rozwiedzionego z nią męża!
Daremnie pani Walewska opierała się, daremnie pragnęła bodaj tego poniżenia uniknąć, współczuto jej, okazywano szczere zasmucenie, obiecywano napomknięcie o drażliwości narzucanego schroniska, ale równocześnie dowiedziono, że rozkaz nadewszystko spełnionym być musi!
I mimo cały wysiłek woli, protesty, pogróżki rozpaczliwe, pani Walewska znalazła się pod dachem męża w Walewicach!
Tu oddano jej dawne komnaty, otoczono na razie opieką nieznanych jej dozorczyń i przekonywano, że, choć cesarz mocno czuje się dotknięty, jednakże dba niezmiernie o zdrowie szambelanowej i troszczyć się o nią nie przestaje...
Pani Walewska była tak oszołomioną, tak złamaną, tak strwożoną i tak rozczarowaną, że wpadła w apatję i w odrętwienie.
Upłynęły miesiące. Pani Walewska nawet nie próbowała zastanawiać się nad swojem położeniem, nad przyszłością, nad jutrem. Myśl gnębiąca, zajadle taż sama szarpała jej mózg, darła serce, łomotała w każdym pulsie. A myślą tą była prawda, że dała się porwać szałowi, że nie posiadała mocy ostania się podszeptom, że najświętszą złamała przysięgę, że hańbą okryła męża i że pod dachem tego męża ma przytułek i ten jeden tylko w chwili, gdy tam odepchnięto ją brutalnie, spotwarzono, odrzucono.
Upłynęły miesiące, przerażająco długie, jednostajne, głuche, jak ból szambelanowej, nie umiejący znaleźć ukojenia.
Pani Walewska na krok nie ruszała się z komnat swoich, ani próbowała słuchać wywodów księżny Jabłonowskiej, która niebawem pospieszyła do Walewic, ani zważała na szepty swej francuskiej ochmistrzyni, zwiastujące, że znów sam marszałek Davoust dopytywał się przez umyślnego kurjera o zdrowie szambelanowej, a zręcznie napomykające, że wiadomość ta nietylko marszałkowi jest potrzebną. Co ją obchodziły te uprzejmości, co dowody pamięci, gdy oto, o piętro niżej, tuż w pałacu, mieszkał starzec schorowany, złamany może jej lekkomyślnością, pogardzający wiarołomną ex-żoną, szydzący, że ten jej wielki bohater, ten pan królestw, potężny, wspaniały, nawet nie dał jej kęsa chleba, dachu nad głową, pod którym mogłaby bez laski męża rozwiedzionego dolę ukryć smutną.
Tak zeszły miesiące. Aż z tego odrętwienia, z tego półzamarcia zbudził panią Walewskę, krzyk dziecięcia, głos syna, co, zeszedłszy na świat wraz z majem, nowem ciepłem, nowem życiem serce pani Walewskiej napełnił. I szambelanowa całą swą duszę stopiła w przywiązaniu do dziecka, o nie się jeno troszczyła, niem cieszyła, jemu radowała.
Prawda, że i trosk nowych przybyło szambelanowej i gorzkich westchnień i obaw, ale tę, choć dręczyły, nie łamały już, nawet dodawały sił, ochoty, tężyzny do walki, do przezwyciężenia przeszkód, zapór, zawor.
Pani Walewska szybko do zdrowia powróciła i ze wzrastającą uwagą baczyła na swoje położenie. Napozór nie uległo ono najmniejszej zmianie, bo po dawnemu żyła w zupełnem odosobnieniu, atoli otaczająca ją gromada sług wraz ochmistrzynią z dnia na dzień pokorniała.
Szambelanowa umiała użyć rosnącej swej przewagi na dowiedzenie się pewnych szczegółów ją obchodzących, lecz te były ubogie bardzo, ile że służba w czyjemś ręku była tylko biernem i ślepem narzędziem.
Francuska ochmistrzyni tyle umiała powiedzieć tylko, że marszałek teraz co dzień nasyła ordynansów, a w dniu przyjścia na świat syna pani Walewskiej pięciu kurjerów ruszyło w świat z wiadomościami, dalej, że marszałek zapowiedział jej możliwą raptowną zmianę, której ona, ochmistrzyni, nie pragnie, bo się całem sercem przywiązała do szambelanowej. Z drugiej strony, służba polska, a mianowicie Domagalski równie skąpe miał nowiny, zapewniając, że pan Anastazy ledwie raz na dzień popołudniu opuszcza swą sypialnię, że Baptysta nawet sprawami majątkowemi rządzi i że ten ostatni tylko lubi się ciekawie dopytywać, co się dzieje na górze u pani szambelanowej.
Wszystkie te wiadomości razem wzięte niewiele panią Walewskę wzruszyły, jeszcze mniej zaś dowiedzieć się mogła, gdy zaczęła rozpytywać się o to, co się w Warszawie dzieje. Gazetka do Walewic nie dochodziła od czasu powrotu szambelana do Warszawy w r. 1807, z sąsiadów nikt zgoła nie bywał, zrażony snać zawsze zapartą bramą i odpowiedzią służby, że jaśnie oświecony pan jest cierpiący i nikogo nie przyjmuje, jedynymi więc zwiastunami nowin byli żydkowie z Bielaw i Soboty, a powagą zgoła, prostującą niedokładności, szafarz, który miał syna woźnym w prefekturze łowickiej.
Wszystkie te źródła dawały się jednak unosić rozmaitym pogłoskom, a więc wchłaniały nadewszystko legendowo-fantastyczne słuchy.
Opowiadano tedy szambelanowej o uroczystościach warszawskich, o pobycie króla, o tem, że cesarz austrjacki musiał Napoleonowi rodzoną córkę za żonę dać i że ten ma teraz dwie żony, że papież siedzi w więzieniu, że Bonaparte chce sam w Rzymie osiąść i całym Kościołem rządzić, że wojska powróciły do kraju, że książę Józef żeni się z jedną szlachcianką, co służyła jako prosty żołnierz w gidach, że marszałek Małachowski umarł i umierając przeklinał tak strasznie Napoleona, że Wybicki na kolanach błagał marszałka, aby choć połowę klątw cofnął, marszałek się zaciął i tak skończył; — że starościanka Ossolińska wyszła za imć pana Józefa Krasińskiego, że imć pan Jakób Sokołowski z pod Chełma, trawiony nieszczęśliwym afektem dla imć panny Święcickiej, topił się w rzecze, ale go uratowano, że jeden chłop z pod Warszawy, Karaś, dostał krzyż od samego króla Saskiego, że nowy podatek naznaczono na szkoły parafjalne, że teraz już prawo nowe, napoleońskie jest wszędzie i takie prawo, że nawet panu mogą się dostać grzywny i więzienie, — że rekruta znów będą brali, bo choć sejm nie chciał, ale sam Davoust kazał, tedy musi być, bo z Davoustem niema żartów.
Te bezładne nowiny, upstrzone obficie rozmaitemi dodatkami, uwagami mieszkańców okolicznych, a plotkami, ogarniającemi całe sąsiedztwo, — nie mogły zadowolnić pani Walewskiej, nawykłej od lat kilku do stania przy wielkim ołtarzu i spoglądania na całą szachownicę dziejów i wypadków.
Skutek posłyszenia tych wieści, miast zaspokoić ciekawość pani Walewskiej, zaostrzał ją, podniecił. Po kilkakroć brała ją ochota napisać do Warszawy do księżnej Jabłonowskiej lub do pani de Vauban, lecz wstrzymywała się jeszcze, odwlekała.
Tak stały sprawy, w dniu, kiedy szambelanowa wyprawiła syna z piastunkami i służebną na pierwszą przechadzkę do parku. Dałaby wiele za to, żeby samej móc zapuścić się w cieniste aleje walewickiego ogrodu i znajome ścieżki przebiec a pełnią wiosny odetchnąć.
Ambicja, a wreszcie obawa spotkania kogoś z mężowskich sług, zniewoliła ją do pozostania w komnatach. Ulegając atoli temu dobrowolnemu przymusowi, pani Walewska postanowiła bodaj z poza żaluzyj spojrzeniem towarzyszyć synowi. Usadowiła się tedy przy oknie i spoglądała z miłością i ukontentowaniem, kędy na ręku piastunki bielił się czepeczek dziecięcia... Gdy naraz, wzrok jej dostrzegł wysuwającego się z pod cienia drzew pana Anastazego i zmierzającego wprost ku jej dziecku.
Szambelanowa na ten widok chciała krzyknąć, ostrzec, aby piastunka w inną zwróciła stronę, lecz było już za późno...
I oto widziała pani Walewska wychudzoną, drżącą postać swego exmęża, zawisłą na ramionach służących i widziała twarz gipsową, wykrzywioną i widziała jak szambelan podchodził do dziecka jej, jak się kłaniał uniżenie, słyszała nawet echo przytłumione jego głosu.
W pierwszej chwili pani Walewska była przekonaną, że pan Anastazy zgotował jej dziecku jakieś szyderstwo, że nie mogąc matki dosięgnąć, mścił się na niemowlęciu, obelgami je obrzucał, starczemu uniesieniu dał folgę. Ale uważniej przyjrzawszy się zgiętej pokornie postaci szambelana, uroczystym ruchom jego, odświętnej odzieży, pani Walewska uczuła bezwiedną wdzięczność dla męża. Znała go zbyt dobrze, aby nawet z takiego oddalenia nie spostrzec, że w dziwnem zachowaniu się jego nie było złości, nie było uniesienia.
Piastunka ze służebną, rozproszyły wątpliwość pani Walewskiej.
Szambelanowej łzy stanęły w oczach. Zapomniała o wszystkiem, co mniemała w swem życiu być winą pana Anastazego, darowała mu, że ją nieświadomą skuł ze swem gasnącem życiem, jeno własna jej wina zdała się pani Walewskiej większą, jeno pokora ją przeniknęła i ciągnęła a wlokła, aby do komnat męża zejść i podziękować mu, głowę schylić.
A myśląc tak, szambelanowa ani ważyła się przypuścić, aby, po za tym aktem obowiązku, życie jej pod dachem męża mogło dawnym potoczyć się torem, aby znów miał się zadzierżgnąć rozerwany węzeł.
Nigdy. Małżeństwo rozdzielone, unieważnione, mosty spalone, bodaj na największe się wystawić koleje, a odejść stąd, usunąć się, nic stąd nie wziąć.
Gdy po spotkaniu w parku, pani Walewska, cisnąc syna do piersi, znów odżyłym, poruszonym oddawała się wspomnieniom, ochmistrzyni z rozradowaną twarzą zameldowała jej nagle przyjazd pani de Vauban.
Szambelanowa z początku wierzyć nie chciała, lecz na powtórne, uroczyste zapewnienie ochmistrzyni, wybiegła do sąsiedniego buduaru i tu padła w objęcia hrabiny.
Pani de Vauban aż uniesiona była tym niekłamanym wybuchem serdeczności ze strony pani Walewskiej, nie rozumiejąc, że ta ostatnia witała w niej tylko istotę, która nareszcie może zdoła domysły jej rozproszyć, a kto wie, czy nie dopomóc do wydobycia się z nieznośnego położenia.
Po hałaśliwych powitaniach ze strony pani de Vauban, a stygnących raptownie ze strony szambelanowej i po wyrzuceniu przez hrabinę kilkudziesięciu przesadzonych komplementów o wypięknieniu „drogiej Marji“, o cudownie miłem dziecku, o roztęsknieniu do najlepszej „przyjaciółki“, rozmowa potoczyła się spokojniej, równiej. I nie była to właściwie rozmowa, ale obszerny monolog hrabiny, podniecany czasem lakonicznemi pytaniami szambelanowej.
Pani de Vauban mówiła długo i dosyć obrazowo, łagodnym uśmiechem odpowiadając na oznaki zdziwienia swej słuchaczki. I dowiedziała się pani Walewska o pokoju zawartym z Austrją, o przyłączeniu części Galicji do Księstwa Warszawskiego, o prawdopodobnem rozejściu się Anetki Tyszkiewiczówny z mężem, o ułożonym marjażu Wiktora Ossolińskiego z Zosią Chodkiewiczówną, córką kasztelana, a siostrzenicą księżnej Jabłonowskiej, o wyjeździe państwa Tomaszów Łubieńskich do Paryża, o pobycie papieża w Savonnie, o mianowaniu czterech gubernatorów wojennych w Księstwie, o Czartoryskich, które zjechały do Warszawy, o Czosnowskiej, ślącej tysiące całusów pani Walewskiej, o Davouście i jego ciągłych jeszcze zatargach z księciem Józefem i o panu Bignon, bardzo miłym dyplomacie francuskim.
Wszystkie te nowiny pani de Vauban stroiła w misterne uwagi, obficie podlane ironją, a niekiedy złośliwością.
Pani Walewska słuchała cierpliwie, czekając, rychło hrabina dotknie ciekawszego dla niej przedmiotu, gdy jednak ta rozpraszała się dalej w nic nie obchodzących szambelanową szczegółach, przerwała raptownie.
— A gdzież bawi cesarz!?
— Cesarz! W Paryżu, drogie dziecko! Od dawna! Umęczony jest podobno! Aż mi go żal serdecznie! Co on miał przejść z tym marjażem! Józefina mu sceny wyprawiała! I jej mi żal! Lecz trzeba mieć wyrozumienie, chyba ja mam prawo o tem mówić... — ale tyś pobladła, kochanie!
— Sądziłam, że to tylko pogłoski!
— Musiał! Powiadam ci, musiał! Polityczny marjaż! Idzie o dynastję, o potomstwo! Zniewolili go!
Pani Walewska oczy spuściła i zapatrzyła się w jakiś deseń kobierca.
— Powiadam ci! Sama wiesz, że moje stanowisko w świecie, tradycja świetności mego rodu skłania mnie ku Bourbonom, a mimo to, mam dla niego serdeczne współczucie, il est si brave! Austrjaczkę mu narzucili. Jest podobno nie bardzo! Józefina dostała wielkie beneficje, tytuł jej zostawili. Doprawdy nie pojmuję, bo przecież oddawna powinna była stracić iluzję... Nie każda ma moc! Lecz ty, najdroższa, nie masz powodu brać tego za złe...
Szambelanowa spojrzała na hrabinę suchemi, rozpalonemi oczyma i odrzekła głucho.
— To chyba jest dziś obojętnem!
— Mylisz się, twoje zdanie, twoje słowo, cenią zawsze jednakowo!
Pani Walewska roześmiała się gorzko.
— Chyba, hrabino, nie wiesz! Jestem przecież w niełasce! Sprzykrzyłam się, może pozwoliłam zwyciężyć innej...
Pani de Vauban zamknęła usta szambelanowej głośnym pocałunkiem.
— Dosyć — dosyć! Ani słowa więcej! Fatalność, tylko fatalność, a jeżeli chcesz, złość, zawiść, niegodziwość ludzka! Opętali go, oszukali, a przyznaj, mieli takie dowody, takie pozory winy w ręku...
— Żem konającego towarzysza z lat dziecinnych...
— Kawalera de Gorajskiego! Ze wzruszeniem przyjęłam wiadomość o jego śmierci! Lecz, cóż powiesz, ja, ja sama, twoja oddana przyjaciółka, znająca przecież twe nieskazitelne serce, mniemałam, że do Gorajskiego miałaś feblika, taki ciąg sobie!... A był czas, że zdawało mi się, że kochasz!...
— I kochałam go, jak brata.
— Tu cię poznaję w pięknym sentymencie! Lecz któryż mężczyzna mu uwierzy! Pomyśl tylko! Już od owego zajścia z Hercauem, — ma szpetną bliznę na twarzy, — miano Gorajskiego na oku... Podpatrzono was, widziano z oficerami konno, w nocy... Ach, przecież to, bądź co bądź, już jest dwór! A co on się nacierpiał, jak głęboko odczuł...
— I potępił, nie wysłuchawszy usprawiedliwienia...
— Upatruj w tem zręczność intrygi!
— Stało się! — rzekła oschle pani Walewska.
— Tak, lecz prawda dobyć się musiała! Nie sądź, drogie dziecko, że oddani tobie opuścili cię, że zapomnieli!... Trzeba było czasu na wyświetlenie... aż przyszedł!
— Nie rozumiem! — szepnęła pani Walewska, z trudnością opanowując drżenie rąk.
— Cesarz spodziewa się twego powrotu do Paryża!
Szambelanowa podniosła dumnie czoło.
— Nie wybieram się tam wcale.
Pani de Vauban zafrasowała się.
— Bo nie rozumiesz mnie, drogie dziecko, moje nagłe przybycie nie jest bez kozery! Poprostu, znając moją ku tobie przyjaźń i twoją dla mnie wzajemność, zobligowano mnie, zaklęto, zaprzysiężono... że... że wyrwę cię stąd; no... że do Paryża cię zawiozę, aby tam skruszony, tęskniący...
Szambelanowa porwała się z miejsca.
— Pani hrabino, trzeba więc, byś zgóry wyrzekła się tego zamiaru! Dałam się wywieźć z Schoenbrunnu i tu, na łaskę męża, na progi, których się wyparłam, rzucić, ale dziś niema takiej przemocy, któraby mnie tknęła wbrew mojej woli! Siłą się będę broniła!
Pani de Vauban zmieszała się i jęła ratować sytuację.
— Kochanie! Co za myśli! Czyżbym śmiała, ważyła się, podjęła!... Przyjechałam z serca, z najlepszego zamiaru, z przyjaźni!
— W takim razie, zaniechaj pani dalszych wywodów!
— Tylko jedno jeszcze słowo!
— Słucham!
— Jesteś matką jego syna! — szepnęła z naciskiem hrabina.
— Lecz mam prawo mieć i godność, i ambicję, rozporządzać sobą!
— Bezwątpienia — ale nie szczęściem dziecka, bo tu i on ma prawo głosu!... A zatem...
Pani Walewska zacisnęła kurczowo ręce.
— Kończ pani, kończ prędzej!...
— Tylko spokoju, tylko równowagi! O przyszłość idzie! Powiedzże sama, oceń! Jesteś rozwiedzioną, właściwie przestałaś nosić nazwisko męża. Daruj, że roztrząsam! Jakież nazwisko dasz synowi?! Maszże ty prawo odsunąć go od opieki ojca, masz prawo pozbawiać go uścisku ojcowskiego, pieczołowitości, maszże ty prawo nareszcie ojcu nie dozwolić dziecięcia, do którego wlecze go serce?!...
Szambelanowa ukryła twarzyczkę w dłoniach i milczała, pani de Vauban z całym zapałem broniła swego stanowiska.
— Tobie wolno mieć urazę, wolno ci stygnąć w afekcie, wolno powiedzieć, że nie kochasz, że rozczarowałaś się, żeś na ziemię spadła, wolno mu przebaczyć, czy darować winę, którą upatrujesz, ale nie wolno ci zaprzeć węzła skuwającego was. A węzłem tym jest syn, przyszłość tego syna, jego los! Nie zapieram, cesarz roi, że mu sentyment wrócisz, że mu wybaczysz wybuch zazdrości, że wnikniesz w jego własne cierpienia, które go szarpały, ale to rzecz twego pojęcia, twego przekonania, nadewszystko przecież trwoży się o syna, jemuby pragnął przyszłość stworzyć, od złych kolei go osłonić! Tak mi rzecz przedłożono! Droga moja, nie łudziłam się, abyś pierwszemu wezwaniu uległa, abyś tak łatwo przebaczyła, darowała... ale syn, syn!...
Pani Walewska odsłoniła twarz, powiodła wokół rozgorączkowanym wzrokiem i wyszła do sypialni. Tam padła na kolana u kołyski dziecka i łzami się zalała.
Pani de Vauban, podejrzawszy dyskretnie szambelanowę, uśmiechnęła się z zadowoleniem i, zamieniwszy kilka słów z ochmistrzynią, a nadewszystko zaleciwszy jej, aby panią Walewskę w zupełnym pozostawiła spokoju, kazała się zameldować do pana Anastazego.
W tydzień po wizycie hrabiny w Walewicach przed pałac zatoczył się tabor podróżny, rozpoczynający się wielką błękitną landarą, oprzężoną w szóstkę tęgich gniadoszów, a kończący na płótnem krytych brykach i wasągach.
Około taboru wszczął się niebawem ruch gorączkowy, zgiełkliwy. Służba wynosiła i ładowała kufry i skrzynie, puzderka i sepeciki, tobołki i kosze nawet przysadziste baryłki i faski.
Komnaty pałacu na pierwszem piętrze wrzały ruchem niebywałym, pogwarem pomieszanych głosów, bieganiną hajduków i służebnych, donośnem fukaniem Domagalskiego. Na dole pałacu zaś śmiertelna panowała głusza, a nawet pokojowców pana Anastazego, lubiących wylegać się na ławach w dolnej antykamerze, widać nie było.
Tymczasem i w tej milczącej części rezydencji rodowej Walewskich żywy brano udział w trosce o tabor, jeno w odmienny sposób.
Sam pan Anastazy od rana samego, wystrojony, a opięty w tabaczkową bekieszę, z gwiazdą orderową i krzyżem na piersiach siedział w oknie i z poza firanki pilnie przyglądał się temu, co się przed pałacem dzieje, a od czasu do czasu dzielił się wrażeniami z Baptystą, a nawet rozkazami go zasypywał.
— Błażej niech tylko uważa na konie!
— Stary woźnica!
— I cóż z tego — wywrócić może! Czy aby wziął od wypadku co z porządków!? Taki świat drogi to i koło gotowe zlecieć!...
— Wziął niezawodnie! — bąknął na odczepnego kamerdyner.
— To dobrze! Hę! Dwie faski bigosu! Chyba niepodobna! Baptysto, poślij hajduka, niech... niby od siebie powie, żeby wzięli trzecią!...
— Zaraz powiem!
— Z dziesięć dni będą jechali, a może całe dwa tygodnie!... A przedewszystkiem, apteczka!? Hę! — co?!
— Jest — jest, widziałem!
— Czy aby!? Zapomnieć łatwo! Zdałaby się jeszcze jedna bryczka! A Kłos jedzie!?
— Jedzie!
— Hm! Jak to ładują lada jako! Powiedz im tam, albo hajduk niech szafarzowi powie, niby od siebie!
— Szafarz tam będzie hajduka słuchał, ofuknie go i koniec!
— Co to ofuknie! Przepędzę! Obatożyć każę!
— Przecież jeżeli szafarz nie będzie wiedział, kto rozkazuje... chyba mu rzec wyraźnie!
— Nie można, nie trzeba! Ale radź, Baptysto, patrz, lada jako ładują!
Na takich żalach, skargach, wezwaniach pomocy kamerdynera, to przekomarzaniach się z nim upłynął czas szybko panu Anastazemu tak, że nawet się nie spostrzegł, jak bryki i wasągi wypełniły się po brzegi, jak już nie tylko skrzynie i tobołki się usadowiły, lecz nawet i ludzie.
Szambelan był zajęty i tak bardzo roztargniony, że nawet nie poczuł, że go ktoś w rękaw bekieszy cmoknął, a za nogi uścisnął dopiero, gdyż tuż nad uchem posłyszał głos Domagalskiego — odwrócił głowę od szyby.
— Co to?! Kto?!
— Pokłonić się przyszedłem jaśnie oświeconemu panu...
— Hę — hę!?
— Ruszamy! Jedziemy!
— Już jedziecie! Jakto?! Przecież jeszcze... nikogo nie ma! — zaoponował niepewnie szambelan.
— Schodzą właśnie!
— Schodzą! — powtórzył chropowatym głosem szambelan. — Hm! To ty także! A kurjer cesarski?!
— Pojedzie na koźle ze mną i z Błażejem!
— I z Błażejem — powtórzył znów pan Anastazy, kłapiąc bezwładnie dolną szczęką. — A ta Andrzejowa! Poczekaj!... Chodź tu! Podprowadź mnie! Masz tu tę kieskę — daj Andrzejowej, powiedz, że... że to niby od ciebie!...
— Gdzieby powierzyła, jaśnie...
— Nic! Czekaj! Tu masz skrzyneczkę! Pilnuj, jak oka w głowie... jakby w drodze wam zabrakło czego... jakich kolij, czy djademów, czy ten... Rozumiesz! To w tej skrzyneczce są!
Domagalskiemu oczy zawilgły.
Szambelan trzymał tymczasem za klapę kurtkę starego strzelca i mówił dalej.
— Teraz niema co! Dopiero gdyby trzeba było! I ty niby od siebie... Kolję. Czekaj!... Tu masz dla siebie i ten... jedź z Bogiem!
— Rodzicu jaśnie oświecony! — stęknął Domagalski, do nóg się chyląc panu Anastazemu.
— Nic... i właśnie! Z Bogiem!
Domagalski schował kieski za pazuchę, dźwignął ciężką szkatułę, pokłonił się i wyszedł.
Szambelan znów do okna podreptał lecz ledwie po taborze się rozejrzał, drgnął i zawołał z jakąś desperacką pasją na Baptystę.
— Laskę! Kapelusz! Podaj mi ramię! Żywo!!
Pani Walewska w landarze ostatnie rzucała spojrzenia na pałac walewicki. Tuż, obok, ochmistrzyni trzymała syna.
Andrzejowa ładowała się jeszcze na przednie siedzenie, a pokrzykiwała smutnie do kumy, która jej własne piastowała dziecko.
Ochmistrzyni francuska łamaną polszczyzną cieszyła rozżaloną kobietę.
— Nie plakaj — chłopak zdróf, będziesz frucić!
— O! Kiej człowiekowi ciężko!! — skarżyła się Andrzejowa.
Szambelanowa ledwie rozumiała te utyskiwania, ciężar jakiś tłoczył jej piersi. Przeżyła w tym pałacu tyle chwil ponurych, tyle dni smutnych, a tak długich! I odjeżdża może na gorsze! I odjeżdża, nie powiedziawszy słowa do człowieka, pod dachem którego znalazła schronienie, którego żoną była, a któremu ostatnie godziny życia zatruła!... Stało się; nieśmiałość, niepewność, czy jej nie zelżą, odebrała jej odwagę! Chciała, zwlekała i tak zeszło!... I odjeżdża, a wyrzut, a świadomość złego rozstania się, a raczej odjechania obojętnego, lekceważącego nawet widmo śmierci, unoszące się nad tym starcem, za każdą piędzią ziemi ujechanej będzie za nią ścigać, prześladować... Stało się!
Pani Walewska odetchnęła głęboko, zmogła się i wychyliła z landary, aby marudzącego jeszcze Domagalskiego napomnieć do odjazdu, gdy, tuż przy drzwiczkach, ukazała się jej pomarszczona twarz pana Anastazego.
Szambelanowa na widok męża pobladła i rzuciła się w tył karety.
Pan Anastazy, nie zwracając uwagi na zalęknienie pani Walewskiej, wyciągnął rękę ku twarzyczce dziecka i chwiał nią, i kłapał bezzębną szczęką, i szeptał jakieś słowa.
— W imię Ojca i Syna! — bąknął głośniej pan Anastazy i urwał.
Szambelanowej dech zamarł, oczy ku mężowi zwróciła, rękę wyciągnęła.
Pan Anastazy trząsł się, kłapał szczęką i stał skulony, zgięty, zaparty oburącz na lasce.
— Panie... panie! — wyjąkała z wysiłkiem pani Walewska.
Pan Anastazy odwrócił się ku żonie, spojrzał na nią wyblakłym, smutnym wzrokiem, ujął jej rękę i do ust przycisnął.
— Nie — jam nie warta!
— To ten! — bełkotał szambelan. — Już tak... a gdyby... to mi tego... cesarzowiczowską mość przywieź! Już mi przywieź!... W imię Ojca i Syna!...
Pani Walewska chciała odpowiedzieć, lecz zabrakło jej słów, zabrakło sił, zabrakło myśli, zabrakło krwi w mózgu. Widziała białą perukę męża, chylącą się przed nią, rozumiała co do niej mówił, słyszała chrobot, dobywający mu się z gardła, i patrzyła, jak wielka łza zerwała mu się z obrzękłej powieki i na jej rękę padała, a ledwie spazmatycznym uściskiem dłoni zdołała stwierdzić, że czuje, że w każdej sekundzie dwakroć własne życie przeżywa, że całą duszą się korzy, że w tej chwili klęczy.


VIII.

