Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

budził nadzieje. Potrzebował żołnierzy, potrzebował kadrów, potrzebował miazgi dla armat.
Proklamacje, ukute przez Fuchego, a dalej z całą dobrą wiarą rozrzucane przez Wybickiego i Dąbrowskiego, piorunujący spowodowały skutek. Poznańskie zawrzało, zniosło z poddaniem brankę, tysiącami ochotników obesłało zaciągi Dąbrowskiego.
Nowo-wschodnie Prusy z ówczesną stolicą swoją, Warszawą, dopiero przebywały pierwsze dni francuskich rządów, gdy z Poznania wyciągały już całe regimenty legji, wyciągały na bojową linję.
Biedna, nędzna, rozpaczna to była organizacja. Ile w pruskich magazynach znalazło się mundurów, ile broni, ile resztek wojskowych, tyle legja miała pozoru jednolitości. Lecz, że Prusacy na wojowanie mocno magazyny swoje zmniejszyli, że francuskie korpusy nadewszystko o pożywieniu się tymi magazynami pomyślały, przeto lichy to był dla legji zasiłek. Prawda, ofiarność Wielkopolan nie szczędziła ani pieniędzy, ani pracy, ani datków w naturze, wszystko to jednak nie starczyło. Żołnierz legji nie miał ani uzbrojenia należytego, ani odzienia, ani furgonów z żywnością, ani ambulansów, ani wszystkiego tego, co umożliwia znoszenie trudów wojskowych, co go czyni żołnierzem. Za szczęśliwca się uważał niekiedy, jeżeli w jednej kieszeni miał kawał zeschłego chleba, a w drugiej garść ładunków. Czasem życiem przypłacał chęć zdobycia lepszego karabinu, tygodniami całemi musiał bagnetem wojować.
Nadomiar żołnierz ten, żołnierzem nie był. Dopiero w ogniu uczył się istotnie musztry, pod strzałami armatnimi słuchał instrukcji, niekiedy śmierć chwytała go na wykładzie komendy.
Legja miała niby poważny zastęp oficerów dobrych, rekrutujących się z weteranów włoskich i austrjackich kam-