Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Właśnie mówię, bo pamiętam!
Ornano żachnął się i wyszedł trzaskając drzwiami. Zaledwie atoli z antykamery wydostał się do sieni, tuż za sobą posłyszał wystrzał.
Ornano zatrzymał się i spojrzał ku drzwiom, któremi był wyszedł. Czyżby ten półwarjat strzelał. Kto go wie! Dziwadło jakieś, niech strzela, trzeba zwrócić uwagę dowódcy odwachu.
Nie przywiązując do strzału żadnej szczególniejszej wagi, Ornano zafrasował się, gdzie mu szukać należy Łączyńskiego. Rozkaz był gwałtowny. Miał polecenie, żeby przyprowadzić pułkownika.
Ornano jął rozglądać się po sieni, a upatrywać kogoś, ktoby mu pomógł Łączyńskiego odszukać, bo niezawodnie wskazano mu, że w tym domu kwateruje. Naraz do sieni wszedł żołnierz z butelką pod pachą i zmierzał ku wejściu do mieszkania, w którem Ornano nadaremnie pytał i gdzie niepotrzebnie dał się jakiemuś półgłówkowi wciągnąć w rozmowę.
— Hej — tyś z tego domu?
— Tak jest, ordynans pułkownika sztabu!
— Może Łączyńskiego?
— Tak, panie kapitanie!
— Bardzo dobrze! Pan twój w domu!?
— W domu, panie kapitanie!
— Prowadź mnie do niego!
Żołnierz bez wahania skierował się ku znanym kapitanowi drzwiom.
— Toż chyba nie tutaj! Mówiono mi, że od wczoraj nie kwateruje w tem mieszkaniu!
— Z pewnością tu!
— No więc prowadź, do licha! — oburknął się kapitan niecierpliwie. — Ruszaj przodem!