Gdy w dniu dwudziestym marca 1811-go roku rozległ się pierwszy strzał armatni pod Domem Inwalidów w Paryżu, stolica Francji zatrzęsła się w posadach, stłumiła rozgwar, zaparła oddech i jęła dalsze salwy liczyć...
Ustał ruch uliczny, pomruk wielkomiejski zcichł raptownie, zamarły na ustach ludu paryskiego i piosenki i żarty i skargi i polityczne wywody i gawędy. Rzemieślnicy w fabrykach i warsztatach ani jednem uderzeniem młota, ani jednym zgrzytem pilnika, ani jednem warknięciem tokarni nie śmieli przerwać pełni echa gromkiego huku, bijącego ponad korytem Sekwany. Kupcy ucinali zgiełkliwe targi, nauczyciel na odgłos pierwszego strzału milkł, nie kończąc zdania i razem z rozszemraną przed chwilą gromadką młodzieży poglądał niespokojnie ku dygoczącym szybom okiennym; ślęczący nad papierami kancelista zatrzymywał bezwiednie skrzypiące pióro. Mężczyźni i kobiety, starcy i dzieci, panowie i słudzy, szlachta i mieszczanie, oficerowie i żołnierze, republikanie i rojaliści, zapaleni stronnicy Bourbonów i wierni potędze Napoleona, w dostatkach opływający potentaci i bezdomni nędzarze, kto żyw, słuch wytężał i liczył wycia armatnie.
Skupienie, wzruszenie było tak wielkie, tak powszechne, jakby Paryż ówczesny nie był stolicą Marsa, jakby nie w nim poczynały się od kilkunastu lat bojowe pobudki, jakby nie on rozkazywał żołnierzom burzącym i budującym trony, rwącym królestwa, szarpiącym granice państw, wyrokującym o losie ludów, jakby baterje pod Domem Inwalidów odzywały się po raz pierwszy, jakby gromem nie zwykły witać każdej wygranej bitwy, każdej uroczystości, każdego wjazdu cesarza, każdej rocznicy, związanej z imieniem Bonapartego, jakby salwa armatnia była Paryżowi nowiną!
...Raz... dwa... trzy... cztery! — liczył Paryż tchem jednym, liczył z dreszczem niepewności, z zalęknieniem, bo liczba strzałów miała mu być wyrokiem, rozstrzygnięciem zapytania o jutrze, miała mu dać moc albo niemoc, jedność lub rozprzężenie, pewność spokojnej przyszłości lub niepokój nowych przewrotów...
...Dziesięć, jedenaście, dwanaście! — mówiły równocześnie i pałace przedmieścia St. Germain i ubogie kamieniczki na Popincourt i Mantmartre, i dworki pod Polami Elizejskiemi, i ubogie domki pod Buttes Chaumonts.
Zapowiedź o wyczekiwaniu na rozwiązanie cesarzowej Marji Ludwiki, ogłoszona zawczasu Paryżowi, była krótka, lakoniczna. Jeżeli nowonarodzone dziecię będzie płci męskiej, armaty dadzą nie dwadzieścia jeden strzałów, ale sto jeden.
— Szesnaście, siedemnaście, ośmnaście! — rachował Paryż coraz ciszej, coraz trwożliwiej.
Na wschodzie Europy zczezła wszelka chęć oporu francuskiemu orężowi. Hiszpanja lada godzina broń złożyć musi. Anglja zrujnowana blokadą celną, już czeka okazji, aby podać rękę do zgody, a upokorzyć się i pokój pełen triumfu zabłyśnie Francji. Lecz aby ten spodziewany pokój był trwałym, aby pozwolił zażyć łupów wojennych, aby potęgę rozlanego szeroko cesarstwa utrzymał, brakło Francji dziedzica, brakło tego, coby losu państwa nie czynił zawisłym od jednej kuli zabłąkanej, od jednego złomu granatu, od jednego zamachu zbrodniczej ręki, brakło Francji wiary w trwałość postanowień cesarskich, brakło odpowiedzi, co będzie, gdy Napoleona nie stanie.
— Dwadzieścia!... dwadzieścia jeden!!! — szepnęła stolica bonapartowa i stężała w dreszczu ostatniej niepewności...
Nastąpiła krótka chwila śmiertelnej głuszy, która na godziny nie jednemu się rozpostarła, która targnęła niejednem serce, rozpłomieniła nadzieje w duszy ukrytego rewolucjonisty, czekającego na hasło do nowego zamętu, a mrokiem przejęła myśli urosłego pod orłami napoleońskimi męża, — która w jednych gasiła wesele, w drugich nieciła —, która nieufnym odebrać zdążyła nadzieje, a w zadufanych podnieciła dobre przeczucia, — która była dla stolicy i męką, i bólem, i uciechą, i pustotą, i zamyśleniem, i rozpamiętywaniem przeszłości i zapatrzeniem w przyszłość, i westchnieniem, i modlitwą i przekleństwem.
Naraz armata ryknęła dłużej, zajadlej...
— Dwadzieścia dwa! — huknęły tysiące i Paryż zadrżał, zakołysał się i uderzył pełną siłą swych rozszalałych pulsów.
Tłumy ludu wyległy na place i ulice, tłumy rosnące chęcią nasycenia się nowiną, rozpalone na lawę, szukające zlania się w jednym okrzyku, w jednym tętnie, w jednej pieśni.
Armaty ponad Sekwaną wybijały dalej wiwaty, lecz Paryż już ich dalej nie potrzebował ani liczyć, ani słuchać, dwudziesty drugi powiedział mu wszystko.
Tłumy rosły na placach i ulicach, zbijały się w ciemne, nieprzejrzane zwały, aż wreszcie falami swojemi bić zaczęły zewsząd do Tuileries, a zawołaniami gorącemi witać przyszłego pana, władcę, króla królów, cesarza.
Z najodleglejszych krańców Paryża, kto mógł tylko ten dążył do Tuileries’ów. A dążył nie dla tego, żeby marzył o otarciu się bodaj o mury przyległego Louvru, lub dostanie się na plac Karuzelu, a choćby przeciągnięciu przez ulicę Rivoli lub plac Zgody, lecz wprost dla tego bezwiednego ciążenia, bezwiednego ruchu, który każdą kroplę krwi wlecze do serca...
W dniu takim jakże było bodaj okiem nie rzucić na gromadę pałacowych murów, jakże było oprzeć się chęci obaczenia bodaj grenadjera gwardji, walczącego zajadle z naporem fali ludzkiej, jakże nie usłyszeć własnego głosu!?
Gdy ulice, przylegające do pałacu Tuileries, wypełniały się mrowiem głów, a huczały rozradowanymi okrzykami, inne arterje stolicy milkły potulnie, pustoszały. Do takich, może w tej chwili najbardziej wyludnionych, a cichych, należała ulica de la Victoire, z natury swego oddalenia od środka stolicy milcząca. Atoli i tu pierwsze strzały wiwatowe wszczęły niejakie ożywienie, a zwłaszcza w małym ale wykwintnym pałacyku, oznaczonym numerem czterdziestym ósmym.
Bezpośrednią przyczyną tego ruchu była niemłoda dama, która w chwili odezwania się armat pod Inwalidami wysiadała przed pałacykiem z pojazdu. Damę tę bowiem tak ten odzew armatni poruszył, iż mimo podeszłe lata, mimo, iż zdawała się nie móc kroku stąpić bez pomocy trzymającego ją pod ramię hajduka, szarpnęła się z całej siły i z okrzykiem: „strzelają“ wbiegła na schody pałacu, a stąd do przedpokoju, budząc zdumienie i swego hajduka i pałacowej służby.
W przedpokoju dama, nie zrzucając salopy, wpadła na starego, zgarbionego lokaja w cesarskiej barwie.
— Gdzie pani szambelanowa? — zagadnęła przybyła po polsku.
— Mam zameldować!?...
— Nie trzeba! Prowadź! Trzy... cztery!...
Stary strzepnął bezwładnie rękoma.
— Muszę zameldować! Księżna pani wie...
— Ależ ja muszę!... Strzelają!... Ośm!...
— Księżna pani raczy pozwolić do siebie!
— Mój Domagalski, cóż to za nowa moda!? Trzynaście, czternaście... aby mnie zapowiadać!
— Taki rozkaz, księżno pani! Zamelduję i dam znać!
Lokaj znikł w głębi bocznego korytarza, dama zaś z oznakami zniecierpliwienia wpadła do saloniku na prawo, nawołując pokojową i równocześnie licząc odgłosy wiwatów armatnich.
— Zuzanno! Zuzanno! Ośmnaście!...
— Jestem do usług!
— Ach! Gdzież się podziewasz!? Dwadzieścia! Pomóż mi zdjąć salopę! Boże! Dwadzieścia jeden! Prędzej! Dwadzieścia dwa!... Słabo mi! Ach! Sole!... Albo nie — mogłam się omylić!! Jeszcze!
Księżna osunęła się bezwiednie na kanapę. Pokojowa, nie zwracając uwagi na wzruszenie damy, składała i strzepywała obojętnie salopę.
Dama z wpół przymkniętemi oczyma wsłuchiwała się w dalekie, przytłumione echo strzałów i mówiła półszeptem do siebie, snać nie mogąc zapanować nad potrzebą wypowiedzenia szarpiących ją uczuć.
— Stało się! Przepadło wszystko! Złe przeczucia mnie nie zawiodły! Dotąd znosił ją, jako matkę swego syna!... Talleyrand ostrzegał! Nie umiała korzystać, nie umiała zdobyć sobie stanowiska! Jeżeli teraz, w stanowczej chwili nie podyktuje żądań.. Ale nie, ja na to nie mogę pozwolić!... Rodzina ma swoje prawa, ma swoje wymagania! Zuzanno! Zmaczaj mi chustkę wódką!... Jeszcze strzelają!?...
— Strzelają!...
— Był kto dzisiaj u pani szambelanowej?
— Nikt! Kwiaty przynieśli tylko!
— Kwiaty! — powtórzyła z wybuchem dama. — Zawrotu głowy można dostać z tych kwiatów!...
— Pani szambelanowa bardzo lubi...
— Dosyć! Nie wtrącaj się do nieswoich rzeczy! Lubi kwiaty! A... Księcia Frioulu nie było naturalnie?
— Nie było, proszę księżnej pani!
— No, ja myślę!... Ale dlaczego nie znoszą pudeł, które przywiozłam?
— Pewno wzięli do garderoby!
— Tylko proszę mi nie okazywać złego humoru!
— Czyżbym śmiała...
— Pan hrabia miał noc spokojną?
— Nie wiem, piastunka ani ochmistrzyni nie pokazała się jeszcze od rana na naszej stronie!...
— Ależ to czysta komedja! Mieszkać pod jednym dachem...
— Jaśnie oświecona pani oczekuje księżnej pani w adamaszkowym salonie! — rozległ się monotonny głos lokaja.
Księżna skrzywiła się ironicznie.
— Oczekuje! Mocno obligowana! — wycedziła podnosząc się ociężale z kanapy, lecz nagle, tknięta nową myślą, ruszyła pospiesznie na drugą stronę pałacu. W drodze przez korytarze i gościnne komnaty snać taż sama myśl musiała spotęgować energję księżnej, bo przyspieszyła kroku tak, że nie weszła, lecz wbiegła prawie do salonu, w którym na krześle, pod oknem, siedziała pani Walewska z synem na ręku.
Marie! Droga moja, kochana, najlepsza! — zaczęła przybyła ze drżeniem w głosie. — Dobijam się do ciebie od godziny!... Od godziny! Bo w tej ciężkiej chwili chciałam być przy tobie! Daj, niech cię ucałuję!.. I tego biednego chłopczynę!... Och! Jaki on dzisiaj milutki! Śmieje się! Nieszczęśliwy, ani przeczuwa, ani wie!... Ale ty się nie poddawaj! Męstwa, odwagi, przytomności, drogie dziecko, i stanowczości! Żebyś tylko mi zawierzyła! Żebyś raz zawierzyła! Można się tego było spodziewać, trzeba było!... Nie imaginujesz sobie, jak odczuwam! Lecz jestem przy tobie — ja — ja!!
— Bardzo wdzięczna jestem! — ozwała się cicho szambelanowa, która przez cały ciąg patetycznej oracji, wygłoszonej przez księżnę, z natężonem skupieniem wpatrywała się w jasną główkę syna, — chociaż nie rozumiem współczucia. Oleś już zdrów prawie zupełnie.
Księżna podniosła w górę swe wyczernione brwi.
— Jakto, więc nie słyszałaś strzałów... Czy nie słyszysz ich jeszcze!?... O, w tej chwili! Sto jeden!...
— Owszem! Zauważyłam!
— Cesarz ma następcę tronu!
Pani Walewska pochyliła się mocniej nad dzieckiem.
— Niezawodnie.
— I ty przyjmujesz tę nowinę tak obojętnie?!...
Niedostrzegalne płomienie przebiegły przez delikatną twarzyczkę szambelanowej.
— Mylisz się, mościa księżno, wcale nie obojętnie! Cieszy mnie ona bardzo! Musi cieszyć!... Marzeniem cesarza było mieć prawego spadkobiercę!...
Księżna strzepnęła z desperacją rękoma.
C’est par exemple, quelque chose incompréhensible! Inexplicable, mystérieux!... Chyba nie ogarniasz sytuacji, jeżeli cię nawet nie ekscytuje bodaj los dziecka!
— Mego dziecka?!
— Pytasz jeszcze! Dotąd ono miało wpływ potężny, niezaprzeczony, niezwalczony, łączyło cię z cesarzem, wiązało go, zapewniało tobie stanowisko, dawało punkt oparcia, pozwalało się spodziewać najniemożliwszych świetności! Poprostu, moja droga, nawet Marja Ludwika musiała się z tobą liczyć! Nie upieraj się! Miałaś dowód na cesarzowej Józefinie, gdyby nie Oleś, czyby zabiegała tak o twoją przyjaźń... o twoje względy! Dziś zostałaś pokonaną! Cesarz nie zatęskni do Olesia, mając przy sobie następcę... Poniekąd Oleś może mu zawadzać, może być niepożądanym sąsiadem!... Tak, moja najdroższa, znajdujesz się w momencie, w którym trzeba czemprędzej postawić wszystkie żądania, o niczem nie zapomnieć, bo jutro już niczego żądać ci nie będzie wolno!
— Ja też ani dziś ani jutro niczego żądać nie będę!
Księżna Jabłonowska aż kiwnęła się na krześle z alternacji.
— Zastanów się! Marjo! Miej wzgląd na dziecko! Tobie nie wolno nie żądać, nie stawiać warunków...
— Jakich warunków?!
— No, ustąpienia, rozstania się, wycofania!
Pani Walewska podniosła swe wielkie oczy na księżnę.
— Tak — tak! przytwierdzała z przejęciem księżna. — Masz prawo! Masz obowiązek! Tobie należy się nadewszystko tytuł... Oleś został mianowany hrabią, lecz tego niedość! Dalej, powinnaś żądać Księstwa Łowickiego! Davoustowi mogą je odebrać i dać mu w zamian inne, ty obstawaj...
— Mościa księżno, zdaje się, że nie pierwszy raz daremnie się trudzisz...
— Ach, jeżeli tak, jeżeli nie ufasz mojej serdeczności, jeżeli los syna cię nie obchodzi...
— Pojmuję go inaczej!
— Jak ci się podoba! Na własne oczy patrzyłam na panią Grabowskę, a przecież ta miała się na co oglądać, Szydłowską była z domu, wojewodzianką płocką! Umywam ręce! Boleść mnie zdejmuje na ten nierozsądek, na niepamięć, że... że przecież ta... ta Kiernozia na was nie starczy! A zresztą jest imć pan Paweł, no jest jeszcze i pani Rychłowska, siostra, której, choć prawie na oczy nie oglądałaś, ale przy działach się przypomni! Sama nie wiem, jak mam przemówić, jaki argument ci przywieść, bo wiem... że moje serce... moje oddanie nic, nic zgoła u ciebie nie waży!
Księżna w tem miejscu przycisnęła chusteczkę do oczu.
— A... a to boli... bardzo boli!...
— Gdybyś, księżno, tej jednej nie poruszała struny, oszczędziłabyś przykrości i sobie i mnie!... Wspomnij że ustępuję ci tam, gdzie mogę! Wspomnij sprawy pana de Périgord... pana Flahaut...
— To faiblesse Anetki Potockiej!
— Lecz tyś o nią zabiegała! Przypomnij sobie Łubieńskich...
— Nie przypuszczałam, że będziesz mi wymawiała.
— Nie wymawiam, tylko chcę dowieść, że rada jestem słuchać cię, księżno, ale tylko nie wówczas, gdy idzie o mnie! Sama tu pragnę stanowić!... Lecz nie mówmy o tem!
— Nie mówmy!
— Wyjeżdżałaś na miasto!
— Byłam u Lerny! Dwadzieścia nowych toalet robi dla cesarzowej!
— Zapewne będą gustowne!?
— Bezwątpienia! — ucięła oschle księżna. — A ty nie wyjedziesz dzisiaj?
— Dokądbym ja mogła jechać?
— Zapewne, skoro sobie tak sama życie ułożyłaś! Co do mnie, idę zmienić toaletę!
— Wybierasz się z wizytami!
— Muszę przecież być w Tuileries i bodaj księżnie Montebello wyrazić życzenia!
— Więc w takim razie wieczorem...
— Jeżeli twoja służba raczy mnie wpuścić!
Szambelanowa uśmiechnęła się smutnie.
— Wiesz dobrze, że ten ceremonjał pochodzi nie odemnie! Duroc tego żądał dla niego... A zresztą, ja tak często potrzebuję być samą...
Księżna złożyła pocałunek na czole pani Walewskiej, cmoknęła zlekka twarzyczkę śpiącego Olesia i wyszła w milczeniu.
Szambelanowa pozostała na krześle nieruchoma, zamyślona, zapatrzona w szarzynę dnia marcowego. Naraz, kąty jej kształtnych usteczek drgnęły, pierś wezbrała jakąś cichą skargą, zaklętą w spazmatycznem westchnieniu, łzy ciche spłynęły na jasnowłosą główkę dziecka...
Do salonu weszła ochmistrzyni i jęła pośpiesznie rozpowiadać pani Walewskiej ostatnie nowiny, które już zdążyły na ulicę de la Victoire trafić.
Cesarzowa już wczoraj wieczorem zasłabła. Nakazano najściślejszą tajemnicę. Panowie Dubois i Corvisart na krok nie odstępowali cesarzowej.
Cesarz całą noc był przy chorej!... Rozwiązanie nastąpiło dopiero nad ranem.
Szambelanowa otrząsnęła się i głowę podniosła. Dziecko obudziło się.
Ochmistrzyni zadzwoniła na piastunkę, a gdy pani Walewska oddała syna karmicielce, ochmistrzyni dała upust swej gadatliwości.
— Dopiero nad ranem! Cały dwór był na nogach! Bataljon grenadjerów strzegł wszystkich wejść, nikogo nie wypuszczano. Pani Montesquiou została mianowaną ochmistrzynią dzieci Francji! Piękna pozycja, wychowywać następcę tronu! Nie każdy może mieć tyle szczęścia, co pani Montesquiou, choć takiej damie, czy to potrzebne?
— Skądże masz pani te wszystkie szczegóły? — przerwała niechętnie szambelanowa. — Wiesz, że nie lubię tych plotek ulicznych.
— Ależ to nie plotki. Cały Paryż mówi o tem! Niema tajemnicy! Zrana zawezwano przez kurjerów do Tuileries rodzinę cesarską, wszystkich urzędników dworu, marszałków, generałów-marszałków, ministrów, ambasadorów, no i wszystkich najbliższych cesarzowi...
— Wszystkich najbliższych! — powtórzyła machinalnie pani Walewska, a spostrzegłszy na sobie bystre spojrzenie ochmistrzyni, dodała nerwowo. — I cóż dalej, mów!
— Więc zawezwano! Tajemnica była tak ścisła, że nikt nie wiedział, poco go wzywają... Dopiero cesarz sam syna wyniósł! Mówią, że miał łzy w oczach!... Jutro gala, parada, uroczyste nabożeństwo, poczęstunek dla wojska i dla ludu! Pod Tuileries aż się kotłuje! Całe miasto pędzi życzyć najjaśniejszemu panu a wiwatować!
— Całe miasto! Aha! Dobrze, że pani przyszła! Proszę mi tu przynieść moją szkatułkę z gotowalni i przybory do pisania!
— Pójdzie kto z listem?
— Jak zwykle... Domagalski!
Ochmistrzyni mrugnęła domyślnie i wyszła spełnić rozkazy.
Pani Walewska zasiadła do pisania listu...
List był krótki.

„Raduję się twojem szczęściem. Mały Oleś śle buziaka swemu przyszłemu cesarzowi“.
Marja.

Po napisaniu tych słów, pani Walewska otworzyła szkatułkę i wyjęła z niej złoty sygnet, mający na wierzchu pięknie cyzelowaną głowę sfinksa, wewnątrz zaś obrączki, pod tąż samą głową, kawałek szkiełka, okrywającego zręcznie promień włosów... Obrączka nadto na wewnętrznej stronie nosiła napis: Quand tu cesseras de m’aimer, n’ublie pas que je l’aime.
Szambelanowa sygnet owinęła listem, zapieczętowała i kazała przywołać Domagalskiego.
— Do pałacu!? — zagadnął konfidencjonalnie stary sługa.
— Tak! Oddasz Constantowi do rąk!
— Rozumiem!
— Tylko nie wiem, czy się przedostaniesz?!
Stary spojrzał na swój ubiór dworski.
— Proszę paniusieczki, w tej zieleninie to chyba do lucypera samegoby pozwolili! Okrutnie mocna barwa, pod Tuilerami czasem wielkiego oficera odpędzą, a mnie ani kto tknie!
Domagalski chciał szerzej opowiedzieć, jakie to barwa jego daje mu przywileje, lecz, spojrzawszy na panią, umilkł raptownie i oddalił się na palcach.
Zmierzchało się. Pani Walewska w swym zacisznym buduarze wodziła machinalnie po klawiaturze szpinetu, dobywając zeń jakieś rzewne nuty, splątane ze sobą melodje, melancholijne akordy. Zdawało się, że w strunach martwego instrumentu szambelanowa szuka tonu, któryby odzewem był dla jej myśli, któryby je wypowiedział, któryby je wziął z niej.
Do buduaru panna służąca wniosła zapalony świecznik.
Pani Walewska odwróciła głowę, jakby obawiając się, aby twarz jej nie zdradziła uczuć, którym dała wodze w mrokach odchodzącego dnia.
— Już zapaliłaś? — upomniała z żalem szambelanowa.
— Właśnie, proszę pani szambelanowej! — ozwał się z poza ramion służebnej głos ochmistrzyni. — Dama jakaś prosi usilnie, aby pani raczyła ją przyjąć!
— Cóż to za dama?...
— Nie wiem! Pierwszy raz ją widzę...
— Przecież tyle razy mówiłam, że nie przyjmuję nikogo o tej porze... jeżeli jaka biedna... opatrz ją pani datkiem!...
— Już jej tłumaczyłam!... Dała mi tę kartkę i jakiś list, prosząc, aby tylko pani szambelanowej doręczyć...
Pani Walewska wzięła podany jej bilet wizytowy.
— Eleonora Augier! Nie znam! A, jeszcze list!
Szambelanowa rozerwała kopertę. W kopercie znajdowała się mała kartka ze słowami: „Byłbym niezmiernie obowiązany, gdyby pani raczyła nie odmówić swej pomocy oddawczyni, pani Eleonorze Augier, żonie mego dawnego towarzysza broni, kapitana Piotra Augier. Najpokorniej za śmiałość przepraszam. Filip hrabia Ornano, pułkownik dragonów“.
Pani Walewska zapłoniła się zlekka.
— Właśnie ktoś ze znajomych damę mi tę poleca! — rzekła siląc się na obojętność. — Nie wypada odmówić! Proś pani!...
— Czy i chłopca mam tu wprowadzić? Ta dama przybyła widocznie z synkiem!
— Zapewne, moja droga, skoro z nim przyszła...
Ochmistrzyni oddaliła się.
Po małej chwili do buduaru weszła młoda jeszcze kobieta, prowadząc za rękę maleńkiego chłopczyka.
Nieznajoma, na widok pani Walewskiej, skłoniła się z wdziękiem.
— Wszak pani Eleonora Augier?
— Tak jest! — szepnęła przybyła.
— Proszę, niech pani siada!
Pani Augier osunęła się lękliwie na najbliższe krzesło. Chłopiec onieśmielony równie, jak i jego matka, główkę wtulił w fałdy jej sukni.
Szambelanowa obrzuciła damę badawczym wzrokiem. Dama wydała się jej sympatyczną bardzo. Miała wysmukłą, zgrabną kibić, twarz nieskazitelnie białą, odcinającą się mocno od kruczych, jedwabistych włosów, ozdobioną nadto parą podłużnych, kosych nieco ócz, lecz rzucających wokół jakieś dobre spojrzenia.
— Co panią do mnie sprowadza? — zagadnęła pani Walewska.
— Pani szambelanowa musi być bardzo... bardzo dobrą... Kto jest taki piękny!... Jaka pani szambelanowa piękna, o mój Boże!
Pani Walewska chciała skrzywić się na ten niezgrabny argument, lecz głos pani Augier drżał taką szczerością, że szambelanowa powstrzymać się nie mogła od uśmiechu.
— Pozwolę sobie ponowić pytanie, ile że pragnęłabym zadość uczynić tak gorącemu poleceniu, z jakiem pani przybyłaś.
— Sama nie wiem! Nie odważyłabym się! Dopiero przed tygodniem nie mogłam się oprzeć i napisałam bilecik do Gérarda! Mówiono, że on robił portret pani szambelanowej... Gérard pozwolił go obejrzeć! Poszłam i zdumiałam się! Nie miałam pojęcia, że można być tak piękną! Tam poznałam odrazu, że musisz być niezmiernie dobrą...
— Pani zna artystę Gérarda...
— Znałam dawniej, lecz teraz, kiedy jestem tylko kapitanową Augier! O, Gérard to wielki malarz, ale, patrząc na panią, widzę, że jeszcze nie oddał...
— Dziękuję! — przerwała krótko pani Walewska. — Więc, co mogę uczynić dla pani... proszę, słucham!?
Pani Augier zmieszała się i, dopiero po przestanku, rzekła cicho.
— Pani szambelanowa nie słyszała nigdy o mnie?
— Nie, pani!
— Moje dawne nazwisko Reval... z pierwszego małżeństwa!... Z domu Dénuelle... de la Plaigne!
— Dénuelle? Dénuelle! Zdaje się, że słyszałam... choć nie przypominam sobie w jakich okolicznościach!
— Tak, to dawno! Właściwie nie dawno, ale trwało to krótko... bardzo krótko! Byłam na pensji u pani Campan...
Pani Walewska, która niezbyt uważnie słuchała tego wstępu, rozumiejąc, że musi się dowiedzieć jeszcze wielu podobnych, nic nie obchodzących ją szczegółów, spojrzała ku chłopcu, który już ośmielony, wychylił główkę z poza krzesła, i zdumiała się.
— Byłam na pensji u pani Campan! — powtórzyła pani Augier. — Rodzice byli dość na to zamożni...
— To pani synek? — zapytała raptownie szambelanowa, którą rysy twarzy dziecka uderzyły, przykuły całą jej uwagę.
— Mój, pani szambelanowo!... To właśnie Leonek...
— Leonek! Dziwne, dziwne podobieństwo! — rzekła wpół do siebie pani Walewska.
Pani Augier ożywiła się.
— Nieprawdaż, pani szambelanowo? I to nawet w ruchach! Zupełnie do niego podobny!
— Do kogo, pani mniema?
— No... do niego, pani szambelanowo! — wyjąkała z zalęknieniem pani Augier — do do... najjaśniejszego pana!...
Pani Walewska pobladła i zagadnęła cicho.
— Więc... ten chłopiec jest synem?
— Tak! — odparła szeptem pani Augier.
Szambelanowa wyprostowała się, oczy jej nabrały jakiegoś szklisto-lodowatego blasku, ręce zacisnęły się kurczowo.
Teraz pani Walewska zrozumiała, kim była ta dama ze śladami zwiędłej piękności na twarzy, to była owa Eleonora, która, niby zły duch, straszyła ją swem imieniem, którą jej grożono tyle razy, którą niedawno jeszcze usiłowano użyć za broń przeciw niej, którą wymieniano w każdej knutej przeciwko szambelanowej intrydze, wszak to o tem dziecku powiadano, że cesarz chce je adoptować i na następcę tronu przeznaczyć!...
Lodowaty wzrok pani Walewskiej wskroś przejął panią Augier.
— Byłam szalona! Nie powinnam była!... Pani daruje!... W mojem położeniu... chciałam się ratować! Do Tuileries niema sposobu! Zabronili dawno! Pisałam do pana Constanta... Zawsze był dla mnie bardzo dobry! Taki dzień! Tam się pewno zmieniło wszystko... bardzo zmieniło!... Pani wie! Pani wie! Myślałam, że na boczne schody mnie puszczą!... Znajomy lokaj powiedział mi, że są zamurowane! Ach, Boże, co ja mówię, pani szambelanowa lepiej wie ode mnie! Dola taka!...
Eleonora przyciągnęła wystraszonego tą sceną chłopczynę, do piersi go przytuliła i rozpłakała się.
— Biedne dziecko!... Biedne!...
Pani Walewska wspomniała na małego Olesia, ręce jej zadrżały, głowa pochyliła się, smutnie.
— Uspokój się pani! — rzekła z trudem szambelanowa. — Jeżeli co mogę uczynić...
— Panibyś chciała! Czy ja zasługuję! Teraz dopiero postrzegam moją lekkomyślność. Lecz dziś, pani szambelanowa rozumie, gdy dano dwudziesty drugi strzał, sama nie wiem, co się ze mną stało! Zdawało mi się, że przepaść roztwiera się!... że zapadam się! Trawiona gorączką, pobiegłam do Tuileries! Szłam na przebój przez zbity tłum, lecz mimo to uwięzłam w fali. Fala jednak była mi przyjazną, bo kiedy już traciłam nadzieję... poniosła mnie i rzuciła pod samą bramę pałacu! Postrzegłam tuż znajomego prefekta, zwróciłam się do niego z prośbą, aby mnie wpuścił, że chcę mówić z panem Constantem!... Prefekt mnie znał dobrze, kiedy jeszcze z Leonkiem przyjeżdżać musiałam, bo cesarz lubił na niego patrzeć przy śniadaniu!... Ale zmarszczył się tylko i wzruszył gniewnie ramionami, a gdym nalegała, wskazał mnie gwardziście... Odepchnięto mnie a tłum powitał żartami moją odprawę!... Ogarnęła mnie furja! Dopadłam okratowania pałacowego, pociągnęłam z sobą chłopca, uniosłam i chciałam wołać w głos, że to on, Leonek, jest pierworodnym synem!... Na szczęście, w pobliżu znalazła się znajoma kupcowa... Oderwała mnie na wpół przytomną od kraty i do domu odprowadziła. Inaczej może byłabym już w więzieniu Mazas... Gdym przyszła do siebie, wspomniałam na panią, ogarnęłam się... i przychodzę... Widzi pani tu, na rękach moich, te sine pręgi? to z pod Tuileries!!... Z pod tych samych Tuileries!!
Pani Augier pochyliła się, jakby gnąc się pod tłoczącym ją ciężarem.
Szambelanowę zgroza przejęła, zapomniała o całej swej odruchowej niechęci, którą miała dla imienia Eleonory, zapomniała o wszystkich złośliwych plotkach, które rozpowiadano o życiu dawnej panny Dénuelle de la Plaigne — a widziała w niej samą siebie. Każdy niedomówiony wyraz Eleonory odczuwała, przeżywała z nią cały ten okrutny poranek.
Duma, ambicja pani Walewskiej prysła, świadomość, że może jest tylko taką jutrzejszą Eleonorą, wstrząsnęła nią.
— I poco ja to mówię? — wyjąkała znów pani Augier z bolesnem westchnieniem.
Szambelanowa kiwnęła głową.
— Tak! Trzeba, żebym wiedziała! Bo mnie to bardzo obchodzi! Słucham!
— Cóż właściwie... to wszystko! — rzekła z prostotą Eleonora.
— A cobyś uczyniła pani, gdyby cię wpuszczono do pałacu?
— Ach! Boże mój... Zaklęłabym pana Constanta, żeby nas ratował, żeby przy odziewaniu cesarza wspomniał słówkiem!... Och! Żebym mogła mówić z panem Constantem!!...
— Więc doprawdy szło pani o widzenie kamerdynera? — ozwała się pani Walewska, której to pragnienie zobaczenia się z lokajem w ustach matki syna cesarskiego wydało się dziwnem.
— Naturalnie, pani szambelanowo! O, bo pan Constant wiele może! Więcej od pana Menevala! Dużo mu zawdzięczam!... Jemu bym powiedziała o nieszczęściu, on by mnie nie opuścił!...
— Tylko na niego liczyłaś pani?
— Ach, bo na kogóżby jeszcze?...
Szambelanowa uśmiechnęła się z goryczą.
— Może to i słusznie! Cha! Zatem o cóż idzie! Powiedz, proszę? O ile zdołam sama, przyrzekam ci udać się do Constanta!...
— Bo to sprawa o Piotra! Pani szambelanowa wie... jak to było z moim pierwszym mężem?... Nie!?... Ani, ani o mojem powtórnem małżeństwie?!... Będę więc musiała opowiedzieć!... A o pierwszych czasach po przyjściu na świat Leonka?!... Cóż, powiem, tylko ten maleńki mój, już tyle niepotrzebnych...
Pani Walewska zadzwoniła na służebnę i kazała jej wyprowadzić chłopca i zająć się nim. Chłopczynę wyprowadzono, mimo jego energicznych protestów.
— Ojciec mój był przemysłowcem. Wychowano mnie w dostatkach — gdym wyrosła nieco, oddano mnie pani Campan na pensję. Trudności były wielkie, lecz matka moja umiała je przezwyciężyć!... U pani Campan była podówczas królowa neapolilańska, siostra cesarza, Karolina. Miałam szczęście jej się podobać. Po skończenia pensji, wróciłam do domu. Interesa ojca szły gorzej, matka moja lubiła się bawić! Mnie przyzwyczajono do zbytku. Ruina groziła lada dzień. W domu bywał pan de Reval, młody szef szwadronu, który mnie ścigał swoimi względami... uchodził za bardzo bogatego. Zostałam jego żoną. W trzy miesiące po ślubie, nie miałam żadnych złudzeń... Pan de Reval był skończonym nicponiem. Kochałam go jednak! Sprawki jego wyszły na jaw, zdegradowano go — a wreszcie wykreślono z pułku — a w kilka tygodni uwięziono za kradzież! Ojciec umarł, zostałyśmy z matką w nędzy! Wówczas wspomniałam na królowę Karolinę. Napisałam list. Siostra cesarza zajęła się moim losem, ułatwiła rozwód, wreszcie mianowała swoją lektorką! Tak zobaczyłam cesarza...
— Kiedy to się stało...
— Dwudziestego szóstego stycznia 1806 roku, w dniu powrotu z pod Austerlitz do Paryża! Potem, trwało tak do kwietnia. Królowa Karolina, a wówczas jeszcze księżna Bergu, darzyła mnie względami, nawet wtedy, gdym nie mogła być lektorką! Leonek przyszedł na świat w grudniu! Byłam z niego dumną! Cesarz był w Warszawie, lecz tu pamiętano o mnie! Miałam pałacyk na tej samej ulicy...
— De la Victoire?!
— Tak jest! Cesarz wrócił — był rok 1807, najszczęśliwszy w mojem życiu...
— Rok tysiąc ośmset siódmy! — powtórzyła głucho szambelanowa, czując, że równocześnie gmach jej własnych, najserdeczniejszych wspomnień wali się w gruzy.
— Najszczęśliwszy! Zasypywano mnie podarkami, ubiegano się o względy. Leonkowi wróżono koronę, co dzień rano musiałam być w Tuileries, miałam wpływy. Talleyrand był u mnie stałym gościem, książę Otranto asystował... aż wybuchła wojna hiszpańska... Zaczęto mówić o pani, a potem o pani Gazzani! Chciałam być zazdrosną, spotkał mnie od Gazzani afront, a od pana Savary napomnienie. Łudziłam się jeszcze, tymczasem w Bajonnie cesarz zakochał się w pannie Guillebeau... Byłam opuszczoną, matka osierociła mnie także. Porucznik Piotr Augier oświadczył mi się. Lubiłam go bardzo, położenie moje dwuznaczne dokuczyło mi, wyszłam za mąż! Piotr był dla mnie najlepszym mężem. Leonka kochał. Dwór pamiętał o nas. Zwierzchnicy męża liczyli się kim był. Zwolna zapomniano o wszystkiem! Przed dwoma laty odwiedził mnie niespodzianie pan de Talleyrand i jakieś nowe projekty jął snuć co do mnie, a nawet zaproszenie mi wyrobił na dwór królowej Karoliny! Nie bardzo wierzyłam, ale usłuchałam namów. Męża bawiły z początku te zaszczyty, lecz wkońcu wpadł w szał zazdrości, zaczął mnie zasypywać wymówkami, wyrzucał co chwila moją przeszłość, aż nareszcie na krok mnie nie odstępował, rujnował się na coraz to nowe stroje, pragnął mnie takim zbytkiem otoczyć, żebym za cesarskimi salonami nie tęskniła!... Zapomniałam o nich oddawna! Lecz ta myśl dziwaczna nie odstępowała męża. Mieliśmy spory kapitalik, ten stopniał! Mąż zasiadł do gry. Grał szczęśliwie, mnie samą bawiły garście złota, które mi co dnia rzucał pod nogi... Naraz, karta się odwróciła... Chciał się odgrywać... wpadł w długi... Wyzbyliśmy się wszystkiego!... Jutro ma go sądzić sąd pułkowy za niewypłacenie długów honorowych, za... oszustwo w kartach... Jutro czeka nas oboje nędza! Hańba!... Wczoraj byłam u hrabiego Ornano! Służył w jednym pułku z Piotrem, lubił go bardzo!... Dał natychmiast, co mógł, na załatwienie najpilniejszych potrzeb, ale to rozprawy sądowej nie przetnie, nie powstrzyma! Radziłam go się, zwierzyłam, że do pani iść zamierzam! Dał mi tę kartkę!... Wczoraj mi dał, zanim jeszcze się stało! Boże, co ja wygaduję! Piotr nie może w tym samym pułku zostać, lecz gdyby można do Hiszpanji, na plac boju! I jabym pojechała za nim! Lecz ani się dostać do nikogo! Szukałam pani Bernard, pani szambelanowa ją pewnie zna, kwiaciarka, dekorująca buduar na bocznych schodach! Posyłałam! Wyjechała! A ona dużoby mogła, dużo!... Stało się to wczoraj, tak nagle, tak raptownie! Odebrano szpadę Piotrowi, odprowadzono na odwach... i jutro — jutro!... Winien jest, ale ma nieskazitelną służbę!...
Pani Augier odetchnęła ciężko.
— I nikt nie troszczy się nawet o los pani syna?!
— Ach, teraz, pani szambelanowo!?... Ba, z początku! A jeszcze jak umarł, w kilka miesięcy po urodzeniu się Leonka, syn królowej Hortensji, co go za następcę tronu miano, — to sama cesarzowa Józefina pamiętała! Najdłużej była przy Leonku pani Loir, mamka syna królowej Karoliny. Pani Loir miała poruczony sobie nadzór nad Leonkiem i zdawanie raportów do marszałka dworu! Bardzo dobra osoba, lecz kiedy jej powiedziano, że raporty są niepotrzebne i kiedy zobaczyła, iż się kończy wszystko, musiała pomyśleć o sobie! Dla niej nie było miejsca!!... Chociaż... ale ja panią szambelanowę nudzę?!
Pani Walewska podniosła się z wysiłkiem.
— To, co pani mi powiedziała, wystarczy! Wiem, o co rzecz idzie...
— Sąd jutro popołudniu!...
— Dobrze.
— A pana Constanta najlepiej zastać rano, ale już po dziesiątej...
Pani Walewska skinęła głową i wyszła pospiesznie z buduaru...
Eleonora spojrzała z niemem osłupieniem za odchodzącą, nie wiedząc, co znaczy nagłe oddalenie się szambelanowej. Dopiero, gdy służebna przyprowadziła jej syna i ujęła za świecznik, zrozumiała, że to tylko zimne, wyniosłe pożegnanie.
Pani Augier rozpłakała się.
Nie mało się zdziwił dnia następnego odźwierny, dyżurujący u podjazdu pod pawilonem Flory pałacu Tuileries gdy, po korowodzie dobrze mu znanych zaprzęgów dostojników cesarstwa, zobaczył ciemną, niepozorną karetę, zajeżdżającą z niemniejszym impetem, jak landara króla neapolitańskiego, lub lekki powozik księcia Eugenjusza. Zdziwienie atoli odźwiernego spotęgowało się jeszcze, gdy z karety, miast jakiegoś opiętego w nowy mundur a zalęknionego oficera, czy urzędnika wyższego, wyskoczyła wiotka postać damy w czarnej sukni i pewnym krokiem weszła na schody.
Odźwierny zafrasował się.
Dama miała twarz spowiniętą gęstym woalem, rozeznać jej było nie sposób. Odźwierny przypomniał sobie, że jednakże powinienby, według przepisu, zapytać się damy, do kogo się chce meldować, ale zanim na ten śmiały krok się zdecydował, kareta odjechała na postój w głąb podwórza, dama zaś minęła powyżej schodów stojącego halabardzistę i śmiało weszła do antykamery, a stąd do sali Gwardji.
Paziowie, siedzący na ławkach, na poruszenie szklanych drzwi, porwali się z miejsc, gotując się do przepisowego ukłonu, ale spostrzegłszy damę zakwefioną, spojrzeli po sobie, tracąc grunt dworskiego regulaminu.
Dama szła, nie zatrzymując się, naprzód, ku drzwiom następnym, lecz tych strzegł już komisarz pałacowy w bogatym uniformie z łańcuchem na szyi.
Komisarz jednakże, stojący wprost przeciwległych podjazdowym drzwi, miał czas ochłonąć, przyjrzeć się damie i umocnić się w pierwszem przekonaniu, że damę tę widzi po raz pierwszy.
Dama nadchodząc ku komisarzowi, skręciła nieznacznie, aby go ominąć, lecz ten zręcznie wysunął się i wejście zagrodził niskim ukłonem.
Dama odpowiedziała skinieniem.
Komisarz atoli trwał w ukłonie i czekał.
— Do służbowego szambelana! — objaśniła dama.
— Pierwsze drzwi na lewo, w prawej oficynie... tu pan szambelan służbowy nie przyjmuje!...
— Ależ, mój panie, ja mam audjencję!
— Czy wyznaczoną?!
— Audjencję mam!
Komisarz schylił się nisko przed damą.
— W takim razie wolno mi będzie kartę doręczyć panu szambelanowi!?
Dama niecierpliwym ruchem podała bilet wizytowy.
Komisarz rzucił nań okiem.
— Audjencji niema! Ale natychmiast zamelduję panu szambelanowi! Natychmiast!
Komisarz skinął na jednego z paziów, dał mu ciche polecenie, przepuścił go do sali następnej, a sam stanął znów przed drzwiami.
Dama cofnęła się nieznacznie, z trudnością panując nad nerwowemi ruchami.
Po małej pauzie, paź wrócił, szepnął coś komisarzowi i skłonił się damie.
— Pan szambelan służbowy jest na rozkazy! Pani raczy tędy... za mną!...
Komisarz otworzył na ściężaj drzwi przed damą.
Nieznajoma przestąpiła próg i, znalazłszy się w wielkiej sali, wypełnionej zwartym tłumem mundurów wojskowych, dworskich i państwowych, zawahała się. Paź atoli zaprosił ją ukłonem, aby skierowała się na lewo, ku oknu, i tam podał jej krzesło.
W sali panował ledwie cichy szmer, lecz tak mocno zajmujący obecnych, że nikt prawie nie zwrócił uwagi na damę.
Dopiero, kiedy z bocznego salonu wybiegł służbowy szambelan w czerwonym, aksamitnym kaftanie, białej kamizelce i takichże spodeńkach i pończochach, zebrani poruszyli się i chcieli mu drogę zagrodzić, a gdy ten, nie odpowiadając na sypiące się ku niemu zapytania, zmierzał wprost do damy, w ślad za nim poszły i ciekawe spojrzenia.
Szambelan powitał damę z pewnem zakłopotaniem i przejęciem się swymi obowiązkami.
— Pani raczy darować, że jej pozwoliłem czekać! Dopiero co się skończyło „wielkie wejście“... Lecz czyż się mogłem spodziewać! Czyż mogłem! Najmocniej przepraszam!
— Bynajmniej nie sprawiło mi to przykrości! Bardzo tu wygląda zajmująco!
— Och, pani szambelanowo, dla tego, kto niema tego wszystkiego na głowie! Uszy bolą! Ruszyć się nie mogę! Panie de Rémusat i panie de Rémusat! Oo... co to za lista! A u cesarza jest zaledwie Cambacérès. Chwili czasu — chwili czasu!!...
— Ja też go panu nie będę zabierała! Racz mnie pan pomieścić na swej liście, możliwie na brzegu i to wszystko!
— Jakto, pani szambelanowo? — zagadnął pan de Rémusat, mrugając powiekami, jakby chcąc pomóc w ten sposób odmawiającej mu posłuszeństwa domyślności.
— Mam sprawę, którą pragnęłabym przedstawić najjaśniejszemu panu...
— Aha! Sprawę... hm... tylko właściwie, proszę pani szambelanowej, na liście audjencjonalnej nazwiska nie znajduję...
— I cóż z tego? — odparła dumnie dama.
— Naturalnie nic zgoła! Tylko, regulamin, ceremonjał — najjaśniejszy pan przegląda rano spis osób, które mają wyznaczoną audjencję... a niekiedy na „wielkiem wyjściu“ jeszcze kogoś sam powołuje... do gabinetu... zresztą... nie wolno uchybiać! Oho! Inaczej odpowiada służbowy szambelan!
Dama poprawiła niecierpliwie woal. Pan de Rémusat uśmiechnął się głupkowato i dokończył.
— Słowem, odpowiedzialność! Cesarz jest w dobrym humorze, tem większa obawą, żeby go nie zepsuć!
— Jednak, panie de Rémusat! — napomniała cierpko dama. — Snać nielada sprawę mam, jeżeli aż tu przybywam i sądzę, że nie będziesz miał trudności wspomnieć o mnie najjaśniejszemu panu!...
Szambelan służbowy zmieszał się.
— Uniżony sługa! Bezwątpienia, dość będzie wymienić nazwisko „Walewska“... Proszę za złe nie poczytać, ale obowiązek nakazywał mi trzymać się ceremonjału!... Bardzo go zaostrzyliśmy od czasu małżeństwa, bardzo! Ale, skoro pani szambelanowa każe, ustępujemy natychmiast! Tak natychmiast... przy meldowaniu ambasadora tureckiego będę miał zaszczyt zakomunikować miłą niespodziankę...
Pani Walewska skinęła pobłażliwie głową. Pan Rémusat skłonił się posuwiście i zniknął w tłumie mundurów.
Pani Walewska, ku której coraz natrętniejsze biegły spojrzenia, obciągnęła mocniej woal na twarzy i zasunęła się w głąb krzesła, aby jaknajmniej być na widoku. Obecność jej atoli nie uszła uwagi młodego pułkownika dragonów, gdyż ten, na widok szambelanowej, zdołał nawet przerwać rozmowę z generałem i zbliżyć się nieznacznie ku pani Walewskiej.
Szambelanowa, na pozdrowienie pułkownika, uczyniła ruch pełen zdziwienia.
— Pan mnie poznał?
— Odgadłem, pani szambelanowo, nawet pozwolę sobie domyślać się celu przybycia jej tutaj!
— Nie było czasu do namysłu!
— Rozumiem — i tem więcej cenię pani gotowość! Równocześnie przepraszam za śmiałość adresowania się do jej łaskawości! Wyznam otwarcie, że obawiałem się, po napisaniu tych słów w pierwszym porywie... czy...
— Chcesz pan powiedzieć, żeś nie ufał mi...
— Nie, pani, wątpiłem, czy pamiętasz, że w ogóle jaki Ornano istnieje!
— Więc tak krótką pamięć mają korsykanie?
— Korsykanin, pani szambelanowo — odrzekł gorąco pułkownik — nie zapomina nigdy!
— Lecz podobno wówczas, gdy nienawidzi!
— Albo gdy...
— Wszak to chyba dwa lata, jak ostatni raz widziałam pana? — przerwała żywo szambelanowa.
— Nie każdemu czas tak upłynął szybko, dla mnie cztery i to długie bardzo...
— I zdaje mi się, że nielada awansu mogę panu powinszować? Pułkownikowskie epolety!
— A ja pani mogę czego winszować?!
— Pan mnie?! — powtórzyła przeciągle Walewska. — Chyba...
— Właśnie, pani szambelanowo! — ozwał się z boku pan de Rémusat.
Ornano cofnął się dyskretnie, pani Walewska podniosła się spokojnie.
— Więc już na mnie kolej!?
— Właśnie, pani szambelanowo, — jęknął pan de Rémusat, krzywiąc swą i tak zmarszczkami pokurczoną twarz — nie wiem, czy znajdę okazję!... Nie wiem i ten... nie wolno trudzić pani oczekiwaniem! I tak... tłok nieznośny, ani przewidzieć, kiedy się skończy! Najjaśniejszy pan będzie znużony... Sądziłbym więc, aby na dziś, na teraz, odłożyć...
— Za pozwoleniem! Prosiłam o zawiadomienie najjaśniejszego pana, że przybywam z pilną sprawą...
— Tak jest, ale otóż nie mogę, nie mam sposobu, regulamin, ceremonjał!... Wolno mi dopiero przyjąć zapis na jutro i to do decyzji pana marszałka dworu!
— Jeżeli tak, więc pozwoli pan, że teraz zaczekam na księcia Frioulu!
Pan de Rémusat spotniał.
— Bo, proszę pani szambelanowej! Niezawodnie!... Dla mnie bardzo bolesne, tem więcej, że moje dobre chęci są do jej usług! Choć w tym wypadku, książę Frioulu będzie równie bezsilnym! Ceremonjał! Dla królów nie wolno nam robić wyjątków! Wogóle niema wyjątków! Najjaśniejszy pan raczył powiedzieć, że niema wyjątków...
Pani Walewska oparła się ręką na krześle i, odrzuciwszy woal, zapytała raptownie:
— Więc pan mnie meldowałeś?!
— To jest i owszem, — tak! Arcykanclerz świadkiem! — plątał się służbowy szambelan. — Ale właśnie, niema wyjątków!
— Cesarz powiedział panu, że dla mnie...
— A, broń Boże, o tem ani myśli — tylko, że wogóle wyjątków niema!...
Szambelanowa roześmiała się sucho.
Pan de Rémusat chciał ratować źle spełnioną misję.
— I przeciwnie! Sam, w mojej obecności, powiedział do arcykanclerza: — Muszę skrzywdzić Davousta i jego dobra oddać Walewskiemu; poniósł wielkie straty w czasie pruskiej kampanji, a od chwili, jak się pogodził z żoną, mam dlań wielkie obowiązki! — tak powiedział najjaśniejszy pan!...
Pani Walewska zagryzła do krwi usta.
— Widzi pani szambelanowa, Rémusat zawsze gotów...
— Do popełnienia niedorzeczności! — ozwał się z boku szyderczy głos.
Pan Rémusat odwrócił się i ujrzał przed sobą niedbale uśmiechniętą twarz Talleyranda.
Służbowy szambelan zmierzył hardo postać ex-ministra, na którym ciężyła chwilowa niełaska.
— Panie, co to ma znaczyć?
Talleyrand skrzywił się pogardliwie.
— Żeś dotknął panią szambelanowę, cesarza nie osłonił i napaplał tyle, że naciesz się dzisiaj swoim urzędem.
— Oho! To... moja rzecz!
— Pani szambelanowo! — zwrócił się Talleyrand do pani Walewskiej, nie zważając na odętą twarz Rémusata. — Byłbym bardzo rad być jej użytecznym...
— Tak, właśnie! — podchwycił służbowy szambelan. — Racz mnie powierzyć sprawę...
Pani Walewska ochłonęła z osłupienia, które ją opanowało przed chwilą i spojrzała wyniośle na dworaków.
— Dziękuję panom, sprawa nadto wielkiej jest wagi!!...
— Wszystko co w mojej mocy! — dodał Talleyrand.
— Racz pani rozkazać! — nastręczał się Rémusat.
Pani Walewska poruszyła głową przecząco.
— W tym wypadku — rzekła wolno — sprawa jest tak ważna, tak doniosła...
— Że?! — dopomógł ciekawie Talleyrand.
— Że nikt tu nie byłby w stanie nic uczynić dla niej!... Chyba sam cesarz, albo jego lokaj, Constant!...
Rémusat aż usta rozchylił z naiwnie szczerego zdumienia. — Talleyrand chciał konceptem odeprzeć cios, lecz szambelanowa pożegnała obu skinieniem głowy i pewnym krokiem ruszyła ku wyjściu.
Na progu do Sali gwardji, Ornano podał ramię pani Walewskiej. Szambelanowa zawahała się, lecz przyjęła.
U podjazdu szambelanowa przystanęła raptownie, spojrzała poza siebie i rzekła, siląc się na spokój.
— Ach, więc tu jest ów pawilon Flory?
— Pani widzi go po raz pierwszy?
— I po raz ostatni, pułkowniku! Ale, pytałeś mnie, czego masz mi winszować?... Widzisz sam — zaszczytów!
— I to ja stałem się mimowolnym sprawcą...
— Że dowiedziałam się już dziś, co mnie spotkać miało jutro!? Raczej wdzięczną jestem, im mniej złudzeń, tem smutniej, ale i ciszej!... Biedna Augier! Pan teraz stale przy dworze?
— Nie, pani — chwilowo! Ruszam znów w świat... ruszam tam, gdzie łatwiej nie myśleć, gdzie łatwiej...
Pani Walewska obrzuciła suchem, palącem spojrzeniem pułkownika.
— Przed panem cała przyszłość jeszcze!
— W tej chwili właśnie! — szepnął cicho Ornano.
Szambelanowa ścisnęła nerwowo rękę pułkownika i wsiadła do karety.
Wielki marszałek dworu cesarskiego, Duroc, książę Frioulu, siedział w saloniku bocznym, pałacyku pani Walewskiej, na ulicy de la Victoire i ze wzrastającym niepokojem rozglądał się dookoła.
Od pół godziny blizko, jak tu przybył, skłopotany szczerze drażliwością polecenia, które odebrał, a dotąd ani szambelanowa, ani nawet księżna Jabłonowska doń nie wyszła. Durocowi zrobiło się przykro. Toż bywał tu i częstym, i mile witanym gościem, toż on istotnie wnikał w drobne szczegóły życia mieszkańców tego pałacyku, toż on tu służył, czem mógł, a raczej, jeżeli, tylko czem pozwolono sobie usłużyć. A tak się z kątami tymi zaprzyjaźnił, tak pokumał, że mu ta atmosfera wyrafinowanej ciszy nie na żarty dokuczać zaczęła.
Książę raz drugi zerknął ku tarczy zegara, wreszcie zadzwonił.
Na progu ukazał się służący.
— Meldowałeś mnie pani?
— Tak jest!
— Może... może jej nie powtórzono!...
— Owszem, panie marszałku! — dał się słyszeć z przeciwnej strony dźwięczny głos pani Walewskiej. — Nie bierz za złe, że kazałam ci czekać ale miałam pilne listy do pisania!
— To ja raczej powinienem natarczywość moją usprawiedliwić, ale wczoraj być nie mogłem, a więc dziś każda nowina jest mi podwójnie pożądaną. Jakże pan hrabia?
— Pyta pan o mego Olesia? Dziękuję za pamięć, zupełnie dobrze!
— Corvisart ma polecone być dzisiaj!
— Zupełnie zbytecznie, ani go nawet nie dopuszczę więcej!
Duroc spojrzał za zdziwieniem na panią Walewskę, nie mogąc się oswoić z jej zimno ceremonjalnym tonem, jakim doń mówiła.
— Zawsze lepiej, aby lekarz miał baczenie!
— Masz słuszność, panie marszałku, dałam nawet znać jednemu ze starszych medyków...
— A pani jak się czuje?
— Jak pan widzi, wybornie!
Książę Frioulu stropił się, lecz zrozumiawszy, że tu najlepiej będzie odrazu do rzeczy przystąpić, zapytał niepewnie.
— Pani była dziś rano w Tuileries?
— Byłam!
— I może pani się domyśla, dlaczego audjencji...
— Przecież to takie jasne! Nie byłam zamieszczoną na liście dziennej, nie zwróciłam się z prośbą do ministerjum dworu, nie pamiętałam o ceremonjale, słowem, sama jestem winną odprawy.
Duroc zaledwie mógł się powstrzymać od okazania konfuzji, która go zdjęła.
— Prawdziwie, pani szambelanowa ma słuszność! Nieinaczej, a mimo to cesarz ze swej strony niezmiernie żałował, iż nie mógł pani przyjąć...
Pani Walewska złożyła Durocowi głęboki ukłon.
— Panie marszałku, sądzę, iż nie odmówisz mi wyrażenia w mojem imieniu najgłębszego dziękczynienia za miłościwe wyrazy...
— Pani szambelanowo!
— Zaszczyt, który mnie spotyka...
— Ależ, pani szambelanowo, — przerwał żywo Duroc — czy ja doprawdy zasługuję na to, żeby na tak przykre żarty mnie wystawiać!?...
— Pan, panie marszałku?!
— Tak, ja, pani szambelanowo! — powtórzył z mocą Duroc. — Starałem się zawsze mój prawdziwy szacunek jej okazywać i, powiem otwarcie, szczyciłem się tem zaufaniem, którem mnie darzyłaś... i przysięgam, że nie radbym go utracić. Powiem więcej, nie znam, nie mogę wyobrazić sobie takiego wypadku, położenia... któryby mi pozwolił zmienić na jotę moje dla pani sentymenty!
Oczy pani Walewskiej spotkały się z jasnem, szlachetnem wejrzeniem marszałka.
Szambelanowa odwróciła zlekka głowę.
— Panie marszałku, i ja także nigdy nie zaniedbałam i radabym nie zaniedbać okazji do wyróżnienia twej dobroci, ale wszak w tej chwili przemawiałeś do mnie nie w swojem imieniu!... Racz nie brać do siebie...
— Pani szambelanowo! Tak, czy inaczej, mówmy otwarcie, mówmy szczerze!
— Ale tylko z panem!
— Więc dobrze, ze mną! Pani szambelanowa czuje się dotkniętą?! Więcej nawet! Zgaduję! Ale, niechże pani pozwoli sobie wyjaśnić powody! Cesarz tak często musi ulegać, musi liczyć się z błahemi na pozór względami! Pani cierpiała, czy pani jedna tylko?! Sądzi pani, że tak łatwo zdobyć się na odprawienie tej, którejby się chciało drogę zabiec, najczulszym uściskiem powitać!
— Bynajmniej! A dowodem, że ani jednego zaproszenia do Tuileries nie przyjęłam, że oparłam się nawet żądaniu cesarza, aby być wpisaną w poczet dam dworu — i nigdy na żadnej nie asystowałam uroczystości, chyba w tłumie pospólstwa! Dzisiaj jednak ośmieliłam się zaznaczyć, iż i mnie wolno do stóp tronu się schylić i prosić... Najjaśniejszy pan chyba nie wątpił, że nielada sprawa musiała mnie zniewolić do tego kroku...
— I dlatego mnie tu natychmiast wyprawił i załatwić życzenia pani szambelanowej polecił.
— Wielka miłościwość! Gotowabym w nią była rano dzisiaj uwierzyć!
— Pani szambelanowo! Gdybym mógł prosić o odrobinę zimnej krwi!
— Czyż nie spostrzegasz jej, panie marszałku!
— Cesarz nie mógł tej audjencji udzielić! Nie mógł! Nadewszystko audjencja taka, nie przewidziana naprzód, nie zapowiedziana, kładłaby szczególniejszy nacisk na jej charakter, co, wobec dnia wczorajszego, wobec choroby cesarzowej Marji Ludwiki, wobec rozkwitłych uczuć rodzicielskich, — dałoby powód do plotek, do domysłów, do złośliwych uwag, bodaj w całej Europie, — niekorzystne wrażenie wywarłoby na dworze austrjackim, słowem obniżyłoby ważność chwili, którą dziś, razem z urodzinami następcy, świat cały przeżywa! Najjaśniejszy pan doprawdy musi o wiele więcej pamiętać na pozory, no, i nie wolno mu dawać wątpić o mocy stanowiska cesarzowej, dziś nietylko małżonki, ale i matki!... I to, pani szambelanowo, są istotne przyczyny... a nadto, żeby niczego nie ukryć, dodam, że posyłka pani wczorajsza wzruszyła cesarza do głębi, ale zarazem napełniła obawą... Cesarz miewa czasem doradców! Żywość pani szambelanowej pozwalała niektórym obawiać się, czy zdołasz dostroić się do audjencji! To wszystko, pani jeszcze wątpisz! Mniemasz, że mogłyby być powody inne!?...
— Nie, panie marszałku! Ufam nawet, że mówisz z głębi przekonania, że wierzysz w słuszność swych racyj!
— Doprawdy, wierzę! Powiem więcej, aby przekonać panią, jak o niej cesarz pamięta zawsze! Chwila jest ważna bardzo, wymagająca skupienia się w zaciszu domowego życia, oswojenia i siebie i miljonów poddanych z przyszłym dziedzicem... Chwila ta nie może mieć żadnego zgrzytu, rozdźwięku!... W tym celu cesarzowa Józefina wczoraj odebrała rozkaz usunięcia się, wyjazdu do Szwajcarji! Mam pewność, że wymieniono równocześnie panią, cesarz atoli odrzucił podsuwaną mu myśl... a to znając jej wysoką delikatność uczuć! I nie dość tego! Mając wczoraj prawo cieszyć się widokiem syna, a zapomnieć o Bożym świecie... późno, w nocy, wezwał mnie, ile że dowiedział się o pewnych życzeniach pani szambelanowej... Otóż — Księstwo Łowickie będzie odebrane marszałkowi Davoust i oddane pani...
— Tytułem odszkodowania za straty, poniesione przez mego ex-męża w czasie pruskiej kampanji i to męża, który się ze mną pogodził?!
— Nie rozumiem, pani szambelanowo!
— To dziwne, wszak ja powtarzam tylko słowa wyrzeczone dzisiaj przez cesarza do Cambacérèsa!...
— Cóż za wiadomość!
— Ręczę, że pewno panu de Rémusat tej jedynej zdolności powtarzania odmawiać nie wolno! Zresztą te słowa obiegły już cały Paryż.
— Także panią dotyka ta nic nieznacząca pogłoska?
— Zupełnie nie obchodzi, tylko zdumiewa źle skierowana hojność! Tak, panie marszałku, mój dawny mąż poniósł stratę w czasie tej pamiętnej kampanji, ale nie taką, którąby cesarz zdolen był opłacić. Ja zaś daru nie przyjmuję, bo oń nie prosiłam! To, co posiadam, wystarcza dla mnie i dla mego syna!
— Jednakże najjaśniejszemu panu wolno...
— Nie przyjmuję! Boleję, że dziś rano nie zastanowiłam się i o mało nie zakłóciłam tych, jak powiadasz, panie marszałku, rozkwitających uczuć rodzicielskich!
— Pani szambelanowo! — napomniał tonem perswazji Duroc, postrzegłszy raptowną zmianę w twarzyczce pani Walewskiej.
— Boleję!... Tak!... Ale, ponieważ przybywasz pan, aby moją odprawioną prośbę spełnić, więc dowiedz się, że ja, w chwili rozkwitających uczuć rodzicielskich, mniemałam za słuszne dopominać się, aby syn Eleonory Dénuelle de la Plaigne nie miał w swym przybranym ojcu, kapitanie Augier, hańby, aby Eleonora i mąż jej nie byli rzuceni na pastwę skutków stoczenia się ze szczytów, na które ich kaprys wyniósł i kaprys zepchnął, aby klątwa nie zawisła nad kołyską króla Rzymskiego!
Duroc pobladł.
— Pani! Co znaczą te wyrazy? Nie pojmuję!
— Nic nadto! Eleonora Augier jest bez środków do życia, męża dzisiaj sądzą i może już wyrok, skazujący go na wypędzenie z armji, odczytują... A mały Leonek, niedoszły benjaminek dworu, został wczoraj odepchnięty przez gwardzistę od kraty Tuileries i to gdy całym jego pragnieniem było może ucałować rękę pana Constanta!
— Ależ to prawdziwa fatalność! Zaręczam pani, że natychmiast będzie ta sprawa jak najpomyślniej dla Augierów załatwiona! Pani wie, że tu cesarz nie zaniedba!...
— Będzie to zarazem spełnieniem mej najgorętszej prośby.
Duroc ujął panią Walewskę za rękę i do ust przycisnął.
— Zawsze najszlachetniejsza i zawsze pamiętająca jedynie o drugich, a nigdy o sobie!... Cesarz będzie do głębi wzruszony! Nielada zabiegać będzie musiał, aby uzyskać przebaczenie! Ale, pani szambelanowo, tem serdeczniej prosić ją śmiem, abyś raczyła dzisiaj nie odmówić mu widzenia...
— Zapomina pan, skąd przed chwilą wróciłam!
— Ach, nie o tem! Lecz tak, jak zawsze! Cesarz już tęskni! Constant około dziesiątej...
— Nie, panie marszałku! Proszę zawiadomić, aby na mnie nie czekano!
— Jakto, pani szambelanowo! Uraza!?
— Tylko brak iluzji... Dotąd, ilekroć zmierzałam ulicą Rivoli, a przesuwałam się bocznem wejściem ku galerji Djany, krzepiło mnie złudzenie, że gdybym zapragnęła, mogłabym każdej chwili zajechać pod pawilon Flory... Dziś iluzji tej mi zabrakło nagle! W pałacu Tuileries noga moja nie postanie więcej.
Duroc przeraził się i próbował przekonać panią Walewskę o niesprawiedliwości takiego oporu, szambelanowa była niewzruszoną. Duroc się zasmucił.
— Źle pani czyni! Źle bardzo!... Ani poważę się powtórzyć pani oświadczenia! Zresztą wierzę, iż pani da się przebłagać, ale słuszna rzecz, aby ten prosił, kto zawinił! Ręczę pani więc, że w takim razie... cesarz będzie tu dziś jeszcze...
— Panie marszałku, bądź pewnym, że będzie przyjęty ze wszystkimi honorami!
Książę Frioulu otworzył szeroko oczy.
— Każę natychmiast zarządzić oświetlenie pałacu...
— Pani! Przecież incognito!... Tu nikt nie może... nie powinien — tak, jak zawsze dotąd!
— To niepodobna, panie marszałku! Ulica de la Victoire doprawdy zasłużyła na taki zaszczyt, bo goszcząc tylekroć cesarza i pod numerem 29 i pod nr. 48... a spodziewając się równego szczęścia jeszcze i dla innych pałacyków, ma prawo oddać hołd majestatowi i pochlubić się honorem!
Książę Frioulu załamał ręce.
— Pani, zastanowienia! Rozwagi!
— Właśnie ona przyszła i zbyt późno może!...
— Więc pani myślisz?...
— Jutro wyjechać z Paryża!
— Opuścić te progi, do których z godziny na godzinę rwie go, ciągnie...
— Będzie można umieścić tu panią Gazzani, aby bodaj ulica nie zatraciła swej nazwy „Zwycięstwa“!...
— I pani tak mało go poznałaś, że nie odróżniasz przypadkowych, przelotnych sympatyj od uczuć podniosłych, głębokich, trwałych...
— Niestety, tak! — odrzekła pani Walewska, tłumiąc drżenie głosu. — Tyle nazwisk, tyle imion, tyle stopniowań, że odróżnić nie umiem. A rachunek mój sięga tylko powrotu z pod bitwy pułtuskiej...
— Ludzi tak wielkich nie można powszednim szablonem mierzyć!
— Ja też ani mierzę, ani sądzę! Oddalam się, aby nie zakłócać rozkwitu uczuć rodzicielskich, aby nie stawać na drodze cesarzowej Marji, która podobno kocha małżonka i jest przez niego kochaną!
— Nie — nie! Mnie tego nawet słuchać nie wolno! Wiem tylko, że pani musisz przyjąć cesarza dzisiaj, musisz z nim samym mówić...
Pani Walewska zadzwoniła. Na progu stanął hajduk.
— Pozapalać wszystkie światła, podjazd dywanami zasłać, barwę odświętną dla wszystkich! Cesarz lada chwila nadjedzie! Żeby wszyscy byli na miejscach!! Prędzej!!
Hajduk, wystraszony doniosłością rozkazów, znikł pośpiesznie za kotarą...
Duroc głowę cisnął rękoma i z bolesnem zdumieniem poglądał na drgającą energją twarzyczkę pani Walewskiej.
— Bodajbym tu był nie przychodził wcale! Ależ... ja tego nie powtórzę; pani musi zostać, — pani zastanowi się, — pani nie da się powodować uniesieniu, — pani przez wzgląd na syna, — na cesarza...
— Ten jeden raz o sobie będę pamiętała!
— Ależ, pani zapomina, że bodaj by przemocą przyszło zatrzymać panią — uczynię to, choćby dla jej własnego dobra!
Pani Walewska uśmiechnęła się smutnie.
— Nie, panie marszałku! Mocy ci zabraknie! Dobrowolnie nie zostanę, a siły użyć nie będziesz mógł bo wywołałbyś to, czego on tak gorąco pragnął uniknąć, plotki i domysły! Tak trzeba, panie marszałku! Dziękuję za życzliwość, którejś mi nie skąpił! Nie przerażaj się, wspomnisz moje słowa, mój odjazd da się znieść. Zarzut niewdzięczności, który na moją głowę spadnie, ukoi, rozchmurzy oblicze! Mnie pora dawno stąd! Tyś szczęśliwszy, panie marszałku! Kochasz cesarza i masz prawo przy nim zostawać, a ja dla tych samych racyj oddalić się muszę!


