Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Napoleon porwał rękę szambelanowej i do ust przycisnął.
— Lecz mnie pozwól zbogacić się tobą! Powiedz!
W oczach pani Walewskiej łzy zabłysły.
— Czyjąż nazwać się mogę od wczoraj?
Twarz Bonapartego zajaśniała pogodą.
— Stokroć dobra! Będziesz mi gwiazdą, będziesz jutrzenką nowego, lepszego życia! Będziesz strażniczką myśli! Marjo! Kochaj i ufaj! To, co dzisiaj mnie samemu mytem by się zdało, co trzeźwość nakazuje za niedosięgłość mieć — to przyrzekam serdeczną chęcią ogarnąć! Twoją miłością mocny, twem wzniosłem pragnieniem ożywiony i twoje ideały ścigać będę!


II.

Armaty umilkły pod Tczewem. Ponura noc lutowa położyła kres krwawym zdobyczom legji nadwiślańskiej, udaremniła pościg za cofającym się nieprzyjacielem.
Zdziesiątkowane regimenty układały się do snu na twardej, śniegowej skorupie, kupiąc się do obozowych ognisk, świadomością odniesionego zwycięstwa zaspakajając i głód i pragnienie, nią kojąc rany, w niej szukając pociechy po stracie drogich towarzyszów.
Okrutnem było położenie legji, dola jej ciężką, a los nielitościwym — a narodziny jej i formacja uwłaczające wszelkiemu pojęciu o żołnierskiej sztuce.
Napoleon nie miał skrupułów. Zanim po pruskim pogromie nad brzegami Warty stanął, zanim w Berlinie raczył wysłuchać poznańskich obywateli, już zażądał rekruta, już chciał pułków, dywizyj, nieskończonych ofiar na wojsko, na armję.
Bonaparte nawet nie starał się usprawiedliwić swych żądań, wszystko mu jedno było, czy i jakie swojem przybyciem