Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Co to?! Kto?!
— Pokłonić się przyszedłem jaśnie oświeconemu panu...
— Hę — hę!?
— Ruszamy! Jedziemy!
— Już jedziecie! Jakto?! Przecież jeszcze... nikogo nie ma! — zaoponował niepewnie szambelan.
— Schodzą właśnie!
— Schodzą! — powtórzył chropowatym głosem szambelan. — Hm! To ty także! A kurjer cesarski?!
— Pojedzie na koźle ze mną i z Błażejem!
— I z Błażejem — powtórzył znów pan Anastazy, kłapiąc bezwładnie dolną szczęką. — A ta Andrzejowa! Poczekaj!... Chodź tu! Podprowadź mnie! Masz tu tę kieskę — daj Andrzejowej, powiedz, że... że to niby od ciebie!...
— Gdzieby powierzyła, jaśnie...
— Nic! Czekaj! Tu masz skrzyneczkę! Pilnuj, jak oka w głowie... jakby w drodze wam zabrakło czego... jakich kolij, czy djademów, czy ten... Rozumiesz! To w tej skrzyneczce są!
Domagalskiemu oczy zawilgły.
Szambelan trzymał tymczasem za klapę kurtkę starego strzelca i mówił dalej.
— Teraz niema co! Dopiero gdyby trzeba było! I ty niby od siebie... Kolję. Czekaj!... Tu masz dla siebie i ten... jedź z Bogiem!
— Rodzicu jaśnie oświecony! — stęknął Domagalski, do nóg się chyląc panu Anastazemu.
— Nic... i właśnie! Z Bogiem!
Domagalski schował kieski za pazuchę, dźwignął ciężką szkatułę, pokłonił się i wyszedł.
Szambelan znów do okna podreptał lecz ledwie po taborze się rozejrzał, drgnął i zawołał z jakąś desperacką pasją na Baptystę.