IX.

Ponura noc grudniowa stalowymi uściskami mrozu przejmowała zacisze parkowe, do którego tulił się pałac walewicki, kryła w swem objęciu i srebrnośnieżne puchy trawników i lodowato perłowe brody grabów, lip i dębów i przejrzysto drżące opale brzóz i całe zimy potężnej bogactwo, całą jej kunsztowną pracę i zlała niebo i ziemię w jedną ciemń groźną, przepastną, jęczącą skargami pękających drzew.
Pałac walewicki milczał, zawarł żaluzjami otwory swych oczu, zaparł rygle i zawory, matami słomianemi osłonił szklany ganek i, zasunąwszy się w wały śniegowe, dyszał smugami leniwego dymu i spać się zdawał.
Mimo atoli te zewnętrzne pozory głuszy i pustki, dolne komnaty i korytarze pałacu zalewały strumienie światła, służba ani myślała o spoczynku, nawet potężny a dbający o siebie Baptysta był na nogach.
W izbach kredensowych i kuchniach panował rozgwar pomieszanych głosów, żywe spory między sobą wiodących, lecz w miarę, przybliżania się do pańskich apartamentów milkł, rozpływał się w nieuchwytnych szeptach, a wreszcie ledwie kryć się śmiał w wyrazistych spojrzeniach i znaczących ruchach głowy.
Uwaga służby skupiała się przy wejściu do pokojów pana Anastazego. Tu każde poruszenie drzwi, każde ukazanie się hajduka, wracającego z posługi, każdy nowy rozkaz Baptysty czy Domagalskiego dawał pole obfite do domysłów i wróżb.
Od tygodnia pan Anastazy pasował się ze śmiercią, od tygodnia z minuty na minutę spodziewano się katastrofy, od tygodnia dwóch medyków nie odstępowało chorego, od tygodnia pani Walewska spędzała dnie i noce bądź u wezgłowia szambelana, bądź w małej izdebce, przylegającej do jego sypialni.
Medycy dwakroć zapowiedzieli zgon, dwakroć uroczyście stwierdzili, wobec pani Walewskiej, swoją bezsilność lekarską i dwakroć zdumieli się, że wątły, schorowany organizm starca wypowiadał posłuszeństwo wywodom nauki i jeszcze żyć się ośmielał.
Ta niespodziewana odporność chorego aż uraziła ambicję lekarzów, którzy, zawiedzeni w swych postulatach, jęli z tłumionem zadowoleniem postrzegać, że oddech staje się coraz krótszym, coraz cięższym...
Nakoniec znów zapowiedzieli kryzys, ale, już obawiając się nowego zawodu, zgodzili się na możliwość niejakiego polepszenia.
Nocy tej właśnie szambelan stracił nagle przytomność i zaczął stygnąć, sztywnieć.
Dano znać pani Walewskiej. Szambelanowa, przerażona grobowemi minami medyków, a bardziej jeszcze półśmiertelnym stanem ex-męża ani łudzić się nie śmiała.
Panią Walewskę wyprowadzono z komnaty męża i usadzono na fotelu, w dawnej gotowalni pana Anastazego.
Szambelanowa ani opierała się, ani próbowała odgrywać roli zrozpaczonej małżonki, ani mogła, ani umiała płakać.
A mimo to żal serdeczny dławił ją, szarpał, żarł. Gotowa byłaby własnem życiem okupić panu Anastazemu zdrowie i siły. Tak, bo odniedawna wiele zmieniło się w wyobrażeniach pani Walewskiej, — bo ten, nad grobem stojący starzec, ten dawny jej mąż gderliwy, śmieszny, krzywdzący jej młodość, burzący jej śnione ideały, wtrącający ją do pustelni walewickiej, dyszący przesytem, odrażający, stał się jej jedynym przyjacielem, jedynym człowiekiem, co ani jej zapytał się nigdy, dlaczego przebywa pod dachem, którego się wyrzekła, dlaczego tu szuka schronienia, dlaczego wyrywała się raz po raz do wielkiego świata, dlaczego raptownie pędziła z Walewic do Warszawy, Wilna, Wiednia czy Paryża i dlaczego raptownie, niespodziewanie zajeżdżała przed pałac.
Pan Anastazy bywał nawet dla swej ex-żony tak obojętnym, tak pilnie strzegł odosobnienia w swych pokojach, tak rzadko i z taką wyszukaną wytwornością zdobywał się na kilkuminutowe widzenie się z panią Walewską, że snadnie możnaby to zachowanie wziąć było za niechęć, za odprawę, za pogardę.
Równocześnie jednak ten sam szambelan stał się niewyczerpanym w pomysłach, gdy szło o pamiętanie o potrzebach żony, a już podziwienia godnym w nieustannej zabiegliwości o małego Olesia.
Pani Walewska ani postrzec była zdolną nieraz, jak tajemnicze ręce, tajemnicze osoby uprzedzały każdą jej myśl, o najmniejszym nie zapomniały wydatku, każdy usuwały kłopot. Z początku nawet zgoła komu innemu przypisywała tę roztaczaną nad nią opiekę, a poznawszy źródło, jeszcze szukała dlań wytłumaczenia w dawnych urojeniach męża, w śmiesznych ambicjach! Aż przekonała się, że jedyną myślą, pragnieniem i szczęściem pana Anastazego było poglądanie na Olesia, obsypywanie go pieszczotami i nazywanie cesarską wysokością...
Pani Walewska odczuła całem sercem to postępowanie pana Anastazego i ze swej strony starała mu się wdzięczność swą okazać. I oto, choć w pałacu walewickim ten sam, co przed dwoma laty, panował rozdział między apartamentem szambelana a pani Walewskiej, choć ex-małżonkowie tygodniami nie widywali się, nie spotykali, nie rozmawiali, a przecież nigdy węzeł między nimi nie był równie silnym, nigdy pamięć obustronna równie bystrą, delikatną, rzetelną.
I teraz pani Walewskiej miało i tego opiekuna a przyjaciela zabraknąć.
Szambelanowa siedziała zapatrzona w drzwi, wiodące do sypialni męża, lada chwila spodziewając się ponurego wyroku, który może znów ją rzuci na falę, może i tę jeszcze oścień odbierze.
Boć w Walewicach była gościem tylko. I to gościem, na którego niechętnem okiem poglądała rodzina pana Anastazego. Żadnych i do niczego nie miała tu praw teraz, łaskawości zawdzięczała schronisko!!
Z Paryża wyjechała uboższą, niż doń przybyła, nie wzięła nic ze swego pałacu na ulicy de la Victoire, czego tam ze sobą nie przywiozła, odrzuciła ofiarowywane jej beneficje i została znów dobrowolnie cichą ex-szambelanową bez wpływów, bez resztek ze świetnej swej karjery, bez okruchów z pańskiego stołu.
Niebaczną, nierozsądną była może taka bezinteresowność, ale nawet i teraz nie żałowała jej pani Walewska, przeciwnie, świadomość, że niczego nigdy nie żądała dla siebie, sprawiała jej zadowolenie, uspokajała, łagodziła gorycz, którą kryła w sobie. A gorycz ta płynęła z zapomnienia, jakie ją dosięgło!
Prawda, że z Paryża wyrwała się z własnej woli, że odrzuciła przedstawienia Duroca, ale tam pozostawać nie mogła, nie była w stanie znieść obojętnie wiadomości, że jest tylko jedną z całego szeregu równoczesnych miłostek Napoleona, nie chciała syna swego chować tuż obok następcy tronu i dziecka Eleonory Augier i nie miała sił odpowiedzieć pokorą na policzek, odebrany w Tuileries. Odjechała więc. Odjechała, ani marząc, aby dla niej wróciły chwile szczęścia, chwile, w których zdawało się jej być gwiazdą króla królów, lecz odjechała zapatrzona w majestat, odjechała z modlitwą na ustach, z życzeniem, aby jej smutek nie sięgał nigdy bodaj stóp Bonapartego. I ani roić śmiała pani Walewska, by cesarz, o którym rozpowiadano wszędzie, że się stał najtkliwszym ojcem, najczulszym małżonkiem, mógł oderwać myśl od rodziny i żywić jeszcze dla szambelanowej jakieś uczucia! Pani Walewska ani uczuć tych nie pragnęła, ani odpowiadać na nie by się nie ważyła! Ale, mniemała, że niekiedy dojdzie ją z Paryża odzew przyjaźni, że wspomnienie jakieś rzuci w głuszę walewicką serdeczne słowo, że choć syn jej doczeka się zapytania...
Tymczasem, od wyjazdu ze stolicy Francji — ani bodaj echo nie wymówiło więcej jej imienia, ani kto zatroszczył się, gdzie przebywa ta, w której tylokrotnie bożyszcze czcić usiłowano!
Prawda, gdy pani Walewska, przed kilku miesiącami pojechała do Warszawy i tam z wezbranym sercem poiła się opowiadaniami o sile, potędze niepokonanej cesarza, — ambasador francuski Pradt przesadzał się dla niej w uprzejmościach, na pierwszem sadowił miejscu i służby swoje i pośrednictwo wszelkie polecał. Ba, coś nawet przebąkiwał o jakichś zapytaniach i wywiadach gabinetu cesarskiego.
I pani Walewska prawie łudziła się nadzieją, że tam, śród mrowia armji, śród ogni obozowych, z pod furkoczącego sztandaru na bonapartowym namiocie zrywa się myśl serdeczna ku niej!... Złudzenie to było tak zawrotne, że szambelanowa, rozpłomieniona do żywego, bez namysłu ruszyła do Wilna, a stąd zamierzała rwać dalej za tym, za którym moc tajemnicza wlokła ją, ciągnęła... A ciągnęła nie dlatego, aby śmiała pomyśleć, by wróciły się minione chwile, nie dlatego, aby narzucić swe sentymenty Napoleonowi, nie, lecz by chwałą jego się poić, oddychać, aby oglądać w nim nie brutalnego kochanka, lecz śnionego bohatera, wodza wodzów, rzucającego rękawicę nieśmiertelności Cezara i Aleksandra Wielkiego...
W Wilnie atoli natrafiła szambelanowa na tyły cesarskich furgonów i na zabiegliwego gubernatora Hogendorpa, który nie omieszkał zająć się tak gorliwie szambelanową, że na czwarty dzień po jej przybyciu już posiadał dokładne wskazówki z głównej kwatery. Generał Hogendorp co do joty do tych wskazówek się zastosował. Więc w pełnej gali stawił się u pani Walewskiej i doradził jej wracać do Warszawy, ile że podróż za armją naraziłaby ją na zbyteczne trudy i wywołałaby niewątpliwie domysły.
Gdy zaś szambelanowa trwać chciała przy swem postanowieniu, poczciwa twarz holenderskiego generała wykrzywiła się złośliwie, a z ust jego padła ostra uwaga: — „jestem upoważniony do oświadczenia pani, że w głównej kwaterze jest i tak już za wiele aktorek!“
Pani Walewska wróciła do walewickiego zacisza, znów dotknięta, zadraśnięta, rozgoryczona, że jej zapały potraktowano tak nizko, tak prostacko, tak grubiańsko.
I tak jej zeszły miesiące. O wielkiej armji z początku dochodziły i do Walewic gromkie echa, zakończone uroczystą wieścią, że Napoleon w Moskwie podpisuje rozkazy, aż umilkły raptownie, zginęły, przebrzmiały.
Mimo całej goryczy, która w głębi serca szambelanowej nie spoczywała w swej burzącej pracy, pani Walewska nie przestawała wielbić Napoleona. Siebie samą obwiniała o zbytnią śmiałość, a urojone, a niesłuszne dąsy, bo gdzież podobna, aby on, który w tej chwili najprzepastniejsze swe spełnia zamysły, który może aleksandrowych kohort indyjskie bada szlaki, który już dawno może z Moskwy, hen, ponad Ganges orły swe powiódł i ku Himalajom spoziera — o niej pamiętał!? Nie dość, że ją spostrzegł, że darzył sentymentem, mógłże dla sentymentu zaniechać dziejowego posłannictwa lub zniżyć swój lot do jej biednego życia!?
Tak rozmyślała pani Walewska, poglądając na oddrzwia sypialni pana Anastazego.
Naraz oddrzwia poruszyły się lekko. Przed szambelanową stanął medyk.
Pani Walewska otrząsnęła się i zagadnęła cicho.
— Jakże?!
Medyk strzepnął bezsilnie rękami.
— A no, gorączki niema... oddech równy, poty... I pan szambelan śpi w najlepsze!
— Więc niebezpieczeństwo?!
— Minęło, pani szambelanowo! Aż uwierzyć trudno! Skąd, co?!!... Opowiedzieć — nie uwierzą! Kostniał nam w ramionach, przelewał się, i... i nic! Chrapie!
— Czy aby pewnie?
— Na honor, pani szambelanowo! Dziś, przed dwoma godzinami, dałbym sobie był rękę uciąć, że agonja!...
Pani Walewska zajrzała do sypialni męża, uścisnęła rękę medykowi, zaklęła go, aby swej pieczy folgi nie dawał i uspokojona wróciła na piętro, do swoich komnatek.
Zaledwie atoli zdołała złożyć całunek na głowie śpiącego smacznie Olesia, gdy służebna wbiegła zdyszana do sypialni szambelanowej z listem w ręku.
Pani Walewska spojrzała ze zdumieniem na służebnę.
— Co to — czego!?
— List z Warszawy... — przywiózł umyślny! Od księżnej pani! Miał przykaz, że bardzo pilny!
Szambelanowa wzięła niechętnie list i na stoliku go położyła, będąc pewną, że bodaj i jutro dość będzie wcześnie na odczytanie ckliwych wyrazów współczucia dla pana Anastazego i garści plotek warszawskich.
Służebna atoli, spostrzegłszy obojętność pani Walewskiej, objaśniła konfidencjonalnie.
— Umyślny powiadał, że to okrutnie pilne! Że mu księżna pani grunt wypuścić darmo obiecała, jeżeli na czas zdąży!
— Ach, no dobrze — dobrze! Niech wypocznie — napiszę mu, że wczas przybył...
— Bo... bo to właśnie powiada, że sam cesarz Napoljon do Warszawy przyjechał!
Pani Walewska drgnęła i, nie bacząc na nieprzystojną poufałość służebnej, złamała pieczęć i zaczęła czytać.
List był zwięzły:
„Marie!“ — pisała księżna. — „Armja francuska nie istnieje! Cesarz dziś stanął w Warszawie sam z Caulaincourtem i Rustanem! Na noc jedzie na Łowicz i Drezno do Paryża, podobno po nową armję. Widziałam się z Wąsowiczem, który jedzie także! Pogrom! Pamiętałam o tobie! Jedź natychmiast do Łowicza, stań na poczcie, będą zmieniali konie. Zdążysz niezawodnie! Zaklinam cię! Masz sposobność! Ręka mi drży, gdy to piszę! Poczciwa Anetka, dała mi znać! Pradt ze swoją ambasadą ucieka. Ubierz się czarno! Pozdrów Anastazego! Najlepiej zabierz odrazu i Olesia! Okrutnie się boję o mego Antosia, czy mu się przypadek nie stał! Należy mu się legja! Późno — jadę z wizytami. Połowa zabita, a druga połowa zmarzła — reszta potonęła na jakimś moście! Okropności! Anastazemu niech aplikują koniecznie gorczycę na nogi! Nieboszczka pani wojewodzina sieradzka do śmierci jej używała. Matuszewiczowa będzie coś więcej wiedziała, bo mąż jej był u cesarza w hotelu Angielskim! Co za idea, aby panujący stawał w hotelu! Nie wierz, co opowiadają o tej artystce, to tylko było tak! Cesarz mówił o tobie nawet wczoraj z Wąsowiczem, — temu wpadła ogromnie w oko Anetka! Niech próbuje, — kiedy z panem Flahaut już zerwane!... Dwa razy brałam sole! Wszystko to podobno jest straszne. Więc jedź natychmiast. Ściska cię z całego serca, twoja nazawsze,

Jabłonowska“.

