Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/397

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

falami dżdżu, ledwie gromom pozwalając się głuszyć. Błyskawice raz po raz darły się do wnętrza cesarskiej willi.
Cesarz przystanął raptownie i mruknął w stronę Bertranda.
— Hm — pada — znów!
— Burza!
— Zanim dotrą do Porto Longone — ustanie!
— Powinnaby! — zauważył sentencjonalnie marszałek dworu.
— O tym czasie długo trwać nie może! Wypogodzi się, może nadto!... Mówisz co?!
— Nie, sire! Chociaż...
— Co — co?...
— Chyba wózek musiał gdzie przystanąć!
— Skądże znów! Nakazałem pośpiech...
— Tak, sire, lecz wózek jest otwarty, przytem dziecko!
Ach, no tak, ale to przecież lato, deszcz ciepły zupełnie, a nadto...
Huk piorunu nie uszanował majestatu cesarskiego.
Napoleon spojrzał gniewnie ku oknu.
— Musiał uderzyć blisko! — zauważył Drouot.
— Żartujesz chyba! Zapominasz, że góry niosą echo po całej wyspie! Zmokną niezawodnie! Hm — katar nie jest nieszczęściem! Pamiętacie Wagram? Przeprawę przez Dunaj z wyspy Lobau!? Albo drogę z Kowna do Wilna! To były nawałnice... ale ta...
Zygzak błyskawicy, a tuż za nią grom ponury, ogłuszający piekielnym łomotem i trzaskiem po raz drugi przerwał Napoleonowi. Dworek zadygotał w posadach, szyby zadzwoniły.
Cesarz spojrzał z pod oka na Bertranda i Drouota i jął znów pośpiesznie przechadzać się po komnatce.
Burza tymczasem, po kilku jeszcze tępych, bezładnych