Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/341

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dotąd w ziemię, podniósł główkę, a spostrzegłszy starościca, zmierzył go bystrem spojrzeniem i przystanął raptownie.
Łączyński, tknięty magnetycznym wzrokiem cesarza, poruszył się...
Oczy Napoleona i Łęczyńskiego spotkały się... Na twarzy cesarza odbiło się zakłopotanie i skupienie, jasne oblicze starościca wiało gorzkiem zasmuceniem.
...Czy cię znam?! — badały natrętnie oczy Napoleona. — Znam cię, nadto! — odpowiadały spokojnie oczy pana Pawła.
Bonaparte skrzywił się niecierpliwie i zasunął rękę za zapięcie szuby.
— Pan tu jesteś urzędnikiem?! — zagadnął oschle po francusku.
— Nie, przejezdnym tylko!
— Hm! Jesteś pan do kogoś mi znajomego bardzo podobnym! Mówisz, widzę, dobrze po francusku?!
— Mówię, najjaśniejszy panie! — odrzekł mocniej Łączyński.
Cesarz drgnął i obejrzał się niecierpliwie dokoła...
— I... jesteś tu w tej izbie dawno?!
— Od początku rozmowy twojej, sire, z panem Caulaincourt!
— Pan tu?!... Od początku rozmowy?! Sacrebleu, to trochę za śmiało! Hej! jest tu kto, do pioruna!?
Do izby wszedł Caulaincourt, a zoczywszy cesarza, stojącego naprzeciw starościca, — przystanął ze zdziwienia.
Napoleon wskazał głową na Łęczyńskiego i ozwał się, hamując wzburzenie.
— Ten pan uważał za właściwe wysłuchać naszą rozmowę!
Minister się przeraził.
— Ten — ten pan?!