Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/396

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Drouot z Bertrandem bąkali słowa ceremonjalnego pożegnania.
Cesarz strofował woźnicę.
— A trzymaj konia! Uważaj pod Procchio! Na kładkach zwalniaj!... A nie marudź!...
— Czy pani szambelanowa nie zapomniała jakiego pakunku! — wmieszał się nieśmiało Bertrand.
— Nie — z pewnością!
— No, więc dalej! W drogę! — rozkazał Napoleon!
Woźnica potrząsnął lejcami, koń wspiął się, szarpnął wózkiem i tupotał niespokojnie, jakby bojąc się tej czarnej płachty, w którą miał się zanurzyć. Woźnica trzasnął zlekka krótkim batem. Koń silniej, niż przedtem, bił kopytami a łbem wyrzucał.
— Powoli, powoli, nie gorączkuj się! — napomniał cesarz, a gdy nareszcie wózek jął ruszać z miejsca, ozwał się do szambelanowej.
— Bywaj mi! Do widzenia! Żegnam cię, lecz mam przeczucie, że nie na długo!... Co!?
— Na zawsze! — odparła z mocą pani Walewska.
— Jakto — pozwól!? — badał cesarz, zaskoczony tą niezrozumiałą dlań odpowiedzią, lecz w tejże samej chwili oślepiająca błyskawica rozdarła zasłony nocy, zbałwanione ukazała chmury i kaskadami grzmotów zgasiła swe krwawe światło. Błyskawicy tej starczyło, aby koń, zniewolony do drogi, porwał się i poniósł wózek...
Napoleon chmurny i zamyślony przechadzał się po swej przygodnej kancelarji.
Drouot z Bertrandem stali poza stołem, nie ważąc się przerwać pańskiej zadumy.
W przeciwieństwie do tej ciszy, która zalegała komnatkę, poza oknami dworku wzmagało się wycie wiatru, który niewiadomo skąd zerwał się ponad Marcianą i smagał zajadle