Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Głupiś! Damy sobie radę!
Chłop zaparł się, aby ujść z uchwytu Łączyńskiego, lecz było zapóźno. Sześciu ludzi otoczyło go, sześciu innych dopadło pułkownika.
— Wy skąd, dokąd! — zaczął badać po francusku niecierpliwie jeden z cieniów.
— Pułkownik sztabu jego cesarskiej mości!
— Co — jak?!
— Prowadźcie mnie do dowódzcy oddziału! Wszak żandarmerja polowa?!
— Tak! Ale bo pan pułkownik daruje! Noc! Eskortować musimy!
— Tego właśnie chcę! Ale i proszę, abyście mego towarzysza mieli na oku, bo gotów umknąć.
Prowadzący patrol na to niespodziewane zakończenie wzruszył ramionami.
— Ani tamten, ani ten! Bez hasła na kordonie nie ma oficera, choćby pan był marszałkiem, pójdziesz pod konwojem, jak i tamten! Proszę z konia!
Łączyński bez namysłu zsiadł z konia i stanął obok chłopa między żołnierzami.
Ruszono natychmiast. W drodze chłop szedł z głową zwieszoną ponuro. Łączyńskiemu żal go się zrobiło.
— Cóżeś tak skwaśniał!?
— Będą dławili!
— Powiedziałem ci, że moja głowa!
— Naśwargotaliście nie wiedzieć co i prowadzą!
— Nic! Mów tylko, żeś u mnie na służbie!
— Przecież Francuzy i same Napartowe! O, jak się im harcapy bimbają po kołnierzach.
— Zobaczysz — jeszcze mi się pokłonią!
— Cie! — bąknął niedowierzająco chłop. — Łatwo wam powiadać, a jak przy mnie te papiery znajdą, będzie dosyć!