„P. S. Cesarz powiedział dziś do Pradta bon mot:„du sublime au ridicule il n’y a qu’un pas“ — bardzo trafne, — zapisz sobie, bo to się zapomina!“
Pani Walewska skończyła czytać pisanie, odłożyła je spokojnie i spojrzała na rozciekawioną twarz służebnej osłupiałym, martwym wzrokiem, — zaczem poraz wtóry list wzięła i podniosła do oczu. Po chwili znów go odsunęła i znów rozpatrywała i ku świecy przybliżała, jakby z trudnością tylko mogła coś nie coś zeń zrozumieć.
Na twarzyczkę szambelanowej darły się tymczasem zwolna ogniste wypieki, papier listu drżał, szeleściał coraz gwałtowniej, coraz głośniej, pierś pani Walewskiej spazmatycznym falować zaczęła oddechem, kąty ust w kurczowe wyginały się załamy, gdy naraz, jakaś moc targnęła szambelanową, jakaś siła podniosła hardo jej białe czoło, jakaś jasność, jakaś zimna przytomność spłynęła z jej ócz.
Pani Walewska jęła wydawać rozkazy.
Rozkazy krótkie, wyraźne, panujące nad każdym szczegółem, nie dozwalające ani sekundy wahania, ani mgnienia namysłu.
Pałac gorączkowym zawrzał ruchem.
Służebne ładowały kufry, pokojowcy ze stajennymi opatrywali sanie, a kobiercami je zaścielali, hajducy z oficyn sprowadzali kolejno ekonomów, szafarzów, aż nawet i staruszka marszałka, i podstarościch, i Baptystę, i przed szambelanową stawiali.
Pani Walewska z całym spokojem i pewnością wydawała polecenia, co i jak czynić należy pod jej nieobecność, a chorobę szambelana.
Ułatwiwszy się szybko ze służbą, pani Walewska zaszła do medyków, zapewniła się jeszcze o polepszeniu w stanie zdrowia męża, zobowiązała ich, aby krokiem nie odstępowali chorego, wspomniała coś o nagłym swym wyjeździe i o możliwym szybkim powrocie i wróciła znów na górę.
Tu ochmistrzyni otulić już zdążyła małego Olesia w kołdry, a futra i samej do drogi się zebrać.
Podczas przed pałacem zabrzęczały janczary.
Pani Walewska odziała się w salopę, obuła nogi w ciepłe ciżmy, bardzo uważnie wysłuchała relacji Domagalskiego, że choć do Łowicza droga utarta, lecz dla pewności foryś pojedzie przodem konno, żeby w zaspie nie ugrzęznąć, poczem wzięła raz jeszcze list księżnej do rąk, spojrzała na dopisek i uśmiechnęła się.
— Więc już wszystko? — zagadnęła ochmistrzyni.
— Tak! Konie czekają! Można znieść Olesia!
— Trzeba! Idę za wami!
Pani Walewska obejrzała się dookoła, jakby upatrując, czy by czego nie zapomniała i znów spostrzegła list. I jeszcze raz okiem rzuciła na bon mot — wreszcie złożyła list, schowała w zanadrze i zaczęła iść ku drzwiom.
Pani Walewska szła i zastanawiała się.
— Pojedzie! Musi jechać, musi go zobaczyć, musi przy nim stanąć. Jedzie, bo się chce przekonać, że to fałsz nad fałsze, kłamstwo, nikczemna intryga! Tak, bo on może tylko zwyciężać, bo zwycięstwo jest jego życiem, jego prawem, jego przeznaczeniem! Nie masz takiej siły, któraby mu się oparła, nie masz takiej armji, której genjusz jegoby nie złamał, nie zgniótł, nie zmiażdżył, bo rozkazuje całemu światu, bo nikt nad niego nie jest potężniejszym, bo nie było dotąd dlań ani mórz, ani gór, ani przepaści, ani rzek, ani topieli, coby mu drogę zagrodzić śmiały, szedł dokąd chciał i iść będzie tak dalej, a wawrzyny jeno deptać, a wolę swą obwieszczać, aż się spełni wszystko!... Dla niego niema dwóch dróg, dwóch losów, jedno hasło mu zostało: naprzód! Kto wszak na swych ramionach taki ciężar dźwigał, kto go za sobą porwał i powiódł, kto ziemię swą do takiej podjął ambicji, zaufania, hardości, a dumy ten ma w piersi zaklęty płomień, ten świadom jest swej mocy nad mocami, ten orlim wzrokiem sięga poza chmury, poza horyzonty jutra, poza mgły wyroków i przeznaczeń.
— On — Napoleon — pobity — złamany — upokorzony może!!!? Napoleon! — Jakby słońce mogło nie tylko zajść ale i zgasnąć, jakby żar mógł ocean wypić i w przestworze go dźwignąć, jakby piorun śmiał godzić tam, skąd się począł!... A jeżeli... a gdyby?!... A gdyby wielka armja nie istniała już — gdyby?... Nie — nigdy! To fałsz, podła kpina, bluźniercza złość!... Napoleon! Toż widzi go, patrzy nań, ogląda!... Śród złoto-srebrnej czeredy, na łonie srogich bermyc grenadjerskich, błyszczących kasków i kirasów, zamaszystych czap, a wystrzelistych kil, na łonie jarzącem się od stali, żelaza, a spiżu, — stoi zadumany, ani laurami nowemi wzruszony, ani dokonaniem postanowień przejęty... i już nowe snuje przedsięwzięcia... A łan dygocze od salw wiwatowych, a łan ludzi upija się szczęsnym okrzykiem! I pół miljona żołnierzy, pół miljona bohaterów, pół miljona ramion tęgich, a piersi szerokich trzebaby na kawały rozszarpać, aby jego się tknąć, — pół miljona ciosów odparować, aby nań wyzywająco spojrzeć, — pół miljona serc zabić, pół miljonem mózgów bluznąć!
A on stoi zadumany! Pogląda, kędy się kupią tłumy złamanych nieprzyjaciół, kędy ruiny miast, gruzy bastjonów, zwaliska fortec snują woale dogasających śmiałków, kędy gromy armatnie worały potoki krwi i ciał śmiałków, krnąbrnych wrogów, porywających się do zapasów z tytanem. On pogląda zadumany — a usta jego już drżą słowami łaski, przebaczenia!...
Ponad siołem burza się zerwała! Zygzakami piorunów kraje chmury, wirami rozszalałego wichru spustoszenie sieje, niszczy, ognie roznieca, zatapia i pali, łamie, skręca, rozpłaszcza, szarpie, drze, na każdej piędzi ziemi pieczęć swą kładzie — żadnej nie da się zastanowić zaporze i dach zrywa i chatę druzgocze i gromnicę gasi... Aż ledwie odsunęła się, ledwie pioruny swe cofnęła, ledwie rąbek jaśniejszego nieba odsłoniła, już z wysokości firmamentu spogląda ku siołu smutny uśmiech, już błękitny obłoczek dobrem radby na sioło spłynąć, już promień słońca szuka, którą szczerbę najpierw zagoić, którą złamaną gałąź, który powalony kłos do życia wrócić!...
Tak samo i on, Napoleon!...
A ona idzie ku niemu, bierzy i patrzy, a jego triumfami oddycha, jego sławą się poi — i tak trwa po wsze czasy...
Służba pani Walewskiej z ochmistrzynią i Baptystą na czele długo czekała przy saniach na wyjście szambelanowej — aż wreszcie nie rozumiejąc, skąd po tym gwałcie takie nastało marudztwo, jęła nieznacznie ku komnatom pani się skradać, a wypatrywać, azali z tego nowy jaki rozkaz nie wypadnie. Te pierwsze rekonesanse nie przyniosły rezultatu. Dopiero ochmistrzyni, ośmielona grymasami Olesia, któremu coraz niewygodniej było w chustach i futrach, — wysiadła z sani, oddała dziecko piastunce, a sama udała się do komnat pani Walewskiej.
Komnaty świeciły pustką. Ochmistrzyni zajrzała tu i ówdzie, aż przypuszczając, iż szambelanowa jeszcze do medyków zeszła, zawróciła bocznym korytarzem ku części pałacu, zajętej przez pana Anastazego.
Zaledwie atoli ochmistrzyni przestąpiła próg saloniku, połączonego schodami z gotowalnią szambelana, wydała okrzyk przerażenia. Pani Walewska leżała bez zmysłów na ziemi.
Na zawołanie ochmistrzyni, zbiegła się służba, a za nią i dwaj medycy.
Panią Walewskę ułożono na posłaniu i zaczęto energicznie cucić. Szambelanowa zaczęła przychodzić do siebie.
Medycy, zarządziwszy jakiś napój, wracali na posterunek przy panu Anastazym.
Ochmistrzyni drogę im zabiegła.
— Mój Boże! Co też się to pani szambelanowej zrobić mogło?
— Phi! — odparł flozoficznie starszy z lekarzy — za godzinę będzie zdrowa.
— Czy być może!? dziwna choroba!
— Tu niema żadnej choroby! Rozumiesz pani!? Serce i koniec! Takie serce.
— Serce?!
— Zamroczy, i jak nie zabije odrazu — to tymczasem nic, bez puszczania krwi do równości wróci.


X.

W nielada kłopocie był imć pan Bolimowski, pocztmistrz łowicki. Od dwóch dni blisko tyle mu na głowę spadło podróżnych, tylu naraz jęło hałasować, a domagać się koni, że ani sposobu nastarczyć, a tu w dodatku mróz trzaskający, że co która czwórka powróci z wyjazdu, to aż lodem porasta. W stajni już trzech było zakulałych, a dwa zołzujące — tak, że co się pocztyljon przywlecze, to aż strach bierze na koniska spojrzeć. Takiej zimy bodaj jeszcze nigdy nie bywało. Gdzie dawniej! Mróz naszedł, śnieg spadł, to każdy doma siedział, chyba, że jakaś amtowa sprawa do becyrku, chyba, że gwałt z Justizkomisją, chyba, że komu na fundowany kulik zabrakło sań i koni! Zresztą w zimie, na poczcie, jak w ulu. Ciepło, zacisznie, szkapiny pełnieją, sprzężaj pocztyljoni opatrują, jest czas samemu wózik siaki taki gospodarskim sposobem sporządzić no i wytchnąć i nad kusztyczkiem ze znajomkami pogwarzyć.
Hej — a gdzie teraz!? Zima roku szóstego na siódmy mordęgowa była a dokuczna, osobliwie kiedy to różni marszałkowie francuscy, ministrowie, generałowie zjeżdżać i wyjeżdżać zaczęli, ale przecież nie taka jeszcze, jak w tym dwunastym roku!
Do czerwca było znośnie, potem nieco się gwałt wzmógł, ale około września ustał. Prawda, z kurjerami kłopot bywał, bo takim utrapieńcom zdaje się, że konie przeprząc to tyle, co im pałasikiem bęcnąć, lecz i tych się zniosło.
Koło świętego Marcina znów zakotłowało się na parę dni — ale minęło.
Imć pan Bolimowski ręce zatarł, zima już sypała, wypoczynek lada dzień wisiał. Boć profit profitem, a każdemu wytchnąć trza. Jakoż listopad się usłał tak grzecznie śniegiem, a tak zadymką wionął, że na poczcie jeno w marjasza grać, a dawne dzieje przy kominku wypominać.
Pan Bolimowski aż się rozśmiał do takiej zimy, bo jemu co, grosza łasy nie był, pojedynkiem po śmierci żony zostawał, a siostrzanów i bratanków ani nie oglądał na oczy, tak ich rozegnało po świecie. A w dodatku poczta, przy największem urwaniu głowy, licho co przynosiła, chyba, że kwitki francuskie, co się bonami zwały, a z których sobie pokpiwano, że będzie je płaciła nieboszczka królowa Bona z sum neapolitańskich.
Miał tedy imć pan Bolimowski cały sepecik takich kwitków i cale więcej ich nie pragnął, przekładając szkapin swoich pokrzepienie, a swoją spokojność.
I tak cisza trwała aż do siódmego grudnia, bo w tym dniu właśnie ruszyło się nieco. Ósmego ruch się wzmógł, dziewiątego i dziesiątego jeszcze choć zaprzęgów starczało, aż jedenastego jeszcze o szarym ranku imć pocztmistrza desperacja ogarnęła.
Przed chwilą właśnie z Kiernozi zjechał imć pan Paweł Łączyński starościc, oficer legjoński, którego imć pan Bolimowski chłopięciem jeszcze znał, i zażądał przeprzęgu do Łęczycy, bo mu własne koniska mocno w drodze ustały.
Imć pan Bolimowski miał był właśnie ledwie wypoczętą z drogi szóstkę mierzynków, tedy bez namysłu do stajni wybiegł i konie wyprowadzać kazał. Ledwie atoli ze stajni głowę wychylił, aż tu, niby grom, spadł nań goniec z departamentu, aby pięć par koni opatrzonych, z godziny na godzinę czekało na będącego w drodze ministra francuskiego pana Caulaincourt’a.
Imć pan Bolimowski o mało się nie rozpłakał z alteracji, bo nie dość, że Bóg wie, gdzie dwóch par koni musiał szukać sam, ale jeszcze takiemu zacnemu kawalerowi, jak imć pan Łączyński z Kiernozi, wygodzie nie mógł. Cóż, rady nie było, departament rozkaz słał, ani myśli uchybić.
Imć pocztmistrz splunął aż z bezsilnej złości, konie wrócić do stajni kazał, a sam skłopotany do izby gościnnej się powlókł i rzecz całą starościcowi wyłożył.
— I jakże tedy będzie, mości pocztmistrzu?! — zagadnął urażonym tonem imć pan Paweł Łączyński, — obiecałem się na wieczór do Łęczycy, mam u rejenta termin i akt! Widzisz, że moimi nie zajadę! Lejcowy się zestrychował!...
— Prawda, prawda rzetelna, mój dobrodzieju! Komu jak komu, ale waszmość panu!... Bóg widzi! Dwóch par mi potrzeba, minister!
— Bierz go licho, co mi do niego! Pierwszy przyjechałem, mam tedy prawo!...
— Kiedy to departament, dobrodzieju, sam departament!...
— Ale ja u waści nie mam czasu wysiadywać!
— Byle do południa, tylko do południa! Kasztanki moje wrócą z Sochaczewa, podsędków, odwiozły klnę się, że będą dla waszmości!... Pierwsze konie! Parol że pierwsze! Po trzy, miarki owsa im zaraz sypię i, dziej się wola Boża, nie dam mego dobrodzieja na wyrzekanie! Uf — uj! A temu zatraceńcowi jeszcze dwóch potrzeba! Kto tu da, kto zechce!? Kto na zmarnowanie wyda zwierzę! „En avant“ i „en avant“ całą drogę piszczy na pocztyljona, a jak forysia swego, uchowaj Panie, na koźle ma, to temu smagać koniska każe! Troje mi latoś jeden adjutant na nic ochwacił! Cha! Dam znać podprefektowi, niech robi co chce! Niech sobie będzie sam Napoljon, to mu też bicza z piasku, ani czwórki koni nie ukręcę!
Imć pan Bolimowski długo jeszcze biadał nad swoimi pocztmistrzowskiemi tarapatami, a całemu światu się dziwił, że na mróz taki siarczysty komina swego nie pilnuje — aż, ułagodziwszy nieco pana Łączyńskiego zawiesistym kubkiem gorącego krupniku, sam do stajen ruszył wyrzekać dalej, a do podprefekta pacholika słać.
Pan starościc tymczasem, rad nie rad, na ławie się rozsiadł w gościnnej izbie, burką nogi otulił, kożuszek zarzucił na ramiona i, nałożywszy sobie tytoniu w fajeczkę, pykał wonny dymek, a od czasu do czasu krupnikiem usta zwilżał.
Markotno było imć panu Pawłowi Łączyńskiemu ten przymusowy popas odbywać, markotniej może jeszcze samotnemu siedzieć, a na biel mrozem porosłych szyb poglądać. Snać nie lubił imć pan Łączyński ani długich zamyślań, ani takiej głuszy, jaką biła zewsząd izba gościnna łowickiej poczty, bo, ledwie nieco posiedziawszy, odrzucił burkę i kożuszek i jął przechadzać się, mierzyć od kąta do kąta izbę, a pogwizdywać niecierpliwie.
Upłynęła dobra godzina, zanim we drzwiach ukazała się zgarbiona postać pana Bolimowskiego.
— Więc — co — jak, pocztmistrzu!?
Pan Bolimowski chuchnął w zmarzłe ręce, zatarł je z desperackim grymasem i, zbliżywszy się do kominka, zaczął rozgarniać przygasły żar, a drewna weń rzucać.
— Nijak — nijak! Cha — niech się wali wszystko! Niema koni i tyle!...
— Hę — przecież powiedziałeś acan!? Że z Sochaczewa...
— Ach, to się wie! Dla dobrodzieja mego kasztanki będą, ale... z tym desperatem, z tym ministrem! Pięć par nakazali, a są trzy! Byłem u podprefekta! Taki sam mądry, jak i ja. W okolicy na wagę złota nie kupić szkapy! Posłał niby, ha, na wieczór to się wysztukuje! Niech sobie mości minister czeka! Mnie co?! Sam się oprzęgnę?!
— Waćpan skrupulizuje! Minister pewno popasa gdzie w Warszawie, albo zgoła się konsoluje — a waszmość sobie gwałt czynisz i mnie zatrzymujesz!
— Niby ja — dobrodzieja mojego?! Tfy! A tożbym się pocztarkowi kazał obatożyć! Minister w Warszawie?! Tedy waszmość nie znasz tych djablów rozmaitych francuskich! Na mszę dam, jeżeli mi się ten marcepan na południe już nie zwali!... Kozybym takiemu dał do taratajki, a nie konie! Bo czy to uszanuje człeka, czy poczciwem słowem pozdrowi bodaj!? Gdzie! Namamrocze, naszwargocze, popluje na uczciwe jadło i aby, en avant, krzyczy!
Imć pan Bolimowski rzucił z pasją drewko do kominka, imć Łączyński uśmiechnął się.
— Nie rad waćpan coś Francuzom!
— Ni siak, ni tak! Ale mam rzec prawdę, to na poczcie...
Imć pan Bolimowski urwał nagle i ucha nadstawił.
— W imię Ojca i syna... jedzie!...
— Kto? Co?!...
— Jedzie! A bodajś skisł! — zakrzyknął pan Bolimowski i, nie oglądając się na starościca, ruszył do sieni...
W tej samej chwili już i pana Łączyńskiego doszły dźwięki trąbki. Pan Paweł pojął alterację pocztmistrza i spojrzał ciekawie ku szybie.
Biel mrozu atoli pozwoliła mu jedynie zobaczyć cień poszóstnej karety, osadzonej na saniach i kilka niewyraźnych sylwetek.
Imć Łączyńskiego zdjęła ciekawość spojrzeć na podróżującego ministra. Narzucił tedy kożuszek, czapę wdział i ku drzwiom ruszył, gdy drzwi naraz się otworzyły z impetem. Do izby wszedł zamaszyście młody oficer, okutany granatowym płaszczem z nasuniętym na oczy kapeluszem stosowanym. Oficer wiódł po polsku gwałtowną rozprawę z panem Bolimowskim.
— Żadnych racji! Konie natychmiast!
— Trzy pary tylko mam — trzy pary!
— Do czarta! Departament zamówił...
— Aha, dla pana ministra!
— Właśnie dla hrabiego Caulaincourt...
— Trzy pary mam!
— Pięć trzeba! Sanie drugie lada chwila nadejdą!
— Muszą czekać! Muszą czekać! Przed wieczorem!
Oficer zadzwonił groźnie pałaszem.
— A ja acanowi powiadam, że muszą być... Przemocą wezmę, do miljon!...
— Wola wasza!
— Co wola?! Będziesz mi odpowiadał!? Marsz! Stój — czekaj! Jest tu kominek! Aha! Nakryć żywo ten stół!!... Dalej żywo! A konie za pół godziny żeby tu były!!...
Oficer machnął groźnie ręką i wybiegł z izby.
Pan Bolimowski otrząsnął się z pasją i ku Łączyńskiemu się kiwnął.
— Słyszałeś, mój dobrodzieju!? Marsz — stój — czekaj! Nakryć! Konie za pół godziny! Znalazł sobie ciurę do słuchania! Tfy! I to w dodatku swojak! Generalika jakiegoś się uczepił... i mnie straszy! A właśnie koni nie dam, bo nie mam! Niech się skarży! Dosyć mam tej poczty! Odbiorą, to pod kościół nie pójdę! Bolimowski cudzego nie potrzebował i potrzebować nie będzie! Poniewierać się nie pozwoli!... Jak mi Francuz wymyśla po swojemu, to ja jemu po swojemu — nie rozumiemy się, tedy rankor mniejszy! A takiemu oficerkowi zasię, szlachcicem jestem nie wczorajszym... po kądzieli mieszczki u mnie...
Pan Bolimowski nie dokończył, bo drzwi jeszcze z większym, niż poprzednio, impetem się otworzyły, do izby tym razem, prócz oficera, który przodem szedł, a snać drogę wskazywał, wkroczyło dwóch mężczyzn i do kominka się zbliżyło.
Oficer podsunął jednemu z nich ławę, kilimkiem okrytą, a sam położywszy na ramieniu pana Bolimowskiego rękę, do sieni go wywiódł i drzwi za sobą zamknął.
Imć pan Paweł Łączyński, który był się cofnął dyskretnie na widok wchodzących w róg izby, stał zaparty plecami o ścianę i z jakimś zabobonnym lękiem ku przybyłym poglądał. Oni zaś, w przeciwieństwie do starościca, ani nań uwagi nie zwracali, skwapliwie przed kominkiem się grzejąc, a zamieniając urywane zdania.
Niższy szczególniej z przybyłych, odziany w zieloną, aksamitną szubę ze złotemi potrzebami i czapę sobolową, choć się zdawał dostatniej odzianym od swego chudego towarzysza, który miał jeno płaszcz szary i kapelusz stosowany ze zmiętoszonym pióropuszem, mocniej był snać zziębniętym, bo ławę aż pod sam kominek szarpnął i, rozsiadłszy się wygodnie, leżące na podłodze drewka brał i ogień podsycał, a węgielki rozpalone rozsuwał. Chudy zaś stał nieco odsunięty i jeno że od czasu do czasu ręce posiniałe ku ogniu wyciągał, pilnie bacząc, aby niczem nie zawadzić towarzyszowi.
Starościc pod ten czas oczu nie odrywał od nieznajomych, a całą swą skamieniałą, nieruchomą postawą, gorączkowem, a natężonem spojrzeniem, zapartym oddechem, sfałdowanem czołem — mówił, że dwaj przybysze byli dlań jakiemś dziwowiskiem, jakiemś okrutnem podobieństwem do tego, co imć panu Pawłowi musiało być bliskiem, co budziło w nim uśpione burze, co całem piekłem przeżytych chwil w niego biło.
Łączyński sięgnął ręką do czoła i tarł je, a poglądał, a oczom nie wierzył.
...Czyżby istnieć mogło tak okrutne podobieństwo? Czy śni? Czy na jawie majaczy!?... Lecz skądże on, tutaj, na tej zapadłej poczcie!? W tem przebraniu?! Lecz ta twarz wyrazista, te rysy, wzrost! Mówi! To głos jego — cesarza!? Napoleona!...
Fala krwi uderzyła Łączyńskiemu do głowy, wszystkiemi naraz komorami mózgu zatrzęsła, wszystkiemi goryczami trysnęła, całem przebytem życiem rozpostarła mu się.
...Tak, to był on! Ten, któremu się zaprzedał, którego czcił, za którego imieniem dziesiątek lat szedł krwawemi szlakami bitew, dla którego głód i chłód znosił bez szemrania, nad którego nikogo nie rozumiał większego, — a który mu tę okrutną, tę nieprzebolałą wyrządził krzywdę, który nie uszanował jego żołnierskiego ogniska, nie oszczędził ciszy rodzicowego dworku i zabrał mu ją, jedyną siosterkę, i zgasił w nim całą jasność niewymyślnych, braterskich sentymentów i na poniewierkę dał imię czyste, wiekami rzetelnego obywatelstwa zapracowane!
Łączyńskiego dreszcz przejął; otrząsnął się, głowę nieco podniósł i spojrzał ponuro ku kominkowi.
Do uszu starościca doszły słowa rozmowy francuskiej. Imć pan Paweł uśmiechnął się ironicznie na myśl, że tu go za jakiego mizeraka mają, co nawet języka ich nie rozumie i ze złem ust zacięciem jął chwytać wyrazy, rozlegające się pod kominkiem.
— Caulaincourt, a możeby Desnouettes tu wysiadł dla pokrzepienia? Sanie już pewno nadjechały!
Nie, sire! — pytałem Montana na ostatnim przeprzęgu. — Desnouettes przed Dreznem ani słuchać nie chce o wytchnieniu!
— Rana mu się zaogni!
— W Warszawie mu ją opatrzyli, a tu może nawet chirurgaby nie znalazł...
Siedzący na ławie w zielonej szubie mocniej szurgnął drewkiem w kominku, że aż snopy iskier trysnęły.
— Tedy liczysz, że za trzy dni będziemy w Dreźnie?
Tak, sire! Jeżeli tylko nie będziemy mieli takiego, jak dotąd, marudztwa!
Napoleon spojrzał niecierpliwie ku drzwiom.
— Gdzież ten Wąsowicz?
— Pewno prowadzi zwykłe swoje pertraktacje!
Caulaincourt ruszył żywo do sieni i powrócił niebawem z oficerem.
— Cóż ty, oszalałeś! Znowu zwłoka?
— Koni brak dla sań generała Lefebvre-Desnouettes’a!
— Niema tu nigdzie w okolicy?... Nie było tu gońca?
— Był, najjaśniejszy panie, ale... niema! Są tylko trzy pary...
— W tym obrzydliwym kraju byłoby co! — wtrącił zgryźliwie Caulaincourt. — Licha warci są, poruczniku, twoi rodacy!
— Cóż tu, niema jakiejś władzy?
— Ach, polska władza! — dociął znów Caulaincourt.
— Jest, sire! — tłumaczył się Wąsowicz. — Ale koni brak! Zresztą, gdyby choć ludzie ci wiedzieli, kto jedzie, samiby pociągnęli szleje...
Cesarz rozśmiał się.
— Sapristi! A więc tym tu nazwisko i tytuł ministra nie wystarcza!?
— Tylu ich, najjaśniejszy panie, tędy przejeżdżało... a zresztą, nazwiska pana Caulaincourt nikt tu nie słyszał, choć pocztmistrz wie o panu Menevalu, a panu Fain’ie, o Prevot’cie, a mameluka odrazu po imieniu nazwał!...
— Cha — cha! Widzisz, Caulaincourt! Lepiejby mi było, żebym miast pod twojem imieniem, podróżował jako hrabia Rustan!
Caulaincourt zacisnął zęby i gniewnym zezem obrzucił hardego porucznika szwoleżerów.
— Koni kazałem szukać, a, żeby nie tracić czasu i sposobności, Rustan gotuje przekąskę i grzeje wino!
— Dobrze — dobrze! Rób swoje!
Wąsowicz wysunął się z izby. Cesarz rzucił za nim wzrokiem.
— Zuch — chłopak!
— Śmiały — zauważył Caulaincourt.
— No, nic nadto! — odrzekł cesarz, a po przestanku ozwał się nową tknięty myślą: — Niema co, zboczymy z drogi i koniec!
— Zboczymy?!
— Hm — no tak! Stąd podobno nie całe trzy mile!
— Dokąd, najjaśniejszy panie?!
— Nie domyślasz się?! Do pani Walewskiej.
— Wola twoja, sire, ale...
Cesarz szarpnął się na ławie i nogą wystające z kominka polano popchnął.
— Już masz swoje ale! Pojedziemy, wypoczniemy! Nie rób-że takiej miny! Jestem tak blisko... a nie widziałem jej dawno bardzo! Chciała za mną pod Moskwę! Niestety, za wiele było oczu — lecz teraz! Ciągnie mnie! Czuję, że ta dystrakcja...
Napoleon spojrzał raptownie na swego ministra.
— Oh! Ty, bo zawsze masz kwasy na zawołanie! Nie znasz jej! Nie rozumiesz, ile tkliwego okazywała mi przywiązania, ile samozaparcia, ile bezinteresownej miłości! Ona jedna! Słyszysz, żadna zresztą! Żadna!
— Nie śmiem wątpić, tylko...
— Co za tylko? Mów! Cóż więc!?
— Incognito twoje, sire, będzie zdradzone...
— Chciałbyś, żeby ona uczciła we mnie pana Caulaincourta?!
— Odwiedziny nie dadzą się ukryć...
— Ale i nie będą głośniejsze jak pobyt jej w Paryżu...
— Najjaśniejsza pani się dowie i zasmuci się! — tłumaczył minister.
— Księżna Montebello jest zanadto pieczołowitą i mnie oddaną ochmistrzynią, aby nie umiała zaprzeczyć wieści!
— Dwór wiedeński, którego opinja może nigdy nie miała dla nas takiej wagi...
— Myślisz o Austrjakach!? Jeżeli mają mnie odstąpić, to z pewnością nie dla Walewskiej!
Caulaincourt zwiesił głowę.
— Widzisz! Dziecinne skrupuły przywodzisz, a mnie radbyś pozbawić jedynej chwili zapomnienia, szczęścia, któraby mi dała i moc nową i myśl jaśniejszą!... Co?! Nie słabeć są twoje perswazje!
Sire! — rzekł smutnie Caulaincourt — nie powiedziałem ostatniego jeszcze!... O tych odwiedzinach, o tem zboczeniu z drogi dowiedzą się żołnierze, dowiedzą się, że gdy zdziesiątkowani, głodni, odparci, pokancerowani ostatniemi ładunkami pragnęli dobyć się z odmętu, już tylko wrócić, już nie drzewca, ale orły twoje ci ocalić — ty, najjaśniejszy panie, miast rwać do Paryża, do serca słabnącego, — dałeś się miłosnemu sentymentowi unosić i więzić.
Cesarz, pod ciężarem słów ministra, zgarbił się i pochylił mocniej ku kominkowi.
— Myślisz żalem! — rzekł głucho — że mnie nie wolno mieć własnej tęsknoty, własnych radości!?
— Tak, sire! — szepnął Caulaincourt.
Napoleon wtulił głowę w ramiona i milczał. Minister ocierał spocone czoło, a z lękiem własnej dziwił się śmiałości.
— Caulaincourt! — mruknął niespodziewanie cesarz. — Wąsowicza odszukaj! Ruszamy natychmiast! Desnouettes może czekać!... Nam ani chwili stracić nie wolno... ośmnastego muszę być w Tuileries!!
Caulaincourt wybiegł rozpromieniony. Cesarz twarz ukrył w dłoniach i tak trwał.
Łączyński tymczasem stał pod ścianą i poglądał zapatrzony w zieloną szubę i rozumiał tylko, że tuż przed nim ten cesarz wielki, potężny łamie się z samym sobą, cierpi, zadaje gwałt swej tęsknocie, że myślą ściga daremnie ukochaną jego siosterkę, Maryśkę, że przepaść cała obowiązków rozwarła się przed nim, gdy mniemał być tak blizkim ujrzenia jej, — że jakiś grom niebieski uderzył w tego mocarza, że targa nim, że wlecze naprzód, — że mocarz zaszedł tam, gdzie nieubłagane przeznaczenie każe mu się wyrzekać wszystkiego, co nie jest z korony i co nie jest dla korony.
Imć pan Paweł trwał jeszcze, a gubił się w tych refleksjach, gdy Napoleon powstał raptownie i jął mierzyć wielkimi krokami izbę... Za trzecim zawrotem cesarz, zapatrzony dotąd w ziemię, podniósł główkę, a spostrzegłszy starościca, zmierzył go bystrem spojrzeniem i przystanął raptownie.
Łączyński, tknięty magnetycznym wzrokiem cesarza, poruszył się...
Oczy Napoleona i Łęczyńskiego spotkały się... Na twarzy cesarza odbiło się zakłopotanie i skupienie, jasne oblicze starościca wiało gorzkiem zasmuceniem.
...Czy cię znam?! — badały natrętnie oczy Napoleona. — Znam cię, nadto! — odpowiadały spokojnie oczy pana Pawła.
Bonaparte skrzywił się niecierpliwie i zasunął rękę za zapięcie szuby.
— Pan tu jesteś urzędnikiem?! — zagadnął oschle po francusku.
— Nie, przejezdnym tylko!
— Hm! Jesteś pan do kogoś mi znajomego bardzo podobnym! Mówisz, widzę, dobrze po francusku?!
— Mówię, najjaśniejszy panie! — odrzekł mocniej Łączyński.
Cesarz drgnął i obejrzał się niecierpliwie dokoła...
— I... jesteś tu w tej izbie dawno?!
— Od początku rozmowy twojej, sire, z panem Caulaincourt!
— Pan tu?!... Od początku rozmowy?! Sacrebleu, to trochę za śmiało! Hej! jest tu kto, do pioruna!?
Do izby wszedł Caulaincourt, a zoczywszy cesarza, stojącego naprzeciw starościca, — przystanął ze zdziwienia.
Napoleon wskazał głową na Łęczyńskiego i ozwał się, hamując wzburzenie.
— Ten pan uważał za właściwe wysłuchać naszą rozmowę!
Minister się przeraził.
— Ten — ten pan?!
— No, ten! Wołać mi Wąsowicza! Prefekta niech sprowadzi, czy burmistrza, natychmiast!... Trzeba tego pana nauczyć dyskrecji!... Do czarta, ładny mi tu wybraliście spoczynek...
Sire, natychmiast... nie pojmuję...
— Tu niema nic do pojmowania! Stał sobie gdzie stoi, pod ścianą! Ja siedziałem odwrócony, ale ty, żeś nie postrzegł!!
— Istotnie nie pojmuję!...
— Wąsowicza! Przywołać władzę jaka jest!...
— Lecz w takim razie incognito... — zauważył cicho minister.
Cesarz uniósł się.
— Będzie większe, jak takiego na każdym postoju zostawisz?!
Caulaincourt cofnął się do drzwi, uchylił je i skinął.
Do izby wsunął się spowinięty burnusem mameluk.
Minister wydał jakieś ciche polecenie mamelukowi i wyszedł pośpiesznie.
Cesarz chodził po izbie z założonemi rękoma, nie patrząc ani na Łączyńskiego, ani na mameluka, który, zagrodziwszy sobą drzwi, z całym spokojem podsypywał prochem pistolet i próbował spustu kurka.
Pan Paweł ochłonął podczas z mimowolnego pomieszania. Myśl, że go tu może za szpiega, czy domniemanego zdrajcę poczytują, obudziła w nim całą trzeźwość i energję.
— Najjaśniejszy panie! — rzekł śmiało. — Wypadkiem się tu znalazłem, a jeżelim obecności swej nie objawił, to nie bym się chciał kryć, lecz, że zdumienie odebrało mi...
— Dobrze, wiem! — przerwał cierpko cesarz. — Nie pańska wina, tylko tego postrzeleńca! Ale trudno!
— Lecz najjaśniejszy panie, skąd obawa, że rozpowiem?!...
Napoleon żachnął się i tupnął nogą ku mamelukowi.
— Gdzież ten Wąsowicz!?
Mameluk uchylił drzwi i wyjrzał do sieni.
— Czyż taka stąd na mnie spłynęła chluba? — mówił cicho starościc.
Cesarz ostatkiem sił panował nad zniecierpliwieniem.
Wyjaśnisz to pan komu innemu! Nic ci nie będzie! Dosyć! Przeklęty kąt! Rustan, wołaj-że!
Mameluk wysunął się za drzwi.
Napoleon stanął przy kominku i nogą kopał niedopalone głownie.
Łączyński dźwignął z determinacją ramionami i nie śmiał się odzywać więcej.
Po dłuższej pauzie — do izby wpadł Caulaincourt, a tuż za nim Wąsowicz z pocztmistrzem, imć panem Bolimowskim.
Porucznik wysunął się naprzód ku Łączyńskiemu z groźną miną.
— Co pan tu robisz?! Skąd się wziąłeś! Jak się nazywasz!?
— Nie panu będę zdawał sprawę!
— Aresztuję pana!
— Panie oficerze, dobrodzieju! — wmieszał się z boku wystraszony pocztmistrz. — Toż nie obcy! Godny obywatel!!... Imć pan starościc Łączyński z Kiernozi!... Oficer dawny — legjonista!...
Wąsowicz zalterował się.
— Imć pan Łączyński!?...
— Tak, jestem Łączyński! — rzucił hardo starościc.
— Tem więcej dziwię się! — bąknął niepewnie porucznik, poglądając ku panu Caulaincourt, jakby odeń spodziewając się wskazówki a nie bacząc, że minister ani sylaby nie zrozumiał.
— Racz mnie, mości poruczniku, uwolnić od swoich zdziwień!
— Za pozwoleniem — zaprotestował żywo Wąsowicz, lecz tu umilkł, uczuwszy nagle rękę na ramieniu, która go ku drzwiom kierowała.
Porucznik się odwrócił i, zrozumiawszy znaczenie dotknięcia, pospieszył za wychodzącym już z izby panem Caulaincourt i pocztmistrzem.
Przed starościcem stał cesarz. Łączyński pobladł i ku ziemi poglądał.
— Więc to pan — pan jesteś!!? Niezawodnie — tak! Pamiętam cię, dobrze pamiętam! Do Ostródy przyjechałeś z raportem Dąbrowskiego, a potem byłeś przy mnie, kiedy Dorsenne... a potem... Patrz, ile lat! A odrazu uderzyło mnie coś, gdym cię zobaczył! I czemuś mi się nie przypomniał!?
— Nie ważyłem się...
— Słuchaj, może ty wracasz, albo jedziesz do niej!? Dawno ją widziałeś?! Jakże się miewa? Co porabia?!
— Ostatni raz widziałem ją, najjaśniejszy panie... w Ostródzie!
Napoleon potarł sfałdowane czoło.
— Więc od tego czasu!? I zawsze masz do niej ten sam żal! Za winną ją masz?!...
Łączyński westchnął.
— Bóg jeden, najjaśniejszy panie, wie, gdzie i czyja wina!
— Bóg?! Masz słuszność! Jemu sąd zostaw! Choć najmniej tego sądu ona może się lękać! Najmniej! A karę, jeżeli na nią wypadła, odebrała dawno! Boleśnie uczuła twoje usunięcie się, twoje potępienie! Myślisz, że potem mówiła o tobie z mniejszą tkliwością! Ona jest za dobra, za czysta, za szlachetna.
— Maryśka! — wybuchnął ze wzruszeniem Łączyński.
— Tak, Maryśka! Za szlachetna i dla ciebie! A więcej dla mnie! Poświęciła mi wszystko, a wzamian nie wzięła nic! Nic zgoła! Takiej pod słońcem nie znajdzie!
— Jedna Maryśka!
— Chciałem do niej! Od Moskwy samej jawi mi się! Ale nie podobna! — cesarz zniżył głos i mówił w pół do siebie. — Armja rozbita, zdziesiątkowana... stopiona na bandy nędzarzy! Rozumiesz!? Zimno tu! Chodź do kominka!... A tak mnie ciągnęło do niej! Bo tam powitanoby mnie sercem, tam witanoby mnie tylko! Niepodobna! Cesarzowa jest przywiązana tak ślepo, że trzeba ten pozór zachować, a potem tamci!... Caulaincourt ma słuszność nieubłaganą! Trzeba dalej! Armję muszę mieć większą! Jednej nici z rąk nie upuszczę! Marszałek póty coś wart, póki mu się tron nie zamajaczy! Żelaznej ręki nie wolno mi żałować! Fatalność czyhała. Znać swoje błędy, to znaczy mieć siłę naprawienia złego! Cóż — zbrakło ludzi! Widzisz, i takich pewnie, jak ty, wielu zostało, wielu nie poszło! Żebym tu miał sto tysięcy — ruszyłbym zpowrotem! Jeden Eugenjusz pilnował rozkazów! Byłeś dobrym oficerem... Szkoda! Takich nigdy nie za wielu!...
Do izby wszedł Caulaincourt.
Sire, konie gotowe! Wino podadzą do karety!
— A! Dobrze! — bąknął cesarz i postąpił ku drzwiom, lecz spojrzawszy ku Łączyńskiemu, zastanowił się.
— Może byś moje pozdrowienie zawiózł jej?!
— Nie mogę, najjaśniejszy panie!...
Napoleon skrzywił się pogardliwie.
— Nie stać cię ani na przebaczenie, ani na takie poświęcenie!
— Tak, najjaśniejszy panie, bo lada kurjer spełni to lepiej odemnie! A wzruszenia i bez mego widoku będzie miała zadość!
— Masz pan rację, napiszę sam! Może mnie dogonić w Dreźnie! Ale, gdybyś pan czego potrzebował, pisz do mojej kancelarji, — radbym coś uczynić dla pana! I to nie ze względów żadnych, lecz pomnąc na twe własne zasługi! Radbym, pamiętaj pan o tem!
Łączyński pokraśniał.
— Najjaśniejszy panie, więc pozwól, bym odrazu mógł przedłożyć moją prośbę!
Cesarz podniósł brwi.
— A — słucham! Tylko mów prędko!...
— Nowa armja ma się sformować, potrzeba będzie zaciągów, ludzi... chcę wrócić do szeregu!


