Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zbuntowani spojrzeli po sobie. Odezwanie się cesarza przeszło ich pojęcie, osłupiło, zmieszało.
Wtem ktoś z krańca pisnął.
Kleba!
Kleba! Papa — kleba! — huknął w ślad za tym głosem tłum żołnierzy.
Bonaparte roześmiał się, spojrzał pogodnie ku zbuntowanym i uderzył zlekka szpicrutą po koniu.
— „Kleba?!“ Eh bien — „niema!“ — ozwał się cesarz i zawrócił konia ku miastu.
Śmiertelna cisza zaległa wśród zbuntowanych, aż naraz sześć tysięcy piersi drgnęło, sześć tysięcy twarzy trysnęło rozradowaniem, sześć tysięcy czap, kasków, bermyc i zawojów uniosło się ponad głowami zdemoralizowanych, sześć tysięcy głosów uderzyło całą pełnią rozradowania, zadowolenia, szczęścia!
Vive l’empereur! — Niech żyje mały kapral!
— Z nim i za nim! — Vive l’empereur! — Do obozu! Na miejsca!
Zawołania te biegły za cesarzem, póki nie zniknął na zakręcie drogi.
Gwardje wracały powoli do obozu, gawędząc, żartując, a pilnie salutując napotykanych oficerów.
Na miejscu buntu pozostali tylko dwaj niedoszli przywódcy: Vraincourt — grenadjer i Czarny Michał — dragon.
Aż Vraincourt spojrzał z pod oka na Michała, a Michał na Vraincourta — wreszcie westchnął Vraincourt, westchnął i Czarny Michał.
— Cóż ty?! — bąknął Michał.
Vraincourt machnął ręką i bermycę na oczy nasunął.
— Powiedział!
— Bodaj go!
— Aż człeka!... Co?!