Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Flahaut poczerwieniał.
— Za pozwoleniem, jak mam tę uwagę zrozumieć?
Łączyński machnął ręką niecierpliwie!
— Ej! Bo ty i wy wszyscy nie znacie się na rzeczy! Wam się zdaje może, jak mnie! A to głupstwo, byle mieć „Maryśkę“. Po waszemu Marietkę! Ale czekajno pan! Przecież masz już krzyż! Ba — takiś przebiegły! Naturalnie! Tybyś nie wiedział? Daruj! Zapomniałem. Toż tylko u nas, w legji, byli tacy, że zdawało im się, iż aby takie cacko dostać, to trzeba conajmniej redutę zdobyć, a pół regimentu w pień wyciąć! Tymczasem, miast takiego zachodu, no wiesz?!
Flahaut cofnął się nieznacznie ku drzwiom. Łączyński skinął nań przyjacielsko.
— Czekajcie, kapitanie! Prosiłeś mnie o wstawiennictwo! Widzisz, że pamiętam, wybornie! Chcesz być przeniesionym ze sztabu Murata! Nic łatwiejszego, byleś wezwał do siebie siostrę, koniecznie siostrę! Ona dostanie nominację na damę! Będzie mieszkała tam, naprzeciwko, w tych oknach, na lewo — no, a ty posiędziesz instrument generała brygady i to na początek! Nie przypada ci do gustu! Cha — cha! Powiadam ci, najkrótsza droga do zasługi!... Mówię z doświadczenia!...
Kapitan bąknął coś pod nosem i wysunął się pośpiesznie z komnatki. Łączyński zakrzyknął na pana Flahaut, lecz gdy ten nie powrócił, pułkownik wzruszył ramionami i roześmiał się do samego siebie.
— Głupiec, pewno nie uwierzył, a to takie proste, takie jasne! Prawda, wczoraj, jemu samemu roiło się, nie wiedzieć co! A teraz, cha — cha — przejrzał, przekonał się naocznie i cóż, dobrze mu z tem!
Pułkownik przeszedł się parę razy po komnacie, zaczem klasnął na ordynansa.
— Słuchaj, jak ci na imię? Jakób?! A mnie Paweł!