XI.

Fontainebleau zamilkło, ogłuchło. Grom, który rozległ się w murach zamku Franciszka pierwszego, huczał jeszcze ponad Europą, szedł za morza, za góry, a tu już cisza zaległa, pustka.
Tak, gdy w leśnym ostępie stuletni dąb runie a legnie — łomotem jego wszystkie echa zadrżą i niosą wieść srogą na krańce... I szemrzą korony drzew i chwieją się nieufnie brzozy, mruczą buki i graby, leśne gąszcze szeleszczą, strzygą uszami wylękli mieszkańcy kniei i mateczników, a skrzydlata gromada zawodzi, a krąży ponad dębem, a gniazda swe widzi rozrzucone i rozprasza się, i szuka już innych konarów...
Las dziwi się, rozprawia, wzdycha, szemrze, — ziemia drży jeszcze pod zwalonym kolosem, a wokół niego już pajęcze nici zapomnienia, już cisza, już tam, w górze, kędy jasna tafla nieba, odsłonioną została, tam już lipa-sąsiadka zamyśla wysunąć swe pędy, tam zezuje i świerk, druh powalonego i tam radby rozpostrzeć się dorastający grab...
Zamek Fontainebleau pustoszał, — zapadał w odrętwienie. Z dnia na dzień, z godziny na godzinę, z minuty na minutę ubywało mu marszałkowskich haftów, generalskich mundurów, adjutanckich uniformów, szambelańskich aksamitów, nawet bermyc grenadjerskich, nawet lokajskich barw.
Raz po raz z oficyn zamkowych wyciągały pojazdy, ładowne karoce, furgony i wózki i, przesunąwszy się lisim stępem pod pawilonem głównym, — pomykały ku Paryżowi...
Straże tu i ówdzie służbę odbywające, topniały, nikły także.
Gromadek ciekawych mieszkańców miasteczka, dzieci rozswywolonych, a zakradających się do głównego podjazdu, żołnierzów, chodzących luzem, a prezentujących bezkarnie swe mocno wyniszczone odzienie, także już nie stawało...
Fontainebleau, na wieść o podpisaniu abdykacji przez Napoleona, przeszło przez całą skalę uczuć, od rozpaczliwych protestów począwszy, aż na raptownem wyludnieniu skończywszy...
W Fontainebleau nie było już cesarza, — w Fontainebleau mieszkał już ktoś, czekający na ostatnie postanowienie, na rozkaz wyjazdu — w Paryżu zaś spodziewano się już lada dzień króla. Niech żyje Paryż — niech żyje król!
Wielka antykamera zamkowa świeciła pustką. Ławy paziów dworskich, wypełnione dawniej szczelnie przez kwiat młodzieży francuskiej, stały zasunięte w głąb nisz, miast pompatycznego huissier’a w kutym łańcuchu, stał grenadjer, wsparty na karabinie, a wejścia do galerji strzegł oficer w szwoleżerskim mundurze szefa szwadronu i pełnił równocześnie służbę i starszego prefekta pałacu i szambelana i oficera ordynansu.
Licha to była parada tej zamkowej antykamery, nawykłej do tłumu dworaków, do gromkich wywoływań nazwisk co najprzedniejszych, do przyglądania się, jak książęta udzielni, jak królowie wyczekują swej kolei, jak jeden wyraz pana tego zamku w pałąk zgina karki, promienne sieje uśmiechy lub bieli twarze lękiem, usta przejmuje drżeniem. Snać czuła to antykamera, bo, rada dniu pochmurnego kwietnia, kryła swe złocenia, cieniem otulała całą swoją strojność, cały przepych i ledwie lśnić raczyła posadzką. Snać czuli to także dwaj służbiści, — bo choć rangi ich były tak różne, choć myśli tak rozbieżne, choć tęsknoty i pragnienia tak nie jedne, nie wspólne, nie z tego samego pnia poczęte, na twarzach ich ten sam rysował się smutek, taż sama bruzda pionowa rozcinała pogodę ich czół, ten sam załam kurczowy zaciskał im usta.
I stali tak obydwaj, stali jak wryci, z jakąś cholerą w groźnie poglądających oczach, z jakąś zajadłą pasją w zaciśniętych na broni kiściach z jakąś morową hardością, co zda się mówiła, — nas starczy za dwór!
Naraz drzwi, strażowane przez oficera uchyliły się lekko, na progu stanął wielki marszałek dworu cesarskiego, Bertrand.
Oficer wyprężył się, drgnął lekko grenadjer na przeciwnym końcu antykamery, łuna świetnego munduru marszałka rozpogodziła mroki ścian.
Bertrand rozejrzał się, a rzuciwszy okiem na oficera, rozchmurzył twarz.
— A, to pan, panie Jerzmanowski! Dobrze, że pana tu spotykam, myślałem, że to Laborde!
— Zmieniliśmy się przed chwilą!
— Wybornie się składa! Musisz wiedzieć, gdzie jest generał Kossakowski?... Może... może... i on?!
— Kossakowski, panie marszałku! Ani kroku stąd! Był tu niedawno z generałem Drouot! Tylko ich patrzeć.
— Hm! Właściwie mogę ci, pułkowniku, powiedzieć... idzie mi w tej chwili o pewną damę, o której dawał mi znać generał, a która tu, w Fontainebleau, przebywa od wczoraj...
— O panią Walewskę?!
— Może wiesz gdzie?!
— Jeden z moich żołnierzy wskaże drogę, jeżeli trzeba!
Marszałek skinął przyzwalająco głową. Jerzmanowski ruszył żywo bocznemi drzwiami w głąb służbowych korytarzy i powrócił niebawem z podoficerem.
— Ten zna drogę, panie marszałku.
— Dziękuję! Ale, cesarz mówił dziś o panu!
Jerzmanowski poczerwieniał.
— Jest wzruszony pańską wiernością...
— Et, panie marszałku, gdyby on chciał tylko! — odparł z błyskiem oczu szef szwadronu.
— Wiem, wiem! — przyznał serdecznie Bertrand. — Cóż, tymczasem tak musi być!... Pozwól pan, lada chwila powinien nadjechać z Paryża pan Caulaincourt!... Zatrzymaj go, zanim nie powrócę! U cesarza jest książę Bassano... Czy warta stawiła się na zmianę?
— Tak, jak wczoraj!
— Czy tylko Laborde jest pewny?
— Z tych co są, żaden się nie ruszy!
— Jeszcze słowo; nie mógłbyś mi pan towarzyszyć... ułatwiłoby mi to sytuację!
— Jestem na służbie, panie marszałku!
Bertrand uśmiechnął się i uścisnął serdecznie rękę pułkownika.
— Daruj pan, w tym odmęcie nie trudno banialukę palnąć! A w dodatku, ta wizyta, ciężka do oddania, cały nasz hart, że niema przy nas kobiet!...
— Więc prawda, że może jutro już stąd?
— Niewiadomo! Caulaincourt przywiezie nowiny! A kto wie, czy z nim razem nie przyjadą jacy delegaci — pośrednicy... Musicie z Labordem murem stanąć, bo gdyby który z tych starych dzieciuchów zaczął im po swojemu wygrażać... U grenadjerów nie kupić!!
Jerzmanowski odetchnął ciężko.
— Będzie cisza, panie marszałku, kiedy tak trzeba!...
Bertrand nacisnął kapelusz i, kiwnąwszy na szwoleżera, żeby z nim szedł, zawrócił do małej izdebki przy antykamerze. Tu zarzucił płaszcz na ramiona i, poprzedzany dalej przez podoficera ruszył z zamku.
Podoficer powiódł szybko marszałka na podwórzec, a stąd na jedną z bocznych ulic miasteczka, do piętrowego pałacyku.
Bertrand bez wahania przestąpił próg sieni i zapukał do najbliższych drzwi. Te otwarły się niebawem, ukazując natrętne spojrzenie podżyłej mieszczki.
— Czy u pani mieszka hrabina Lenoir?
— A, pan generał, bo właściwie...
— Hrabia Bercy!
Mieszczka dygnęła twierdząco i wprowadziła Bertranda do niewielkiego saloniku, sama zaś wysunęła się za portjerę, zawieszoną ponad przejściem do dalszych komnatek pałacyku.
Upłynęła nużąca dla marszałka chwila oczekiwania, zanim portjera odchyliła się ponownie, a w saloniku stanęła pani Walewska.
Szambelanowa, na widok Bertranda, wydała lekki okrzyk zdziwienia.
Marszałek powitał ją głębokim ukłonem.
— Pani szambelanowa daruje, lecz najjaśniejszy pan nie chciał trudzić generała Kossakowskiego pewnymi szczegółami...
— Więc pan, panie marszałku, przychodzisz...
— Wyrazić nadewszystko najserdeczniejszą, najgłębszą podziękę najjaśniejszego pana... za trudy jej z takim mozołem podjęte... ale...
— Odrzuca!? — przerwała gorączkowo pani Walewska.
— Nie, pani, tylko nie może przyjąć ofiary!... Daremnej, wiodącej do zguby...
— Panie marszałku, więc cesarz dla zdrady Marmonta, dla Neya, dla Berthiéra, dla czeredy niewdzięcznych faworytów za nic sobie waży korpusy Davousta, Soulta, Sucheta, księcia Eugenjusza, Maisona, Augereau... za nic ma deklarację gwardji, za nic oświadczenie Dąbrowskiego, za nic gotowość walki do ostatniego ładunku?!
Bertrand spojrzał pobłażliwie na rzeźbione rysy pani Walewskiej, tchnące zapałem, i odrzekł spokojnie.
— Niestety! Może pani być przekonaną, że zanim cesarz podpisał akt zrzeczenia się tronu, sam niejednej drogi wyjścia szukał! I nie on jeden tylko... Rachuby bywają zawodne... Augereau już przeszedł na stronę Bourbonów, — Maison toż samo; — książę Eugenjusz za górami, odcięty, zagrożony na tyłach przez króla neapolitańskiego... co najboleśniejsze, mało pozostało wiernych departamentów... Lud, podniecony knowaniami, bramy triumfalne chce wznosić Bourbonom! Południe Francji grozi rewolucją, nową chcą zacząć Vandeę!... Tak, pani szambelanowo, cofnięcie abdykacji to nie tylko beznadziejna, rozpaczliwa wojna ze sprzymierzonymi, lecz i wojna domowa, wojna bratobójcza! A tej najjaśniejszy pan nie chce!... Takiej się sroma!
Pani Walewska usunęła się na krzesło i twarzyczkę w dłoniach ukryła.
— I żadnego ratunku! To straszne, tego objąć myślą niepodobna! Co za sił trzeba, żeby tyle znieść, żeby dumą odpowiedzieć na nikczemne urągowisko! Yvan doniósł mi o wypadku cesarza!
— Bóg sam chciał, aby żył, aby wytrwał!
— Tak, panie marszałku! I to mu odwagi nowej, otuchy dodać powinno!...
— Mogę panią zapewnić, że najjaśniejszemu panu na niej nie zbywa!
Pani Walewska spojrzała na ceremonjalnie dworską postawę Bertranda i westchnęła.
— Oby tak było, jak mówisz! Ale, może Kossakowski źle rzecz przedstawił, może nie dość jasno wyłożył szczegóły zamachu. Paryż jutro będzie odzyskany... opanowany!
— Zaręczam pani, że nikt lepiej, a goręcej...
Szambelanowa potrząsnęła główką.
— Nie, nie ufam nikomu! Wy wszyscy nawet, co ani chwilibyście się nie wahali ponieść zań życia, zwątpiliście, osłabli, straciliście wiarę... A tymczasem nie widzicie, że najmniej w upadek jego wierzą ci, którzy go doń przywiedli, że do dziś dnia sprzymierzeni z minuty na minutę oczekują na odzew armat, że armja cała dotąd jest przekonaną, że do zrzeczenia się korony zniewolili marszałkowie!
Bertrand zafrasował się i, nie kryjąc swego znudzenia znanemi mu już aż nadto wywodami, rzekł wymijająco.
— Ach, tak się to wydaje! Już wszystko to było rozważane i brane w rachubę!
— Trudno, panie marszałku! Zdawało mi się, iż w panu zdołam pozyskać sprzymierzeńca! Lecz tej nadziei nie tracę, tymczasem sama rzecz poprowadzę!...
Bertrand zmieszał się.
— Jakto, pani szambelanowo?!...
— Zdaje mi się, iż potrafię najjaśniejszego pana skłonić...
— Pani... pani?!...
— Tak — ja! Pana dziwi?
— Bynajmniej, znając szlachetność jej uczuć dla cesarza — tylko...
— Nie wątp przed czasem, kto wie! Nigdy nie próbowałam swego wpływu... teraz nie zawaham się! Na krok go nie odstąpię!...
Bertrandt otworzył szeroko oczy.
— Ależ pani szambelanowo! Toż tylko goryczą go przejmiesz, budząc w nim daremnie to, co on z takim trudem uśpił! Podniecisz nadzieje, aby tem głębiej sięgnął okiem do przepaści, w którą się ma stoczyć!... Wzburzysz w nim, co wre jeszcze! Chcesz pani, by znów liczył pułki nieprzyjacielskie, rachował ich działa i widział ich przewagę...
— Napoleon może się obejść bez ważenia sił! Sam starczy za tysiące!
Wielki marszałek dworu ujął za kapelusz.
— Nie podzielam tych zapałów! Współczuję, cenię zacność ich, lecz z całem mem przywiązaniem do osoby cesarza muszę uważać słowa pani za urojenie, za zaprzeczanie prawdzie, za szkodliwe uniesienie...
— Duroc byłby tak mi nie odpowiedział!
Bertrand wyprostował się.
— Pani szambelanowo, niech mi wolno będzie pozostać przy mojem zdaniu... zwłaszcza, iż moje u niej posłannictwo zostało mi poruczonem nie w celu naradzania się w sprawach, o których najjaśniejszy pan raczył zdecydować!...
— Słucham zatem — mów pan, proszę!
— Pani szambelanowa nie dość rozważnie podjęła wycieczkę swoją z Paryża do Fontainebleau...
— Panie marszałku!...
— Spełniam polecenie! — objaśnił cierpko Bertrand. — Oczy całej Europy są zwrócone na Fontainebleau! Cesarz swoje słowo podpisał... cesarz chce być sam...
Pani Walewska pobladła.
— Co pan chcesz przez to powiedzieć? — zagadnęła stłumionym głosem.
— Że najjaśniejszy pan wierzy w przywiązanie pani szambelanowej i w imię tego przywiązania prosi, abyś raczyła natychmiast opuścić Fontainebleau...
Szambelanowa spojrzała groźnie na marszałka.
— Żebym ja... ja?! Opuścić?!... Odjechać stąd?!... Odjechać... dokąd?!...
— Dokąd pani sama uzna za stosowne!
Pani Walewska głowę w tył odchyliła i, zaparłszy się rękoma o stojący poza nią stół, poglądała w niemem osłupieniu na Bertranda.
Marszałek miął kapelusz a ku drzwiom zezował.
— Dokąd ja uznam za stosowne! — powtórzyła chropowatym szeptem pani Walewska i roześmiała się spazmatycznie. — Dokąd ja uznam!... Cha! Cha!...
— Pani szambelanowo, chciej rozważyć położenie... chciej... mieć wzgląd!... Cesarzowa bawi w Rambouillet z ojcem swym, cesarzem Franciszkiem austrjackim! Są dane, że całego wpływu swego używa na złagodzenie pewnych warunków!... Wprost wzruszające dowody przywiązania składa! Najjaśniejszy pan musi zachować formy... musi zważać!...
— On — zważać?!
— Ach, pani szambelanowo, doprawdy tak sądzisz pani porywczo, tak powierzchownie, tak nie chcesz pamiętać, że nie ty jedna cierpisz... że tron, że korona ma swoje nieubłagane prawa!...
Pani Walewska wodziła rękoma po swej twarzyczce, jakby szukając na niej zagubionej nagle myśli, jakby z pod czoła wyrwać pragnęła, jakąś zasłonę, która zmieszała jej źrenice, mgłami zasnuła patrzenie.
Bertrand ujął łagodnie rękę szambelanowej i do ust przycisnął.
— Mocy — siły! Spójrz na niego, a postrzeżesz pani, jak twój ból jest małym!... Cesarz najczulszemi słowy kazał panią pożegnać... i doręczyć ci tę karteczkę... Powieki mu drżały, gdy słowa te kreślił!... Biedny on — stokroć biedny!
— Biedny! — zaszemrały zbielałe usta pani Walewskiej.
— Każesz pani co powiedzieć od siebie? Każesz może list...
Szambelanowa potrząsnęła głową.
Marszałek pochwycił skwapliwie znaczenie tego ruchu.
— Bezwątpienia! Tak lepiej — daleko lepiej!... Chociaż jaki drobny dowód... z rąk pani...
Pani Walewska oczy przymrużyła, a odrzuciwszy zsuwający się jej na czoło splot włosów, odetchnęła ciężko.
— Nie mam żadnego!
— Ach, rozumiem! Pani szambelanowa daruje! Musiałem spełnić... ale wierzę głęboko, że po zastanowieniu, przyzna pani, że jedynie fatalna konieczność!... A przecież cesarzowi nie wolno zapominać, że ma syna!
Szambelanowa drgnęła.
— Czy to wszystko, panie marszałku?! — zapytała mocnym, dźwięcznym głosem, który Bertranda więcej zaniepokoił, niż poprzednie objawy wzruszenia pani Walewskiej.
— Tak jest.. istotnie — wszystko!
— A więc pozdrów najjaśniejszego pana odemnie i powiedz, że, wspomniawszy na mego syna, opuszczam natychmiast Fontainebleau!... Żegnam pana!...
Bertrand poczerwieniał, chciał równą monetą odpowiedzieć na hardą odprawę, lecz szambelanowa znikła już za portjerą, zawieszoną ponad przejściem do sąsiednich komnatek.
Marszałek zacisnął zęby, wdział kapelusz i wyszedł, nie rozumiejąc, dlaczego za ten uczyniony afront nawet gniewać się nie może i że coś jakby wyrzut sumienia zaciężyło mu na sercu.
Zanim Bertrand dosięgnął znów służbowej antykamery zamku, już została mu tylko świadomość, że spełnił uczciwie dane mu polecenie i że pozbył się niemiłego ordynansu.
W antykamerze czekała na marszałka dworu niespodzianka, bo oto ledwie stanął na jej progu, Jerzmanowski wysunął się ku niemu i zaraportował ze wzruszeniem.
— Oficer sztabu korpusu marszałka Davoust przybył z depeszami z Hamburga!
— Oficer z Hamburga?!...
— Tak jest, panie marszałku! Stosując się do rozkazów, zatrzymałem go właśnie...
Bertrand odwrócił się, o dwa kroki przed nim stał wyprostowany jakiś cień człowieka, jakiś oberwaniec, okryty brudno niebieskimi łachmanami, jakiś o zarosłej i poczerniałej twarzy szkielet, tu i owdzie świecący resztkami srebra na wytartym pendencie pałasza, na kordonach, na pułkownickich szlufach.
— To pan... pan?! Z Hamburga?!
— Z depeszami od księcia Auerstaedt!
— Od Davousta?! I jakże?! Więc ustąpiliście...
— Ani piędzi ziemi!
— Hamburg broni się jeszcze?! — badał z pomieszaniem marszałek.
— Jak i przedtem! Żywności i amunicji poddostatkiem! Klęskę za klęską ponoszą oblegający! Duch mocny...
Bertrand pokiwał głową niedowierzająco.
— Duch, ale sądząc po pańskim wyglądzie...
Oficer posmutniał.
— To nie oblężenie, panie marszałku! To droga!... Nie było pewnych wiadomości, gdzie główna kwatera... Prusacy mnie głodem zamorzyć chcieli... Uciekłem im! A potem, ciężko było łańcuchy widet omijać... Dopiero pod Paryżem wskazano mi główną kwaterę...
Oficer urwał raptownie i głowę zwiesił ponuro.
Bertrand potarł zmarszczone czoło.
— Chodź pan, proszę! Zamelduję o pańskim przybyciu! Nie wiem!... Tydzień temu!... A no — proszę!...
Marszałek powiódł oficera przez boczną galerję i zatrzymał go przy wejściu do komnaty cesarskiej a sam zniknął za drzwiami. Po chwili wyszedł, wziął z rąk oficera depesze i poniósł je. Po dłuższej przerwie, niż poprzednio, marszałek znów powrócił.
— Cesarz jest wzruszony dowodem pańskiego poczucia obowiązku! Depesze sprawiły mu wielką radość!... Zaczekaj pan tu, w galerji, cesarz niebawem wyjdzie... może będzie chciał o coś pana zapytać!... Ale, nazwisko pańskie?!
— Łączyński!
Losziński! — Polak?! Pułkownik!
— Tak jest, panie marszałku!
— Bardzo, bardzo dobrze! Tedy ten... potem udasz się pan do generała Kossakowskiego, on panu udzieli wskazówek... Cesarz kazał wypłacić panu dwieście franków na uniform!... Bardzo dzielnie pan się spisałeś, bardzo dzielnie!... Może będziesz chciał świadectwa? To i owszem — napisz pan sobie stan służby, a generał Drouot podpisze... i ja panu podpiszę! Niezmiernie rad byłem poznać pana, panie „Oszynski“... niezmiernie!...
Bertrand uścisnął pośpiesznie rękę pułkownika i zawrócił do komnaty cesarskiej.
Oficer zapatrzył się smutnie na oddrzwia, poza któremi zniknął marszałek i zapadł w nieruchomą postawę.
Oficer ten zdawał się ani nie myśleć, ani nie czuć nic, ani nie doznawać bodaj zmęczenia bezwładną swą pozycją, ani nie wiedzieć, że w galerji ukazało się kilka naraz generalskich mundurów, które ciekawie ku pułkownikowi zwracać się zaczęły.
Dopiero, gdy młody generał dywizji, podszedł tuż do pułkownika, a zagadnął go po koleżeńsku, czyby to on właśnie wiadomości z Hamburga przywiózł, pułkownik ocknął się.
— Tak, generale, z Hamburga!
— Pozwól-że się poznać, pułkowniku! Jestem Ornano!
Pułkownik podniósł oczy na generała, lecz w tejże chwili generał za rękę go chwycił.
— To pan?!! Łączyński!?... Tutaj!... Pan ten raport przywiozłeś?!
Łączyński odpowiedział serdecznie na uścisk Ornana.
— Także to pana dziwi, generale, że ja!...
— Dziwi?! Tak, lecz nie dlatego, bym wątpił, abyś nie był pan zdolnym do takiego poświęcenia! Rad pana widzę!... Ile to lat upłynęło... i ot spotykamy się w chwili...
— Więc już wszystko skończone?!...
— Przed kilku minutami, pod bocznym pawilonem, widziałem pojazdy komisarzy sprzymierzonych państw!...
Łączyński targnął się.
— Generale! A korpus marszałka Davoust?! A Hamburg! A trzydzieści tysięcy wojska!?
— Dowie się o tem, co się stało...
— I cóż z tego!? Duńczycy donieśli nawet!... Nieprzyjaciel wezwał marszałka do złożenia broni, a wreszcie chorągiew Bourbonów rozwinął!... Książę Auerstaedtu kartaczami ją przywitał!!
Generałowie, stojący w pobliżu, przysunęli się, otoczyli pułkownika, którego jakaś gwałtowność uniosła.
— Ośm miesięcy oblężenia, ośm miesięcy piekielnych ataków od lądu, od morza — kroku nie zrobili, kawałka bastjonu nie zajęli!...
— Załoga jednak ginie...
— Zanim wyginie — nową nam Hamburg sam narodzi!
— Co za bolesna chwila dla księcia Auerstaedtu, gdy po takiej obronie będzie się musiał poddać!
Łączyński oczyma łysnął i, nie bacząc na to, że uwagę uczynił nieznany mu generał, noszący mundur artylerji gwardji, odparł z impetem...
— Davoust się nigdy nie podda!!...
— Przynosisz zaszczyt swej szarży, pułkowniku! — ozwał się z boku cichy, ale mocny głos.
Łączyński odwrócił się, o dwa kroki przed nim stał Napoleon.
Generałowie rozsunęli się pośpiesznie.
— Przynosisz zaszczyt! — powtórzył machinalnie Napoleon i, odwróciwszy nieco głowę, — zapylał monotonnym głosem, jakby formułę zaczynał.
— Nazywasz się pan?!
— Łączyński.
Bonaparte rzucił bystre spojrzenie na twarz pułkownika i znów głowę odwrócił.
Nastała chwila śmiertelnej ciszy. Wzrok cesarza ścigał dal jakąś, niedosięgłą, a ręka jego nerwowymi ruchami błądziła około klap na piersiach, w miejscu, gdzie zwykł był nosić krzyż legji, a gdzie teraz pusta mu czerniała pętlica...
Napoleon zasunął raptownie rękę pod zapięcie munduru i rzekł sarkastycznie.
— Będziecie mogli powiedzieć, moi panowie, o waszym cesarzu, że gdy najgoręcej chciał i powinien był nagradzać, nie miał już nic do dania!
— Najjaśniejszy panie! — ozwał się gorąco stojący tuż generał. — Twoje słowa są najlepszą dla nas...
— Pozwól, Drouot! — przerwał cesarz, kładąc rękę na ramieniu Łączyńskiego. — Ten bodaj jest moim największym między wami wierzycielem!
Cesarz zwiesił głowę i, odwróciwszy się gwałtownie, — odszedł.
Generałowie otoczyli Łączyńskiego i zasypywali wynurzeniami przyjaźni, lecz Ornano przerwał im, przywodząc na pamięć zmęczenie i stan opłakany pułkownika, i deklarując, że go do siebie zabiera. Lecz tu zaprotestował energicznie generał Kossakowski, dowodząc, iż jemu się ten przywilej, jako rodakowi, należy. Ornano nie ustępował, powołując się na dawną z Łączyńskim znajomość... Aż stanęło na tem, że generał Kossakowski, z mocy polecenia odebranego od marszałka dworu, imć panu Pawłowi dopomoże ogarnąć się, a generał Ornano już wypocznieniem zupełnem i dalszem się zajmie.
Kossakowski powiódł pułkownika ze sobą do kwatery — Ornano na towarzysza się zaprosił.
W drodze, żwawszy z generałów, Ornano, jął pana Pawła zasypywać gradem zapytań i samemu bezładne szczegóły ostatnich miesięcy wypominać.
Kossakowski szedł nieco odsunięty, ile że choć rozumiał w Łączyńskim rzetelnego oficera, nie znał go bliżej i ani mógł tyle, co Ornano, znaleźć dlań wylania.
Tak idąc z generałami, znalazł się Łączyński na jednej z bocznych ulic miasteczka.
— Daleko mieszkasz, kolego! — zauważył Ornano.
— Ale za to blisko swoich! Jest tu ich jak nabił w całej ulicy!... Lecz to już prawie za tym pałacykiem!
Ornano spojrzał przed się, a dostrzegłszy karetę zaprzęgniętą i jakąś damę, wychodzącą z pałacyku zauważył żartobliwie.
— Ba — kwatera w tej stronie ma inne jeszcze ukryte przymioty!
— Sądzisz, kolego!... A tymczasem jest to hrabina Lenoir!...
— Hrabina Lenoir, żona senatora... ależ ja ją znam!...
— Nie ta — nie ta, z pewnością! Tylko właściwie... nie pojmuję... wygląda, jakby wybierała się w drogę!... Pozwólcie, panowie...
Kossakowski przyspieszył kroku. Ornano z Łączyńskim poszli za jego przykładem — tak, że gdy Kossakowski pozdrawiał damę, wspinającą się już na stopień karety, dwaj pierwsi byli tuż za nim.
Dama, na widok Kossakowskiego, zaparła się o drzwiczki karety, nie odwracając głowy.
— Pani hrabina nas porzuca? — zapytał niespokojnie Kossakowski.
— Tak, generale! — odrzekła cicho hrabina, obciągając gęsty woal, który jej wiatr podrywał.
Kossakowski głos zniżył.
— Obawiam się, czy dobrze uczyniłem, zwracając się do pana Bassano, lecz Jerzmanowski i Wąsowicz byli świadkami...
— Z pewnością dobrze, panie generale! Zmieniłam postanowienie, pilna sprawa, muszę do Paryża! Dziękuję bardzo...
Hrabina odwróciła się i wyciągnęła do Kossakowskiego rękę, lecz ledwie okiem rzuciła w stronę generała, zachwiała się tak silnie, że Kossakowski pospieszył ją wesprzeć.
— Pani hrabino... pani coś jest... może osłabienie!? —
Naraz wiatr zerwał woal z twarzyczki hrabiny Lenoir... badał generał, czując kurczowy uścisk ręki hrabiny.
— Maryśka!! — ryknął za plecami generała potężny głos.
Kossakowski ledwie spostrzec zdołał, skąd głos ten pochodził, gdy imć pan Paweł do nóg pani Walewskiej przypadł i tulił już do siosterki swe pułkownickie łachmany.


XII.

Raz jeszcze na grzebienie górskie, opasujące elbijską zatokę Portoferraio, padły złote wstęgi słonecznych promieni, raz jeszcze błysnął hardo orzeł sztandaru, łopoczącego dumnie na bastjonie Stella, raz jeszcze kula ognista spojrzała pełnią swej tarczy ku wyłaniającym się z toni morskiej lądom, raz jeszcze zawisła nad garbami spienionych fal morskich, aż zapadła się w głębię.
Rozpłomienił się horyzont zachodu, znacząc miejsce słonecznego łoża, pokraśniały obłoki jakby ogniem swoim chciały znów zapalić gasnący dzień.
Lecz za dniem tym, zwyczajem południowych stref, tuż w tropy, bez ostrzegawczych mroków, bez łagodzącego zmierzchu szła noc potężna, majestatyczna noc. Jednym rzutem swego płaszcza gwiaździstego zgasiła czerwień mgieł, jednem skinieniem zlała szafiry nieba z szafirami morza i szła cicha, rozmodlona, przejęta melancholją wód, szła ze srebrzystym sierpem księżyca u skroni, szła do snu kołysać elbijskie skały i góry, lasy i doliny, tęsknice i nadzieje, rozpamiętywania przeszłości i ciche, wróżby jutra.
Na małej łączce, za Portoferraio, w miejscu, gdzie na niski brzeg fala morska wdziera się bezkarnie, stało dwóch żołnierzy, zapatrzonych w dal tajemniczą. Obadwaj wsparci na krótkich karabinkach, obadwaj pochyleni wiekiem, obadwaj marsowo zasępieni, zdawali się być synami jednej doli. I gdyby nie krój mundurów, kształt różny czap, odmienność potrzeb żołnierskich, barw — można było ich poczytać za dzieci jednego regimentu. Jeden i drugi mieli barki potężne, te same ręce zczerniałe, żylaste, ten sam wzrok bystry a palący, też same miotlaste wąsy, też same srebrne pęki włosów na skroniach i też same kokardy biało-czerwone ze złotą pszczołą w pośrodku.
Żołnierze długo zachowywali głębokie milczenie, jakby wsłuchując się w głuche szmery, idące od Portoferraio.
Naraz rozległy się tuż za portem Falcone przeciągłe dźwięki dzwonów — z początku ciche, niepewne, a polem coraz mocniejsze w akordzie, pełniejsze w harmonijnej powadze.
Żołnierz w mundurze ułańskim ocknął się, zdjął czapę i przeżegnał się. Drugi żołnierz, w grenadjerskiej bermycy, spojrzał z ukosa na swego towarzysza, a gdy ten wraz z ostatniem uderzeniem dzwonów czapę nałożył, rzekł z przekąsem.
— Trzeba ci było do kapucynów wstąpić!...
Ułan milczał.
— Nie odpowiadasz, do kroćset!?...
— Nie przeszkadzaj! — odrzekł cicho ułan i odwrócił głowę ku lśniącej toni.
Grenadjer splunął z obrzydzeniem.
— Djabli nadali! Wam zawsze sentymenty!... To jaskółcze gniazdo jak dla was stworzone... niczego innego nie trzeba!... Tfy!... A człowieka, jak się spojrzy na wodę, aż ckliwość ogarnia!... Zeszło nam?... Co?!...
Ułan westchnął.
— Mały kapral także coś na humorze stracił, uważałeś?... Z początku chciał tu badylarza udawać, w hreczkosieja się bawić!... Mało to nas napędzał?... Mnie garście świerzbiły, kiedy nasz bataljon wyznaczono do sadzenia drzew!... Żeby tak mnie zobaczył kto z Balbigny!... Niechby tak matka Zuzanna wiedziała, że ja, grenadjer pierwszego bataljonu, piątej kompanji!... Do kroćset, stara gwardja na psy schodzi!...
— Vraincourt! — odparł oschle ułan — myślisz, widzę, tylko o sobie?
Grenadjer poczerwieniał.
— Jakto o sobie!! Zdaje ci się, że mi żal tych moich zbutwiałych kości!?... Do kroćset, jeszcze nie spróchniałem na tej nikczemnej wyspie i jeszcze nie oślepłem!... A cóż, myślisz, że tak łatwo patrzeć jak, malejemy i odmawiamy sobie wszystkiego. W zeszłym tygodniu były nasze imieniny!... Piętnasty sierpnia! Do kroćset, w tym dniu po trzysta armat warczało na wiwaty!... Cały świat korzył się przed nami!... A Schoenbrunn pamiętasz? A dziesiąty rok!... Toć i myśmy winszowali! A teraz? Ani jednej rakiety, ani jednego strzału!... Kanonierzy dostali taki rozkaz od Drouota!... Bodaj go pokurczyło!... Jak żyję, nie pamiętam takiej ponurej parady!... Żałować sobie tej odrobiny saletry!...
— Czasem trzeba!...
— Może się zdarzyć większa uroczystość!
— Kto wie... powiadają, że przyjedzie...
— Pani matka! — dokończył pośpiesznie grenadjer.
— Nie — powiadają!...
— Mów, do kroćset!...
— Byleś się nie wygadał, bo wiesz...
— No, niechbym spotkał kiedy w cztery oczy tego Campbella!...
— Więc... ma przyjechać... cesarzowa z synem!...
— Z naszym małym!...
— Mówili...
Vraincourt odsapnął ze wzruszeniem.
— Hm!... Nasz mały!... To jeszcze!... Byle smykowi morze nie zaszkodziło!... Czekaj... Czekaj... a ile on ma teraz... w czwartym roku!...
— W piątym chyba!...
— Urwis rośnie!... Ale... może to plotki znów!?
— Myślę, że nie... nasz major...
— Nie cedź-że tak przez zęby!...
— A będziesz mi dokuczał!?...
— Et, cóż znowu! — obruszył się grenadjer. — Ani mi w głowie!... Lada wyrazu nie bierz za złe, człowiek gorzknieje w tej klatce! A co? Może zapomniałeś — nie walczyliśmy obok siebie pod Arcis!?...
— Bo, uważasz, major nie bez kozery nas tu wyprawił i kazał nam czekać.
— Morbleu! tym półgębkiem swoim z niecierpliwości mnie wyprowadzisz!
— Nic zresztą... może dziś!...
Grenadjer stuknął karabinem szarpnął wąsa i zawołał raźno.
— Do kroćset — Stećkowski!
— Krzeczkowski!
— Niechże sobie będzie Treczkowski, czekajno, jak wy to śpiewacie? Marsz, marsz!?
— Vraincourt... służba!...
— Morbleu! Niech sobie!... A toś mnie ucieszył!... Ba, mały kapral dopiero będzie kontent!... Upiję się, niech mnie djabli porwą! Patrzaj, a mnie aż podcinało dzisiaj, kiedy mnie Laborde, nasz adjutant, zawołał i kazał iść pod komendę waszego majora tego... „Jermanowski...“
— A cóż, nie podobał ci się!?
— Nie krzyw się, safandulo! Nie ujmuję mu, oficer dobry; w bitwie desperat, z małym kapralem w zażyłości!... Co tu zresztą gadać... gwardja także... ale to nie nasza broń! My piechota! Nasza rzecz stać, albo iść ławą... a wy, szwoleżerzy, zawierucha, wicher!... Do kroćset, braćmi sobie jesteśmy, ale... jak mi Laborde powiedział ordynans — struchlałem!... Bo co ja, piechur zakamieniały, mam do kawalerji... bez koni!... Ale kiedy mi powiadasz!... Morbleu, to... to gotówbym do was na rekruta przystąpić, byle... tego smarkacza nareszcie zobaczyć!... Chociaż, czy to nie bałamuctwo?!
— Hm! A może!
— No to do kroćset... ze mną będziesz miał do czynienia! — wybuchnął grenadjer. — Żart byłby za gruby!...
— Ja do niego nie mam także ochoty!
— A powiadasz!...
— To, com słyszał.
Vraincourt posmutniał.
— Mój kochany... jeżeli to tylko taka wieść koszarowa, to niema co gadać. Toć u nas w bataljonie jeszcze w czerwcu klęli się, że pani matka jedzie!...
— Nasz major zapewniał!
— Majorby tam z wami rozprawiał!
— A cóż myślisz! — odrzekł dumnie szwoleżer. — Na mustrze, we froncie, na służbie rzecz inna... ale tak... jesteśmy sobie równi!...
— Słyszałem, słyszałem! — Do rzeczy, bratku!...
— Dziś sygnalizowano z Pianosy, że jedzie do nas młoda dama z czteroletnim synkiem!... Rozumiesz?!...
Grenadjer kiwnął tak energicznie głową, że aż mu bermyca na nos spadła.
— Któżby więc jechał?!... Co tu gadać... „Inconstant“... ruszył cichaczem na pełne morze!... Szelma Mariotti gotówby w Livorno całą eskadrę zaalarmować... I tu, na wyspie, jest dosyć oczu... więc tylko nas wyznaczono, żeby nie robić przed światem gwałtu!
— Pocóż tu, do kroćset, stoimy?...
— Major... nadejdzie... i ruszymy do Marciany... Wiesz... ten dworek!...
Grenadjer uderzył się pięścią w czoło.
— Morbleu! Człowiek tępieje na starość! Patrzaj go! A ja pojąć nie mogłem, na licha mu ten kojec w Marcianie!... Filut stary! Tylko... wiesz... kusa z nas warta honorowa!
— Ostrożność!...
— Może, może!... Ale zawsze! Austrjaczka niech sobie, ale... smyk! Nasz smyk!...
Szwoleżer chciał odpowiedzieć, gdy w tem rozległ się miarowy brzęk ostróg i szczęk wlokących się pałaszy.
— Baczność! — mruknął Krzeczkowski.
Dwa wysmukłe cienie oficerów zatrzymały się przed żołnierzami.
— Krzeczkowski! — rozległ się dźwięczny głos Jerzmanowskiego.
— Jestem, panie majorze!
— Za mną, w drogę!
Szwoleżer z grenadjerem salutowali zamaszystym krokiem ruszyli za oficerami.
Jerzmanowski zawrócił wprost ku czerwieniejącemu w dali szczytowi Capanne. Przez pewien czas szli wszyscy w głuchem milczeniu, pilnie bacząc na wąską, a krętą ścieżkę, wijącą się po falistym gruncie, wspinającą się tu i owdzie na góry, skradającą się pod konarami platanów, magnolji i fig, to znów biegnącą nad urwistymi brzegami wartkich strumieni. Dopiero, gdy z poza wzgórza znów wychyliła się toń morska, a monotonny poszum fali zagłuszył szepty cyprysów — major odezwał się cicho do towarzyszącego mu oficera.
— Dochodzimy do Procchio!...
— Za pół godziny będziemy w Marcianie!
— Obawiam się, kapitanie, żebyśmy się nie spóźnili!...
— Marszałek mówił, że najwcześniej zdążą na godzinę dziesiątą!
— Prawda, lecz rozmaicie mogło wypaść!
— Z Pianosy tulaj dobre trzy godziny drogi... a przytem morze dziś nie najlepsze!
— Daj go katu, jeszcze go nigdy spokojnem nie widziałem!
— Prąd się rwie, między wyspami bywa tak wszędzie!
— Mała stąd pociecha!... Pośpieszajmy!... Marszałek nie mówił wyraźnie, leczbym szyję dał, że cesarz nadjedzie!... A trzebaby tam może i w Marcianie ład zaprowadzić!...
— Koch z Fiutowskim dadzą sobie radę!
— Pewnie, pewnie... ale pewniej być na miejscu!
Jerzmanowski podwoił kroku, idący z nim kapitan poszedł za jego przykładem. Żołnierze odstali nieco.
Vraincourt, korzystając z okazji, mruknął do Krzeczkowskiego.
— Sam djabeł nie zrozumie waszego zakazanego języka!...
— Francuski djabeł pewnie!
— Cóż mówił?!...
— Że może cesarz nadciągnie!
— No, ja myślę, przecież się to malcowi należy!... Zanim Vraincourt zdołał dokończyć zdania, tuż za plecami posłyszał lekki odgłos kopyt końskich.
— Masz go już! — szepnął do Krzeczkowskiego. Szwoleżer chciał się obejrzeć, lecz mały konik górski już był dopadł żołnierzy.
Vraincourt i Krzeczkowski rozstąpili się i sprezentowali broń.
— Co tu robicie?! — dał się słyszeć stalowy głos Napoleona.
— Idziemy oglądać małe kapralątko! — odrzekł raźno grenadjer.
Cesarz zdarł konia.
— To ty, stary zrzędo!?... I cóż się tak wleczesz!?...
— Bo się boję, czy mnie do sadzenia sałaty nie napędzą!
— Nic — nic, stary!... Jesteśmy wszyscy na urlopie!
— Myślałem, najjaśniejszy panie, że nam dali dymisję! Napoleon zaciął usta i odwrócił się do szwoleżera:
— A tobie jak się zdaje?!...
Krzeczkowski wyprostował się, jak struna...
— Że... urlop nasz już się kończy!...
— Widzisz, Vraincourt, ten ci odpowiedział!... No, chodźcie!...
Cesarz ruszył stępa — żołnierze postępowali za nim. Po małym przestanku Napoleon zwrócił się znów do Vraincourta.
— Tyś żonaty!?...
— Wdowiec, najjaśniejszy panie!
— A dzieci masz?!
— Mam syna.
— Gdzież się podziewa?!...
— Powinien... by dziś przyjechać do Marciany!
W kilka chwil później cesarz wchodził do maleńkiego dworku, przytulonego do podnóża Capanne, a ledwie jednym rogiem kamiennego zrębu wyzierającego z pod stuletnich kasztanów ku otwartej zatoce. Kompanja szwoleżerów trzymała wartę w pobliżu.
Napoleon zamienił kilka wyrazów z Jerzmanowskim, przebiegł maleńkie izdebki dworku, jakby chcąc się przekonać, czy wszystko jest na właściwem miejscu i wyszedł ku zatoce, niespokojnie spoglądając ku szumiącym falom. W zatoce dwie łodzie krążyły gorączkowo, zataczając wielkie koła.
Jerzmanowski z kapitanem Balińskim zajęli miejsce na wrzynającym się w morze skalistym cyplu.
Bonaparte się niecierpliwił. Daremnie przykładał do oka lunetę, daremnie chciał mgły horyzontu przeniknąć, całuny nocy przejrzeć — bezmiar wód bił smutkiem, pustką.
Nagle z łodzi krążących w zatoce wionęły białe flagi.
Jerzmanowski jak strzała zerwał się ze skały i do Napoleona dopadł.
— Jadą, najjaśniejszy panie!...
Bonaparte drgnął i jął znów lunetą przezierać horyzont.
Tymczasem, na tle wysrebrzonym światłem księżyca fal, ukazał się czarny, ledwie dostrzegalny punkcik, za punkcikiem tym niebawem pojawiła się ciemna plama... za nią trzy inne jeszcze...
— Jerzmanowski, czy mnie wzrok nie myli!?
— Jadą najjaśniejszy panie!
— Ale kto!? — przerwał niecierpliwie cesarz.
Major milczał, wpatrując się w ciemne punkty, wreszcie zakomenderował sucho.
— Kapitanie Baliński! Ściągnąć jedną łódź... szwoleżerowie na morze!...
Bonaparte żachnął się.
— Co ci w głowie?!...
— Najjaśniejszy panie, pościg! Widzę doskonale... przodem barka pod żaglem rwie ku nam... za nią nasz „Inconstant“... a w tyle trzy okręty... gonią ich!...
— Masz słuszność! — przyznał głucho Napoleon. — Rozbójnicy!... Gdybym miał tu jedną armatę!... Wezwać łodzie... pójdziemy wszyscy...
Baliński zdołał sygnałami wezwać krążące w zatoce łodzie, aby do brzegu przybijały. Szwoleżerowie opatrywali zamki karabinków.
Na pełnem morzu tymczasem szalona odbywała się gonitwa. Wątła barka rozwiniętymi żaglami i prężącemi się zajadle wiosłami pruła fale, dążąc ku brzegowi. Poza nią mocna korweta elbijska, pod flagą cesarską, opisywała szerokie łuki, jakby chcąc drogę zagrodzić następującym całą siłą żagli krzyżowcom. Zdawało się, że lada chwila krzyżowce wysuną się na czoło i dogonią barkę, korweta atoli czuwała. Kiedy krzyżowce miały już ją wyminąć, zatoczyła się i, wyszczerzając stalowe paszcze, plunęła gradem kul, skierowanych tak, że skotłowały, skłębiły wodne szlaki krzyżowcom, mówiąc: — poza tą linją — bitwa!
Krzyżowce zatrzymały się oszołomione śmiałością korwety. Kapitańskie tuby ozwały się ponuro, na masztach zawisły latarnie, zaczęła się rozmowa. A barka mknęła bez wytchnienia, coraz śmielej wychylając swój mięsisty kadłub, coraz szybciej sunąc po słabnącem w zatoce morzu.
Jeszcze chwila niepokoju i dwie łodzie gromkim okrzykiem powitały barkę.
Bonaparte stał na brzegu i czekał, gorączkowo spoglądając ku wychylającym się z barki cieniom, a gdy nakoniec barka, uniesiona grzebieniem wody, zaryła się w piaszczyste wybrzeże, skinął na Jerzmanowskiego i podszedł do rzuconej kładki.
Z barki wyszła ciemna postać kobiety, prowadząca za rękę maleńkiego chłopca.
Napoleon drgnął całem ciałem i zaledwie kobieta dotknęła ziemi swą drobną stopą, porwał chłopca w objęcia i przytulił go do piersi.
Naraz bystry wzrok cesarza spoczął na bladej, pociągłej twarzy nieznajomej.
Bonaparte otrząsnął się ze zdumienia i rzucił głucho:
— Ty, ty... tutaj!? Patrz, a mnie się zdawało, że ściskam syna!...
— Najjaśniejszy panie i nie omyliłeś się!...
— Chodź ze mną! — rzucił cierpko cesarz i poszedł wprost do dworku.
Nieznajoma podążyła w milczeniu za Napoleonem, tuląc rozpłakanego chłopca i, nie zważając na prężące się przed nią postacie straży.
Bonaparte wprowadził nieznajomą do małego saloniku, chłopca wywiódł brutalnie do bocznej komnaty i służącej wskazał, zaczem, ze złością drzwi zatrzasnąwszy, ozwał się krótko:
— Pocoś tu przyjechała?!
Nieznajoma, zmrożona pytaniem smutnie pochyliła głowę.
— Najjaśniejszy panie, daruj! Mówiono, że jesteś sam, sam zupełnie, opuszczony przez najbliższych, chciałam ci dowieść, że nie dla potęgi twej, nie dla cesarza szłam za tobą!
Bonaparte złagodniał.
— Nierozwaga! Dzieciństwo! Narażasz siebie i mnie! Cenię w tobie serce, radbym cię mieć przy sobie — ale muszę się liczyć z Europą! Cesarzowa lada dzień może nadjechać, a ty tutaj!!...
— Cesarzowa ma na Elbę zjechać? Sire, nie ważyłabym się tu przybyć, gdyby nie pewna wiadomość...
— Że co?!
— Że cesarzowa zaniechała tego zamiaru!
Napoleon roześmiał się ironicznie.
— Więc w tej wiadomości jest tyle bezsensu, co i w twej podróży! Cesarzowa! Nie godzi ci się tak o niej mówić! Kocha mnie szczerze! Ma najlepsze zamiary — a że nie wyraża tego w taki sposób, jakiby pierwszemu lepszemu zdawał się stosownym, no, bo i pochodzi z najprzedniejszego rodu cesarskiego!...
Bonaparte wydął dumnie usta i mówił, łagodząc znów głos.
— Nie wątpię, droga Marjo, o twych szlachetnych intencjach, ale nie znasz położenia! Poczytujesz mnie za wygnańca! A tymczasem dwór austrjacki czuwa! Nie wolno mi lekkomyślnie zasmucać żony, ani narażać się na słuszne nieukontentowanie teścia! Myślisz, że i tak nie rozgłoszą, że nie rozpowiedzą o romantycznej wyprawie pani Walewskiej!?... Zdaje ci się, że mnie nie szpiegują, że korweta strażnicza nie doniesie o wylądowaniu gości!... Livorno aż się trzęsie od szpiegów! W Piombino dzień i noc wariują! A na Korsyce?! Bourboni są zabiegliwi! Nie masz takiej kanalji, odepchniętej przeze mnie lub wzgardzonej, któraby nie opływała w zaszczytach w nagrodę poniesionych cierpień! Dupont został przecież ministrem wojny! Okrył hańbą armję francuską pod Baylen, zaprzedał w nędznem tchórzostwie siedemnaście tysięcy żołnierza, no i poszedł tam, gdzie prawo nakazuje posyłać generałów, podpisujących lekkomyślnie kapitulacje!... Dziś Dupont ministrem! Bruslart komendantem Korsyki — łotr, który za konsulatu otwarcie przyrzekał mi, że mnie zamorduje! No, a pan Mariotti, konsul francuski w Livorno!? W nowej Kaledonji, między galernikami, nadtoby uwłaczał!...
Napoleon przeszedł się po komnatce i zaczął znów brutalnie, opryskliwie.
— Widzisz, tacy nie przebierają w środkach! Takim właśnie nierozważne zapały pani Walewskiej na rękę wypadną! Ci dołożą sił, starań, aby uwierzono, że pani Walewska taką rozgorzała odwagą, iż mnie Bóg wie jakie oddaje usługi, że ona utrzymuje mnie w korespodencji ze stronnikami, że ona nie tylko piękną swą twarzyczkę powiozła na Elbę, ale i jakieś tajne układy! Na amazonkę urośniesz — a ja, ja odpowiem za to! Okazji szukają! Ludwik ośmnasty z całą swoją bandą nie dotrzymuje warunków! Solda mi jeszcze nie wypłacił!!... Jeszcze rok i nie będę miał środków na żołd najwierniejszych sług! No, wiesz nareszcie, rozumiesz!?
Pani Walewska pochylona, jak kwiat podcięty, zdawała się uznawać doniosłość popełnionej lekkomyślności.
Cesarz obrzucił szambelanowę raz i drugi badawczem spojrzeniem i rozchmurzył raptownie czoło.
— No nie przejmuj się! Przepadło! Jeżeli co złego ma wyniknąć, tego największem zmartwieniem nie odżegnasz! Parbleu! Do licha, można także powiedzieć, że dość na ciebie się zapatrzeć, aby zapomnieć o świecie! Wypiękniałaś, do czarta! Nie marszcz się, chyba dość ci zobaczyć się w lustrze, aby się upewnić, że istotnie tylko wielkie sprawy mogły mnie pobudzić do dąsania się na twój przyjazd!
— Najjaśniejszy panie, jadąc tu, nie spodziewałam się innego przyjęcia! Wiem, nie od dziś, gdzie moje miejsce!!...
— Ach! Nie mówże tak! Jeżeli cię uraziłem — więc cię przepraszam!
— To ja raczej przepraszać muszę za śmiałość! Ja tu zawiniłam! Snać ta noc, na morzu spędzona, rozkołysała moją fantazję! Tak, zdawało mi się, że wolno mi będzie zostać może elbijską poddanką! Przysięgam jednak, że nie ta intencja mnie tu przywiodła! Dowiedziałam się, sire, że jesteś odciętym od Europy, że nie masz możności skomunikowania się z wiernymi ci sługami, że zarówno ty na wyspie, jak oni na lądzie, jesteście strzeżeni... Ja, ani mój brat, ani generał Ornano nie podlegaliśmy podejrzeniu argusów Talleyranda, ani Fouchego! Podjęłam się przewieść papiery... dla upozorowania zdawało mi się korzystnem nawet dać okazję plotce do drwin z romantycznej wyprawy pani Walewskiej... i złośliwych uwag o przyjęciu, które ją spotkało!... Oto papiery!
Napoleon zdumiał się na ten zwrot niespodziewany.
— Przywozisz ze sobą?!...
— Listy pana Mareta, deklarację generałów Desnouettes’a i Lallemandów o widzeniu się i o opinjach marszałka Davoust... List Cambacerèsa... Ostatnie wiadomości, a tu nadto, pismo pana Menevala z Wiednia, z dworu cesarzowej!
Bonaparte odebrał machinalnie zwój papierów z rąk pani Walewskiej.
— Marjo — i ty ważyłaś się — ryzykowałaś?! Nie wahałaś się stawić na szali osobistej wolności?!
— Prosty zbieg przypadków! Byłam właśnie w Genui!
— A ja popełniłem taką niesprawiedliwość! Sam nie pojmuję! Skarby mi wieziesz! Jesteś nie tylko jedyną kobietą, którą kocham z głębi duszy, ale i jedyną kobietą, która mi złożyła tak wielki dowód poświęcenia!... Powiedz, Marjo, czem i kiedy ci się odwdzięczę!?
Pani Walewska wysunęła delikatnie swą maleńką rączkę z dłoni cesarza.
— Najjaśniejszy panie, sam wielokrotnie uczyłeś mnie prawdy, że wdzięczność jest tem, czego nigdy pod uwagę ani rachubę brać nie wolno!...
— Ileżbym dał za to, bym wobec ciebie bodaj dzień jeden nie czuł mojej niemocy!...
— Niemoc twoja, sire, jest tylko niemocą orła, który choć chmury przebija, nie zdolen jest pełzać obok ostatniego z robaków!
— O, nie Marjo! Mówisz, lecz ja — czuję!
Wzrok cesarza padł na zwój papierów i ożywił się.
— Więc aż tyle nowin, aż tyle listów... Ja już do rozpaczy dochodziłem! Od dwóch miesięcy ani wyrazu znikąd!... Wszak pozwolisz, że je przejrzę...
— Ach — przecież dlatego tu przybyłam!
— Tak, tak! — przyświadczył skwapliwie cesarz. — Może tu przejdziesz, na lewo! A ja zasiądę po dawnemu... pamiętasz!? Ale — więc kiedy zamierzasz wracać...
— Skoro tylko odpowiedzi będą wygotowane!!...
Napoleon aż się roześmiał.
— Dzielnie, znakomicie! Poślę natychmiast po Bertranda i dalej do pracy! Zobaczysz, mój ty najpiękniejszy ordynansie, — nie dam ci czekać.
Napoleon ucałował z przejęciem rączkę szambelanowej i, nie bacząc na gorzki uśmiech, który jej usta załamywał, zaczął z gorączkową niecierpliwością łamać pieczęcie, rozrywać koperty i czytać, i notować i potem dyktować, rozkazywać, a całą piersią oddychać wiewem szalonych przedsięwzięć, piorunujących czynów, wielkich zagadnień.
Słońce ledwie wzeszło, gdy szwoleżer Krzeczkowski ocknął się pod namiotem, a zobaczywszy opróżnione obok posłanie Vraincourta, jął pośpiesznie się odziewać, nie rozumiejąc, dokądby mógł już pójść grenadjer. Zanim atoli Krzeczkowski zdołał się ogarnąć, a rzemienie wygładzić, a klamry do lustru wytrzeć, gdy tuż obok namiotu rozległo się wesołe pogwizdywanie.
Zaciekawiony szwoleżer wychylił głowę i dostrzegł grenadjera, siedzącego pod drzewem i zajętego robotą.
— Hej! Stary! A ty co tam dłubiesz!?
— Ehe! Ciekawyś!... Strużę sobie kawałek drewna.
— Ot, znalazłeś zajęcie!...
— Pomógłbyś mi lepiej pałasz wypolerować... zaspałem!...
— Nie mam czasu!...
— Tamto pilniejsze!...
— Jakbyś wiedział, do kroćset! Nasz smyk lada chwila może się obudzić... i co!? Niechże choć na dziś ma tego konia drewnianego!... Cudak, bo cudak, ale jak na Elbie, to i ten ujdzie!... Niech ma!...
Krzeczkowski w milczeniu wrócił do namiotu.
Vraincourt strugał dalej konia, pogwizdywał, a od czasu do czasu spoglądał z rozczuleniem na przysłonięte okna dworku.
...Smarkacz zmordował się podróżą i chrapie, jak dwa bataljony piechurów po trzydniowym marszu!... Ciekawy jestem, czy mu się moja szkapa będzie podobała!... Ma świński łeb, a zajęczy ogon!... Śpi smyk!... Mały kapral także się wyleguje! Niech sobie!...
Grenadjer urwał nagle monolog i wzrok wytężył.
Drzwi dworku otwarły się cicho. Na progu stanęła młoda, wysmukla kobieta o ciemnych, bujnych włosach, oczach wielkich, niebieskich, kształtnym równym nosie, twarzyczce delikatnej, pociągłej.
Kobieta rozejrzała się dookoła, a spostrzegłszy wieżyczkę kościoła Madonny skierowała ku niej swe kroki.
Vraincourt aż oczy przetarł ze zdumienia, a po chwili zerwał się na równe nogi, rzucił trzymany w ręku nóż i napoły wystruganego konia i wpadł do namiotu wzburzony.
— Słuchaj! Widziałeś ją!?
— Kogo?!
— Tę... tę... co wczoraj przyjechała?!
— Widziałem!
— I cóż ty na to?!...
— Nic!...
— Morbleu! Przecież to nie cesarzowa, do kroćset!...
— No, nie! — odrzekł spokojnie szwoleżer.
— Ciećkowski!... Do miljon bomb!
— Przecież major mówił wczoraj na głos...
— Co mówił!?...
— Nic!... Przyjechała pani Walewska!
— Walewska, Walewska! — powtarzał ze złością Vraincourt. — A... a... ten... smarkacz?...
— Jej syn!...
— Bodajś pękł!... Też mam ślepie!... Do kroćset!... Bodaj tego Laborde’a skręciło za ten ordynans!... Wpakowali cię, człeku, między te czworograniaste konwie i masz, dogadałeś się!... A ja tu trzy godziny dłubię, męczę się... i dla kogo?!...
— Et, Cóż znowu! Możesz dzieciakowi konia dać!...
— Morbleu... Na księżycu! Ja grenadjer pierwszego bataljonu piątej kompanji mam lada przybłędom konie strugać — a niedoczekanie... potrzaskam to!...
Vraincourt wysunął się z namiotu z mocnem postanowieniem spełnienia groźby, kiedy oto z dworku wybiegł pięcioletni chłopczyna, a dostrzegłszy barwny mundur grenadjera, zatrzymał się i jął mu się ciekawie przypatrywać.
Vraincourta złość opanowała na widok tego, który udawał wczoraj króla rzymskiego. Grenadjer w odpowiedzi na spojrzenie chłopca, odwrócił się i język mu pokazał.
Chłopczyna odgarnął rączką spadające mu na skronie loki i uśmiechnął się.
Grenadjer wykrzywił się jeszcze pocieszniej, chłopiec wybuchnął serdecznym śmiechem.
Vraincourt zatrząsł się z oburzenia.
— Smyk taki! Pokraka! Przybłęda! Śmieje się!... Chodź tu, chodź bliżej... dam prztyka i uszu nakręcę!... Chodź, albinosie, chodź!!...
Malec zachęcony zdradzieckiem kiwaniem zbliżył się śmiało do grenadjera, a zobaczywszy leżącego na ziemi konia drewnianego, podniósł go z zachwytem.
Vraincourt wyrwał mu ze złością zabawkę i precz odrzucił. Malec skrzywił się, łzy trysnęły mu z oczu.
— Do kroćset... smyku... nie śpiewaj mi!... No... no... dosyć!... Cicho... Nie piszcz!... Czego piszczysz!?... Myślisz, że stara gwardja będzie ci konie strugała? A to skaranie z bębnem!... Więc naści... naści konia... udław się nim!... Tylko mi nie skrzecz...
Chłopiec jednak, mimo zwrócenia mu odebranego konia, tulił twarzyczkę i wciąż łzami się zalewał. Vraincourt był w rozpaczy.
Głaskał malca, uspokajał, zagadywał doń, gwizdał, udawał trąbkę na nosie, huśtał i ani rusz uciszyć go nie mógł. Łzy jak groch spływały po różowej buzi dziecka, mimo, że grenadjer ocierał je i dłonią, i rękawem, i połą munduru.
Złość Vraincouta zwróciła się przeciw niemu samemu.
— Stare pudło!... Dzieciaka drażnić!... Zrobił ci co? Robak taki, ledwie żyje!... Biedactwo!.... Bodaj mnie!... Hop-sa-sa! Bum-bum!... Idzie gwardja!? Tra-ta-ta!... Czekaj!... Chcesz, smyku, na barana!?... Wchodź na barana!...
Vraincourt zarzucił sobie chłopca na ramiona i, oparłszy się na rękach, jął pełznąć po murawie.
Malcowi ten pomysł przypadł do gustu. Ostatni spazm płaczu rozpłynął się w serdecznym uśmiechu.
Grenadjer był dumny ze swego pomysłu, a chcąc wynagrodzić wyrządzoną krzywdę, pełzł dalej. Dzieciak siedział mu na czerwonym kołnierzu, targał czuprynę, zrzucał bermycę i ani myślał rozstawać się ze swoim wierzchowcem.
Co prawda i grenadjer dziwnego doznawał uczucia. Te drobne rączyny, oplatające jego szyję, a głaszczące go po szorstkiej twarzy, to ciało wiotkie, delikatne, osunięte z całem zaufaniem na barach grenadjera, ta gama okrzyków, jakimi malec witał każdy żywszy ruch Vraincourta, sprawiały jemu samemu nieznane dotąd zadowolenie.
W chwili, kiedy zabawa dojść miała kulminacyjnego punktu zmęczenia i jeźdźca i rumaka, przerażony grenadjer usłyszał głos cesarza.
— A cóż ty, stary, wyrabiasz!?
Vraincourt chciał się podnieść i wyprostować, lecz malec, zagroził mu wybuchem płaczu — grenadjer podniósł więc tylko głowę ku cesarzowi.
— Najjaśniejszy panie, to z braku koni na wyspie! Dzieciak nam się mazał — stara gwardja musi swoich smyków pilnować!...
— Więc i ten jest już twoim?!...
— Adoptowaliśmy go właśnie!...
— Ja nie mogę! — rzekł cicho Napoleon i odszedł.


XIII.

Cesarz podniósł się ociężale z za stołu, zawalonego papierami, mrugnął przyjaźnie ku siedzącemu tu, a pisaniem zajętemu, generałowi.
— No, Drouot! Spiesz się — jam już gotów!
— Jeszcze kilka słów, sire!
Napoleon sięgnął po tabakierkę.
— Cha — cha! — Wybornie! Patrzcie — Menevalowiby w pisaniu strzymał! Bertrand powinienby lada chwila przynieść swoje listy! Zciemnia się.
— Chmurzy się! — objaśniał Drouot.
Cesarz zażył tabaki, strzepnął palcami i ku oknu się zbliżył.
— Hm — prawda! Ma się na deszcz! — zauważył obojętnie, zaczem dodał, wracając do przerwanego wątku: — Ale, przyznaj, żeś ty także ani myślał, abyśmy takiego posła mogli zdobyć!
— Istotnie, najjaśniejszy panie, nielada trzeba poświęcenia, żeby się ważyć!
Napoleon wydął zlekka policzki.
— Hm! Poświęcenia! Powiedz nadewszystko, przywiązania!
— Właśnie, toż samo chciałem wyrazić, ale...
— Ale co?!
— Łatwiej może było tu się dostać, niż stąd wyjechać!
— Sądzisz?!
— Bezwątpienia, tak, sire! Anglicy czuwają — tu, na Elbie, nie śmieli ścigać, musieli zaniechać pogoni, lecz w tamtą stronę, jeżeli nie pochwycą na morzu — zaalarmują całe wybrzeże od Livorno po Barcelonę... No, a przytem szyjębym dał, że Mariotti wie już o wszystkiem!...
— Powoli, powoli — obawy za daleko cię unoszą! Cambronne podwoił straże, żywa dusza, od chwili przybycia pani Walewskiej, nie ruszyła z portu!...
— O Portoferraio jestem spokojny!
— W Longone czuwa Taillade!...
— Ach, sire, a jednak tyle razy nas przekonano, że nasza czujność nie dorównywuje przebiegłości szpiegów!
Cesarz zmarszczył się i jął mierzyć pokój wielkiemi krokami.
Sapristi, do tych łotrów nie potrzeba mieć wielkiego szczęścia, żeby być podpatrzonym! Lecz co tu robić?...
— Gdyby ilość listów zmniejszyć, a usunąć z nich nadto zbyt wyraźne punkty!
— Najważniejsze są cyfrowane!
— Lecz mogą wykryć klucz i odczytać!
— Nie tak łatwo, pani Walewska nic im nie powie, bo nawet wiedzieć nie będzie, co wiezie!
— Odpowiedzialność ciężka spadnie na nią...
— Kończ swoje i nie nudź! Stało się! Nie podobna zostawiać ich bez wieści, bez rozkazów! Niebezpieczeństwo jest! Cha! Poświęciła się dobrowolnie, dobro sprawy nie pozwala mi, bym odrzucał jej gotowość...
— Byle, sire! — ozwał się półgłosem generał — już mogła wyruszyć, bo tu każda minuta, każda sekunda stanowi!... Drugi dzień jak bawi u nas pani Walewska, jeżeli domysły moje są dziś przesadzone, jutro będą już niedostateczne! Racz mi wybaczyć, najjaśniejszy panie, ale w imię tej sprawy trzeba, by wracała... natychmiast!
Napoleon roześmiał się serdecznie i poklepał generała przyjaźnie po ramieniu.
— Oj ty, mój poczciwy ministrze elbijski. Cha — Cha! Palnąłeś mi morał! A tyś co myślał?! Że ja bałamucę czas na amorach!? Widzisz tę kopertę!? Dwie noce oka nie zmrużyłem! Drzemałem tyle, ile czasu Bertrand potrzebował na przepisanie dwóch listów!... Rozumiesz! — Aż mi wstyd, że jestem taki niegościnny! Hm! I przyznaj, że to nie łatwo takim być dla pani Walewskiej. — Cóż?! Jeszcze będziesz burczał?! Wczoraj niepodobna było jej wyprawić! Papiery nie były gotowe — a sposobności nie godziło się lekceważyć i na lada jakim liście poprzestawać. Teraz gotowe wszystko prawie. Bertrand nadjedzie i koniec. Taillade przygotował barkę! Chmurzy się, noc będzie ciemna, prześlizgną się pod samym nosem strażniczej korwety! Widzisz stary! Zbrakło ci rezonu!
Sire! nie wątpiłem ani chwili — ozwał się ze szczerem ukontentowaniem Drouot, lecz nie zdołał dokończyć zdania, gdy do drzwi bocznych pokoju zapukano zlekka.
— Pewno Bertrand! Proszę! — rozkazał cesarz.
Na progu ukazał się oficer ordynansu.
— Co to — czego?!
— Pułkownik Campbell przyjechał z Portoferraio i prosi o posłuchanie! — zameldował oficer.
Drouot pobladł. Napoleon zasunął głębiej rękę za zapięcie mundura.
— Campbell tu, w Marcianie? Do licha! Balbi mi się spisał! Na prześpiegi przyjechał! Cóż! Wprowadzić pułkownika!
Ordynans wyszedł.
Drouot podniósł się i pośpiesznie zaczął składać papiery i do skórzanych, pod stołem leżących, tek chować.
Cesarz przechadzał się z oznakami zniecierpliwienia.
— Pułkownik musiał coś pochwycić w Portoferraio!
— Niechby sobie chwytał, co chciał, ale że go Balbi puścił! że mu nie przeszkodził! Konceptu mu brakło!... Trzy razy przypominałem mu, aby Campbella strzegł! A Campbell tu!
— Pułkownik Campbell! — zameldował od progu oficer ordynansu.
Do pokoju wszedł wysoki mężczyzna w mundurze pułkownika angielskiego, skłonił się z uszanowaniem cesarzowi, skinął przyjaźnie generałowi Drouot i przybrał ugrzecznioną, lecz pewną siebie, postawę.
— Witam pana, witam! — rzekł porywczo Napoleon. — Nie spodziewałem się tu pana!
Sire, proszę mi darować, obowiązki służbowe zniewoliły mnie...
— Do zakłócenia mi kilkodniowego wypocznienia, którego w tem ustroniu chciałem zakosztować! — odparł cierpko Napoleon, lecz, spojrzawszy na zafrasowaną raczej, niż pomieszaną twarz angielskiego pułkownika, dodał spokojniej: — Musisz mieć, panie komisarzu, nielada sprawę!
— Tak jest, sire!
— Więc proszę, słucham! Mów prędko, bo zbiera się na deszcz — a tu, doprawdy, nie miałbym gdzie pana ulokować!...
Campbell uśmiechnął się lekko.
— Ach, to mniejsza! Lecz, czy wasza cesarska mość pozwoli...
— Idzie panu o Drouota! Możesz mówić śmiało!
— Tak, ale jednak...
Generał podniósł się i wyszedł na palcach z pokoju.
Cesarz wzruszył ramionami, a gdy drzwi się za Drouotem zamknęły, rzekł rozkazująco.
— Mów pan, byle krótko! Wiesz doskonale, pułkowniku, że cenię w tobie nieraz miłego kompana, ale znieść nie mogę niespodziewanych twoich odwiedzin!
— Obowiązki moje, sire!
— Załatw-że je prędzej, bo zaczynasz być pan nudnym!
— A więc, najjaśniejszy panie, powziąłem wiadomość...
— Powiedz pan: — doniósł mi jeden z moich szpiegów!
— Skoro mam być dokładny — więc kapitan fregaty! Otóż doniósł o zajściu, jakie wydarzyło się na morzu pod Marcianą i wylądowaniu damy z synkiem!
— I cóż więcej?!
— A następnie o przeprowadzeniu barki do Porto Longone!
— I jeszcze!?
— Nic nadto, sire!
— To niewiele! — uciął Napoleon. — Myślałem, że masz coś ciekawszego do powiedzenia.
— Do powiedzenia — nie, lecz do usłyszenia!
— Jak to mam rozumieć!?
— Przecież to jasne, sire!
— Ale tylko dla pana! Nie, pułkowniku, nie sil się na dyplomację, bo ani mnie, ani tobie z nią nie wygodnie! Po żołniersku mi powiedz, jak to umiesz!
— Skoro każesz, sire! Otóż, powziąwszy wiadomość, że tu, w Marcianie, wylądowała nieznana nikomu dama z synkiem, nabrałem przekonania, że wasza cesarska mość będzie potrzebował mej obecności, że wasza cesarska mość będzie życzył sobie zawiadomić mnie osobiście...
Cesarz spojrzał ze zdumieniem na Campbella, ani trochę nie zrozumiawszy ukrytej intencji w słowach komisarza rządu angielskiego...
— Mój pułkowniku, chyba spostrzegłeś, iż nie mam nic do powiedzenia!
Campbell skłonił się.
— W takim razie, najjaśniejszy panie, pozwolę sobie na odwagę upomnienia się o to szczęście, abym mógł być przedstawionym najjaśniejszej pani i najjaśniejszemu królowi Rzymu.
Ten wywód tak zaskoczył cesarza, że ten aż zawartość trzymanej w ręku, a rozwartej tabakierki na ziemię wysypał.
— Co — pan — przedstawionym?! Najjaśniejszej pani!?
— Tak jest, która wczoraj raczyła przybyć...
Napoleon uśmiechnął się sarkastycznie.
— A! O to ci idzie, pułkowniku!
Campbell skłonił się z powagą.
— Imieniem rządu, który mam zaszczyt reprezentować, pragnąłbym powitać!...
— Owszem, owszem — pozwól ze mną! Przedstawię pana natychmiast!... Natychmiast!...
— Ależ, sire... może nie w porę... przytem!...
— Najzupełniej w porę!... Proszę pana!... Tylko, mój pułkowniku daruj, że cię tu, w Marcianie, nie przenocuję, lecz mam sam pięć małych klitek!... Proszę — proszę!
Campbell, skonfundowany gotowością cesarza, a więcej własną natarczywością, pośpieszył za Napoleonem.
Cesarz powiódł komisarza bocznemi drzwiami poprzez mały korytarzyk do obszernej, a teraz w mrokach zmierzchu tonącej, komnaty.
Marie! — ozwał się od progu cesarz, zmuszając pułkownika, aby wszedł pierwszy. — Prowadzę ci gościa! Komisarz angielski, pułkownik Campbell!
Pułkownik złożył głęboki ukłon w stronę rysującej się niewyraźnie sylwetki kobiecej.
Napoleon zaś wyszedł i zamknął drzwi za sobą.
— Proszę! Bardzo miło! — ozwała się ociężale dama.
Campbell po raz drugi się skłonił.
— Racz pan zająć miejsce!...
— Wasza cesarska mość! — odrzekł pułkownik, chyląc głowę. — Niech mi wolno będzie tak pozostać!...
— Ależ, pułkowniku!
— Najpokorniej przepraszam, że ważyłem się waszą cesarską mość trudzić, lecz imieniem rządu, który mam zaszczyt tu reprezentować...
— Ależ, panie Campbell! — upomniała po raz wtóry dama.
Pułkownika uderzył znany mu dźwięk głosu, lecz jeszcze nie mogąc opanować dworszczyzny, która go przejęła, — ciągnął z namaszczeniem ukuty zawczasu frazes.
— Uważałem sobie za szczęście przyśpieszyć chwilę powinnego z mej strony hołdu i stawić się przed obliczeni waszej cesarskiej mości...
— Daruj, pułkowniku, lecz nie wiem, czemu mam przypisać!...
— Obowiązek mój, wasza cesarska mość!...
— Za kogóż mnie pan bierze!... Zdaje ci się widocznie, że jestem co najmniej królową neapolitańską!...
— To jest... istotnie!... — jąkał zbity z tropu komisarz.
— A równocześnie nie poznajesz pan znajomych!
— Doprawdy — właśnie najjaśniejszy pan...
— Pozwól, pułkowniku, że zadzwonię o świecznik, inaczej, jak widzę, nawet nie przypomnisz sobie minjatury, która kilka lat temu zginęła pewnej osobie w przejeździe przez Wiedeń!...
Pułkownik oniemiał na razie. Dama zadzwoniła na służbę.
Dopiero, kiedy po małej chwili wniesiono światło, Campbell spostrzegł swój błąd, lecz w tem większą jeszcze wpadł konfuzję.
— Witam pana! Czy tak się zmieniłam?...
— Pani szambelanowa! Pani Walewska!...
— Chyba teraz nie wątpisz!?...
— Więc to pani, pani wczoraj!?...
— O mało co nie stałam się zdobyczą pańskich ziomków!
— Co za nierozwaga! Co za śmiałość! Ach, gdyby pani uprzedziła mnie słowem, to przecież...
— Nie chciałam pana narażać...
— A jednak... sprawiłoby mi to niekłamaną...
— Nadto, nie sądziłam, abyś pan pamiętał! Przed chwilą miałam dowód oczywisty, jak łatwo wziąłeś mnie za kogo innego!
— Pani szambelanowo! Powiedziano mi, że cesarzowa Marja Ludwika przyjechała z synem — a cesarz nie wyprowadził mnie z błędu... lecz, że pamiętałem, oto dowód!
Campbell sięgnął w zanadrze mundura i wyjął minjaturę.
— Ta mnie nie opuszcza!
Pani Walewska zapłoniła się.
— Powinnabym zażądać zwrotu jej... Posiadłeś ją pan bez mojej wiedzy!
— Przyznaję, pani szambelanowo! Lecz przysięgam, że nikt jej prócz mnie nie oglądał!...
— To nie zmienia rzeczy!
— Bardzo! Minjatura zginęła, zbyt małą wartość przedstawia ona dla pani, aby się o nią troszczyć, a zbyt wielką dla mnie, bym mógł ją utracić!
— Lubi pan malowidła?
— O ile przedstawiają...
— Więc pan tu, na Elbie, zajmuje stanowisko? — przerwała pośpiesznie pani Walewska.
— Tak jest — a pani?!
— Ja?! Wolałabym być na pańskiem miejscu!...
— Nie rozumiem!
— Trudno w kilku słowach wyłożyć, a tak jest przecież! Cha! A więc wypada mi tylko przeprosić cię, pułkowniku, za zawód, który cię spotkał...
— Oby taki nie omijał mnie nigdy! — odrzekł gorąco Campbell.
— Dziękuję za łaskawość!
— Czy pani pozwoli mieć nadzieję złożenia...
— Niestety, pułkowniku, wątpię, czy na Elbie!...
— Pani nie zostanie? Pani odjeżdża?!
— Prawdopodobnie! — przytwierdziła szambelanowa z gorzkim uśmiechem. — Tak się tu wszyscy spodziewali najjaśniejszej pani, że muszę się obawiać, czy każdy równie dworsko przyjąłby rozczarowanie, jak pan...
Campbell poczerwieniał i do ręki pani Walewskiej się schylił.
— Dwoma wręcz przeciwnemi uczuciami odpowiadam na tę wiadomość!... Cieszę się, że tu pani nie zostaniesz i boleję, że odjedziesz! Gdybym czemkolwiek mógł służyć, rozkazuj pani! Powrotem twoim mnie pozwól się zająć!...
— Ba — ba! Mój pułkowniku! — ozwał się raptownie głos cesarza. — Widzę, że ci niespodzianki nie sprawiłem!
Komisarz angielski cofnął się raptownie od szambelanowej i starał się ukryć wzruszenie.
— Przyznaję, sire... że do pewnego stopnia...
— Zadowolniłeś swoją ciekawość!? — rzekł dobrodusznie cesarz. — Wybornie! A teraz zdaj dokładną sprawę z posłuchania...
Sire, mając honor już w Wiedniu...
— Ale nie mnie — tylko swemu ministrowi angielskiemu! A śpiesz się!
Pułkownik zrozumiał odprawę i złożył pożegnalny ukłon.
— Do widzenia w San Martino!... A nie miej do mnie żalu, iż cię skazuję na powrót śród deszczu...
Campbell wysunął się z pokoju.
Cesarz przez czas pewien spoglądał na drzwi, które się za komisarzem zamknęły, jakby czekając, czy nie otworzą się jeszcze, zaczem odwrócił się do szambelanowej i ozwał się porywczo.
— Słyszałaś, przekonałaś się?!
— O czem, sire?
— Był pewien, że cesarzowa przyjechała. Nawet on, nawet Campbell, który ma ciągłe wiadomości z poczty angielskiej!...
— Przykro mi, iż się stałam mimowolną sprawczynią...
— Ach, tu nie w tem rzecz! Tu nie w tem rzecz! Tu idzie o dowód, o niezbity dowód, że cesarzowa jest w drodze, że należy się jej spodziewać lada chwila, z godziny na godzinę!...
— Tak — pewnie! — szepnęła pani Walewska.
— No, widzisz! — podjął z ulgą Napoleon. — Sama się przekonałaś! Zrozumiałaś konieczność! Och, bo, wierz mi, gdybym mógł mieć cię przy sobie, byłbym najszczęśliwszym z ludzi! Lecz pomyśl! Ile biedna Marja Ludwika musiała znieść, ile stoczyć walk, na ile narazić się wymówek, żeby w drogę się wybrać! A teraz dopiero, gdyby ona, utrudzona podróżą, lecz szczęsna, że nakoniec widzi mnie, że jest przy moim boku, dowiedziała się o tobie, o twoim tu pobycie! Czy mi wolno taką wyrządzać jej krzywdę!... Pomyśl! Przecież już to jedno, że jest matką mego syna, króla rzymskiego! Nareszcie córką cesarza Franciszka, który ostatecznie musi przechylić się na moją stronę, zwłaszcza kiedy córka napisze doń stąd, z Elby! To powinno ci starczyć...
— Na co, najjaśniejszy panie!? — zapytała bezdźwięcznym głosem pani Walewska.
Cesarz drgnął niecierpliwie.
— Na co! Ty się pytasz jeszcze na co!?...
— Tak, bo przecież odjeżdżam!...
Napoleon ujął szambelanowę za ręce i uścisnął ją serdecznie.
— Masz rację, moja przyjaciółko! Zaprzątam ci głowę sprawami, które ty również dobrze oceniasz, jak i ja! Trzeba, trzeba abyś stąd się oddaliła!
— Jam gotowa!
— Otóż właśnie! Niema co zwlekać dłużej! Jedź dzisiaj, natychmiast! Listy są wygotowane. I tak obawiam się, czy tam już nie rozesłano twego rysopisu stróżom portowym! Najlepiej żebyś wylądowała w Civita Vecchia! Taillade ma sześciu doskonałych marynarzy pod ręką! W razie wypadku, hm, papiery wrzuć do morza, chociaż byłaby to niepowetowana strata! Oni tam plączą się, chodzą, jak błędne owce, błąd popełniają za błędem!
— Będę się starała je ocalić nawet w razie...
— Dobrze moje dziecko! Ryzykuj, może cię nie ruszą, trzeba unikać popłochu!...
Cesarz się zamyślił.
Pani Walewska siedziała na krześle, zapatrzona w zielony abażur, okalający świecznik. Twarzyczka szambelanowej najmniejszego nie zdradzała wzruszenia.
— Czy ty dawno znasz Campbella? — zapytał raptownie Napoleon.
— Poznałam go w Wiedniu, przed dwoma laty!
— Hm! Bo... on jest komisarzem angielskim! Jego rekomendacja uchroniłaby cię od wszelkich podejrzeń!...
— Tak!?
— Z pewnością! Lubię go nawet, bo to z gruntu porządny człowiek! Hm! Mnie, to jest na moje przedstawienie, takiej rekomendacji dać mu nie wolno, równałoby się zdradzie stanu! Ale tobie!... Uważasz, tybyś mogła, Campbell bodaj, ile słyszałem, sam ci się ofiarował! Jesteś kobietą i, sapristi, tak piękną, że nie takiemu byłabyś zdolną wytłumaczyć!... No, i nielada sądu trzeba, żeby skazać tego, ktoby tobie uległ!... Bo gdzie myśleć o oporze!...
Napoleon, uczuwszy na sobie spojrzenie oczu pani Walewskiej, ostygł nieco i dodał sentymentalnie.
— Mnie samemu nie tak łatwo doradzać ci coś podobnego! Lecz oto właśnie jest życie, czasem trzeba sobie zadać przymus, trzeba stłumić niejedno uczucie!... Zresztą wam, kobietom, wolno do tej broni się uciekać! Marjo, droga Marjo! Zgaduję twoją wrażliwość, lecz naprawdę do niczego cię to nie będzie obowiązywało! Ta jedna nowina, że twój mąż umarł, już może starczyć, aby ci Campbell dał list żelazny bodaj do Londynu! Jedno spojrzenie twych cudnych oczu tyle zdolnem jest obiecać! Ach, chyba ja najsprawiedliwszym mogę być sędzią! Nie wiem, moje dziecko, czyś dobrze pojęła...
Pani Walewska skinęła w milczeniu głową.
— Więc tak, stąd ruszysz do Porto Longone, odwiezie cię Salustjano! Będziesz jednak musiała zboczyć za Campbellem do Portoferraio! Powiedz mu najlepiej, że ze mną zerwałaś, usposobi go to wybornie, a potem byle ci dał rekomendację, poprostu paszport na wolny przejazd!... A potem, do portu, do Taillada i na morze!... Ale, bo ty nie słuchasz!?...
— Słyszę wszystko!
— Jak sądzisz?!
— Uczynię, jak trzeba!...
— Droga Marjo! Nadużywam twojej dobroci! — Pozwól, niech cię ucałuję!
Napoleon zbliżył się do pani Walewskiej, lecz w tej samej chwili dało się słyszeć pukanie do drzwi.
Cesarz bez wahania odwrócił się od szambelanowej i poszedł odsunąć zasuwkę i drzwi otworzyć.
Do pokoju wszedł Bertrand.
— Jesteś nareszcie!
— Nie mogłem — ulewa mnie zaskoczyła!
— Gotowe?!
— Wszystkie papiery, sire, są w tej kopercie — już i Drouot zapakował swoje!...
— Dawaj! Doskonale!... Wszak znasz, panie marszałku, naszego kurjera?!
— Mam honor! — odrzekł Bertrand, składając ukłon szambelanowej.
— A koń, a wózek!?
— Stoi za pałacykiem — gotów do podróży!
Napoleon skinął marszałkowi z ukontentowaniem.
— Słyszysz, droga Marjo?! Marszałek powiada, że już można!... Czekaj, zadzwonię na służbę twoją! Małego czasby zbudzić! Sama chcesz iść, najlepiej! Byle nie marudź!... Ale, więc tu są papiery, musisz je ukryć przy sobie!!... koniecznie przy sobie!...
Pani Walewska wzięła wielką, mięsistą kopertę z rąk cesarza i wyszła do sąsiedniego pokoju.
Napoleon rzucił wzrokiem za odchodzącą i rzekł z przekonaniem do Bertranda.
— Nieoceniona kobieta!...
— I ja tak sądzę, sire!
— Jutro, o tej porze, będzie w Civita-Vecchia! A nawet, kto wie, czy nie w drodze do Florencji!
— To zależy, sire!
— Hm! Jakto?!
— Sądziłbym, że nawet pani szambelanowa powinnaby się zatrzymać, deszcz leje coraz większy!...
Napoleon stanął przed oknem i usiłował przeniknąć czarną płachtę nocy, która wyzierała z poza szyb.
— Leje!? Pada — nic więcej!
— I łyska się!...
— Prawda, że się trochę łyska, lecz to właśnie noc jakby upatrzona! Teraz pod nosem samemu Mariottiemu możnaby przejechać!
— Istotnie, sire, jednak dla kobiety, może lękliwej!...
Napoleon roześmiał się dobrodusznie.
— Mój Bertrand, czegóż tu się można lękać! W taką noc, ani łodzi rybackiej nie spotkają! Wymarzona noc! Pozwól, wózek stoi za pałacykiem!...
— Tak jest, sire!
— Wyprowadź szambelanowę, idę naprzód! Tylko nie bałamucić długo.
Cesarz wyszedł z pokoju i przez korytarz skręcił do komnatki, w której był pracował jeszcze Drouot.
Generał na widok Napoleona powstał z uszanowaniem.
— Gdzie mój kapelusz! Aha, jest!...
Sire, leje jak z cebra!
— O — och! Znalazłeś porównanie!
— Każę płaszcz podać!
— Co ci w głowie! Taki deszcz sobie!... Czy te drzwi na taras otwarte!? Albo nie — chodźmy tędy! Idziesz ze mną!
— Jestem na rozkazy! — odrzekł pośpiesznie generał i, porwawszy za kapelusz, wyszedł za cesarzem.
Napoleon zmierzał szybko do wyjścia przed pałacyk, lecz, zanim drzwi ostatnich dosięgnął, uczuł raptownie, że brodzi w wodzie. Ciemń nie pozwalała rozeznać dobrze, skąd się woda tu wdarła.
Drouot wprawdzie pośpieszył zauważyć, iż to ulewa pozwoliła sobie na tę śmiałość, lecz Napoleon ofuknął generała.
— Skąd ci się to przyśniło! Poprostu ktoś rozlał wodę!... I nic więcej!
Dopiero, kiedy na progu wyjścia fala dżdżu powitała wychodzących, cesarz raptownie się zawahał.
— Istotnie pada!
— Jakby oberwanie chmury!...
— Tu powinien stać wózek dla pani szambelanowej!
— Noc — nie widać! Hej! Jest tu kto!?...
— Jestem — ozwał się niewyraźny głos.
— Czemu nie zajeżdżasz!! — zgromił energicznie cesarz.
— Zjechałem między drzewa!...
— Zajeżdżaj! — rozkazał cesarz.
Drouot pośpieszył z uwagą.
— Najjaśniejszy pan życzy sobie jechać do San Martino!? Teraz!... Na tę pogodę!...
— I cóż w tem znalazłbyś dziwnego!?
— Jeżeli mi wolno, najjaśniejszy panie, pozwoliłbym sobie zwrócić uwagę, że droga, wijąca się śród gór, nie jest bezpieczna w taką ciemń, a nadto ulewa mogła podmyć!...
Zaprzestań że nareszcie tych twoich śmiesznych obaw! Drouot zmieszał się i nie wiedział, jak wybrnąć z popełnionej oczywiście, a nieznanej mu niezręczności.
Sytuację utrudniała noc, która nie pozwoliła mu w lot chwytać odruchów twarzy Napoleona i miarkować odpowiedzi.
Tymczasem rozległ się cichy turkot wózka i niepewny tupot konia, a równocześnie prawie od strony pałacyku szmer pomieszanych głosów.
— Bertrand!
— Tak jest, sire!
— Uważnie, idźcie bokiem pod ścianami... do mnie... A ty tam zajeżdżaj!...
Zarządzenia cesarza nie łatwe snać były do spełnienia, bo jeno nawoływania woźnicy i tupotanie niespokojne konia zwiększyły, a z przeciwnej strony do bezładnej rozmowy dołączyły płacz rozespanego dziecka.
Napoleon zaczynał się niecierpliwić, gdy niespodziewanie światło błyskawicy nietylko wskazało drogę stangretowi, ale pozwoliło i Bertrandowi, prowadzącemu panią Walewskę, zbliżyć się do cesarza i oficerowi ordynansu, wspierającemu służebnę z dzieckiem na ręku, pójść za przykładem marszałka dworu.
— Jesteście nareszcie! Kto powozi!? Salustjano!?
— Sługa pokorny waszej cesarskiej mości!...
— Wybornie! Drogę znasz! Oho! Zna drogę — po omacku trafi. Patrzcie i deszcz przestaje... na dobrą wróżbę... Siadaj, siadaj, moje dziecko!... Albo nie, lepiej malca ulokuj! Pomóż, Drouot! Idź na drugą stronę!... Rzeczy masz, Salustjano!?
— Są na koźle!
— Czego ten mały grymasi!? Niech służebna wsiada z przeciwnej strony, chłopiec pójdzie w środek!
Około wózka wszczął się rozgwar.
Cesarz odwrócił się w stronę, w której domyślał się pani Walewskiej.
— Droga Marjo, pozwól na chwilę!
— Jestem, słucham! — odrzekł spokojnie dźwięczny głos szambelanowej.
— Hm! To bardzo pewny człowiek! Bardzo pewny!
— Kto taki?
— Salustjano! Woźnica! Papiery masz?! Byle nie zamokły, byle nie zamokły! Deszcz ustał nieco, ale zważaj! Może ci dać płaszcz, abyś się okryła!?
— Nie trzeba! Dziękuję!
— Aha! Pozwól, Marjo, tu, na stronę!... Tak, jestem ci bardzo wdzięczny, nie zapomnę ci nigdy tej przysługi! Podaj mi rękę! Cobym dał za to, żebym cię mógł mieć przy sobie! Sama się przekonałaś! W Portoferraio zatrzymaj się i zapylaj o Campbella! Możesz mu powiedzieć, żeś miała scenę ze mną, coś w tym rodzaju, wywoła to podwójny efekt, bo i dla mnie pożądany!... Cesarzowa, gdyby jej doniesiono, będzie zadowoloną! Hej tam — gotowe?!
— Gotowe — sire!
— Marjo! Nie śmiem cię zatrzymywać! Daj, niech ucałuję twą rękę! Dobra, stokroć dobra! Część lepsza mej duszy będzie przy tobie! Bądź zdrowa, a daj znak życia, donieś, czy ci się udała wyprawa!... Ruszaj, ruszaj, kochana!
Cesarz uścisnął po kilkakroć ręce pani Walewskiej, obsypał je całunkami, raz jeszcze wspomniał o papierach i Campbellu, aż podprowadził ją do wózka, przyczem był tak rozgorączkowany, tak roztargniony, iż nawet nie spostrzegł, że pani Walewska ani słowem nie odpowiedziała na pożegnanie jego i przestrogi.
Drouot i Bertrand pomogli szambelanowej usadowić się w wózku około służebnej, tulącej rozpłakanego chłopczynę.
Woźnica zbierał lejce i czekał znaku do odjazdu.
Drouot z Bertrandem bąkali słowa ceremonjalnego pożegnania.
Cesarz strofował woźnicę.
— A trzymaj konia! Uważaj pod Procchio! Na kładkach zwalniaj!... A nie marudź!...
— Czy pani szambelanowa nie zapomniała jakiego pakunku! — wmieszał się nieśmiało Bertrand.
— Nie — z pewnością!
— No, więc dalej! W drogę! — rozkazał Napoleon!
Woźnica potrząsnął lejcami, koń wspiął się, szarpnął wózkiem i tupotał niespokojnie, jakby bojąc się tej czarnej płachty, w którą miał się zanurzyć. Woźnica trzasnął zlekka krótkim batem. Koń silniej, niż przedtem, bił kopytami a łbem wyrzucał.
— Powoli, powoli, nie gorączkuj się! — napomniał cesarz, a gdy nareszcie wózek jął ruszać z miejsca, ozwał się do szambelanowej.
— Bywaj mi! Do widzenia! Żegnam cię, lecz mam przeczucie, że nie na długo!... Co!?
— Na zawsze! — odparła z mocą pani Walewska.
— Jakto — pozwól!? — badał cesarz, zaskoczony tą niezrozumiałą dlań odpowiedzią, lecz w tejże samej chwili oślepiająca błyskawica rozdarła zasłony nocy, zbałwanione ukazała chmury i kaskadami grzmotów zgasiła swe krwawe światło. Błyskawicy tej starczyło, aby koń, zniewolony do drogi, porwał się i poniósł wózek...
Napoleon chmurny i zamyślony przechadzał się po swej przygodnej kancelarji.
Drouot z Bertrandem stali poza stołem, nie ważąc się przerwać pańskiej zadumy.
W przeciwieństwie do tej ciszy, która zalegała komnatkę, poza oknami dworku wzmagało się wycie wiatru, który niewiadomo skąd zerwał się ponad Marcianą i smagał zajadle falami dżdżu, ledwie gromom pozwalając się głuszyć. Błyskawice raz po raz darły się do wnętrza cesarskiej willi.
Cesarz przystanął raptownie i mruknął w stronę Bertranda.
— Hm — pada — znów!
— Burza!
— Zanim dotrą do Porto Longone — ustanie!
— Powinnaby! — zauważył sentencjonalnie marszałek dworu.
— O tym czasie długo trwać nie może! Wypogodzi się, może nadto!... Mówisz co?!
— Nie, sire! Chociaż...
— Co — co?...
— Chyba wózek musiał gdzie przystanąć!
— Skądże znów! Nakazałem pośpiech...
— Tak, sire, lecz wózek jest otwarty, przytem dziecko!
Ach, no tak, ale to przecież lato, deszcz ciepły zupełnie, a nadto...
Huk piorunu nie uszanował majestatu cesarskiego.
Napoleon spojrzał gniewnie ku oknu.
— Musiał uderzyć blisko! — zauważył Drouot.
— Żartujesz chyba! Zapominasz, że góry niosą echo po całej wyspie! Zmokną niezawodnie! Hm — katar nie jest nieszczęściem! Pamiętacie Wagram? Przeprawę przez Dunaj z wyspy Lobau!? Albo drogę z Kowna do Wilna! To były nawałnice... ale ta...
Zygzak błyskawicy, a tuż za nią grom ponury, ogłuszający piekielnym łomotem i trzaskiem po raz drugi przerwał Napoleonowi. Dworek zadygotał w posadach, szyby zadzwoniły.
Cesarz spojrzał z pod oka na Bertranda i Drouota i jął znów pośpiesznie przechadzać się po komnatce.
Burza tymczasem, po kilku jeszcze tępych, bezładnych wybuchach, — snać jakąś wyrwę w przestworzu upatrzywszy, runęła znów z szalonym wyciem na Marcianę.
Napoleon chodził wciąż, krążył bezładnie od kąta do kąta i zdawał się nie zwracać uwagi na ogłuszające harce wichrów, ani na pluchot deszczowych fal, ani na łuny błyskawic, ani na trzask piorunów.
Bertrand z Drouotem stali bez ruchu w pobliżu kominka, jeno od czasu od czasu, gdy huk gromowy bliżej się rozlegał, poglądali po sobie znacząco.
Upłynęła tak długa, nużąca chwila. Naraz, pioruny jęły rzednąć, błyskawice poczerwieniały, dalekie już bardzo rysując na chmurach zygzaki.
Cesarz przystanął, zażył tabaki i wyciągnął tabakierkę ku swoim elbijskim ministrom.
— Prawie przeszła! Hm! I to bokiem!
— Istotnie, sire, cichnie!...
— Musieli zmoknąć nieco! O, ten Salustjano to zuch! Każdy zakamarek zna, każdy zakręt górski!
— Bardzo sprawny woźnica! — przyznał Bertrand.
— Prawda! Hm! No, to już grzmi tylko!... Dobrze, że przeszła, bo zawsze dla kobiety! Chociaż zdaje mi się, iż już są w Portoferraio. Która godzina?
— Dziesiąta!
— To z pewnością! Nawet może nawałnica ich ominęła!
— Zdarza się to bardzo często; przed trzema dniami w Procchio ulewa była, a tu, gdym przybył w godzinę, ani śladu deszczu!
— Masz słuszność, Drouot, na Korsyce jest to na porządku dziennym — w Corte albo w Vizzavonie leje, a Ajaccio pławi się w słońcu! Biedna Walewska, żal mi jej serdecznie było! Na zbytek uprzejmości z naszej strony nie może narzekać! Ale Campbell i jego rząd królewski!... Aby mu przy spotkaniu nie wspominajcie Walewskiej, będzie miał aż za wiele własnych wyrzutów sumienia!
— Czy aż taki?
— Bertrand, nie bądź taki ciekawy!
— Anibym się ważył!
Cesarz uśmiechnął się.
— I nie próbój nawet się domyślać! Poczciwy Anglik ani się spodział, jak wpadł w sidła! Do śmierci będzie sobie wyrzuty czynił! No, moi kochani, pora nam pomyśleć wszystkim o spoczynku! Zapracowaliśmy nań rzetelnie, dwie noce bez snu prawie!... A co, cichnie, milknie!... Mówiłem, przeleci i po wszystkiem!... Drouot, a ty czego tam wypatrujesz pod oknem! Burzy niema... pada jeszcze trochę...
— Tak, sire, ale...
Napoleon podsunął się niecierpliwie do generała.
— Cóż za ale!...
— Ten odgłos — odrzekł, cicho Drouot.
Bonaparte natężył słuch, z ostatnich odzewów oddalającej się nawałnicy dobywał się jakiś bliski, a nieprzebrzmiały szum.
— Hm?! Nie rozumiem!? Nic nadzwyczajnego!
— Morze, najjaśniejszy panie!
Cesarz zmarszczył się.
— Morze! Nie wydaje mi się! Burza za krótko trwała!
— A jednak ten szum...
Napoleon porwał za kapelusz i wyszedł pośpiesznie z komnatki.
Bertrand z Drouotem podążyli za cesarzem.
Bonaparte skręcił do sieni a stąd wprost przed dworek, od strony, gdzie stok wzgórza spadał ku morzu i tu wpił natężony wzrok w czarną, nieprzeniknioną płachtę nocy i czekał...
Dwakroć zaróżowiły się obłoki, skłębione swe ukazując sploty, lecz nie pozwoliły jeszcze cesarzowi nic dostrzec, niczego ogarnąć, dopiero za trzecim razem szeroko rozlana, a mrugająca błyskawica rozświetliła ciemń.
Cesarz drgnął, u stóp wzgórza zbałwanione morze piętrzyło się, warczało, toczyło pianę i rozkołysanymi grzebieniami wody biło raz po raz o brzegi zatoki, a darło się w górę, coraz silniejsze rzucało pociski, coraz śmielsze.
— Drouot! — ozwał się Napoleon.
Generał, choć stał w pobliżu, nie usłyszał zawołania.
— Drouot! — sapristi!
— Jestem na rozkazy, sire!
— Do licha, psi czas! Trzebaby — może!... Wołaj mi ordynansa.
Drouot oddalił się.
Cesarz nowej wyczekiwał błyskawicy, raz jeszcze ogarnął wzrokiem zawały morskie, piętrzące się, a kotłujące u stóp wzgórza aż, wtuliwszy głowę w ramiona, wrócił pośpiesznie do dworku.
Bertrand poszedł za cesarzem, ledwie zgadując myśli pana. Dopiero gdy twarz Napoleona ukazała się w świetle lampy, gdy Bertrand postrzegł pionową bruzdę na czole Bonapartego, gdy nań z pod nasuniętych brwi padła błyskawica rozgorączkowanych oczu, wówczas dopiero doświadczenie pouczyło go, że pod cesarską czaszką wrzeć zaczynała druga burza, może gwałtowniejsza od tamtej, bo zaklęła w mózg, bo ujścia nie mająca.
Bertrand cofnął się w głąb komnatki i tam skupił przytomność, rozumiejąc, że lada słowo niebaczne, lada odruch może ku niemu zwrócić gromy, czyhające już w zaciętych ustach cesarza.
Drouot był mniej szczęśliwym w postrzeżeniu niebezpieczeństwa, bo z właściwą sobie porywczą służbistością wpadł do komnatki i zaraportował energicznie:
— Oficer ordynansu czeka na rozkazy, sire!
Napoleon zasunął rękę pod mundur, głowę pochylił i, mierząc Drouota stalowym wzrokiem, rzucił porywczo.
— Co, jaki ordynans!
— Porucznik Perés, najjaśniejszy panie!
— Kto taki? — Perés!
— Porucznik bataljonu korsykańskiego!
— Kto go do mnie komenderował na służbę?
— Z rozpisu wypadła nań kolej...
— Co mi pan o rozpisie mówisz! Oficerów potrzebuję, ludzi wyrobionych...
— Elbijczyk właśnie!
— Dosyć — niema tłumaczeń!
Drouot pobladł.
— Nieład — nieporządek! — strofował cesarz. — Powinieneś pan był pamiętać, że może zajść potrzeba! Elbijczyk! Zawsze toż samo! Taillade!... Dałbym sobie rękę uciąć, że na nic nie będzie zważał!
— Taillade — sire!
Bonaparte wpił stalowe spojrzenie w Drouota.
— I co ten Taillade!? Służbista!? Manekin. Przecinka w rozkazie mu nie daj — bo gotów największe głupstwo palnąć! Wszyscy tacy!! Balbi!... Póty go upominałem, aż mi Campbella do Marciany sprowadził!... Wszystko tak! No, gdzież ten ordynans? Wołałem oficera ordynansu!
Sire! — czeka...
— Tu powinien być!
Drouot cofnął się ku drzwiom, uchylił je i dał znak.
Do komnatki wszedł wyprężony jak struna porucznik.
Cesarz zmierzył przybyłego od stóp do głowy.
— Hm! Więc to pan nazywasz się Perés?
— Tak jest, najjaśniejszy...
— Ruszysz natychmiast do Porto Longone, stawisz się u porucznika marynarki, Taillada...
— Według rozkazu...
— Milcz pan i słuchaj! Stawisz się u porucznika i zawieziesz mu rozkaz, aby wstrzymał odjazd barki!... I wrócisz tu, zdać mi sprawę!... — Marsz!
Porucznik wysunął się pośpiesznie z komnatki.
Cesarz przeszedł się parę razy jeszcze, zaczem rzucił się na krzesło przy stole, wsparł głowę na ręku i zamyślił się.
Bertrand trącił zlekka Drouota. Generał spojrzał nieznacznie na zegarek.
Marszałek dworu poruszył się bezradnie.
— Północ! — szepnął cicho Drouot.
Bertrand nachylił się do ucha generała, lecz w tejże samej chwili Napoleon podniósł głowę.
— Czemu nie siadacie — siadajcie!
— Mniemaliśmy, sire, że zamierzasz udać się na spoczynek...
— Zobacz-no Drouot czy pada jeszcze?!
Generał podszedł do okna.
— Ustało!... Burza przechodzi — widać gwiazdy!...
— No, jestem przekonany, że Taillade palnie jakieś głupstwo! Nie zorjentuje się!... A ten... ten elbijski ordynans pewno już poleciał, tymczasem skoro burza ustała, jest zupełnie niepotrzebnym! Pomiesza tylko rozkazy, opóźni...
— Ale morze, sire, niezawodnie musi być jeszcze!
— Nic takiego wielkiego! W każdym razie, trzeba kogoś jeszcze do Porto Longone wysłać z poleceniem, aby Taillade zanadto nie opóźnił odjazdu! Mój Bertrand, może masz kogoś pod ręką?
— Natychmiast — sire!
Marszałek znów odszedł. Cesarz uspokoił się.
— Widzisz, generale, czasem niepodobna na tych elbijczykach polegać. Owszem, sprawni są bardzo, ale nie mają doświadczenia! Choć ten twój dzisiejszy — to owszem! Pierwszy raz go widziałem, ale, jestem pewny, żeś dobrze wybrał...
— Starałem się...
— Wiem, niezawodnie — ale mi ich nie dawaj, chyba tego... tego Perés...
— Najjaśniejszy panie! — rozległ się od progu raźny głos Bertranda. — Morze się ucisza!
— A co mówiłem! więc polecenie wysłane — doskonale! Pora, moi panowie, pomyśleć o spoczynku! Pracowicie spędziliśmy te dwa dni ostatnie!...
Zawodne atoli były te wszystkie postrzeżenia o przeminięciu burzy, bo ledwie w oknach dworku Marciany pogasły światła, — od południo-zachodu nowe nadciągnęły chmury, — wicher zerwał się z nową siłą, jakby wypoczęty, a pierwszym swym atakiem zaprawiony, — skry niebieskie raz po raz jęły rzucać oślepiające łuny, a gromy przewalać się po obłokach i płomienne zygzaki piorunów rysować, a razić elbijskie skały, posadami gór targać, a brzegi napoleonowego królestwa rwać bałwanami.
Świt nadszedł ociężały, leniwy, mroczny, brzemienny jeszcze ołowiem chmur, pomrukujący gromami a sznurami dżdżu napełniający powietrze.
Cesarz na małym górskim koniku rwał drogą od Marciany do Portoferraio. Konik niebardzo był snać rad tej wczesnej wyprawie, — bo, choć w Portoferraio uśmiechała mu się i stajnia przestronna i wypoczynek niezawodny, zwalniał raz po raz biegu i zaczynał omijać kałuże, a wybierać na bokach co suchsze miejsca. Cesarz karcił nielitościwie każdą opieszałość taką, — konik podrywał się, kłusował, lecz po chwili znów próbował wyłamać się, wypowiedzieć posłuszeństwo.
Pod Procchio jednak, kędy droga zwężała się raptownie i wspinać się zaczynała na wzgórze, a wić między drzewami, konik osiągnął przewagę.
Cesarz nie próbował go naglić, kłus był tu niemożliwy.
Napoleon puścił cugli. Konik potrząsnął łbem, nastawił uszy i, rozglądając się, zaczął się wlec noga za nogą. Tak doszedł do miejsca, gdzie, tuż pod domkiem elbijskiego osadnika, droga roztwierała się szerzej. Napoleon zebrał cugle i już miał szarpnąć niemi, gdy naraz wzrok jego padł na oficera, stojącego przed domkiem. Cesarz tak się zdumiał, że aż konia osadził.
Oficer powitał cesarza ukłonem.
— To pan? — Pan?! Panie Campbell!
— Do usług waszej cesarskiej mości! — odparł swobodnie komisarz angielski.
— Pan tu, w Procchio!?...
— Burza mnie zaskoczyła, sire! Od wczoraj tu pokutuję!
— Więc pan nie byłeś... nie wracałeś do Portoferraio?!
— Pomimo najszczerszych chęci...
— I nie widziałeś się z nikim?! Z nikim?!
— Czy się nie widziałem?! Owszem, sire! Przed godziną odstąpiłem noclegu poczciwemu Tailladowi, był przemoknięty do nitki!
— Co — Taillade jest tutaj — Taillade jest tutaj — Taillade, porucznik marynarki!
— Nie znam innego!
Cesarz zdarł tak gwałtownie konia, że ten aż się wspiął.
— Gdzież on jest?
— Śpi w tej chwili!
Napoleon zeskoczył z konia i, zarzuciwszy mu cugle na grzbiet, wpadł do domku, nie zważając na spoczywających jego mieszkańców.
— Taillade — parbleu! — wołał niecierpliwie cesarz.
Campbell, który był podążył za Napoleonem, wysuną się przed niego i pchnął drzwi, wiodące do małej izdebki.
— Śpi tu właśnie!
— Taillade, do miljon! — huknął gniewnie cesarz ponad głową porucznika.
Porucznik poderwał się, spojrzał na cesarza i osłupiał.
— Co ty tu robisz?! Co się stało? Mów!
Taillade poruszył wargami, lecz głosu nie mógł dobyć.
— Czego nie odpowiadasz!?
Sire! — wyjąkał porucznik.
— Panie Taillade! — upomniał spokojnie Campbell.
— Co tu robisz?! Skąd wracasz?!
— Szedłem z Porto Longone, sire... do raportu... do generała Drouot... Przemokłem w drodze bardzo i pułkownik Campbell...
— I cóż w Longone było — co było?!...
— Według rozkazu, sire!...
— Cesarz żachnął się.
— Odpowiadaj, morbleu! Jaki rozkaz!?
— Ja nie wiem... generał Drouot... Napoleon tupnął nogą.
Sapristi, można cierpliwość stracić! Więc co?! Zostawiłeś damę w Porto Longone, a sam tu siedzisz?!
— Nie, najjaśniejszy panie, dama odjechała do Civila Vecchia!
— No, więc czegóż nie mówisz? — rzekł łagodniej cesarz. — O to wszak pytam! Plączesz się jak smarkacz! Hm! A o której odebrałeś ordynans marszałka?
Taillade otworzył szeroko oczy.
— Ordynans?! Ja żadnego ordynansa nie...
— Co, u licha! Śpisz chyba jeszcze! Kiedy nadjechał kurjer marszałka Bertranda?!
— Nie, sire, kurjera nie widziałem!...
— Taillade — oszalałeś?! Któż ci doręczył odwołanie rozkazu mojego, który ci posłałem przez porucznika Perés!?
— Perés... porucznik!?
— Porucznik bataljonu korsykańskiego!...
— Najjaśniejszy panie... ja porucznika Perésa także nie widziałem!
Cesarzowi wargi zadrżały.
— Perésa nie widziałeś — nie był w Longone, nie przywiózł ci rozkazu?...
— Nie, sire!
Napoleon potarł ręką czoło i zagadnął niepewnie.
— Tedy... coś uczynił... Odjechała zaraz?!
— Tak, sire!... Ledwie pierwsza burza się uciszyła...
— I tyś dopuścił, pozwolił!!
— Upierałem się nawet, sire, żeby przeczekała choć do świtu... bo morze było rozkołysane, a niebo zasnute, lecz nie chciała za nic!... Odważyłem się prosić, tłumaczyć, ile że marynarze sami byli niechętni, obawiałem się z ich strony buntu... Dama pozostała nieugiętą... Musiałem ustąpić, bo rozkaz był wyraźny...
— Miałeś sumienie?...
— Rozkaz dany mi przez generała Drouot nie zezwalał mi na żadną zwłokę!... I tak uchybiłem mu, bo ważyłem się na samowolne perswazje, ale było takie złe morze... takie złe...
— I potem?!
— Burza zerwała się... druga, silniejsza, zanim barka wydostała się z portu... Kazałem spuścić łódź ratunkową — było zapóźno! Olbrzymi bałwan porwał ją, uniósł i za port rzucił!... Z latarni morskiej widziano ją jeszcze w godzinę później... jak walczyła z falą... aż raptem stracono ją z oczu...



XIV.

Marie! — mówiła z przekonaniem księżna Jabłonowska. — Zastanów się, rozważ dobrze i nie imaginuj sobie, aby mną tu rachuby jakieś kierowały!... Hercauem nie godzi się gardzić, ani jego deklaracji zbyt obcesowo odrzucać! Miał się zawsze ku tobie, na chwilę nie słabł w sentymencie — jest, prawda, nieco za stateczny, ale gdzie kogoś lepszego znajdziesz!!?
— Nie szukam nikogo! — odrzekła spokojnie pani Walewska.
— Nie szukasz! Moje dziecko, kiedy tobie niewolno nawet nie szukać!... Zawsze lekceważyłaś sobie moje rady, nie ufałaś przewidywaniom, ale teraz, chyba widzisz sama, na co ci zeszło! Ty — Walewska — pokutujesz tu, w Leodium, i ledwie stać cię na życie ubogiej mieszczki!... Może się łudzisz, że ci wrócą bodaj pałacyk na ulicy de la Victoire? Powiadam ci, wszystko próżno i darmo! Obleciałam cały Paryż, myślałam, że trafię do hrabiego d’Artois — nic! ani ust roztworzyć, ani myśli, żeby ci pozwolono w Paryżu zamieszkać!... Ostatnia twoja podróż na Elbę do reszty zniweczyła zabiegi! Darować sobie nie mogę, że mnie przy tobie nie było, nigdybym nie dopuściła do tej nierozsądnej wyprawy!
— Stało się!
— I stało się najgorzej! Pół roku choroby i spalenie mostów za sobą! A pan de Périgord chciał, pamiętał i szukał tylko sposobności, aby królowi szepnąć słówko o tobie! Elba zrujnowała najlepsze intencje Talleyranda! Pan de la Bouillerie nic nie może zrobić, ani nadziei, żeby bodaj majorat Olesia odzyskać...
— Nie liczyłam wcale na to!
— Prawda, cóż dla ciebie przyszłość syna!
Pani Walewska poruszyła się niecierpliwie.
— Moja księżno, już tyle razy słyszałam te uwagi i nauki! Chyba powinnaś była przekonać się, że tak różnimy się w opinjach...
— O, wiem — wiem! — przerwała żywo księżna. — I bądź przekonana, że nie ośmielę się nudzić cię więcej! Jeżeli dziś, po raz ostatni, odważyłam się wmieszać do twoich spraw, to przez pamięć na Anastazego, przez wzgląd na nazwisko, którego dotąd, mimo rozwodu z nieboszczykiem Anastazym, nie zaniechałaś nosić! Bo, co zresztą, nie łudziłam się, abyś się akkomodować zdołała do moich słów! W Paryżu niczego się nie spodziewaj — tam rola twoja skończona.
— Ja też myślę o powrocie do kraju!
— Bardzo rozsądnie, tylko że i tam... musisz się przygotować na zmiany... Anastazy umarł bez testamentu, no, a od pana Ksawerego, od całej naszej rodziny chyba nie możesz żądać, bo skoro rozwiodłaś się...
— Mogę cię, księżno, upewnić, że nie miałam zamiaru rościć sobie praw do żadnej sukcesji!
— Ja też tylko wspominam ci! Bądź przekonana, drogie dziecko, że pan Ksawery, mimo wszystko, chciałby coś uczynić dla ciebie, ale czasy ciężkie, fortuna uszczuplona znacznie, awanturowanie się z panem Bonapartem drogo nas wszystkich kosztowało!
Pani Walewska uśmiechnęła się sarkastycznie.
— Wolno ci wątpić — a jednakże tak jest! Czerpało się aż się przebrało! Ludzie nawet wiary by nie dali! Co tu o nas powiadać! Widziałam się z Anetką w Paryżu, wiesz, z Wąsowiczem już się zupełnie zaawansowała, wspomniałam tylko o twych kłopotach, parsknęła mi śmiechem... Poprostu zdaje się jej, iż miljony masz! Cha, i miałabyś je, mogłabyś je mieć, gdybyś słuchała! Już nic — nie powiem nic więcej! Przyjdzie czas, sama pożałujesz! Lecz to nie wróci, przepadło! — Dziś, pozostaje ci Hercau, a bratu twemu pan Wincenty Krasiński. Do generała sama napisz, przypomnij mu się jego przyjaźni, — trzymałaś mu syna do chrztu, nie odmówi niezawodnie! A Krasiński znaczy teraz wszystko, on reorganizuje armję, onby mógł instancję wnieść do księcia Konstantego i pułkownikowską szarżę Pawłowi wyrobić! Byłaby to pomoc niemała!
— Powtórzę Pawełkowi — dla niego to może najlepsze!
— A dla ciebie Hercau!
— Nie, księżno, wyświadczysz mi łaskę, uwalniając mnie od hrabiego!
— Cha — cha masz zamiar zostać wierną w afekcie dla pana Bonapartego! Jak ci się podoba! Spełniłam obowiązek, pragnęłam wyratować cię, podać ci rękę, utrzymać na poziomie towarzyskim, ale skoro odrzucasz...
— Stanowczo!...
— I to nie ceniąc szlachetnej ofiary hrabiego!!
— Ofiary!?
Ma foi, jesteś zabawną! Więc toż mało, iż taki Hercau zapomina ci przeszłość, że ryzykuje narażenie się Bourbonom, że wziąć cię chce biedną, opuszczoną, że nie zważa na skompromitowanie się twoje...
— Mościa księżno!
— Gniewa cię to, — trudno! Zawsze miałam przekonanie, iż za daleko posuwasz się w sentymentach dla Buonapartego, że zgoła nadto się hazardujesz dla tego ambitnego generała! Prawda, iż nie ty jedna byłaś zaślepioną! Zawiniłaś atoli brakiem świadomości, że taka wielkość trwa krótko, że upada szybko! A dziś grzeszysz uporem! Myśmy się już wszyscy wyleczyli! Urojenia o powrocie na tron Napoleona dobre mogą być w koszarach...
Pani Walewska podniosła się z krzesła.
Księżna poczerwieniała na tę widoczną odprawę.
— Daruj, że ci tyle drogich chwil zabrałam! Czas na mnie wielki! Konie na poczcie czekają! Życzę ci zdrowia!... No i powodzenia na gospodarstwie w Kiernozi!... Ale, czy wiesz, że pana Buonapartego chcą z Elby wysiać do jakiej australijskiej kolonji!? Pan de Périgord mówił mi o tem pod wielkim sekretem! Wybacz, że cię moją szubą „deranżuję“! Jak to przykro musi być bez służby! Więc nawet koni nie trzymasz?!
— Są mi niepotrzebne!
— Ach — tak!!... Ale, Olesia Stecka wychodzi za Michała Radziwiłła! Powiedz, chorążanka przez stryja, a przez ojczyma, Kniaziewicza, generałówna i taką robi partję! Co to znaczy roztropność! Admirować można! Bywaj mi, moja droga! Bardzo żałuję, iż tak dobrowolnie... Miałam szczerą intencję... Jak będziesz w Warszawie, melduj się do mnie, miło mi będzie cię widzieć... czasem...
Księżna Jabłonowska złożyła na czole szambelanowej protekcjonalnie chłodny pocałunek i, wspomniawszy coś jeszcze o rządach generała Zajączka i romantyzmie pani de Vauban, opuściła mieszkanko pani Walewskiej, odprowadzona do powozu przez starego Domagalskiego.
Szambelanowa odetchnęła pełną piersią. Niespodziewane zjawienie się siostry pana Anastazego w tem zaciszu, w jakiem trwała pani Walewska, uderzyło w nią całą falą wspomnień, wspomnień smutnych, gorzkich, całym bezmiarem żółci płacących za każdy błysk jaśniejszy, za każdą sekundę pogody.
I nie te wspomnienia może, które poruszyła księżna Jabłonowska, wzburzyły szambelanowę, lecz bezwzględność, zimna rachuba, ironja, krzywdząca litość, natręctwo z jakiem chciano wkroczyć do świątyni smutku, świątyni ciszy duchowej pani Walewskiej. Bo przecież, cóżby jej biedna, skołatana dusza poczęła, — gdyby nie miała wspomnień, gdyby jej zabrakło naraz jednego z bólów?!... Cóż, że rany krwawią, gdy krwawienie to jest już jedynym znakiem życia! W sercu ludzkiem, na samem dnie jego, człowiek mogiły sypie rozbitym marzeniom, złamanym nadziejom, rojeniom, snom nieziszczonym, zmrożonym porywom i rad myślą na cmentarzysku tem przebywać i rad dla myśli swej, śród tych grobów, ożywczego szukać źródła i pić zeń... Aż, naraz zakrada się tu z ubocza ciekawość, płytka rachuba, powierzchowna trzeźwość i cmentarny kala spokój i chce dowodzić, że tu jeszcze czegoś niedopowiedziano, nieogarnięto, niestopiono w granitowych płytach nagrobków!
Do saloniku szambelanowej wsunął się na palcach stary Domagalski i zameldował półgłosem.
— Pan generał!
Pani Walewska potarła czoło, usiłując zrozumieć Domagalskiego.
— Kto taki?!
— A to, proszę paniusieczki, pan generał Ornano! Pytał się najpierw o pana Pawła... ale mu powiedziałem, że pan pułkownik dopiero na wieczór wróci z Brukseli...
— Więc poszedł...
Stary ręce na kolanach zaparł i mrugnął filuternie.
O, co do tego, to nie skory!! Gdzie!... Kazał się opowiedzieć do paniusieczki!
— Sama nie wiem — jestem niezdrowa...
Domagalski podniósł swe krzaczaste brwi.
— Toć pan generał, proszę paniusieczki! — zaoponował z wybuchem stary strzelec.
— Wiem, wiem, jest u Domagalskiego w łaskach!
— Et, — co mu by tam z moich łask przyszło, ale bo przecież pan generał... to choć Francuz, ale prawie jakby swój!
— Więc proś go, proś!
Domagalski mruknął coś pod nosem i podreptał ku drzwiom, otworzył je naścieżaj, a gdy do saloniku wszedł hrabia Ornano, uśmiechnął się do samego siebie i wyszedł.
Ornano wycisnął gorący pocałunek na ręce szambelanowej.
— Pani wybaczy...
— Mniemałam, generale, że już jesteś w Paryżu?!
— Powinienem tam być od dwóch dni... a jednak wczorajsza rozmowa ośmieliła mnie do spodziewania się z ust pani szambelanowej... odpowiedzi...
Pani Walewska zapłoniła się.
— Paweł właśnie wybrał się do Brukseli, miał nadzieję spotkać się z jednym z dawnych towarzyszów broni...
— Jestem pułkownikowi wdzięcznym za tę wycieczkę, bo dała ona mi sposobność...
— Racz spocząć generale! — przerwała szambelanowa, po raz wtóry nie pozwalając swemu gościowi dokończyć zdania. — Więc to Lefebvre Desnouettes wzywa pana?...
— Tak jest, pani szambelanowo.
— I doprawdy myśl dokonania zamachu na Bourbonów ma widoki!?...
— Niewiadomo! Nasze stronnictwo potężnieje, od czasu procesu Exelmansa niezadowolenie wzrosło!... Jeżeli nie wszyscy oficerowie równie gorąco się deklarują za cesarzem, to jedynie w obawie o Francję! Nowa wojna z przymierzonymi, nowa wojna z całą Europą!...
— I cóż dlań Europa!
— Nie wszyscy mają ufność pani — zauważył z lekkim sarkazmem Ornano. — Kraj zmęczony, wyczerpany, niechętny nowym hazardom...
— I pan, pan... wątpisz!?
Generał oczy spuścił i odparł cicho.
— Jeżeli panią zastanawia moje zwątpienie — mnie zdumiewać musi pani wiara!
— Wierzę w genjusz cesarza!
— Oby pani raz jeszcze się na nim nie zawiodła!
— Mylisz się generale — rzekła z mocą szambelanowa — nigdy ten genjusz nie sprawił mi zawodu, nigdy genjuszem być dla mnie nie zaprzestał!
— Cha — doprawdy, pani szambelanowo, a mnie się zdawało, że twój pobyt na Elbie zdołał przekonać cię, że tam dla pani...
— Pozwól, generale, — mówmy o cesarzu!
— Tak, pani o Napoleonie!
— Dlaczego pan zatem łączysz mnie z cesarzem?!... Co jego dostojna osoba ma ze mną wspólnego!?...
Ornano zmieszał się.
— Jakto, pani szambelanowo?!
Pani Walewska zapatrzyła się smutnie w dal.
— Byłożby to prawdą!? — badał ze wzruszeniem generał.
Szambelanowa zwróciła powoli głębię swych ciemno-niebieskich oczu na ogorzałą, męską twarz hrabiego.
— Wolałbyś, generale, abym go nienawidziła za to, żem mu nie dorosła?
Ornano ujął panią Walewskę za rękę i do ust przycisnął.
— Wybacz pani — za złe nie poczytuj! Nie dziw się, żem nie mocen ogarnąć szlachetności twej duszy! Lata mi zeszły śród obozowego życia! Prostakiem jestem wobec ciebie, pani! Prostakiem tem większym że mi żałość jasne widzenie przesłania, że wieki przeżyłem w beznadziejnej walce z żarem, który mnie chłonął, z jadem co mnie zatruwał, buntem, co się we mnie zrywał, z tym szalonym płomieniem, który obraz twój wyrył w mem sercu!... Daj mi mówić Marjo!... Szesnastolatkiem byłem, gdy mnie pociągnęła gwiazda Napoleona. Wstąpiłem do wojska. Bonaparte był mojem bóstwem. Odbyłem kampanję egipską pod Leclerc’iem — przymierałem z głodu na San Domingo i szczyciłem się moją niedolą, wierząc, iż czynię to dla imienia pierwszego konsula! Cha — toż ośmnastego brumaire’a stałem przy Napoleonie z bronią w ręku! Leclerc umarł na San Domingo — wróciłem do Francji. Konsul pamiętał na moje urodzenie, przyszło Austerlitz! Dowiodłem tam, że matka moja była z domu Buonaparte... Austerlitz zbliżyło mnie do cesarza. Jena otworzyła wrota do najświetniejszej przyszłości!... i Jena dała mi cię ujrzeć w Warszawie! Pomnisz pani na balu!?... Zbudziłaś we mnie uczucie, pokochałem cię, pokochałem myślą nieskalaną, chęcią czystą!... Tak mi się zdałaś jasną, tak niedosięgłą, — żem jeno pragnął, aby mi wolno było stawiać ci ołtarze w mem sercu, jasnością twoją się krzepić, i tak miłować cię, jak gwiazdę podniebieską. Anim się ważył popuszczać, byś ty ku mnie zstąpić mogła z swego majestatu, byś ty pani komukolwiek zbliżyć się dozwoliła!... Przyszedł ten straszny, okrutny wieczór... Byłem na służbie!... Pamiętasz pani!... Zdawało mi się, że oszaleję!... Miałem rywala w tym, za którego życie gotówbym był ponieść, którego miłowałem, którego czciłem, nad którego nie miałem nikogo większego.... Rozpacz mną owładnęła!... Traciłem wszak równocześnie i ciebie i jego! Podsypałem pistolet... i ująłem za klamkę... Wejście mameluka, do antykamery służbowej wróciło mi błysk przytomności, powstrzymało od zbrodni... Potem, zdawało mi się, że zdołam wyrwać twe imię z mego serca, — szukałem pociechy w hańbiących cię plotkach, które rozpowiadano, — z dzikiem zadowoleniem upewniałem samego siebie, żeś ty na włos jeden nie wyższa od pospolitej lalki dworskiej, żeś nie warta szczerszego uczucia, żeś jeno nadto na me ubogie dochody za droga?... Te rozumowania, te zimne racje, te oszczerstwa, to wmawianie w siebie samego plwocin hańbiących cię — nie przytłumiły pożaru... Mniemałem, że może czas, trudy bojowe, gorączkowe życie żołnierskie ukoi we mnie ból, przytłumi, tęsknotę rozwieje... Napróżno, zapomnienie zejść nie chciało! A nadomiar, od czasu do czasu, dosięgały mnie wieści o tobie, a nadomiar przekonywałem się, że dobroć twoja, zacność, poświęcenie, oddanie nawet nie znajdują wdzięczności, że los depcze cię, że raz po raz zadaje ci ciosy, — zacząłem nienawidzieć cesarza! Już nie za to, że mi cię wziął, że opanował, posiadł, lecz że ciebie nie uszanował, że z tem niedościgłem dla mnie marzeniem tak okrutnie się obchodził!... Fontainebleau pozwoliło mi się zbliżyć do pani! Fontainebleau roznieciło iskrę nadziei!.. Sądziłem, że już między tobą i nim jest skończone wszystko!... Sądziłem, że wolno mi będzie... Aż narodziła się ta, nieszczęsna dla mnie, myśl wycieczki twej na Elbę! Zaklęłaś mnie, abym ci dopomagał!... Cóż, byłem pewny, że własnemi rękoma grzebię ostatni błysk szczęścia. Gdy po czterech dniach wylądowałaś, gdym cię ujrzał złamaną, wyczerpaną tą straszną podróżą, gdym w każdym twym ruchu, drgnieniu postrzegł znamiona okrutnej gorączki, uląkłem się własnego samolubstwa!... Zachorowałaś, wieźliśmy cię, na poły obumarłą, razem z Pawłem tu, do Leodjum!... Zamierałaś nam na rękach — modliłem się już nie o to, abyś moją była, lecz byś żyła!...
Ornano odetchnął ciężko.
— Wczoraj — odważyłem się na śmiałość... wczoraj zażądałaś czasu do namysłu!... Jawię się może za prędko! Lecz powiedz, czy nie aż nadto późno dla tylu lat mojej męki, tylu lat nieustającej tęsknoty!?...
Białe ognie przenikały delikatną twarzyczkę szambelanowej, oczy jej lśniły smutkiem.
Generał pochylił się do nóg pani Walewskiej i czoło swe rozpalone do drobnych jej rączyn przytulił.
— Nie odpychaj mnie, nie odtrącaj, pozwól mi być z tobą, weź ze mnie wszystko, całe moje dobro, imię, żołnierski mój dorobek, serce, myśl każdą, a wzamian pozwól, bym cię otoczył mem staraniem, mą troską, wzamian pozwól, bym synowi twemu zastąpił ojca, bym mógł was oboje kochać...
Szambelanowa poruszyła wargami, głos jej zdawał się być szmerem wierzby, zapatrzonej w toń jeziora, a targniętej za rozpłakane warkocze przez niespodziewany wiew zefiru.
— I cóż ci powiem, drogi przyjacielu!?... Małoż mimowolnej wyrządziłam ci krzywdy?! Mamże prawo w obliczu Boga stanąć i ślubować ci miłość?! Mamże fałszywym dźwiękiem odpowiedzieć na twe serdeczne wyznania, mamże smutek swój sprząc z twojem życiem?... Przed tobą otworem wszystko jeszcze!
— A tem wszystkiem mojem ty jedna!
— Nadto znam twą szlachetność, nadto szanuję cię, abym nie miała rzec prawdy...
— Więc kochasz go?!
— Czy kocham?! Nie wiem, jeno tę żywię świadomość, że dźwigam w sobie gruzy, które już nie wzniosą się nigdy, ale i na których już i żadnego gmachu nowego wznieśćbym nie zdołała!...
— Ja też niczego nie żądam, nie ważę się śnić o twej dla mnie miłości! Pragnę tylko, aby mi wolno było cię kochać, abym mógł cię wyznać przed ludźmi...
— Żądasz dziś przyjaźni, spodziewając się, że jutro przyniesie ci nowy promień uczucia!... A ja niczego więcej nad przyjaźń i tylko przyjaźń nie mam dla ciebie generale!... Nie ustanie ona zapewne nigdy, — lecz się nie przeistoczy!
— Najcięższe przyjmuję warunki — byle z tobą, byle przy tobie!!
— Niech więc będzie jak pragniesz!
Twarz Ornana rozjaśniło szczęście.
— Boże — Boże! Więc to prawda!? Więc wysłuchałaś mnie? Więc pozwalasz mi się miłować!?... Więc to nie sen!?...
— Nie wstydź mnie, generale — powstań!
— Nie, daj mi tak zostać!
Poza drzwiami, wiodącemi z saloniku do przedpokoju, rozległ się stukot i dźwięk rozmowy.
Pani Walewska poruszyła się niespokojnie.
— Generale — pozwól — ktoś nadchodzi!
— Nie mamże prawa klęczyć u twych stóp?
— Nieznośniku! — upomniała łagodnie szambelanowa — już się wyrywasz z oków przyjaźni, na którąś się deklarował?
— Ale pod warunkiem, że ja będę mógł kochać!
— Słyszę głos Pawła!
Ornano powstał i ucałował ręce szambelanowej.
— Pozwolisz, Marjo, że pochwalę się przed Pawłem?!...
Pani Walewska nie zdążyła odpowiedzieć, gdy naraz drzwi się raptownie otwarły i do saloniku wpadł jak wichura imć pan Paweł Łączyński.
— Bywajcie mi! Nowinę wam przywiozłem, wielką nowinę!...
— Co się stało?! — Co?!
Paweł odetchnął głęboko, zaczerpnął znów powietrza i wyrzucił gwałtownie.
— Cesarz w Paryżu!
Pani Walewska rozwarła szeroko oczy. Ornano pobladł.
— Cesarz — w Paryżu?! — zagadnęła cicho szambelanowa.
— Od wczoraj! wylądował przed tygodniem! Ney przeszedł do niego z całem wojskiem! Bez wystrzału wrócił do Tuileries! Bourboni uciekli!... Bruksela aż się trzęsie od zbiegów!! Ha! A mówiłem wam! Dość mu było ziemi francuskiej stopą tknąć, aby u nóg miał całą armję! Tak się stać musiało. Pędziłem tu jak wicher!... Widzisz generale, jeszcze i nasza kolej będzie! Cóżeście oniemieli, do miljon! Daj Maryśko buziaka! Dziś się pakujemy i na noc ruszamy do Paryża! Zamówiłem już konie na poczcie!...
Twarzyczka pani Walewskiej ożywiła się!...
— Tak — dziś jedziemy — dziś jeszcze, zaraz, natychmiast!...
— Ornano — ty z nami! No, ja myślę! Czekajcie, mam w mantelzakach paczkę manifestów cesarskich...
Łączyński wybiegł do przedpokoju.
Szambelanowa, poruszona do głębi nowiną, zawróciła ku drzwiom bocznym. Ornano zastąpił jej drogę.
— Pozwól, generale, muszę Domagalskiemu wydać rozkazy!...
— Więc pani jedziesz tam do niego!? — zapytał chropowatym głosem Ornano.
— Jadę!... Muszę jechać!...
Krwawa pręga wystąpiła na czoło hrabiego.
— A zatem... to wszystko... przepadło znów!? — wybełkotał z wysiłkiem. — Wracasz do niego!...
— Generale! — odrzekła spokojnie pani Walewska. — Nie wracam, lecz jadę tam, gdzie mnie wzywa obowiązek matki i Polki! Nadto nie postrzegam dla pana żadnej zmiany, chyba tę jedną, że i ty nie zapomnisz, komuś winien rangę, którą się szczycisz!


XV.

Wilgotnomglisty wieczór grudniowy piął się ociężale po murach Paryża, mrokiem już napełnił wązkie uliczki, szarzyzną usłał rozlegle place i poczerniałe ogrody i teraz coraz śmielej darł się po ostrołukach katedry, pełzł po kopule Domu Inwalidów, gasił rozbłyszczone krzyże na wieżach kościołów i zlewał wyniosłe kontury potężnych gmachów w ciemne, bezkształtne masy.
Harda stolica Francji podjęła wyzwanie, rzucone jej przez skradającą się tuż za wieczorem noc, i miljonem światełek zamigotała, usłała wszystkie swoje zakamarki. Przez chwilę zdało się, że od światełek tych znów strop zapali się niebieski, bo aż czarna płachta chmur poczerwieniała ponad Paryżem... Lecz walka trwała krótko — światełka zaczęły mrugać, gasnąć, zczezać... Paryż milkł, głuchł, pustoszał, do kominków się tulił, do snu się układał, a może w dumę zapadał, może nadsłuchiwał, iżali z po za mórz nie dojdzie go zgrzyt kruszonych łańcuchów!
Dwa lata już minęło, gdy Francja zażywała pełni upragnionego pokoju, od dwóch lat Bourboni pracowali nad starciem z jej oblicza ćwierćwiekowych rządów samowoli... od dwóch lat atlantycka wyspa przykuła do swych zimnych skał tego, który posadami tronów śmiał targać, a po berło króla królów sięgnąć, od dwóch lat starano się wmawiać w siebie, że genjusz wieków był rozbójnikiem, że potężny Cezar ledwie zasługiwał na miano ambitnego oficerzyny, że ten, przed którym płaszczono się wczoraj, nie wart był nawet zbytniej pogardy, — od dwóch lat wysilano się nad dowodzeniem, że historja nie była historją!...
Paryż pracował tu usilnie, — Paryż z całym zapałem przed liljami głowę chylił, a orły cesarskie zdzierał, niszczył, — Paryż najgoręcej o odrodzeniu mówił, — Paryż drwił i zdawał się nie czuć, że drwi z samego siebie!... Tak upływały dnie... Lecz gdy noc zapadła, gdy myśl rozkołysana ciszą w dal mknąć zaczynała, gdy wspomnienie w senne stroiły się mary, wówczas ten sam Paryż znów snuł dzieje Austerlitzu, znów oglądał się kędy stukotały kule weteranów, kędy krwawa wstęga legji zdobiła pierś, kędy chropowaty głos wróżył powrót dawnej mocy, chwały, a przepowiadał odwet za pogrom, za Waterloo, za cesarza! I ten sam Paryż o Marengo roił, Arcôlem i Abukirem oddychał, równiny Wagramu przebiegał i tęsknił za hukiem armat, za odzewem bębnów, za marsowemi okrzykami dzieciuchów i łzami stroił bohaterskie zawołanie Cambronne’a!... A potem zapadał w sen gorączkowy, niespokojny, chorobliwy sen, którego jednym i tym samym rdzeniem były zawsze szarozielone fale oceanu... jednym i tym samym widziadłem... ponura korweta, pędząca na skrzydłach żagli ku Francji, a zdala już hucząca groźnym pomrukiem... Vive l’empereur!...
Ulica de la Victoire wcześniej od innych swych sąsiadek miała od niedawna zwyczaj układania się na spoczynek. Niby owa przeżyta, a wiekiem przygnębiona elegantka, nietylko że skora była pierwsza gasić światła, zawierać swe furty i bramy ale i, nie pomnąc na swe przedtem bezsenne noce, boczyła się i mniej pohopnym do snu ulicom nie szczędziła przymówek. Ba, ona nawet dziwiła się może że inne jej towarzyszki szukają wrażeń, ruchu, wesela, kiedy ona już tyle przeszła, tyle przeżyła, tyle widziała, gdy jej wystarczyła przeszłość!
Nie pomału więc zastanowić musiało najbliższe kumoszki ulicy de la Victoire, gdy ta, pewnego wieczoru grudniowego, nietylko zapomniała zapuścić żaluzji w oknach wykwintnego pałacyku, oznaczonego numerem czterdziestym ósmym, lecz nadto u podjazdu jego wyciągnęła aż kilka naraz karet. Lecz tu bodaj że i zdumienie samej ulicy de la Victoire było nie mniejsze. Pałacyk ten bowiem jej samej zdawna nie małe sprawiał niespodzianki. Milkł raptownie i równie raptownie budził się i tryskał życiem.
Paryż cały nieraz wrzał, a trząsł się i dygotał a pałacyk zdawał się być obumarłym, i przeciwnie, w chwili zupełnej ciszy, gdy nic się nie działo, gdy żadnej nie było okazji do rozgwaru, — pałacyk czuwał, brzmiał dźwiękami klawikordu, odświętną przybierał szatę...
Tych zmian było co niemiara, aż od roku pałacyk do widocznego statku przyszedł, bo punktualnie gasił swe światła, punktualnie zgrzytał zamkami... Ulica de la Victoire już łaskawiej ku niemu poglądała, aż naraz w pałacyku snać dawny ozwał się nałóg!...
Ulica de la Victoire zaparła oddech, stłumiła najniewinniejszy swój szmer i jęła spozierać ku pałacykowi a nadsłuchiwać ciekawie. Jeżeli jednak karoce u podjazdu, rozwarta, a oświetlona głąb sieni, służba, snująca się tu i ówdzie, dostarczały nielada okazyji do obserwacji, — to słuch spotykał się z zawodem — pałacyk wiał głuszą...
Upływały godziny, woźnice drzemali na kozłach, konie zwiesiły senne łby, pałacyk wciąż bił tem samem światłem i milczał...
Nadeszła północ, na tle oświetlonej sieni ukazał się cień mężczyzny. Cień wybiegł przed podjazd, zakrzyknął na najbliżej stojącego woźnicę, skoczył do karocy i landara z łoskotem i dudnieniem potoczyła się i znikła w gardzieli ulicy.
Po tym jedynym znaku życia, który na chwilę pozostałe pojazdy z odrętwienia wyprowadził, znów taż sama nastąpiła, martwota.
Gdy w tem, w głębi ulicy, rozległ się turkot, a z nim powtórzyło się przebrzmiałe niedawno, dudnienie.
Landara wracała, wracała ze zdwojonym pośpiechem, dwakroć z pod kół sypnęła skrami, aż zatoczyła się gwałtownie.
Tym razem z sieni wybiegło ku karocy dwóch hajduków i dopadło drzwiczek. Z landary wysiadł najpierw wysoki mężczyzna w płaszczu i, nie bacząc na służbę, wyciągnął rękę ku wysuwającej się za nim ciemnej postaci i pomógł jej dobyć się z landary. Zaczem mężczyzna ruszył przodem i drzwi rozwarł przed swym towarzyszem.
— Racz tędy pozwolić, księżę proboszczu!
Mężczyzna wszedł za księdzem i rzucił płaszcz hajdukowi.
Ksiądz ze swej strony uwalniał się powoli z czarnej rewerendy.
— Czy pani hrabina już uprzedzona? — zagadnął cicho ksiądz.
— Sama żądała... — odrzekł mężczyzna.
Ksiądz wskazał na przyniesione z sobą zawiniątko.
— Niech mi pan hrabia wskaże jaką komnatkę.
— Proszę tu...
— Czy będzie komu posłużyć?!
Hrabia skinął głową w milczeniu i powiódł księdza na lewo, do zacisznego saloniku. Ksiądz jął komeżkę wdziewać, stułę nakładać, a puszeczki srebrne rozstawiać.
Hrabia wyszedł na chwilę i powrócił ze starym, skulonym we dwoje sługą...
Porozumienie nastąpiło szybko. Sługa ruszył przodem; — śród ciszy panującej w pałacyku rozległ się drżący głos dzwonka...
Hrabia odprowadził księdza do progu sąsiedniej komnaty, a sam zawrócił do obok położonego gabinetu.
W gabinecie, rozświetlonym ledwie blaskami idącemi z buchającego ogniem kominka, hrabia padł na fotel i twarz ukrył w dłoniach.
— Cóż?! — rozległo się naraz zapytanie w pobliżu hrabiego.
Hrabia odsłonił twarz, spojrzał ku siedzącemu nieopodal mężczyźnie i rzekł.
— Jest — przyjechał!
Mężczyzna stęknął i oczy wpił w głownie, gorejące na kominie.
Przez chwilę słychać było jeno trzask i prychanie iskier.
— Gdzie — Oleś?! — zapytał z kolei hrabia.
— Jest u księżnej!...
— A Corvisart?!
Miast odpowiedzi w głębi gabinetu rozległy się drobne, przyspieszone kroki, a w ślad za nimi zarysowała się niepewnie sylwetka jegomości w ciemno-tabaczkowym fraku, białej chuście na szyi, i koronie siwych włosów, ponad mocno wyłysiałem czołem.
Hrabia porwał się naprzeciw jegomości.
— Jakże pan sądzisz, co myślisz?!
Jegomość przystanął i ku trzymanej tabakierce spojrzał.
— Nic nie mam do powiedzenia!... Natura może się przemóc!...
— Na Boga, panie... wczoraj jeszcze mówiłeś...
Jegomość ujął hrabiego za rękę i uścisnął serdecznie.
— Panie Ornano! Generale! Odwagi!... Wczoraj mnie samemu się zdawało!... Panią hrabinę miałem w swej pieczy i dawniej! Zapalenie płuc nie było mi groźnem... bo nie przypuszczałem... że serce...
— Serce... — powtórzył głucho generał.
— Tak, panie hrabio!... Bóg widzi, że nigdy bezsilność naszej nauki nie była mi tak ciężką!
— Więc pan... pan, panie Corvisart... myślisz?...
Corvisart pochylił się mocniej nad tabakierką.
— Że może ten, co tam jest, teraz... lepszym będzie lekarzem odemnie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pani Walewska odetchnęła z trudem, współzmrużone rozchyliła powieki, gorączkowym ruchem odsunęła splot włosów, cisnący się jej na twarzyczkę i powiodła dokoła gasnącemi oczyma.
— Jesteście tu przy mnie? — szepnęły pobielałe usteczka pani Walewskiej. — Jesteście wszyscy — dobrze!... Żegnałam się już z wami a widzicie, jeszcze jestem! Umierać trudno, bardzo trudno! A tyle żyłam — tak długo żyłam. Oleś! Kochajcie go, nie opuszczajcie!...
— Maryśka! — jęknął cichy głos u wezgłowia szambelanowej.
— Pawełek! Weźmiesz z mojej szkatułki sygnet Gorajskiego. Noś go... A ty, Filipie, przebacz... tylem ci przyczyniła smutków... Jaki mamy miesiąc?
— Grudzień!
— Grudzień! Straszny okrutny miesiąc!... Wiecie, dwunasty rok pogrzebał wszystko? Z niego począł się Lipsk i Waterloo! Wiecie, ten grudzień wydarł ze mnie to, czem chciałam żyć, czem pragnęłam bronić swego imienia!... Ale, to mój ból — mój własny!!... Wam nic do niego! Wy z cesarzem zawsze, bo i ja z nim będę!... Myślicie, ta wyspa? Jego już nic nie powali, nic nie dosięgnie, żadna siła nie zmoże, — on wróci, przyjdzie, musi przyjść... Musi! Rozumiecie! Bo on mi zaprzysiągł! Bo za przysięgę tę wziął ze mnie... z tysięcy brał krew! Boże!! Grają?! Retraite!... Nadchodzi... krew nasza płynie znów, poi ziemię nienasyconą! I znów pożoga, znów nędza, zawały trupów, odmęt!... Boże mój! a jam kochała tego, co nie niszczyć, lecz budować miał!!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na kiernozkim cmentarzyku wierzby chwieją smutnie swemi koronami, sosny patrzą zadumane na zielskiem porosłe rozsypiska!...
Cisza!... Zapomnienie!...
I ginie wieść o pięknej starościance gostyńskiej. Ziemia polska ją chłonie i hen, ku sercu swemu wlecze.
Na kiernozkim cmentarzysku pług oracza już się ślizga od skraju — rodzajne skiby rwie z mogił, życiu wraca posiew śmierci.

KONIEC.

Paryż, w marcu 1904 r.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Gąsiorowski.